Wszyscy jesteśmy martwi. Część pierwsza - Sara Önnebo - ebook + audiobook
NOWOŚĆ

Wszyscy jesteśmy martwi. Część pierwsza ebook i audiobook

Sara Önnebo

3,7

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!

200 osób interesuje się tą książką

Opis

Zbliżają się Święta Bożego Narodzenia. Funkcjonariusze policji, Gisela Forsell i Linus Mikkola, przemierzają pokryty śniegiem krajobraz. Wkrótce na drzwiach opuszczonego domu w niewielkiej miejscowości Tulisaari zauważają złowieszczą notatkę. Wiadomość brzmi: „Wezwij policję! Wszyscy jesteśmy martwi”.

Po wejściu do środka znajdują trzy martwe ciała i nieprzytomną kobietę.

To pierwsza część czterotomowej serii pt. „Krwawe Święta” opowiadającej o tym tajemniczym i trudnym do rozwikłania śledztwie.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 106

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 2 godz. 38 min

Lektor: Bartosz Głogowski
Oceny
3,7 (30 ocen)
8
10
8
3
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Recenzent

Dobrze spędzony czas

Ciekawa treść.Czekam na ciąg dalszy.
00
anitkasta

Całkiem niezła

Co to w ogóle było?! Zero informacji co z częścią druga, książka przerwana w połowie akcji… Nawet nie zaczynajcie jej czytać
Weganka_i_Tajga

Z braku laku…

Krótka, dużo wstępu i tak naprawdę niewiele się dzieje. Ciekawe ile trzeba będzie czekać na kolejną część.
00
AleksandraPilarczyk

Z braku laku…

Na książkę za krótka, na opowiadanie za długa. Z treści też niewiele wynika
00
Blanka87

Nie oderwiesz się od lektury

świetna!
00



Ty­tuł ory­gi­nału: Det li­der mot jul 1

Prze­kład z ję­zyka szwedz­kiego: Alek­san­dra Bro­żek-Sala

Co­py­ri­ght © Sara Ön­nebo, 2024

This edi­tion: © Word Au­dio Pu­bli­shing In­ter­na­tio­nal/Gyl­den­dal A/S, Co­pen­ha­gen 2024

Pro­jekt gra­ficzny okładki: Da­niel Na­tka­niec

Re­dak­cja: Mag­da­lena Mie­rze­jew­ska

Ko­rekta: Anna No­wak

ISBN 978-91-8076-450-6

Kon­wer­sja i pro­duk­cja e-bo­oka: www.mo­ni­ka­imar­cin.com

Wszel­kie po­do­bień­stwo do osób i zda­rzeń jest przy­pad­kowe.

Word Au­dio Pu­bli­shing In­ter­na­tio­nal/Gyl­den­dal A/S

Kla­re­bo­derne 3 | DK-1115 Co­pen­ha­gen K

www.gyl­den­dal.dk

www.wor­dau­dio.se

Czwar­tek, 1 grud­nia 2022 roku

TIM

Tim Braun po­sta­wił fi­li­żankę her­baty na sto­liku noc­nym przy łóżku po stro­nie Ulriki.

– Dzień do­bry, ko­cha­nie – po­wie­dział, po­chy­la­jąc się, by po­ca­ło­wać ją w po­li­czek.

Ko­bieta za­rzu­ciła rękę na szyję Tima, przy­cią­gnęła go do sie­bie i po­ca­ło­wała na­mięt­nie.

– Uwiel­biam to, że wciąż przy­no­sisz mi her­batę do łóżka – stwier­dziła, uśmie­cha­jąc się sen­nie.

– Ko­cham cię – od­po­wie­dział Tim, sia­da­jąc.

Umył się już i ubrał. Nie miał za bar­dzo czasu, by zo­stać z Ulriką, ale nie mógł się od niej ode­rwać. Wciąż był tak ab­sur­dal­nie świeżo za­ko­chany.

– Za­sta­na­wia­łaś się już, co chcesz zro­bić w na­szą pierw­szą rocz­nicę? – za­py­tał.

– Mo­gli­by­śmy po­pły­nąć pro­mem do Umeå i za­trzy­mać się w ho­telu. Albo wy­brać się do Hel­si­nek – za­pro­po­no­wała Ulrika.

– Obie pro­po­zy­cje są cie­kawe. Spraw­dzę, czy w grud­niu są ja­kieś do­bre oferty.

Ko­bieta w za­my­śle­niu po­pi­jała her­batę.

– Zimą jest cał­kiem miło na Wy­spach Alandz­kich. To też ja­kiś po­mysł. Mo­żemy za­re­zer­wo­wać week­end spa w Ma­arian­ha­mi­nie.

– Twoim ro­dzin­nym mie­ście? – za­py­tał za­sko­czony Tim. – Nie są­dzi­łem, że chcesz tam wró­cić.

– Może czas odło­żyć na bok stare urazy – po­wie­działa.

Tim po­ca­ło­wał ją jesz­cze raz i od­su­nął się od cie­płego łóżka. Je­śli te­raz nie wyj­dzie z domu, spóźni się do pracy.

– Mu­szę się po­spie­szyć. Ina­czej prze­ga­pię spo­tka­nie z ze­spo­łem z cen­trali. Na­dal chcesz się spo­tkać w prze­rwie na lunch? Czy wo­lisz prze­spać cały dzień, skoro masz wolne?

– Do lun­chu zdążę się wy­spać. Spo­tkajmy się o dwu­na­stej, tam gdzie za­wsze – od­po­wie­działa Ulrika i wsu­nęła się pod koł­drę.

Uśmiech­nęła się sze­roko, gdy zo­ba­czyła na so­bie po­żą­dliwy wzrok Tima.

Za chwilę jed­nak spo­chmur­niała.

– A co z dzi­siej­szym wie­czo­rem?

Tim po­czuł ucisk w żo­łądku. Przez cały ty­dzień sta­rał się nie my­śleć o ta­jem­ni­czym spo­tka­niu tego wie­czora.

– Chyba mu­simy po­je­chać.

– Nie mo­żemy tego po pro­stu zi­gno­ro­wać? – spy­tała bła­gal­nie ko­bieta.

– A ośmie­limy się?

Tim spoj­rzał ba­daw­czo na Ulrikę. Na jej twa­rzy ma­lo­wało się czy­ste prze­ra­że­nie.

Nie chciał zo­sta­wiać jej sa­mej te­raz, kiedy wy­glą­dała na tak bez­bronną, ale był już spóź­niony.

– Na­prawdę mu­szę już iść, ko­cha­nie – po­wie­dział Tim, pa­trząc współ­czu­jąco na swoją uko­chaną. Mi­nęło kilka ko­lej­nych mi­nut, od­kąd ostatni raz zer­kał na ze­gar. – Nie martw się. Wszystko bę­dzie do­brze. Obie­cuję.

Przed wyj­ściem z miesz­ka­nia Tim przej­rzał się w lu­strze w przed­po­koju. Prze­cze­sał pal­cami ciemne loki i za­ło­żył oku­lary. Kiedy za­mknął za sobą drzwi wej­ściowe, zbiegł po scho­dach po dwa stop­nie na­raz. Ści­skało go w żo­łądku.

Za drzwiami zimno ude­rzyło go, jakby ktoś wy­mie­rzył mu po­li­czek. Tim po­sta­wił koł­nierz kurtki. Pew­nie ni­gdy nie przy­zwy­czai się do mroź­nych zim w Fin­lan­dii. Albo do ciem­no­ści o tej po­rze roku. Szedł szybko, żeby się roz­grzać i nie zmar­z­nąć na kość. Na chod­ni­kach le­żały duże za­spy, a w nie­któ­rych miej­scach ulice ro­biły się tak wą­skie, że po­jazdy miały pro­blem z mi­ja­niem się. Śnieżne pługi wal­czyły z nie­prze­sta­ją­cym wciąż pa­dać śnie­giem. Wiele sa­mo­cho­dów zo­stało unie­ru­cho­mio­nych przez duże masy śniegu. Biały puch się­gał pra­wie do da­chów, więc ich wła­ści­ciele mie­liby trud­no­ści z sa­mo­dziel­nym wy­ko­pa­niem ich z zasp.

Po mi­nię­ciu kilku prze­cznic Ti­mowi udało się od­su­nąć od sie­bie my­śli o nie­przy­jem­nym spo­tka­niu tego wie­czora. Za­czął się za­sta­na­wiać, co zro­bić, by pierw­sza rocz­nica jego i Ulriki była wy­jąt­kowa. Już zde­cy­do­wał, że oświad­czy się uko­cha­nej, więc chciał, żeby cały ich week­end był nie­za­po­mniany. Ni­gdy wcze­śniej nie spo­tkał ta­kiej ko­biety jak Ulrika. Przy­naj­mniej ta­kiej, która by­łaby nim za­in­te­re­so­wana. Ulrika zmie­niła jego ży­cie. Kiedy po raz pierw­szy zo­ba­czył ją w ho­te­lo­wym ba­rze, od razu go ocza­ro­wała. Ema­no­wała cie­płem i zde­cy­do­wa­niem do­da­ją­cymi jej uroku. Miała swój wła­sny styl; czarne włosy uło­żone na wzór sek­sow­nej fry­zury Elvisa, duże kol­czyki w uszach i bluzka w kropki z lat pięć­dzie­sią­tych. Po­ma­lo­wane na czer­wono usta czę­sto roz­cią­gały się w uśmie­chu, a jej śmiech był za­raź­liwy. Tim ob­ser­wo­wał ją ukrad­kiem przez długi czas, za­nim od­wa­żył się ją za­cze­pić. Nie mógł uwie­rzyć w swoje szczę­ście, gdy oka­zało się, że ona także jest nim za­in­te­re­so­wana.

Od­kąd Tim po­znał Ulrikę, nie pla­no­wał po­wrotu do Nie­miec. Je­dyną rze­czą z ro­dzin­nego kraju, któ­rej mu bra­ko­wało, było piwo.

Ich miesz­ka­nie przy Rådhus­ga­tan dzie­lił tylko krótki spa­cer od firmy in­for­ma­tycz­nej, w któ­rej pra­co­wał Tim, a dzi­siaj do­tar­cie do niej za­jęło mu mniej niż dzie­sięć mi­nut. Wszedł przez wa­ha­dłowe drzwi do cie­płego wnę­trza. Przy­wi­tał się z jed­nym ze swo­ich ko­le­gów, który przy­szedł do pracy w tym sa­mym cza­sie, po czym wje­chał windą na piąte pię­tro. W dro­dze do sali kon­fe­ren­cyj­nej na­lał so­bie kawy z eks­presu. Usiadł na ostat­nim wol­nym krze­śle wo­kół owal­nego stołu. Wy­cią­gnął te­le­fon z kie­szeni. Pod­czas gdy po­zo­stali dys­ku­to­wali o no­wym pro­jek­cie, Tim ukrad­kiem szu­kał w Go­ogle in­for­ma­cji o ro­man­tycz­nych week­en­do­wych wy­jaz­dach.

ULRIKA

Dzień tak nie­wia­ry­god­nie jej się dłu­żył, że nie­mal po­ża­ło­wała, że nie po­szła do pracy. Po­przed­niego wie­czoru Ulrika Lund­stedt miała po­dwójną zmianę, co te­raz na­le­żało ode­spać. Gdyby po­szła dzi­siaj do pracy, praw­do­po­dob­nie pa­dłaby z wy­cień­cze­nia przy ba­rze. W tym ty­go­dniu w ho­telu od­była się duża kon­fe­ren­cja dla osób, które przy­były tu z ca­łej Skan­dy­na­wii, dla­tego ob­sługa mu­siała ro­bić nad­go­dziny. Jako kie­row­niczka baru Ulrika pra­co­wała dzień wcze­śniej bez prze­rwy przez pra­wie dwa­dzie­ścia go­dzin, a kiedy wró­ciła do domu, dawno już mi­nęła pół­noc. Po­mimo skraj­nego wy­czer­pa­nia i bólu stóp po tak dłu­gim cza­sie prze­by­wa­nia na no­gach nie udało jej się po­now­nie za­snąć po wyj­ściu Tima. Cały po­ra­nek zmie­niała ka­nały w te­le­wi­zo­rze, nie znaj­du­jąc ni­czego, czego nie wi­dzia­łaby już kilka razy. Na tym po­le­gał pro­blem zwią­zany z oglą­da­niem te­le­wi­zji głów­nie w ciągu dnia. Wiele po­zy­cji w pro­gra­mie się po­wta­rzało. W końcu pod­dała się i obej­rzała kilka od­cin­ków ulu­bio­nego se­rialu na Net­flik­sie. O sza­lo­nym se­ryj­nym mor­dercy, który ba­wił się z po­li­cją w kotka i myszkę. Nie­zbyt ory­gi­na­lne po­dej­ście do ga­tunku, ale za­bawne.

Kiedy przy­go­to­wy­wała się do wyj­ścia, by spo­tkać się z Ti­mem w po­rze lun­chu w tym miej­scu co zwy­kle, przy pro­me­na­dzie, męż­czy­zna za­dzwo­nił i po­wie­dział, że nie ma czasu na je­dze­nie.

– Mam za to dla cie­bie nie­spo­dziankę. Spodoba ci się – do­dał i na­wet przez te­le­fon Ulrika sły­szała, że się uśmie­cha.

– Nic mi nie zdra­dzisz? – za­py­tała. – Wiesz, że nie lu­bię nie­spo­dzia­nek.

Nie­na­wi­dziła ich od dnia, kiedy oj­ciec za­pro­sił ją i jej młod­szą sio­strę Ce­ci­lię na ko­la­cję do jed­nej z naj­lep­szych re­stau­ra­cji w Ma­arian­ha­mi­nie. „Mam dla was nie­spo­dziankę”, oznaj­mił przez te­le­fon kilka dni wcze­śniej. Ulrika i Ce­ci­lia rze­czy­wi­ście po­czuły za­sko­cze­nie, gdy oj­ciec po­wie­dział im, że po­znał nową ko­bietę, z którą za­mie­rza wziąć ślub. Nie mi­nął na­wet rok, od­kąd ich matka zmarła na­gle na udar. Miała za­le­d­wie pięć­dzie­siąt sie­dem lat. Ulrika nie miała na­wet czasu prze­pra­co­wać ża­łoby, a te­raz mu­siała słu­chać, jak jej oj­ciec opo­wiada o swoim szczę­ściu u boku no­wej ko­biety. Aby uczcić spo­tka­nie, za­mó­wił drogi po­czę­stu­nek skła­da­jący się z szam­pana i owo­ców mo­rza. Ulrika le­dwo była w sta­nie prze­łknąć choćby je­den kęs, mimo że miała przed sobą ulu­bione da­nie. Pod­czas po­siłku tata za­sko­czył ich po raz ko­lejny, mó­wiąc, że będą miały ro­dzeń­stwo. Wia­do­mość ta spra­wiła, że Ulrika pra­wie za­dła­wiła się mał­żem, więc oj­ciec mu­siał ją pię­cio­krot­nie ude­rzyć w plecy. Kiedy przy­szedł czas na de­ser, po­ja­wiła się także nowa part­nerka taty w za­awan­so­wa­nej ciąży. Stało się ja­sne, że ich zwią­zek mu­siał się za­cząć nie­długo po śmierci matki. Poza tym dziew­czyna była co naj­mniej dwa­dzie­ścia lat młod­sza od ojca. Ulrika wy­bie­gła z re­stau­ra­cji i od tam­tej pory z nim nie roz­ma­wiała. Osta­tecz­nie ze­rwała także kon­takt z sio­strą, po­nie­waż Ce­ci­lia sta­nęła po jego stro­nie. Tata dzwo­nił co roku w Wi­gi­lię, ale Ulrika ni­gdy nie ode­brała.

– Je­śli ci po­wiem, co to, nie bę­dzie nie­spo­dzianki. Wy­trzy­masz do wie­czora – po­wie­dział Tim, a Ulrika ze­sztyw­niała.

– Do wie­czora? My­śla­łam, że za­mie­rzamy… – Nie mo­gła z sie­bie tego wy­du­sić.

– Tak, ale to nie po­trwa długo. Dam ci pre­zent, kiedy wró­cimy do domu.

– Do­brze – zgo­dziła się Ulrika. Mar­twiły ją zo­bo­wią­za­nia na ten wie­czór, więc do­szła do wnio­sku, że może do­brze bę­dzie mieć na co cze­kać, kiedy już wszystko się skoń­czy. – W ta­kim ra­zie spo­tkajmy się przed twoją firmą o szes­na­stej trzy­dzie­ści. Stam­tąd weź­miemy tak­sówkę do Tu­li­sa­ari.

– Ko­cham cię. – Tim za­koń­czył roz­mowę i się roz­łą­czył.

Ulrika nie wie­działa, co zro­bić z po­zo­sta­łym cza­sem. Otwo­rzyła lap­topa i za­częła spraw­dzać, ile bę­dzie kosz­to­wać po­dróż do domu na Boże Na­ro­dze­nie. Tego ranka mi­mo­cho­dem wspo­mniała Ti­mowi o Wy­spach Alandz­kich, kiedy za­sta­na­wiali się, jak uczcić pierw­szą rocz­nicę ich związku. Do­szła do wnio­sku, że wy­jazd na Wy­spy Alandz­kie to cał­kiem do­bry po­mysł. Może nie w pierw­szą rocz­nicę, ale w okre­sie świą­tecz­nym. Nie mieli jesz­cze żad­nych pla­nów. Ulrika nie wi­działa się z krew­nymi od pra­wie czte­rech lat i tę­sk­niła za nimi. Te­raz, kiedy po­znała ro­dzi­ców Tima, po­winna przed­sta­wić go także swo­jej ro­dzi­nie. Mimo że sy­tu­acja była nieco skom­pli­ko­wana. W prze­ciw­nym ra­zie zwią­zek Tima i jej nie miałby szansy prze­ro­dzić się w coś bar­dziej dłu­go­trwa­łego. Je­śli nie uda im się po­jed­nać w cza­sie świąt, praw­do­po­dob­nie ni­gdy nie bę­dzie to moż­liwe.

SY­LVIA

Sy­lvia Ad­ler miała wra­że­nie, że duch Bo­żego Na­ro­dze­nia za­krada się do niej jak pod­stępny za­bójca. Od wielu lat nie­na­wi­dziła świąt. Jako mała dziew­czynka cze­kała na nie z nie­cier­pli­wo­ścią, po­dob­nie jak wszyst­kie inne dzieci w jej kla­sie. Jed­nak okres świą­teczny w jej domu wy­glą­dał zu­peł­nie ina­czej niż u ko­le­ża­nek. Czas ten sta­no­wił dla niej ko­lejne przy­po­mnie­nie, że ro­dzice się o nią nie trosz­czą. Kon­flikty mię­dzy ro­dzi­cami sta­wały się wtedy wy­jąt­kowo czę­ste. Na­wet po tym, jak Sy­lvia wy­pro­wa­dziła się z ro­dzin­nego domu, pod­trzy­my­wano tra­dy­cję spę­dza­nia ra­zem kilku peł­nych na­pię­cia świą­tecz­nych dni, głów­nie z obawy, że źle by to wy­glą­dało, gdyby po­stą­pili ina­czej. Co roku ko­bieta ża­ło­wała, że nie może gdzieś uciec.

Naj­bliż­sze święta miały być inne. Sy­lvia po­sta­no­wiła nie przej­mo­wać się ro­dzi­cami i spę­dzić je po swo­jemu.

Z głę­bo­kim wes­tchnie­niem wy­jęła z szafy świą­teczne pu­dło. Przy­szedł czas na ude­ko­ro­wa­nie miesz­ka­nia. Nóż prze­ciął ta­śmę z sa­tys­fak­cjo­nu­ją­cym zgrzy­tem. Sy­lvia otwo­rzyła pu­dło i za­częła roz­pa­ko­wy­wać za­war­tość. Naj­pierw za­wie­siła w oknie ku­chen­nym świą­teczne za­słony i gwiazdę. Na­stęp­nie ozdo­biła sa­lon lamp­kami cho­in­ko­wymi i za­stą­piła neu­tralne po­duszki na so­fie ta­kimi ze wzo­rami re­ni­fe­rów i el­fów. Na pod­ło­kiet­nik za­rzu­ciła czer­wony weł­niany koc, a tur­ku­sowy pled wło­żyła do szafy. W ła­zience umie­ściła czer­wone ręcz­niki i świece za­pa­chowe pach­nące cy­na­mo­nem. Wkrótce wszystko było go­towe. Czyn­no­ści te nie za­jęły jej wię­cej niż kilka mi­nut. Te­raz po­zo­stała tylko sy­pial­nia. Po­wie­siła w niej sym­bol wiary, na­dziei i mi­ło­ści, który był czę­ścią bo­żo­na­ro­dze­nio­wej tra­dy­cji w Ja­kob­stad, gdzie do­ra­stała. Od po­łowy XIX wieku co roku w grud­niu ulicę Stor­ga­tan de­ko­ro­wano tymi sym­bo­lami, dzięki któ­rym wie­czo­rami cen­trum Ja­kob­stad roz­świe­tlały wiara, na­dzieja i mi­łość. Sy­lvia do­ce­niała ten pod­no­szący na du­chu i piękny zwy­czaj. Tra­dy­cja wy­wo­dziła się z dum­nej mor­skiej hi­sto­rii mia­sta, a ozdoby przy­po­mi­nały o ma­ry­na­rzach, któ­rzy nie mo­gli świę­to­wać Bo­żego Na­ro­dze­nia z bli­skimi.

Syl­wia po­łą­czyła krzyż, ko­twicę i serce w kom­po­zy­cję i umie­ściła ją tak, by zna­la­zła się jak naj­bli­żej zlo­ka­li­zo­wa­nego po dru­giej stro­nie ulicy ko­ścioła Świę­tego Mi­ko­łaja. Po­tem wy­cią­gnęła opra­wioną w ramkę fo­to­gra­fię przed­sta­wia­jącą sto­ją­cego w oknie uśmiech­nię­tego męż­czy­znę. Prze­su­nęła opusz­kami pal­ców po jego twa­rzy. Za­ci­snęła po­wieki, żeby po­wstrzy­mać łzy.

Już dawno stra­ciła wszelką wiarę, na­dzieję i mi­łość.

Przez dłuż­szą chwilę tkwiła przy oknie, ob­ser­wu­jąc oko­licę. Na ulicy po­ni­żej ruch od­by­wał się po­woli. Drzewa ota­cza­jące ko­ściół wy­cią­gały na­gie ga­łę­zie ku niebu. Ktoś je­chał ro­we­rem przez plac w peł­nym zi­mo­wym stroju.

Spoj­rzała na ze­ga­rek.

Czas się zbie­rać.

GA­BRIEL

Ga­briel Espe­lund za­klął, ude­rza­jąc pal­cem stopy o próg, po czym wy­biegł z biura. Miał za­miar wcze­śniej wy­mknąć się z pracy, aby zdą­żyć na dzi­siej­sze spo­tka­nie, ale w re­cep­cji za­trzy­mała go Paula, która za­py­tała, czy w tym roku rów­nież chciałby do­łą­czyć do za­bawy w ta­jem­ni­czego Świę­tego Mi­ko­łaja. Naj­ła­twiej było od­po­wie­dzieć „tak”.

– W ta­kim ra­zie na­pisz swoje imię na tej kartce i włóż ją do ma­gicz­nej czapki Mi­ko­łaja – po­wie­działa, trzy­ma­jąc w dłoni fu­trza­ste na­kry­cie głowy z dzwo­necz­kiem w pom­po­nie.

Ga­briel po­słusz­nie to zro­bił.

– Te­raz mo­żesz wy­lo­so­wać czy­jeś imię, ale nie mów ni­komu, dla kogo bę­dziesz ku­po­wać pre­zent. – Paula mru­gnęła.

W ze­szłym roku wy­cią­gnął imię Pauli. Po­nie­waż za­wsze za­ma­wiała szam­pana, kiedy szli do AW, Ga­briel wy­dał wię­cej niż su­ge­ro­wane dzie­sięć euro na nieco ład­niej­szą bu­telkę cavy. On sam otrzy­mał ró­żową kulę do ką­pieli w kształ­cie serca i o za­pa­chu ma­lin. Ga­briel nie chciał wni­kać w to, kto z jego ko­le­gów czy ko­le­ża­nek z pracy uznał to za od­po­wiedni pre­zent dla niego.

Dzwo­ne­czek za­brzę­czał, gdy Ga­briel wło­żył rękę do czapki i za­czął wy­bie­rać. Roz­wi­nął kar­teczkę z imie­niem.

Po­now­nie wy­lo­so­wał Paulę.

I był już spóź­niony.

Uśmiech­nął się prze­pra­sza­jąco i po­spiesz­nie wy­szedł z re­cep­cji.

In­struk­cje wy­raź­nie stwier­dzały, że nie można przy­je­chać wła­snym sa­mo­cho­dem. Głu­pie ta­jem­nice. Ga­briel po­sta­no­wił zi­gno­ro­wać za­le­ce­nie i udać się pod wska­zany ad­res swoim au­tem. I tak nie miał już czasu na cze­ka­nie na tak­sówkę. Jego czarny ja­guar XKR V8 co­upé z 1998 roku cze­kał pod za­da­sze­niem na trze­cim pię­trze par­kingu obok firmy far­ma­ceu­tycz­nej, w któ­rej pra­co­wał jako kie­row­nik sprze­daży. Ku­pił auto sto­sun­kowo ta­nio od ko­lek­cjo­nera w Niem­czech, a na­stęp­nie wło­żył wiele serca i pracy w od­no­wie­nie go. Można było po­wie­dzieć, że ro­ze­brał cały sa­mo­chód na ka­wałki i zło­żył go z po­wro­tem. Za­jęło mu to setki go­dzin. To jego ogromna mi­łość do sta­rych mo­deli przy­czy­niła się mię­dzy in­nymi do roz­sta­nia z Riiną po sze­ściu la­tach mał­żeń­stwa. Ich pię­cio­let­nia córka, Nelli, obec­nie przez więk­szość dni prze­by­wała u Riiny, a Ga­briel wi­dy­wał dziecko tylko w week­endy, od czasu do czasu.

Myśl o Rii­nie i córce za­wsze go przy­gnę­biała.

Zbli­ża­jąc się do auta, uśmiech­nął się na wi­dok spor­to­wej ele­gan­cji i per­fek­cyj­nego de­si­gnu. Kon­takt z mięk­kim skó­rza­nym sie­dze­niem na­tych­miast wpra­wił go w lep­szy na­strój. Męż­czy­zna prze­krę­cił klu­czyk, po czym roz­legł się war­kot sil­nika. Ga­briel po­zo­stał na par­kingu przez kilka mi­nut, cze­ka­jąc, aż auto się ogrzeje. Uwiel­biał słu­chać dźwięku pra­cu­ją­cego sil­nika. Ja­guar XKR był na­prawdę wspa­nia­łym sa­mo­cho­dem, który przy­jem­nie było po­sia­dać i pro­wa­dzić. Po­tra­fił być ci­chy, ale je­śli wci­snęło się pe­dał gazu do końca, ry­czał jak lew. Cho­ciaż trzeba było przy­znać, że ani fiń­ski kli­mat, ani zi­mowe wa­runki dro­gowe nie sprzy­jały ta­kiemu po­jaz­dowi. Poza tym auto było strasz­nie nie­prak­tyczne, je­śli miało się dzieci. Ale te­raz, gdy Ga­briel nie miał już ro­dziny, o któ­rej po­wi­nien my­śleć przez więk­szość czasu, nie mu­siał się mar­twić, ile go­dzin i pie­nię­dzy po­święca sa­mo­cho­dowi.

Za­nim wy­co­fał się z miej­sca par­kin­go­wego, za­dzwo­nił te­le­fon. To Riina. Le­piej ode­brać. Dzwo­niła tylko wtedy, gdy sprawa do­ty­czyła ich córki.

– Cześć – przy­wi­tała się za­dy­szana.

Można było od­nieść wra­że­nie, że się gdzieś spie­szy.

– Po­ja­wił się pe­wien pro­blem. Mu­szę… Mógł­byś za­jąć się Nelli dziś wie­czo­rem? Tata miał wy­pa­dek. Jest w szpi­talu.

– Jezu, co z Ever­tem? – za­py­tał Ga­briel.

Za­wsze lu­bił te­ścia. Jego wła­sny oj­ciec nie uczest­ni­czył za bar­dzo w jego wy­cho­wa­niu, a po roz­wo­dzie ro­dzi­ców Ga­briel pra­wie w ogóle go nie wi­dy­wał. Evert stał się za to dla niego kimś w ro­dzaju ojca. Na­dal zda­rzało im się cza­sami wy­pić ra­zem piwo, mimo że on i Riina byli w se­pa­ra­cji już od dłuż­szego czasu. To na Ever­cie Ga­briel wzo­ro­wał się jako ro­dzic. Ale mimo że obie­cał so­bie, że jego córka nie bę­dzie mu­siała do­ra­stać bez taty, wła­śnie tak się stało.

– Prze­wró­cił się. Tylko to wiem – oznaj­miła Riina. – Mu­szę po­je­chać do niego do szpi­tala.

– Oczy­wi­ście za­opie­kuję się Nelli. Nie mu­sisz się spie­szyć.

– Dzię­kuję, je­stem na­prawdę wdzięczna. W tej chwili pil­nuje ją u mnie są­siadka. Mo­żesz ją ode­brać po pracy. Wiem, że dzwo­nię w ostat­niej chwili.

– Nie przej­muj się. Nelli to też moje dziecko. Faj­nie bę­dzie spę­dzić z nią wię­cej czasu te­raz przed świę­tami. Po­zdrów ode mnie Everta. Mam na­dzieję, że to nic po­waż­nego i że wkrótce wróci do domu.

– Dzięki, oby tak było – po­wie­działa ko­bieta i się roz­łą­czyła.

Ga­briel za­sta­na­wiał się, czy kie­dyś przy­zwy­czai się do tego, że Riina ma wła­sne miesz­ka­nie, tylko dla sie­bie i Nelli. Ga­briel po­zo­stał w ich daw­nym lo­kum, gdzie na­dal można było od­no­to­wać na­ma­calne ślady obec­no­ści żony i córki. Co­dzien­nie przy­po­mi­nały mu one o tym, co stra­cił.

Wy­je­chał z ga­rażu. Za­miast skrę­cić w prawo w kie­runku Tu­li­sa­ari, wy­brał drogę pro­wa­dzącą do miesz­ka­nia Riiny. Z nie­po­ko­jem za­sta­na­wiał się, ja­kie będą kon­se­kwen­cje nie­po­ja­wie­nia się na dzi­siej­szym spo­tka­niu. Tak czy ina­czej Nelli była waż­niej­sza.

MIR­JAM

Mir­jam Ha­lo­nen na­cią­gnęła czapkę na uszy i za­ło­żyła weł­niane rę­ka­wiczki. Zwal­czyła nud­no­ści, które za­wsze to­wa­rzy­szyły tym stre­su­ją­cym od­wie­dzi­nom. Z re­guły czuła ulgę, wy­cho­dząc z te­renu wię­zie­nia, ale dziś nie trwała ona zbyt długo. Wła­śnie do­wie­działa się, że Si­mon zo­sta­nie zwol­niony dzień przed Wi­gi­lią, i nie miała po­ję­cia, co o tym my­śleć. Co prawda zda­wała so­bie sprawę, że prę­dzej czy póź­niej go wy­pusz­czą. Jed­nak od­su­wała od sie­bie tę myśl. Te­raz nie mo­gła już dłu­żej tego od­kła­dać. Mu­siała zde­cy­do­wać, co da­lej. Ale naj­pierw cze­kało ją coś jesz­cze trud­niej­szego – dzi­siej­sze spo­tka­nie. Naj­po­waż­niej­sze pro­blemy na­leży roz­wią­zy­wać na po­czątku. Na­uczyła się tego w szkole. Ich na­uczy­ciel za­de­mon­stro­wał to, uży­wa­jąc wia­dra, ka­mieni i pia­sku. Je­śli w pierw­szej ko­lej­no­ści na­peł­niło się wia­dro pia­skiem, ozna­cza­ją­cym drobne pro­blemy, duże ka­mie­nie nie mie­ściły się w nim. Je­śli na­to­miast na po­czątku włoży się do wia­dra duże ka­mie­nie, a na­stęp­nie wsy­pie pia­sek, szcze­liny mię­dzy ka­mie­niami zo­staną wy­peł­nione pia­skiem i wszystko się zmie­ści. Spo­tka­nie w Tu­li­sa­ari, które miało za­cząć się za go­dzinę, sta­no­wiło te­raz jej naj­więk­sze zmar­twie­nie. Si­mo­nem i jego groź­bami zaj­mie się ju­tro.

Ski­nęła na tak­sówkę przy Strand­ga­tan. Usia­dła z tyłu i po­dała ad­res kie­rowcy.

– Te­rva­tie dwa­dzie­ścia sześć, Tu­li­sa­ari.

– To ka­wa­łek poza ob­sza­rem za­bu­do­wa­nym. Orien­tuje się pani, czy cała droga jest prze­jezdna? – za­py­tał kie­rowca. – Przez ostat­nie kilka dni na­pa­dało dużo śniegu.

Spoj­rzał w ciemne niebo, z któ­rego wciąż le­ciały na zie­mię białe płatki.

– Nie wiem, ale chyba tak. Pew­nie ktoś jesz­cze tam mieszka – od­po­wie­działa z na­dzieją.

– Nie był­bym tego taki pe­wien – mruk­nął kie­rowca, włą­cza­jąc się do ru­chu.

Kiedy wy­je­chał z mia­sta na nie­oświe­tloną drogę, Mir­jam po­ża­ło­wała, że zgo­dziła się na dzi­siej­sze spo­tka­nie. Nic do­brego z tego nie mo­gło wy­nik­nąć. Im bar­dziej od­da­lali się od mia­sta, tym bar­dziej nie­swojo się czuła.

Mir­jam jako pierw­sza przy­była do domu na skraju lasu – so­lid­nego drew­nia­nego bu­dynku z od­sło­nię­tymi bel­kami su­fi­to­wymi, szcze­bli­no­wymi oknami i grubą war­stwą śniegu na da­chu. Po­woli za­pa­dał zmierzch. Nie li­cząc ad­wen­to­wych świec w oknach, w domu było ciemno. Ko­bietę do­padł po­nury na­strój. Ze zło­wiesz­czym prze­czu­ciem pa­trzyła na od­da­la­jącą się tak­sówkę. Naj­bliżsi są­sie­dzi miesz­kali dość da­leko. Ja­kiś dom, w któ­rym pa­liło się świa­tło, stał kil­ka­set me­trów da­lej. Po dru­giej stro­nie drogi rósł gę­sty las świer­kowy. Mir­jam zer­k­nęła na te­le­fon, żeby spraw­dzić go­dzinę. Ikona na ekra­nie in­for­mo­wała, że za­sięg sieci ko­mór­ko­wej jest słaby, tylko jedna kre­ska. Ko­bieta zbli­żyła się do drzwi wej­ścio­wych i za­pu­kała. Kiedy nikt nie otwo­rzył, na­ci­snęła klamkę. Tak jak za­po­wie­dziano, było otwarte. Gdy tylko we­szła do przed­po­koju, włą­czyła świa­tło. Na­stęp­nie po­sta­no­wiła za­pa­lić lampy we wszyst­kich po­zo­sta­łych po­miesz­cze­niach. Mimo to dom wy­da­wał się tak samo opusz­czony jak wcze­śniej. Po­krę­ciła głową. Choć nie zdjęła wierzch­niego ubra­nia, drżała z zimna. Cze­ka­jąc na po­zo­sta­łych, roz­glą­dała się do­okoła. W przed­niej czę­ści bu­dynku znaj­do­wały się duży sa­lon i kuch­nia. Na ty­łach umiesz­czono dwie sy­pial­nie i prze­stronną ła­zienkę z wanną. Wszyst­kie po­koje ume­blo­wano skrom­nie, a an­tyczne me­ble i sta­ro­świec­kie gra­fiki two­rzyły nie­sa­mo­witą at­mos­ferę. Przy każ­dym dźwięku Mir­jam wzdry­gała się i za­sta­na­wiała, czy stam­tąd nie uciec. Mo­głaby po­biec w ciem­no­ści do przy­stanku au­to­bu­so­wego lub we­zwać tak­sówkę.

W pew­nej chwili po­czuła czy­jąś obec­ność i za­trzy­mała się spa­ra­li­żo­wana prze­ra­że­niem. Po­tem usły­szała kroki i skrzy­pie­nie drew­nia­nej pod­łogi. Jak ta osoba do­stała się do środka, skoro nie było sły­chać pod­jeż­dża­ją­cego sa­mo­chodu lub za­trza­sku­ją­cych się drzwi wej­ścio­wych? Cho­ciaż za­le­d­wie kilka mi­nut temu znaj­do­wała się po dru­giej stro­nie domu. Je­śli to je­den z za­pro­szo­nych, dla­czego mil­czy? W pierw­szej chwili bała się spraw­dzić, kto to. Ale kiedy przy­bysz za­trzy­mał się kilka me­trów od niej, Mir­jam się od­wró­ciła.

– Ach, to ty – po­wie­działa z ulgą, gdy zo­ba­czyła, że to tylko Sy­lvia.

– Nikt jesz­cze nie przy­je­chał? – za­py­tała szorstko ko­bieta.

– Nie, na ra­zie je­stem tylko ja. Za­czę­łam się za­sta­na­wiać, czy się po­ja­wi­cie.

Sy­lvia wyj­rzała przez okno. Po­tem z iry­ta­cją spoj­rzała na ze­ga­rek.

– Są spóź­nieni.

– Może wró­cimy? – za­pro­po­no­wała Mir­jam. – To zna­czy, może inni roz­my­ślili się, więc my też mo­żemy dać so­bie spo­kój.

– Po­cze­kajmy jesz­cze tro­chę – zde­cy­do­wała Sy­lvia.

Wła­śnie wtedy na ze­wnątrz za­trzy­mała się tak­sówka, a kilka mi­nut póź­niej Tim i Ulrika za­pu­kali do drzwi.

– Prze­pra­szamy za spóź­nie­nie – oznaj­mił Tim. – Na au­to­stra­dzie był wy­pa­dek. Ja­kiś sa­mo­chód wje­chał do rowu, a po­jazdy uprzy­wi­le­jo­wane blo­ko­wały drogę w obu kie­run­kach. Ale już je­ste­śmy.

– A gdzie po­zo­stali? – zdzi­wiła się Ulrika. – My­śla­łam, że Ni­cole i Ga­briel też przy­jadą.

Spoj­rzała naj­pierw na Tima, a po­tem na drogę, jakby miała na­dzieję, że zo­ba­czy ko­lejną tak­sówkę.

– Nie wiem, gdzie są inni, ale my­ślę, że za­czniemy bez nich – od­parła sta­now­czo Sy­lvia.

GI­SELA

In­spek­tor Gi­sela For­sell we­pchnęła do ust ko­lejną su­chą bu­łeczkę i po­piła ją gorzką kawą ze sta­cji. Niebo za oknem było szare, a chod­nik po­kry­wała kil­ku­cen­ty­me­trowa war­stwa śniegu. Na uli­cach za­wie­szono już lampki bo­żo­na­ro­dze­niowe, które te­raz ko­ły­sały się na wie­trze. Zda­niem Gi­seli two­rzyło to cał­kiem przy­jemny kli­mat. Choć był do­piero pierw­szy grud­nia, w mie­ście za­go­ściła już zdra­dziecko sie­lan­kowa świą­teczna at­mos­fera.

Ko­bie­cie nie do­pi­sy­wał hu­mor. Czę­ściowo dla­tego, że znów zbli­żały się święta Bo­żego Na­ro­dze­nia, okres w roku, któ­rym gar­dziła naj­bar­dziej. Głów­nie jed­nak z po­wodu faktu, że jej zdolna śled­cza Tu­ula Niemi po­szła na urlop na czas nie­okre­ślony, aby wziąć udział w re­ality show krę­co­nym w ośrodku nar­ciar­skim Levi w La­po­nii. Bę­dzie tam miesz­kać i pra­co­wać w ho­telu z grupą in­nych lu­dzi, któ­rzy ma­rzyli o tym, aby za­ist­nieć w te­le­wi­zji. Tu­ula i Gi­sela pra­co­wały ra­zem przez wiele lat, od­kąd Gi­sela z mi­ło­ści do Va­asa prze­pro­wa­dziła się tu z Malmö i za­częła pra­co­wać w po­li­cji. Nie­wiele osób ce­niła tak jak Tu­ulę, przy­naj­mniej do tej pory. Gi­sela ży­wiła silną awer­sję do re­ality shows. Jej zda­niem pro­gra­mom tego typu po­świę­cano zbyt dużo czasu w ży­ciu co­dzien­nym. Wcho­dząc do do­wol­nej ka­wiarni, można było usły­szeć roz­mowę o naj­now­szym od­cinku. Gi­sela za cho­lerę nie mo­gła zro­zu­mieć, dla­czego tak by­stra i zdolna po­li­cjantka jak Tu­ula po­sta­no­wiła wziąć udział w no­wym se­zo­nie Ho­telu przy stoku. Gi­sela do sa­mego końca miała na­dzieję, że jej współ­pra­cow­niczka nie znaj­dzie się na li­ście wy­brań­ców. Ale oczy­wi­ście wy­brali ją. Kto nie chciałby Tu­uli w swoim pro­gra­mie? Była atle­tycz­nie zbu­do­wana i piękna jak wal­ki­ria. Do tego miała wy­bu­chowy tem­pe­ra­ment, jak praw­dziwa lwica.

Roz­wa­ża­nia prze­rwało szyb­kie pu­ka­nie do drzwi. To mógł być tylko Li­nus Mik­kola. Młody po­li­cjant po­ja­wił się w drzwiach z zie­lo­nym kok­taj­lem w dłoni. Był wy­soki i mu­sku­larny, miał wy­datne ko­ści po­licz­kowe, głę­boko osa­dzone oczy i ja­sne włosy.

– Chcia­łaś ze mną roz­ma­wiać – po­wie­dział.

– Spóź­ni­łeś się – od­parła zi­ry­to­wana.

Li­nus spoj­rzał na ze­gar.

– Tylko trzy­dzie­ści se­kund.

– Wiele może się wy­da­rzyć w ciągu trzy­dzie­stu se­kund. Wy­star­czy ode­rwać wzrok od drogi na trzy­dzie­ści se­kund, aby spo­wo­do­wać śmier­telny wy­pa­dek. W pół mi­nuty ogień może wy­mknąć się spod kon­troli. Trzy­dzie­ści se­kund do­dat­ko­wego czasu ocze­ki­wa­nia na ka­retkę może za­de­cy­do­wać o ży­ciu lub śmierci. Na pewno ro­zu­miesz, co mam na my­śli.

– Tak… – przy­znał Li­nus z wa­ha­niem.

Naj­wy­raź­niej nie do końca poj­mo­wał, o co jej cho­dzi.

– Ale nie o tym chcia­łam roz­ma­wiać. Pew­nie sły­sza­łeś, że Tu­ula Niemi wzięła urlop, po­nie­waż do­stała się do Ho­telu przy stoku?

– Su­per! – za­wo­łał Li­nus. – Nie mia­łem o tym po­ję­cia.

Gi­sela wes­tchnęła w du­chu. Trudno jej bę­dzie pra­co­wać z tak ener­gicz­nym czło­wie­kiem. Li­nus prak­tycz­nie cały swój wolny czas po­świę­cał ćwi­cze­niom. Kiedy nie było śniegu, tre­no­wał do ul­tra­ma­ra­to­nów, a przez całą zimę co­dzien­nie jeź­dził na nar­tach do pracy i z pracy. Gi­sela zwy­kle mi­jała go obok wię­zie­nia, gdy rano zmie­rzała do ko­mi­sa­riatu swoim cie­płym i wy­god­nym sa­mo­cho­dem służ­bo­wym. Je­dyną wadą męż­czy­zny wy­da­wało się duże spo­ży­cie ko­fe­iny, co można było jed­nak uspra­wie­dli­wić. Poza tym Li­nus miał czworo dzieci, które nie­ustan­nie cho­ro­wały. Jak nie wy­mioty, to in­fek­cja ucha lub do­wolny wi­rus krą­żący po przed­szkolu. Jed­nak Gi­sela nie miała in­nych, od­po­wied­niej­szych kan­dy­da­tów do wy­boru, a Li­nus i tak był znacz­nie lep­szy niż wku­rza­jący i sztywny jak kij od mio­tły Freddy Lärka. Po­nadto Li­nus mó­wił płyn­nie po szwedzku i fiń­sku. Przez lata po­bytu w Va­asa Gi­sela na­uczyła się fiń­skiego na tyle, aby móc prze­pro­wa­dzić pod­sta­wowe prze­słu­cha­nie, ale to wszystko. Wiele osób miało pro­blemy z jej skoń­skim dia­lek­tem. Poza tym mimo sta­rań nie była w sta­nie po­zbyć się cha­rak­te­ry­stycz­nego ak­centu.

– Prze­cho­dząc do rze­czy… – za­częła po­now­nie Gi­sela. – Po­trze­buję no­wego śled­czego pod nie­obec­ność Tu­uli i po­my­śla­łam, że za­ofe­ruję ci to sta­no­wi­sko. Wiem, że od dłuż­szego czasu chcia­łeś za­jąć się prze­stęp­stwami kwa­li­fi­ko­wa­nymi i cze­ka­łeś na od­po­wied­nią oka­zję. To twoja szansa. Ko­lejny szcze­bel w dra­bi­nie ka­riery. Moż­liwe, że nowe za­da­nia będą wy­ma­gały więk­szego na­kładu pracy niż zwy­kle. Je­steś na to go­towy?

– Oczy­wi­ście – od­po­wie­dział szybko.

Cho­ciaż je­den do­bry znak, po­my­ślała Gi­sela.

– Nie bę­dziesz ża­ło­wać. Obie­cuję – do­dał jesz­cze po­li­cjant.

– Zo­ba­czymy – stwier­dziła Gi­sela z neu­tralną miną. – Tylko nie licz na zbyt wiele. Przy odro­bi­nie szczę­ścia Tu­ula zo­sta­nie wy­klu­czona z pro­gramu już w pierw­szym ty­go­dniu i wtedy bę­dziesz mógł wró­cić do utrzy­my­wana po­rządku w mie­ście.

LI­NUS

Li­nus nie­mal wy­sko­czył z biura Gi­seli. Zde­cy­do­wa­nie chciał po­ka­zać, na co go stać. Miał dość służby w pre­wen­cji. Od dawna czuł się go­towy, aby przejść do kry­mi­nal­nych, ale kiedy uro­dziły się bliź­niaki, mu­siał pra­co­wać w go­dzi­nach sprzy­ja­ją­cych ży­ciu ro­dzin­nemu. Te­raz jed­nak, kiedy Malte i Max już dawno nie byli nie­mow­lę­tami, nad­szedł czas na zmiany. Jo­se­fin wró­ciła do pracy po urlo­pie ma­cie­rzyń­skim. Naj­pierw uro­dziła im się La­ila, póź­niej Harri, a po­tem – przed czte­rema laty – bliź­niaki, co było nie­ocze­ki­waną, choć miłą nie­spo­dzianką. Szybko stało się ja­sne, że z Mal­tem i Ma­xem nie bę­dzie tak ła­two, jak z ich star­szym ro­dzeń­stwem, więc Li­nus i Jo­se­fin mu­sieli po­świę­cić ka­rierę, żeby za­jąć się dziećmi.

Obec­nie La­ila, którą na­zy­wano Lallą, po­nie­waż już we wcze­snym dzie­ciń­stwie pięk­nie śpie­wała, miała dzie­sięć lat. Nie mieli po­ję­cia, skąd wziął się jej cu­do­wny, czy­sty głos, gdyż żadne z nich nie po­tra­fiło za­nu­cić po­praw­nie ani jed­nej me­lo­dii. Harri, ma­jący osiem lat, rów­nież nie spra­wiał więk­szych kło­po­tów. Naj­chęt­niej prze­by­wał w swoim po­koju i praw­do­po­dob­nie spę­dzał zde­cy­do­wa­nie za dużo czasu przed ekra­nem kom­pu­tera. Po­mimo mło­dego wieku wie­dział już znacz­nie wię­cej o in­for­ma­tyce i urzą­dze­niach elek­tro­nicz­nych niż Li­nus i było cał­kiem praw­do­po­do­bne, że w przy­szło­ści albo zo­sta­nie cie­szą­cym się suk­ce­sami w branży tech­no­lo­gicz­nej fre­elan­ce­rem, albo ge­nial­nym ha­ke­rem. Bliź­niacy znacz­nie róż­nili się od star­szych brata i sio­stry. Wy­ma­gali sta­łego mo­ni­to­ro­wa­nia. Gdy tylko spusz­czono ich z oczu, wy­my­ślali ko­lejną psotę. Malte i Max po­tra­fili spo­wo­do­wać drobną ka­ta­strofę w mniej niż trzy­dzie­ści se­kund.

Gdy uro­dziły się bliź­niaki, Jo­se­fin zde­cy­do­wała się zre­zy­gno­wać z pracy spe­cja­listki do spraw za­ku­pów w du­żej sieci han­dlo­wej, aby za­opie­ko­wać się dziećmi. De­cy­zja ta spo­tkała się z ne­ga­tyw­nymi ko­men­ta­rzami jej zna­jo­mych, któ­rzy uwa­żali, że zaj­mo­wa­nie się do­mem, pod­czas gdy męż­czy­zna pra­cuje, jest sta­ro­modne. Jedni z nich pra­wie prze­stali roz­ma­wiać z Li­nu­sem, zu­peł­nie jakby to on na­ci­skał na Jo­se­fin, aby prze­obra­ziła się w go­spo­dy­nię do­mową. Ni­gdy nie ośmie­liłby się zmu­sić żony do cze­go­kol­wiek. Jesz­cze kilka mie­sięcy temu była bar­dzo za­do­wo­lona ze swo­jego wy­boru. Do­piero wtedy za­częła roz­glą­dać się za róż­nymi moż­li­wo­ściami po­zwa­la­ją­cymi jej po­łą­czyć pracę z rolą matki. Po­nie­waż za­wsze była nie­zwy­kle przed­się­bior­czą osobą, po­sta­no­wiła za­jąć się sprze­dażą de­ta­liczną pro­duk­tów do pie­lę­gna­cji wło­sów i skóry w ma­łej fir­mie z sie­dzibą za ko­łem pod­bie­gu­no­wym. Do ich pro­duk­cji wy­ko­rzy­sty­wano wy­łącz­nie or­ga­niczne su­rowce. Sprze­da­wała je, or­ga­ni­zu­jąc wie­czory ko­sme­tyczne, od­wie­dza­jąc sa­lony i sklepy lub za po­śred­nic­twem wła­snej wi­tryny in­ter­ne­to­wej. Li­nus spę­dził wiele wie­czo­rów, gdy dzieci już po­szły spać, po­ma­ga­jąc Jo­se­fin pa­ko­wać kremy i ma­ski do wło­sów do wy­ście­ła­nych ko­pert.

W szatni Li­nus szybko prze­brał się w strój nar­ciar­ski: dłu­gie leg­ginsy, pod­ko­szu­lek, funk­cjo­na­lna ko­szulka i kurtka. Wło­żył weł­niane skar­petki, a w uszach umie­ścił słu­chawki. Włą­czył play­li­stę tre­nin­gową, która za­czy­nała się od utworu Emi­nema Lose Your­self. Znowu za­częło pa­dać, w po­wie­trzu tań­czyły duże płatki śniegu. Li­nus za­ło­żył czapkę i rę­ka­wiczki, żeby nie zmar­z­nąć. Jego narty stały oparte o wielki ce­glany bu­dy­nek po­li­cji w Va­asa. Li­nus spę­dził tu dużą część swo­jego do­ro­słego ży­cia. Kiedy brał udział w re­kru­ta­cji do szkoły po­li­cyj­nej, bu­dy­nek Ko­szary 3 był obiek­tem woj­sko­wym, ale kiedy wró­cił do mia­sta kilka lat póź­niej jako prze­szko­lony funk­cjo­na­riusz po­li­cji, za­stał tam ko­mi­sa­riat po­li­cji. Do dziś jed­nak sie­dzibę po­li­cji na­zy­wano ko­sza­rami.

Li­nus prze­niósł narty na ra­mio­nach, po­ko­nu­jąc krótki od­ci­nek z Ka­sern­ga­tan do Stran­dvägen. Tam przy­piął buty do nart i ru­szył w stronę domu w dziel­nicy Gamla Va­asa. Było to za­le­d­wie sie­dem ki­lo­me­trów wzdłuż wy­brzeża. Gdy tylko Li­nus wy­je­chał z mia­sta, roz­wi­nął do­godne tempo. Czo­łówka oświe­tlała mu drogę. Kijki ude­rzały w pod­łoże w rytm mu­zyki, gdy su­nął przez po­kryte śnie­giem pola przy au­to­stra­dzie.

Jak zwy­kle po­krze­piała go myśl o ro­dzi­nie cze­ka­ją­cej na niego w domu.

KA­LEV

Ka­lev Tamm wyj­rzał przez okno sa­mo­chodu. Było ciemno jak w gro­bie, nie do­strzegł świa­teł in­nych po­jaz­dów. Choć droga naj­wy­raź­niej zo­stała nie­dawno od­śnie­żona, była wy­bo­ista i śli­ska. Na­le­żące do piz­ze­rii auto śli­zgało się na za­śnie­żo­nej na­wierzchni, a opony tra­ciły przy­czep­ność. Małe płatki śniegu wi­ro­wały w po­wie­trzu, więc Ka­lev włą­czył wy­cie­raczki, żeby le­piej wi­dzieć. We­dług na­wi­ga­cji wkrótce po­wi­nien do­trzeć pod wła­ściwy ad­res. To była ostat­nia do­stawa tego wie­czoru. Zwy­kle nie wo­ził pizzy oso­bi­ście, ale dziś po po­łu­dniu jego kie­rowca na­gle zła­pał grypę żo­łąd­kową i Ka­lev mu­siał go ode­słać do domu. Po­nie­waż cho­dziło o duże za­mó­wie­nie – trzy pizze ha­waj­skie, jedna mek­sy­kań­ska, dwie mar­ghe­rity, trzy por­cje pie­czywa czosn­ko­wego i dwie duże bu­telki coca-coli – Ka­lev za­miast je anu­lo­wać, zde­cy­do­wał się sam do­star­czyć je­dze­nie. Miał jed­nak mało czasu, chciał zdą­żyć na za­koń­cze­nie se­zonu w szkółce ho­ke­jo­wej syna. Męż­czy­zna od­po­wia­dał za or­ga­ni­za­cję lo­te­rii, dla­tego mu­siał jesz­cze ode­brać na­grody, które sklep spo­żyw­czy w Tu­li­sa­ari prze­ka­zał klu­bowi, oraz ku­pić na­poje bez­al­ko­ho­lowe i cze­ko­ladę. Spoj­rzał na ze­gar, sie­dem­na­sta pięć­dzie­siąt. Był już spóź­niony. Arri ze­zło­ści się, je­śli nie do­trze punk­tu­al­nie. W ciągu ostat­nich kilku ty­go­dni wielu pra­cow­ni­ków mu­siało iść na cho­ro­bowe, tym­cza­sem wy­glą­dało na to, że klien­tów przy­by­wało. Ka­lev miał za­ję­cie od wcze­snego ranka do póź­nego wie­czora, przez sie­dem dni w ty­go­dniu. Zu­peł­nie jakby nikt w mie­ście nie przy­go­to­wy­wał już sa­mo­dziel­nie po­sił­ków.

Po­cząt­kowo Ka­lev chciał otwo­rzyć re­stau­ra­cję z kuch­nią nad­bał­tycką, z da­niami ty­po­wymi dla Es­to­nii, Ło­twy i Li­twy, ale dość szybko zo­rien­to­wał się, że miesz­kań­com Tu­li­sa­ari bar­dziej za­le­żało na pizzy. Zimą piz­ze­ria wy­pie­kała dzien­nie około stu plac­ków, a w Nowy Rok dwa razy wię­cej. Każda pizza z do­stawą mu­siała do­trzeć pod wła­ściwy ad­res i we wła­ści­wym cza­sie. Dla­tego dni czę­sto zda­wały się nie mieć końca, tak jak te­raz.

Cza­sami Ka­le­vowi trudno było uwie­rzyć w to, jak do­brze pro­spe­ruje jego biz­nes. Kiedy prze­pro­wa­dzał się z Es­to­nii do Fin­lan­dii po­nad dzie­sięć lat temu, nie przy­pusz­czał, że od­nie­sie suk­ces jako wła­ści­ciel piz­ze­rii. Pierw­sze lata były trudne. Ka­lev wy­ko­ny­wał różne drobne prace – nie wszyst­kie cał­ko­wi­cie le­galne – aż w końcu mniej wię­cej przed trzema laty mógł so­bie po­zwo­lić na prze­ję­cie piz­ze­rii w Tu­li­sa­ari. Do­piero wtedy jego żona i syn prze­pro­wa­dzili się do niego do Fin­lan­dii. Te­raz miesz­kali ra­zem w po­ma­lo­wa­nym na czer­wono drew­nia­nym domu na obrze­żach miej­sco­wo­ści, zu­peł­nie jak ty­powa fiń­ska ro­dzina.

W końcu do­strzegł nie­wy­raźny za­rys domu w od­dali. Spraw­dził ad­res. Te­rva­tie 26. Tra­fił we wła­ściwe miej­sce. Dom spra­wiał wra­że­nie pu­stego, ale w oknach pa­liły się świeczki, a na drzwiach wi­siał bo­żo­na­ro­dze­niowy wie­niec.

Ka­lev wy­łą­czył sil­nik, ale za­nim zdą­żył wy­siąść z sa­mo­chodu, za­dzwo­nił jego te­le­fon. To był Arri.

– Tato, gdzie je­steś? – za­py­tał ze zło­ścią syn. – Wszy­scy inni ro­dzice już tu są.

– Prze­pra­szam, mu­sia­łem za­jąć się czymś w ostat­niej chwili, ale do­trę na miej­sce za nie­całą go­dzinę. Obie­cuję. Im­preza za­czyna się do­piero o dzie­więt­na­stej, więc jest jesz­cze mnó­stwo czasu.

– Tak, ale my­śla­łem, że po­mo­żesz w przy­go­to­wa­niach. Obie­ca­łeś.

– Wiem – wes­tchnął Ka­lev. – Przy­jadę jak naj­szyb­ciej. Te­raz mu­szę się roz­łą­czyć, żeby nie za­jęło mi to jesz­cze dłu­żej.

Kiedy opu­ścił cie­płe wnę­trze sa­mo­chodu, zimne po­wie­trze ude­rzyło go ni­czym ściana. W ciem­no­ści ob­szedł po­jazd i otwo­rzył tylne drzwi. Aby za­po­biec sty­gnię­ciu pizzy, trzy­mali ją w spe­cjal­nie za­pro­jek­to­wa­nej skrzyni do­staw­czej, którą za­in­sta­lo­wał w prze­strzeni ła­dun­ko­wej.

Ka­lev wy­jął za­mó­wie­nie i bro­dząc przez śnieg, ru­szył w stronę drzwi. Na­ci­snął dzwo­nek i cze­kał, aż usły­szy kroki. Gdy nikt nie otwo­rzył, za­czął mocno ude­rzać pię­ścią. Bez­sku­tecz­nie.

Dziwne, po­my­ślał, kto robi ta­kie duże za­mó­wie­nie, je­śli nie ma go w domu.

Po­tem zo­ba­czył, że na drzwiach, tuż pod wień­cem bo­żo­na­ro­dze­nio­wym, przy­kle­jona jest ja­kaś kartka. Wziął do ręki te­le­fon i po­świe­cił la­tarką na no­tatkę, aby móc ją prze­czy­tać.

„We­zwij po­li­cję! Wszy­scy je­ste­śmy mar­twi”, in­for­mo­wały duże, krzywe li­tery.

Ka­lev cof­nął się za­sko­czony i ze­śli­zgnął się ze scho­dów, pra­wie tra­cąc rów­no­wagę.

To ja­kiś dow­cip, stwier­dził.

Nie mógł jed­nak po pro­stu odejść. Ro­zej­rzał się w ciem­no­ści. Miał wra­że­nie, że w róż­nych miej­scach wi­dzi po­ru­sza­jące się cie­nie. Usły­szał ja­kiś dźwięk, a po­tem wy­da­wało mu się, że ktoś za­cho­dzi go od tyłu. Nie, to praw­do­po­dob­nie tylko wiatr po­ru­sza­jący drze­wami.

Stał tam jesz­cze przez chwilę, za­sta­na­wia­jąc się, co zro­bić. W po­bliżu nie było są­sia­dów, któ­rych mógłby za­py­tać o miesz­kań­ców domu. Nie­pew­nym kro­kiem pod­szedł do jed­nego z okien. Przy­ci­snął twarz do szyby i zaj­rzał do środka. We­wnątrz pa­no­wała ciem­ność, wi­dać było tylko za­rysy me­bli. Z dru­giego końca domu do­la­ty­wało słabe świa­tło. Wy­da­wało mu się, że ką­tem oka do­strzegł szybki ruch, i za­mru­gał. Wy­tę­żył wzrok, aby le­piej wi­dzieć. Nic. To mu­siały być ga­łę­zie drzew po­ru­sza­jące się na wie­trze i od­bi­ja­jące w oknie. Nie ma się czego bać. W po­miesz­cze­niu nie do­strzegł żad­nych tru­pów. Zaj­rzał do dwóch po­zo­sta­łych okien od frontu, ale nie za­uwa­żył ni­czego po­dej­rza­nego.

Z ulgą wró­cił do auta. Śmiał się w du­chu, że tak ła­two dał się na­brać. Było już po osiem­na­stej. Na­le­żało się po­spie­szyć.

Prze­był całą drogę tu­taj zu­peł­nie nie­po­trzeb­nie, a te­raz spóźni się na za­koń­cze­nie szkółki ho­ke­jo­wej Ar­riego. Po­sta­no­wił wziąć ze sobą pizzę na lo­do­wi­sko, chło­paki się ucie­szą.

Ka­lev uru­cho­mił sa­mo­chód. Udało mu się za­wró­cić, po czym ru­szył z po­wro­tem w stronę mia­sta. Świa­tło re­flek­to­rów pa­dło na chwilę na no­tatkę ze zło­wiesz­czym tek­stem. Po­tem znowu wszystko po­ciem­niało. Wiatr szar­pał kar­teczką. Silny po­dmuch w końcu ode­rwał ją od drzwi i po­fru­nęła jak na nie­wi­dzial­nych skrzy­dłach.

Pią­tek, 2 grud­nia 2022 roku

KA­LEV

O pią­tej rano Ka­lev zre­zy­gno­wał z wszel­kich prób po­now­nego za­śnię­cia. Po­sta­no­wił udać się do piz­ze­rii i za­cząć przy­go­to­wa­nia do dzi­siej­szych za­mó­wień. W pią­tek z re­guły przy­cho­dziło ich naj­wię­cej. Wy­szedł z sy­pialni, żeby nie obu­dzić żony. Zaj­rzał do po­koju Ar­riego, gdzie z łóżka do­bie­gał gło­śny od­dech syna. Chło­pak le­żał na ple­cach z roz­ło­żo­nymi rę­kami i no­gami. Koł­dra zna­la­zła się na pod­ło­dze. Ka­lev po ci­chu pod­szedł do łóżka i ostroż­nie na­krył syna. Wczo­raj­sza im­preza udała się po­mimo póź­nego przy­by­cia Ka­leva. Arri wy­lo­so­wał naj­więk­szą na­grodę na lo­te­rii, więc na ku­chen­nym stole stał te­raz owi­nięty fo­lią gi­gan­tyczny kosz wy­peł­niony cze­ko­ladą, pier­ni­kami i grza­nym wi­nem. Po bliż­szym przyj­rze­niu się mu Ka­lev za­uwa­żył, że ktoś zro­bił dziurę w opa­ko­wa­niu i zjadł wszyst­kie pier­niki. Nie­trudno było do­my­ślić się, kim był sprawca. Arri od za­wsze uwiel­biał sło­dy­cze i nie mógł się im oprzeć, miał to po ojcu.

W ła­zience Ka­lev spry­skał twarz zimną wodą, żeby się oży­wić. Ciało bo­lało go po wczo­raj­szym me­czu dzieci z ro­dzi­cami, który tra­dy­cyj­nie koń­czył każdy se­zon ho­ke­jowy. Dzieci wy­grały dwa­dzie­ścia do trzech. Ka­lev ude­rzył się w po­śla­dek. Je­den z oj­ców upadł i zła­mał nad­gar­stek, więc za­koń­cze­nie było dra­ma­tyczne. Tak czy ina­czej, pizza przy­nie­siona chło­pa­kom przez Ka­leva zo­stała przy­jęta z en­tu­zja­zmem.

Jed­nak to nie z po­wodu emo­cji do­ty­czą­cych ro­dziny czy zbli­ża­ją­cych się świąt męż­czy­zna nie mógł zmru­żyć oka przez pra­wie całą noc. Cho­dziło ra­czej o no­tatkę wi­szącą na drzwiach domu, do któ­rego przy­je­chał z ostat­nią do­stawą, domu pod ad­re­sem Te­rva­tie 26:

„We­zwij po­li­cję! Wszy­scy je­ste­śmy mar­twi”.

Nie­ustan­nie wra­cał do niej my­ślami. Czy to tylko kiep­ski żart, czy też za tymi sło­wami kryła się prawda? Ka­lev obu­dził się wcze­snym ran­kiem. Kiedy do­tarł do piz­ze­rii, do­szedł do wnio­sku, że le­piej bę­dzie za­dzwo­nić na po­li­cję. Warto dmu­chać na zimne.

LI­NUS

W pią­tek rano Li­nus wstał wy­jąt­kowo wcze­śnie, aby zdą­żyć przed przyj­ściem Gi­seli do pracy. Zjazd na nar­tach w kie­runku wy­brzeża z re­guły nie trwał długo, ale po­nie­waż dziś wiał wiatr z prze­ciw­nego kie­runku, po­ko­na­nie tej trasy oka­zało się praw­dzi­wym wy­zwa­niem. Li­nusa ku­siło, aby skró­cić so­bie drogę, ja­dąc po za­mar­z­nię­tej za­toce, ale na po­czątku zimy było to ry­zy­kowne, mimo że przez ostatni ty­dzień zro­biło się wy­jąt­kowo zimno jak na po­czą­tek grud­nia. Po­chy­lił się i z za­pa­łem ma­chał kij­kami. Roz­bo­lały go ręce i nogi. Wiatr sma­gał po­liczki i za­bar­wił skórę na czer­wono.

Za­nim do­tarł do Stran­dvägen, stra­cił czu­cie w twa­rzy, więc mu­siał po­ru­szać szczęką z boku na bok, aby od­zy­skać ela­stycz­ność. Wy­glą­dało to tak, jakby jego ob­li­cze za­sty­gło w zło­śli­wym gry­ma­sie. W no­sie za­mar­zły mu smarki, a na brwiach miał szron. Li­nus za­rzu­cił narty na ra­mię i po­ko­nał pie­szo ostat­nie sto me­trów od wię­zie­nia do ko­mi­sa­riatu po­li­cji przy Ka­sern­ga­tan.

– Je­steś wcze­śniej – przy­wi­tał się dy­żurny funk­cjo­na­riusz.

Za­nim męż­czy­zna zdą­żył co­kol­wiek od­po­wie­dzieć, za­dzwo­nił te­le­fon. Po­li­cjant ode­brał i ski­nął na Li­nusa, aby za­cze­kał.

– Prze­sze­dłeś do kry­mi­nal­nych? – za­py­tał, kiedy się roz­łą­czył.

Li­nus ski­nął głową. Jego usta były wciąż zbyt zmar­z­nięte, żeby udało mu się wy­ar­ty­ku­ło­wać słowa.

– W ta­kim ra­zie może mam coś dla cie­bie. Wła­śnie skon­tak­to­wał się z nami nie­jaki Ka­lev Tamm, aby zgło­sić po­ten­cjalne prze­stęp­stwo. Za­dzwoń do niego, kiedy już weź­miesz prysz­nic i prze­bie­rzesz się w mun­dur.

Ofi­cer dy­żurny wrę­czył mu żółtą kar­teczkę sa­mo­przy­lepną z nu­me­rem te­le­fonu, którą Li­nus chwy­cił sztyw­nymi pal­cami.

GI­SELA

Pięć mi­nut przed dzwon­kiem bu­dzika Gi­selę obu­dził jej kot Scar­face, który miau­czał do­no­śnie po dru­giej stro­nie drzwi sy­pialni. Brzmiało to tak, jakby zwie­rzak nie jadł przez cały ty­dzień, mimo że po­przed­niego wie­czoru wcią­gnął całą sa­szetkę karmy. Gi­sela nie była ran­nym ptasz­kiem. Kil­ku­krot­nie zbie­rała się, by cho­ciaż usiąść na kra­wę­dzi łóżka. Ziew­nęła gło­śno, od­rzu­ciła koł­drę i po­woli wstała. Wło­żyła szla­frok i udała się do kuchni, gdzie po­zo­stałe dwa koty cier­pli­wie cze­kały na śnia­da­nie. Gi­sela kie­dyś nie prze­pa­dała za ko­tami, ani w ogóle za zwie­rzę­tami. Nie­ład­nie pach­niały i się bru­dziły. Ale kilka lat temu ura­to­wała Scar­face’a przed strasz­liwą eg­zy­sten­cją w ja­kiejś me­li­nie. Był już wtedy tak wy­nisz­czony i wy­chu­dzony, że zda­niem we­te­ry­na­rza je­dy­nym słusz­nym roz­wią­za­niem było uśpie­nie zwie­rzę­cia. Ale w smut­nym i peł­nym roz­pa­czy spoj­rze­niu kota zo­ba­czyła coś, co spra­wiło, że jej serce ogar­nęła li­tość. Mimo że nie miała zie­lo­nego po­ję­cia o opiece nad zwie­rza­kiem, przy­wio­zła go do domu i pie­lę­gno­wała, by wy­zdro­wiał. Po­pra­wiło mu się, być może tro­chę aż nadto, bio­rąc pod uwagę, jak wy­datny był obec­nie jego brzuch. Cho­ciaż kot wy­zdro­wiał, za jego uchem bra­ko­wało fu­tra, a na no­sie miał bli­znę, któ­rej za­wdzię­czał swoje imię. Mąż Gi­seli miał bzika na punk­cie ame­ry­kań­skich fil­mów gang­ster­skich, więc kiedy zo­ba­czył oka­le­czo­nego kota, od razu po­my­ślał o ku­bań­skim królu nar­ko­ty­ko­wym w thril­le­rze Oli­vera Stone’a z Alem Pa­cino w roli głów­nej. Póź­niej Gi­sela zli­to­wała się nad dwoma ko­lej­nymi zwie­rza­kami, które też otrzy­mały imiona po­staci fil­mo­wych. Bon­nie i Clyde zo­stały zna­le­zione w śmiet­niku jesz­cze jako ko­cięta. Gi­sela na­uczyła się do­ce­niać spo­kojne to­wa­rzy­stwo ko­tów i po­do­bało jej się ich po­dej­ście do ży­cia.

Po­dała pu­pi­lom karmę i włą­czyła eks­pres do kawy. Cze­ka­jąc na po­ranną dawkę ko­fe­iny, wzięła prysz­nic i się ubrała. Dłu­gie włosy zwią­zała w kok, co, jak wie­działa, po­sta­rzało ją o co naj­mniej dzie­sięć lat. Po­nie­waż był po­czą­tek mie­siąca, z cie­ka­wo­ści we­szła na wagę. Tak jak przy­pusz­czała, przy­brała pra­wie cały ki­lo­gram, po­dob­nie jak w ze­szłym mie­siącu. Nie żeby spe­cjal­nie przej­mo­wała się kil­koma do­dat­ko­wymi ki­lo­gra­mami. Obec­nie praw­do­po­dob­nie nie zda­łaby te­stu spraw­no­ści fi­zycz­nej dla przy­szłych po­li­cjan­tów i po­li­cjan­tek. Tak czy ina­czej, była za­do­wo­lona ze swo­jego ciała. Po­sia­dało krą­gło­ści we wła­ści­wych miej­scach. I w kilku in­nych. Uznała, że w wieku czter­dzie­stu ośmiu lat nie musi przej­mo­wać się masą ciała. Poza tym Mar­tin za­wsze uwa­żał, że jest piękna taka, jaka jest.

Koty zja­dły i uło­żyły się na po­dusz­kach przy ka­lo­ry­fe­rze, gdzie praw­do­po­dob­nie prze­śpią więk­szość dnia. Gi­sela na­lała so­bie kawy i włą­czyła ra­dio. Choć był do­piero drugi grud­nia, świą­teczna hi­ste­ria trwała pełną parą. Na wszyst­kich ka­na­łach le­ciała świą­teczna mu­zyka, a roz­mowy do­ty­czyły za­ku­pów, de­ko­ra­cji i wy­pie­ków. Gi­sela wy­łą­czyła ten beł­kot. Nie zdą­żyła na­wet do­koń­czyć pierw­szego kubka kawy, gdy za­dzwo­nił te­le­fon.

To był Li­nus, który mó­wił coś z pod­eks­cy­to­wa­niem o ja­kichś cia­łach zna­le­zio­nych na od­lu­dziu.

– Uspo­kój się – roz­ka­zała Gi­sela. – Nie na­dą­żam. Mo­żesz za­cząć jesz­cze raz? Usły­szała, jak Li­nus bie­rze głę­boki wdech.

– Dziś rano za­dzwo­nił do­stawca pizzy i po­wie­dział, że wczo­raj wie­czo­rem miał do­stawę do domu na obrze­żach miej­sco­wo­ści o na­zwie Tu­li­sa­ari. Kiedy tam do­tarł, nikt mu nie otwo­rzył, a na drzwiach wi­siała kartka z na­pi­sem: „We­zwij po­li­cję! Wszy­scy je­ste­śmy mar­twi”.

– Wy­da­wał się wia­ry­godny? Brzmi to tro­chę po­kręt­nie – stwier­dziła Gi­sela i po­cią­gnęła łyk kawy.

– Po­wie­dział, że po­cząt­kowo zi­gno­ro­wał to i wziął jako żart, ale my­ślę, że warto to spraw­dzić – od­po­wie­dział z za­pa­łem Li­nus.

– Do­bra, za dwa­dzie­ścia mi­nut od­biorę cię z ko­mi­sa­riatu i po­je­dziemy do Tu­li­sa­ari, żeby wspól­nie zba­dać sprawę.

Li­nus cze­kał na Gi­selę przed bu­dyn­kiem w czapce i rę­ka­wicz­kach. Przez ra­mię miał prze­rzu­cony spor­towy ple­cak, który za­bie­rał ze sobą nie­mal wszę­dzie. Pod­ska­ki­wał w miej­scu. Trudno było stwier­dzić, czy ro­bił to, aby się roz­grzać, czy po pro­stu nie mógł ustać w miej­scu. Po­li­cjantka zwol­niła na tyle, żeby Li­nus mógł otwo­rzyć drzwi i wsko­czyć na miej­sce pa­sa­żera.

– Gdzie je­dziemy? – za­py­tała.

– Te­rva­tie dwa­dzie­ścia sześć, Tu­li­sa­ari – od­po­wie­dział Li­nus i wpi­sał ad­res do na­wi­ga­cji.

– Tu­li­sa­ari? – za­my­śliła się Gi­sela. – Brzmi zna­jomo. Mo­głam już gdzieś sły­szeć tę na­zwę?

Li­nus od­chrząk­nął.

– Na po­czątku lat dzie­więć­dzie­sią­tych do­szło tam do strasz­nego mor­der­stwa. Po­li­cja zła­pała sprawcę do­piero po po­nad dwu­dzie­stu la­tach.

Gi­sela się wzdry­gnęła. Te­raz przy­po­mniała so­bie tę sprawę. Kiedy osiem lat temu za­czy­nała pracę w po­li­cji w Va­asa, na­dal wspo­mi­nano o tym in­cy­den­cie. Prze­pro­wa­dziła się z Malmö do Ostro­botni, aby za­miesz­kać z mi­ło­ścią swo­jego ży­cia. Mar­tin nie żył już od pra­wie dwóch lat, ale Gi­sela tu po­zo­stała.

Pro­wa­dząc auto, po­stę­po­wała zgod­nie z in­struk­cjami, ja­kie da­wał jej GPS. Im dłu­żej je­chali, tym bar­dziej od­da­lali się od cy­wi­li­za­cji. Wkrótce za oknem wi­do­czne były już tylko ośnie­żone pola i gę­sty las świer­kowy. Cza­sem tu i tam po­ja­wiało się sku­pi­sko do­mów, w któ­rych pa­liły się świa­tła w ten ciemny gru­dniowy po­ra­nek. Je­chali w ci­szy, co Gi­selę bar­dzo cie­szyło. Po­dob­nie było z Tu­ulą. Też nie czuła po­trzeby an­ga­żo­wa­nia się w po­wierz­chowną roz­mowę tylko po to, żeby unik­nąć ci­szy. Gi­sela bar­dzo po­zy­tyw­nie oce­niała nie­chęć Fi­nów do grzecz­no­ścio­wych po­ga­wę­dek. Je­śli nie masz nic sen­sow­nego do po­wie­dze­nia, le­piej nie mó­wić nic. W Szwe­cji można było od­nieść wra­że­nie, że lu­dzie czują się zmu­szeni do wy­peł­nia­nia każ­dej se­kundy bez­sen­sow­nym beł­ko­tem, aby tylko unik­nąć kło­po­tli­wej ci­szy. Le­piej otwie­rać usta tylko wtedy, gdy ma się coś waż­nego do po­wie­dze­nia.

Do­tarli do drew­nia­nego domu na skraju gę­stego lasu świer­ko­wego, na tle któ­rego wid­niało kilka ja­snych brzóz. Po­li­cjantka za­par­ko­wała, po czym wy­sie­dli z sa­mo­chodu. Jej buty prze­biły cienką sko­rupę, utwo­rzoną w nocy na po­kry­wie śnież­nej, do cho­le­wek wpadł śnieg. Przez resztę dnia bę­dzie mu­siała cho­dzić w mo­krych skar­pet­kach.

– To nie miej­sce dla osób, które boją się ciem­no­ści – za­uwa­żył Li­nus i się ro­zej­rzał.

W śniegu przed do­mem znaj­do­wały się od­ci­ski bu­tów na­le­żące do co naj­mniej trzech róż­nych osób, ale wy­cią­gnię­cie ja­kich­kol­wiek wnio­sków by­łoby moż­liwe tylko po do­kład­niej­szym zba­da­niu śla­dów. Gi­sela zer­k­nęła na drogę, na któ­rej znaj­do­wały się ślady opon róż­nej wiel­ko­ści. Nie­dawno prze­je­chało tędy sporo sa­mo­cho­dów. Do­kładna ana­liza od­ci­sków opon praw­do­po­dob­nie się nie uda.

Li­nus do­tarł już do drzwi wej­ścio­wych. Gi­sela sta­rała się do­trzy­mać mu kroku na wy­pa­dek, gdyby oka­zało się, że do­tarli na miej­sce zbrodni.

– To wła­ściwy ad­res? Nie wi­dzę żad­nej no­tatki – po­wie­dział Li­nus, świe­cąc la­tarką.

Gi­sela spraw­dziła apli­ka­cję z mapą w swoim te­le­fo­nie.

– To ad­res, który otrzy­ma­li­śmy od do­stawcy pizzy. Ktoś mógł usu­nąć no­tatkę. – Ko­bieta się ro­zej­rzała. – Albo od­le­ciała.

Coś bia­łego za­trze­po­tało w ży­wo­pło­cie. Gi­sela po­de­szła w to miej­sce. Ka­wa­łek pa­pieru utknął w jed­nym z kol­ców. Po­li­cjantka wy­jęła z kie­szeni pę­setę i od­cze­piła kar­teczkę od na­gich ga­łęzi. Trzy­mała ją w po­wie­trzu na wy­so­ko­ści oczu. Tekst był nie­wy­raźny, po­nie­waż pa­pier zo­stał zmo­czony przez pa­da­jący śnieg, ale dało się od­czy­tać: „We­zwij po­li­cję! Wszy­scy je­ste­śmy mar­twi”.

Po­czuła dreszcz bie­gnący po krę­go­słu­pie. Zna­le­zie­nie tej wia­do­mo­ści na drzwiach w ciemne po­po­łu­dnie mu­siało być wy­jąt­kowo nie­przy­jem­nym do­świad­cze­niem.

Wło­żyła no­tatkę do to­rebki na do­wody i za­wo­łała do Li­nusa:

– Sprawdź, czy drzwi są otwarte, ale uwa­żaj, aby nie zo­sta­wić od­ci­sków pal­ców. Do­póki nie do­wiemy się, o co cho­dzi, mu­simy trak­to­wać ten dom jako miej­sce zbrodni.

Li­nus za­ło­żył gu­mowe rę­ka­wiczki i na­ci­snął klamkę. Drzwi otwo­rzyły się z ci­chym skrzy­pie­niem.

Pierw­szą rze­czą, która ich ude­rzyła po wej­ściu, była ci­sza. Drugą był za­pach. Me­ta­liczna woń oraz smród kału i wy­mio­cin. Aż ich od­rzu­ciło.

– Mam złe prze­czu­cie – po­wie­działa Gi­sela, pod­cią­ga­jąc sza­lik, aby za­kryć usta i nos.

Li­nus z po­wagą ski­nął głową i zro­bił to samo.

Na ho­ry­zon­cie wid­niał tylko blady skra­wek słońca. Na ze­wnątrz było tak po­nuro, że do domu pra­wie nie do­cie­rało świa­tło dzienne. Gi­sela za­pa­liła lampę. Na stole w sa­lo­nie zo­ba­czyli ta­lerz pier­ni­ków, ka­rafkę i do po­łowy pełny ku­fel z wi­ze­run­kami el­fów. Gi­sela zsu­nęła sza­lik i po­wą­chała za­war­tość ka­rafki. Grzane wino. Na pod­ło­dze le­żały dwa ko­lejne, roz­bite. Na dy­wa­nie znaj­do­wały się mo­kre wy­mioty. Wy­glą­dały na sto­sun­kowo świeże. Czwarty ku­fel le­żał na boku, a jego za­war­tość roz­lała się, two­rząc ka­łużę.

Li­nus po­szedł da­lej, a kiedy do­tarł do pierw­szej sy­pialni, za­trzy­mał się przed drzwiami.

– Ktoś tu jest.

– Żyje? – za­py­tała Gi­sela, pod­bie­ga­jąc do niego.

– Trudno po­wie­dzieć.

Na pod­ło­dze le­żała ko­bieta z rę­kami za głową. Jej bladą twarz oka­lały dłu­gie ciemne włosy. Ofiara wy­glą­dała, jakby ktoś wcią­gnął ją do po­koju i tam rzu­cił. Sze­roko otwarte oczy wpa­try­wały się pu­stym wzro­kiem w su­fit. Twarz wy­krzy­wiła się w gro­te­sko­wym gry­ma­sie.

Po­li­cjantka po­de­szła do ciała i de­li­kat­nie po­ło­żyła pa­lec na szyi. Skóra była lo­do­wata, nie można było wy­czuć pulsu.

– Nie żyje – oce­niła.

– My­ślisz, że jest ich wię­cej? – rzu­cił Li­nus lekko drżą­cym gło­sem.

– Ro­zej­rzę się, a ty za­dzwoń pod nu­mer alar­mowy. Po­tem po­cze­kaj na ze­wnątrz. Nie chcemy zo­sta­wiać wię­cej śla­dów, niż to ko­nie­czne.

Gi­sela prze­szu­kała resztę domu, czu­jąc się co­raz bar­dziej nie­swojo. W ła­zience były ko­lejne dwa ciała, ko­biety i męż­czy­zny. Le­żeli w wan­nie z no­gami i rę­kami zwi­sa­ją­cymi za kra­wędź, ubrani, z pod­cię­tymi ży­łami na nad­garst­kach. Głowa męż­czy­zny była od­chy­lona do tyłu. Oczy miał za­mknięte, jakby po pro­stu od­po­czy­wał. Ko­bieta sie­działa oparta o męż­czy­znę, z brodą opusz­czoną bez­wład­nie na piersi. Pod­łoga z bia­łych pły­tek była po­kryta krwią. Scena jak z hor­roru. Gi­sela mu­siała od­wró­cić wzrok.

Po­zo­stało tylko jedno po­miesz­cze­nie do spraw­dze­nia. Po­li­cjantka za­drżała na myśl o tym, co w nim za­sta­nie. Bar­dzo po­woli otwo­rzyła drzwi. W środku znaj­do­wała się jesz­cze jedna nie­da­jąca oznak ży­cia osoba. Ko­bieta naj­wy­raź­niej nie od­nio­sła żad­nych ob­ra­żeń i rów­nie do­brze mo­głaby spać, gdyby nie fakt, że zgięta wpół le­żała górną czę­ścią ciała na biurku, a jej po­li­czek był oparty o blat. Jej skóra była zimna, Gi­sela nie wy­czuła pulsu. Na dru­gim po­liczku wid­niały ślady wy­mio­cin, a na pod­ło­dze le­żało coś, co wy­glą­dało jak wczo­raj­szy lunch. Ci lu­dzie mu­sieli być mar­twi od nie­spełna doby.

Gi­sela od lat zaj­mo­wała się zbrod­niami, ale do­tąd nie miała do czy­nie­nia z ni­czym po­dob­nym. Nie miała po­ję­cia, co się tu­taj wy­da­rzyło. Cztery mar­twe osoby w tym sa­mym miej­scu, ale bez śla­dów walki. Nic nie wska­zy­wało na to, by ktoś pró­bo­wał się bro­nić.

Na ze­wnątrz świ­tało, ale w domu pa­no­wał pół­mrok, jakby nie miały już tu do­trzeć pro­mie­nie słońca. Ciem­ność spo­wiła każ­dego, kto prze­kro­czył próg.

Gi­sela wes­tchnęła smutno, my­śląc o ofia­rach. Nie mo­gła jed­nak te­raz po­zwo­lić so­bie na oka­zy­wa­nie emo­cji. W śledz­twie li­czy się każda mi­nuta. Za­nim wró­ciła do Li­nusa, zro­biła te­le­fo­nem zdję­cia wszyst­kich ofiar. Praw­do­po­dob­nie mi­nie tro­chę czasu, za­nim do­staną ra­port od tech­ni­ków, a ona chciała od razu roz­po­cząć pracę nad sprawą. Był to także sku­teczny spo­sób na utrwa­le­nie pierw­szego wra­że­nia.

– Zna­la­złam jesz­cze trzy osoby – po­wie­działa do Li­nusa, do­łą­cza­jąc do niego na scho­dach przed wej­ściem. – Dwie le­żały w wan­nie z pod­cię­tymi nad­garst­kami.

– Cho­lera. Kto mógł zro­bić coś ta­kiego? To chyba nie ja­kaś sekta? Zbio­rowe sa­mo­bój­stwo?

– W tej chwili nie mo­żemy ni­czego wy­klu­czyć. Ro­zej­rzyjmy się jesz­cze, skoro i tak cze­kamy – za­su­ge­ro­wała po­li­cjantka, idąc w stronę tyłu domu.

Li­nus po­zo­stał na scho­dach.

– Idziesz? – za­wo­łała przez ra­mię.

Po­li­cjant pod­biegł do niej.

– Cze­ka­jąc na cie­bie, za­sta­na­wia­łem się nad czymś.

– No? – za­py­tała Gi­sela, kom­bi­nu­jąc, jak otwo­rzyć bramę za do­mem.

– Nie ma żad­nych sa­mo­cho­dów. Jak ci lu­dzie tu do­tarli?

Gi­sela szybko pod­nio­sła głowę.

– Masz ra­cję. Na ze­wnątrz po­winno stać przy­naj­mniej jedno auto.

– Może ich ktoś pod­wiózł albo… – za­czął Li­nus, ale Gi­sela do­koń­czyła zda­nie za niego:

– Albo sprawca za­brał sa­mo­chód, kiedy stąd od­jeż­dżał. O ile mamy do czy­nie­nia z mor­der­stwem.

W tym sa­mym mo­men­cie, gdy po­li­cjantce udało się otwo­rzyć bramę, na dro­dze za­trzy­mał się pierw­szy ra­dio­wóz. Gi­sela i Li­nus po­in­for­mo­wali swo­ich ko­le­gów o sy­tu­acji, a na­stęp­nie wsie­dli do sa­mo­chodu, aby po­cze­kać, aż te­ren zo­sta­nie ogro­dzony i roz­po­czną się prace tech­niczne. Gi­sela chciała być bli­sko, na wy­pa­dek gdyby czyn­no­ści na miej­scu zbrodni dały im ja­kieś wska­zówki. Było prze­raź­li­wie zimno. Ko­bieta po­tarła dło­nie, żeby roz­grzać palce.

– Chcesz kawy? – za­pro­po­no­wał Li­nus, wy­cią­ga­jąc z ple­caka srebrny ter­mos. – Wzią­łem ją ze sobą z ko­mi­sa­riatu na wy­pa­dek, gdyby za­jęło nam to tro­chę czasu.

Gi­sela spoj­rzała na niego z uzna­niem. Ist­niała na­dzieja, że mimo wszystko ich współ­praca okaże się owocna.

– Kawy ni­gdy za wiele – stwier­dziła, lekko ki­wa­jąc głową.

– A może wo­lisz smo­othie bro­ku­łowe z jabł­kiem i ba­na­nem? – za­py­tał męż­czy­zna.

Uniósł prze­no­śny blen­der do smo­othie wy­peł­niony po brzegi mro­żo­nymi ró­życz­kami bro­ku­łów oraz ka­wał­kami jabłka i ba­nana, po czym na­ci­snął przy­cisk. Ostrze ze stali nie­rdzew­nej za­częło się ob­ra­cać i w mgnie­niu oka roz­drob­niło skład­niki na zie­loną papkę.

Po­li­cjantka się skrzy­wiła.

– Dzięki, zo­stanę przy ka­wie – po­wie­działa, a Li­nus na­peł­nił jej ku­bek.

Przy­je­chało wię­cej ra­dio­wo­zów, a także ka­retki po­go­to­wia. Gi­sela oparła się wy­god­nie o fo­tel. Pew­nie tro­chę tu po­sie­dzą.

– Ile czasu spę­dzasz rano na sie­ka­niu owo­ców i wa­rzyw? – rzu­ciła.

Li­nus się ro­ze­śmiał.

– Je­stem do­brze zor­ga­ni­zo­wany, więc nie ro­bię tego długo. I tak kroję owoce dla dzieci na śnia­da­nie, więc część z nich biorę dla sie­bie. Dla­tego za­wsze mam przy so­bie szybką prze­ką­skę na wy­pa­dek, gdy­bym mu­siał uzu­peł­nić po­ziom ener­gii. Jak wiesz, w tej pracy nie za­wsze jest czas na to, aby zjeść po­rządny lunch.

To brzmiało lo­gicz­nie. I zdrowo. Ale Gi­sela nie po­tra­fiła so­bie wy­obra­zić, że przy­rzą­dza kok­tajle, za­miast ku­po­wać na sta­cji hot-dogi. Ni­gdy nie na­le­żała do osób, które wo­la­łyby mar­no­wać swój cenny czas i kroić owoce na śnia­da­nie, niż dłu­żej po­spać.

Na­gle z wnę­trza domu do­bie­gły ich gło­śne krzyki.

Gi­sela otwo­rzyła sze­roko drzwi sa­mo­chodu i wy­lała resztę kawy na śnieg. Na­stęp­nie po­bie­gła w stronę domu, a Li­nus po­dą­żał kilka kro­ków za nią.

– Co się dzieje? – za­py­tała jed­nego z bie­gną­cych w ich kie­runku po­li­cjan­tów.

– Jedna z ofiar żyje. Ale jest umie­ra­jąca. Jej stan jest kry­tyczny, mu­simy szybko za­brać ją do szpi­tala.

– Kto? – chciała się do­wie­dzieć Gi­sela.

– Ko­bieta przy biurku.

– Nie czu­łam pulsu.

– Jest tak słaby, że pra­wie nie­moż­liwy do wy­kry­cia. Ale ona żyje.

Szybko po­de­szło dwóch ra­tow­ni­ków me­dycz­nych z no­szami. Za­brano ko­bietę do cze­ka­ją­cej ka­retki.

– Gdzie ją za­wie­zie­cie? – do­cie­kała Gi­sela.

– Do szpi­tala cen­tral­nego w Va­asa.

– Do­brze, je­dziemy tam.

Gi­sela i Li­nus po­spie­szyli z po­wro­tem do sa­mo­chodu.

– Mo­żesz po­pro­wa­dzić? – za­py­tała Gi­sela. – Nie lu­bię szyb­kiej jazdy.

– A ja uwiel­biam. Im szyb­ciej, tym le­piej. – Li­nus się uśmiech­nął. – Wska­kuj. I za­pnij pasy.

Gi­sela za­jęła miej­sce pa­sa­żera. Na­stęp­nie ru­szyli za ka­retką z włą­czo­nymi nie­bie­skimi świa­tłami i sy­reną.

LI­NUS

Kiedy Gi­sela i Li­nus do­tarli do szpi­tala, le­karz dy­żurny po­in­for­mo­wał ich, że nie­przy­tomna ko­bieta ra­czej nie­prędko od­zy­ska świa­do­mość. O ile w ogóle kie­dy­kol­wiek to się sta­nie. Po­nie­waż ofiary zna­le­zione w domu w Tu­li­sa­ari nie zmarły z przy­czyn na­tu­ral­nych, Gi­sela wró­ciła do ko­mi­sa­riatu, aby uzy­skać for­malną de­cy­zję o wsz­czę­ciu wstęp­nego do­cho­dze­nia. Li­nu­sowi i Freddy’emu Lärce po­wie­rzono za­da­nie od­wie­dze­nia miesz­kań­ców oko­licy. Mieli za­py­tać są­sia­dów, czy nikt nie za­uwa­żył ni­czego, co mo­głoby mieć war­tość dla śledz­twa. Po­li­cja sta­rała się dzia­łać jak naj­szyb­ciej, ko­rzy­sta­jąc z nie­wiel­kiej liczby ze­bra­nych do tej pory in­for­ma­cji.

Iden­ty­fi­ka­cję wszyst­kich ofiar umoż­li­wiły zna­le­zione przy nich port­fele. Ko­bieta, którą ka­retka za­wio­zła do szpi­tala cen­tral­nego Va­asa, na­zy­wała się Sy­lvia Ad­ler. Trzy zmarłe osoby to Mir­jam Ha­lo­nen, Ulrika Lund­stedt i Tim Braun. Ich naj­bliżsi mieli zo­stać po­wia­do­mieni dziś po po­łu­dniu. Li­nus po­czuł ulgę, że komu in­nemu po­wie­rzono to trudne za­da­nie.

No­tatka z bu­dzącą grozę wia­do­mo­ścią zo­stała wy­słana do ana­lizy. Kiedy cze­kali w szpi­talu na in­for­ma­cję o sta­nie zdro­wia Sy­lvii, Li­nus po­now­nie roz­ma­wiał z do­stawcą pizzy. We­dług Ka­leva Tamma jego firma ko­rzy­stała z plat­formy słu­żą­cej do skła­da­nia za­mó­wień za po­śred­nic­twem apli­ka­cji. Nie­stety nie miała do­stępu do da­nych klienta. Usta­le­nie, kto za­mó­wił i za­pła­cił za do­stawę, było te­raz prio­ry­te­tem.

W dro­dze do Tu­li­sa­ari Freddy za­py­tał Li­nusa:

– By­łeś przy zna­le­zie­niu ciał. Jak to wy­glą­dało?

– To nie był miły wi­dok. Trzy osoby nie żyją. – Li­nus pstryk­nął pal­cami. – A jedna wal­czy o ży­cie.

– Cie­kawe, co się stało – po­wie­dział Freddy.

– Wła­śnie tego mu­simy się do­wie­dzieć.

Zbli­żali się do domu, gdzie zna­le­ziono zwłoki. Tech­nicy kry­mi­na­lni na­dal szu­kali śla­dów. Gdy za­czy­nało się ściem­niać, wo­kół domu usta­wiono duże re­flek­tory, więc bu­dy­nek i jego oto­cze­nie były te­raz oświe­tlone ni­czym scena te­atralna. Ko­bieta ubrana w biały kom­bi­ne­zon fo­to­gra­fo­wała ślady stóp na śniegu. Li­nus spoj­rzał na ciemne niebo z na­dzieją, że skoń­czą, za­nim znowu za­cznie pa­dać śnieg.

Freddy pro­wa­dził auto po­woli, mi­ja­jąc wszyst­kie sa­mo­chody za­par­ko­wane na dro­dze w oko­licy miej­sca zna­le­zie­nia ofiar. Po­tem prze­je­chali przez za­le­siony ob­szar. Nieco da­lej znaj­do­wało się sku­pi­sko kilku do­mów. Przy ostat­nim bu­dynku droga na­gle się koń­czyła i roz­po­czy­nał się roz­le­gły las. Li­nus za­par­ko­wał przed bia­łym drew­nia­nym do­mem z ude­ko­ro­waną na święta we­randą. W kuchni pa­liło się świa­tło, więc ist­niała duża szansa, że ktoś jest w środku. Wy­sie­dli z sa­mo­chodu i ru­szyli po świeżo od­śnie­żo­nej ścieżce. Przy scho­dach stał bał­wan z mar­chew­ko­wym no­sem i sza­li­kiem w kratkę. Freddy wska­zał na niego i po­wie­dział:

– Wiesz, że naj­wyż­szy bał­wan na świe­cie miał dwa­dzie­ścia dwa me­try i sie­dem­na­ście cen­ty­me­trów wy­so­ko­ści?

Li­nus gwizd­nął.

– Coś ta­kiego, nie mia­łem po­ję­cia. Pew­nie po­trzeba było dźwigu, żeby do­cze­pić mu gu­ziki.

Freddy zmarsz­czył brwi, naj­wy­raź­niej za­sta­na­wia­jąc się nad ko­men­ta­rzem Li­nusa. Na­stęp­nie ski­nął głową na znak zgody.

Freddy za­pa­mię­ty­wał ogromną ilość nie­po­trzeb­nych in­for­ma­cji i chęt­nie dzie­lił się nimi w nie­od­po­wied­nich mo­men­tach. Ta ce­cha cha­rak­teru iry­to­wała wielu jego ko­le­gów, ale dla Li­nusa cie­ka­wostki Freddy’ego sta­no­wiły miłą od­mianę w pracy, w któ­rej miał do czy­nie­nia z prze­stęp­czo­ścią i ludz­kim nie­szczę­ściem. Po­nadto czę­sto po­wta­rzał je swoim dzie­ciom, uwiel­bia­ją­cym nie­sa­mo­wite fakty.

Freddy za­pu­kał mocno w drzwi dło­nią w rę­ka­wiczce. Nie­całą mi­nutę póź­niej otwo­rzyła je dwu­dzie­sto­kil­ku­let­nia ko­bieta, która trzy­mała na bio­drze małe dziecko. Włosy miała zwią­zane w nie­chlujny kok, a na ko­szulce wid­niały małe tłu­ste od­ci­ski dłoni. Li­nus współ­czuł mło­dej matce. Do­sko­nale zda­wał so­bie sprawę, przez co prze­cho­dzi. Przez wiele lat nie udało mu się wyjść z domu bez płat­ków owsia­nych we wło­sach lub ja­kiejś plamy na ubra­niu.

– Dzień do­bry, na­zy­wam się Freddy Lärka, a to jest Li­nus Mik­kola – po­wie­dział funk­cjo­na­riusz. – Je­ste­śmy z po­li­cji w Va­asa i pro­wa­dzimy do­cho­dze­nie w spra­wie in­cy­dentu przy Te­rva­tie dwa­dzie­ścia sześć, który praw­do­po­dob­nie wy­da­rzył się wczo­raj po po­łu­dniu lub wie­czo­rem.

Ko­bieta za­kryła usta dło­nią i z nie­po­ko­jem spoj­rzała na swoje dziecko.

– Co się stało?

– Nie­stety nie mo­żemy te­raz o tym mó­wić. Ale może za­uwa­żyła pani wczo­raj coś nie­zwy­kłego?

Ko­bieta za­sta­no­wiła się chwilę.

– Nie, nie przy­po­mi­nam so­bie ni­czego nie­ty­po­wego. Po po­łu­dniu po­szłam na spa­cer z córką. Mi­ja­ły­śmy dom pod ad­re­sem Te­rva­tie dwa­dzie­ścia sześć. Wy­glą­dał jak zwy­kle. Od ze­szłego lata stoi pu­sty.

– Czy wi­działa pani ko­goś w oko­licy domu póź­niej?

– Nie, ale stąd nie można do­strzec tego miej­sca, za­sła­niają je drzewa. Co wła­ści­wie się stało? Czy je­ste­śmy w nie­bez­pie­czeń­stwie?

– Nie ma po­wodu do nie­po­koju. Je­śli przyj­dzie pani do głowy coś jesz­cze, pro­szę dać mi znać – po­wie­dział Freddy, wrę­cza­jąc ko­bie­cie swoją wi­zy­tówkę.

Po­dzię­ko­wali i udali się do na­stęp­nego domu. Pół go­dziny póź­niej wciąż nie mieli no­wych in­for­ma­cji. Był dzień ro­bo­czy, więc w do­mach za­stali tylko dwoje są­sia­dów. Żadne z nich nie wi­działo ni­czego, co po­zwo­li­łoby na po­stępy w śledz­twie.

– Do­bra, w ta­kim ra­zie trzeba bę­dzie po­py­tać z dru­giej strony – stwier­dził Freddy po tym, jak bez­sku­tecz­nie za­pu­kali do ostat­niego domu. – Mam na­dzieję, że tam ktoś bę­dzie miał wię­cej do po­wie­dze­nia.

Wró­cili do sa­mo­chodu. Kiedy Li­nus mi­jał dom przy Te­rva­tie 26, część tech­ni­ków pa­ko­wała już sprzęt.

– Cie­kawe, czy coś zna­leźli – po­wie­dział Li­nus głów­nie do sie­bie.

– Za­nim otrzy­mamy ra­port, mi­nie kilka dni. Do tego czasu trzeba pro­wa­dzić śledz­two, ko­rzy­sta­jąc ze sta­ro­mod­nych spo­so­bów – za­wy­ro­ko­wał Freddy.

Dom po­ło­żony naj­bli­żej miej­sca zbrodni był pu­sty, a śnieg się­gał aż do ram okien­nych. Praw­do­po­dob­nie od dłuż­szego czasu nikt tam nie prze­by­wał. W po­zo­sta­łych bu­dyn­kach także ra­czej ni­kogo nie było w cza­sie, gdy do­szło do śmierci ofiar. Tylko je­den z oko­licz­nych miesz­kań­ców miał co­kol­wiek war­to­ścio­wego do po­wie­dze­nia. Sta­ru­szek z od­sta­ją­cymi uszami i krza­cza­stymi brwiami, miesz­ka­jący w ma­leń­kim drew­nia­nym domku kil­ka­set me­trów od głów­nej drogi, przez całe lato kłó­cił się z wła­ści­cie­lami domu przy Te­rva­tie 26. Je­śli Li­nus do­brze zro­zu­miał, cho­dziło o nie­po­ko­jące dźwięki. We­dług męż­czy­zny są­sie­dzi pusz­czali gło­śną mu­zykę do póź­nej nocy.

– W końcu się po­ja­wi­li­ście – po­wie­dział męż­czy­zna. – Dzwo­ni­łem do was mi­lion razy, ale nie ra­czy­li­ście tu na­wet przy­je­chać.

Li­nus za­no­to­wał w pa­mięci, żeby spraw­dzić, czy w prze­szło­ści nie było żad­nych ra­por­tów po­li­cyj­nych do­ty­czą­cych tego ad­resu.

– Może tak było – uciął Freddy. – Te­raz chcie­li­by­śmy wie­dzieć, czy za­uwa­żył pan wczo­raj coś nie­zwy­kłego.

Li­nus po­my­ślał, że star­szy czło­wiek praw­do­po­dob­nie nie miał nic in­nego do ro­boty w ciągu dnia, więc mu­siał sporo wie­dzieć o są­sia­dach.

– Wczo­raj od­wie­dzi­łem ro­dzinę mo­jej córki w Va­asa. Wie­czo­rem po­goda zro­biła się kiep­ska, więc u nich no­co­wa­łem.

Męż­czy­zna pod­cią­gnął luźno opa­da­jące na bio­dra spodnie i mó­wił da­lej:

– Nie wi­dzia­łem ni­kogo w domu od ze­szłego lata, kiedy nowy wła­ści­ciel wpro­wa­dził się na kilka ty­go­dni ze swoją gło­śną ro­dziną. Praw­dziwe by­dło z Hel­si­nek. Przez całe lato, pra­wie co wie­czór, po­ja­wiało się tu mnó­stwo lu­dzi, or­ga­ni­zo­wano sza­lone im­prezy. Wcze­śniej wła­ści­cie­lem domu był Szwed. Nie wiem, co gor­sze; miesz­kać obok im­pre­zo­wi­czów ze sto­licy czy obok Szweda – par­sk­nął męż­czy­zna.

– Czy może pan mi coś jesz­cze po­wie­dzieć o wła­ści­cie­lach domu? Może go wy­naj­mują? Wiele osób tak obec­nie robi – orzekł Li­nus.

Sta­rzec spoj­rzał na niego scep­tycz­nie znad kra­wę­dzi oku­la­rów.

– Jaki tu­ry­sta przy­je­chałby do Tu­li­sa­ari w środku mroź­nej zimy?

Li­nus nie miał na to od­po­wie­dzi.

– Ale po­win­ni­ście po­roz­ma­wiać z Evą Gran­roth, która pra­cuje w skle­pie we wsi. Ona wie o wszyst­kim, co się tu dzieje – kon­ty­nu­ował męż­czy­zna.

Li­nus wąt­pił, czy wspo­mniana ko­bieta bę­dzie w sta­nie po­wie­dzieć im co­kol­wiek o zgo­nach, ale i tak za­pi­sał jej imię i na­zwi­sko w swoim no­tat­niku.

– Do­bra, w ta­kim ra­zie czas wró­cić do ko­mi­sa­riatu – stwier­dził Freddy, gdy sta­rzec za­mknął drzwi.

– A nie po­win­ni­śmy naj­pierw pod­je­chać do sklepu? – za­pro­po­no­wał Li­nus. – I po­roz­ma­wiać z tą Evą Gran­roth?

Freddy osten­ta­cyj­nie spoj­rzał na ze­ga­rek.

– Gi­sela ka­zała nam wy­py­tać są­sia­dów. Poza tym koń­czę o sie­dem­na­stej. Niech lu­dzie ze zmiany week­en­do­wej przejmą to za­da­nie.

Li­nus nie pra­co­wał nad po­waż­nymi prze­stęp­stwami wy­star­cza­jąco długo, by za­pro­te­sto­wać. Gdy szli w stronę ra­dio­wozu, kich­nął trzy razy. Miał na­dzieję, że się nie roz­cho­ruje. Bliź­niaki cią­gle przy­no­siły z przed­szkola nowe wi­rusy.

– Na zdro­wie – po­wie­dział Freddy. – Swoją drogą, czy wiesz, że ki­chasz z pręd­ko­ścią pię­ciu­set sie­dem­dzie­się­ciu sze­ściu me­trów na se­kundę?

– O cho­lera – zdzi­wił się Li­nus i zdą­żył wy­cią­gnąć chu­s­teczkę z kie­szeni, za­nim po­now­nie kich­nął.

Prze­strze­ga­jąc wszel­kich prze­pi­sów dro­go­wych, Freddy za­wiózł ich z po­wro­tem do Va­asa. Pod­czas po­wol­nej po­dróży w gło­wie Li­nusa ko­tło­wały się wciąż te same my­śli.

Kto umie­ścił no­tatkę na drzwiach? Same ofiary czy ktoś inny? I dla­czego?

Czy było to wo­ła­nie o po­moc? A może zro­bił to ktoś, kto chciał mieć pew­ność, że ciała zo­staną od­kryte przez po­li­cję?

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki