Na tropie srebrnego kura - Emil Roszewski - ebook + książka

Na tropie srebrnego kura ebook

Emil Roszewski

4,3

Opis

Młody konserwator zabytków zostaje wplątany w poszukiwania zaginionych insygniów bractwa kurkowego. Aby odnaleźć ukryty skarb, musi nie tylko natrafić na ślad tytułowego srebrnego kura, ale również zmierzyć się z przeciwnikiem, który ma w ręku list z tajemniczym szyfrem…

Na szczęście, w poszukiwaniach towarzyszą mu nowo poznani sprzymierzeńcy. Rozpoczyna się pojedynek, którego celem jest rozwiązanie zagadki z przeszłości.

Akcja książki rozgrywa się nad mazurskimi jeziorami. Razem z bohaterami podróżujemy leśnymi traktami, poznajemy ukryte w puszczy zakątki i wsłuchujemy się w echa historii. Opowieść utrzymana jest w klimacie wakacyjno-przygodowym.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 354

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,3 (6 ocen)
4
1
0
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Vaillant

Nie oderwiesz się od lektury

super książka czekam na następne od autora mam nadzieję że będzie kontynuować przygody Mata
00
PawelKoss

Z braku laku…

Można przeczytać ale, moim zdaniem, próby nawiązywania do Pana Samochodzika, są zbyt nachalne. W wielu miejscach aż by się chciało powiedzieć Ctrl-C -> Ctrl-V. Jeśli ktoś nie zna Nienackiego i Samochodzików, to będzie pewnie to inaczej odbierał. Dla mnie, takie niezbyt udane kopiowanie PS z widocznymi brakami w logice, co w przypadku książki sensacyjno-przygodowej ma znaczenie.
00

Popularność




 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Pamięci Zbigniewa Nienackiego – pisarza, który „wpoił młodzieży więcej wartości niż niejedna katechetka”

 

(cytat z forum odkrywca.pl, wątek: gdzie są romantyczni poszukiwacze, kudi/2004.01.26)

ROZDZIAŁ IAnaboliki i klatka Faradaya, czyli pierwsze spotkanie na szlaku przygody

Na niewielkim parkingu zaczynało już brakować miejsc. Nasilający się od rana zaduch osiągnął apogeum. Pomruki lipcowej burzy stawały się coraz wyraźniejsze, a gałęzie rosnących wzdłuż drogi drzew wygięły się do ziemi pod wpływem gorących podmuchów wiatru. Kto mógł, przerywał podróż i szukał schronienia w zacisznych wnętrzach przydrożnych barów i zajazdów.

Na przedniej szybie mojego samochodu zadudniły pierwsze krople letniego deszczu. Cudem wypatrzyłem ostatnie chyba wolne miejsce między nowiutkim srebrzystym citroenem i zbitym z żerdzi ogrodzeniem; szybko zaparkowałem samochód, wyciągnąłem ze skrytki portfel i osłaniając głowę przed deszczem, pobiegłem w kierunku niewielkiego drewnianego budynku.

Otworzyłem drzwi baru i z ulgą dałem susa do środka. A dokładniej mówiąc – zamierzałem właśnie tak zrobić, w rzeczywistości bowiem wylądowałem na plecach mężczyzny stojącego tuż za progiem.

Tarasujący wejście człowiek musiał mieć blisko dwa metry wzrostu, niewiele mniej w klacie i był posiadaczem – stwierdziłem to dopiero, kiedy odwrócił się w moim kierunku – licznych blizn oraz płaskiego nosa noszącego ślady kilkakrotnego łamania.

Wielkolud dokładnie zlustrował moją niezbyt wygimnastykowaną sylwetkę, mlasnął z wyraźnym niesmakiem i bez słowa ponownie odwrócił się tyłem.

Niepewnie wpatrywałem się w jego rozłożyste bary. Początkowa ulga spowodowana tym, że potwór najwyraźniej nie uznał mnie za godnego uwagi czy walki, już po chwili przeistoczyła się w zwątpienie. Nie dało się ukryć, że nadal stałem na progu baru, po plecach wartkim strumieniem ściekały mi strugi coraz silniej zacinającego deszczu, przed sobą czułem smakowity zapach jedzenia, a drogę do suchego, pachnącego schronienia zasłaniał mi przerośnięty pożeracz anabolików.

Z żalem pomyślałem o straconych godzinach, spędzonych na nikomu nieprzydatnej lekturze książek – godzinach, które powinienem był poświęcić wizytom na pobliskiej siłowni czy treningom sportów walki, aby móc chociaż spróbować sprostać brutalnym wyzwaniom współczesnego świata.

Po kolejnym silniejszym grzmocie zebrałem się na odwagę i zastukałem lekko w szerokie plecy olbrzyma. Odpowiedzią był całkowity brak reakcji. Zwiększyłem nieco siłę uderzenia. Po kilku dłuższych próbach wytężonego walenia pięścią odniosłem wreszcie sukces! Stojąca przede mną postać nieznacznie drgnęła i – jakby oganiając się od natrętnego owada – człowiek-anabolik ponownie odwrócił się w moją stronę.

Tym razem łypał jeszcze bardziej ponuro

– Co?

– Przepraszam, ale chętnie wszedłbym do środka.

– Po co?

„Po co?!” – ze zdumienia całkiem odjęło mi głos. – „Bo jest burza!” – chciałem krzyknąć. – „Bo pada mi na plecy! Bo mam ochotę coś zjeść! Bo marzę o tym, żeby usiąść i czegoś się napić!?”.

Zaciskając zęby, powoli wydusiłem.

– Po to, żeby się schować przed burzą.

Olbrzym obojętnie wzruszył ramionami.

– Przecież tu jest tłok, nie ma już miejsca.

Aż mnie zatkało z oburzenia. Ta góra mięśni, zajmująca powierzchnię przeznaczoną co najmniej dla dwóch osób, miała czelność wspominać o braku miejsca…

– Gdyby pan wszedł nieco głębiej, niewątpliwie by się znalazło.

Anabolik zmarszczył czoło i popatrzył na mnie, najwyraźniej rozważając propozycję.

– Masz pan samochód? – Zainteresował się nagle.

– Mam, to przecież bar przydrożny

– To możesz posiedzieć w samochodzie – rozpromienił się na myśl o rozwiązaniu problemu. – W samochód pioruny nie strzelają. Podobno to jest jakaś klatka czy coś. Ale ja myślę, że to przez gumowe koła – anabolik wyraźnie się ożywił. – Bo przecież guma izoluje. No nie? To tak jak z tym prądem…

Powoli zaczynało mi brakować cierpliwości. Mokra koszula nieprzyjemnie przylgnęła mi do pleców, a tarasujący wejście półgłówek, bo niewątpliwie miałem do czynienia z kompletnym idiotą, najwyraźniej zamierzał rozważać prawa fizyki. Gorączkowo się zastanawiałem, jak mu przerwać i dostać się do środka.

I nagle zza pleców mojego rozmówcy usłyszałem kobiecy głos.

– Mieciu, z kim ty rozmawiasz?

Anabolik, czyli Miecio, zamilkł w pół słowa i nieco nieporadnie odwrócił się w stronę baru, odsłaniając stojącą za nim kobietę.

Wyznaję, że na jej widok zaparło mi dech w piersiach. Wydawała się jakby nierzeczywista – niezwykle delikatna i drobna. Inna sprawa, że przy Mieciu Anaboliku nawet stachanowiec prezentowałby się jak figurka z miśnieńskiej porcelany.

Zjawiskowa dziewczyna miała, wbrew dzisiejszej modzie, bardzo jasną, delikatną cerę. Proste, złociste włosy gładko opadały jej na ramiona, a ze środka drobnej twarzy patrzyła na mnie para wydłużonych, zielonkawych oczu. W dodatku istota ta nie była przyodziana we wszechobecne jeansy i wyciągnięty podkoszulek, tylko w całkiem nieodpowiednią do przydrożnego baru, ale za to zupełnie oszałamiającą srebrzystą sukienkę na cienkich ramiączkach.

Z zakamarków pamięci nadpłynął mi wiersz Heinego o Lorelei: kobiecie syrenie wabiącej śpiewem żeglarzy na nadreńskie skały, po czym z dość głupią miną oddałem się kontemplacji tegoż uroczego zjawiska.

To chyba mój największy problem. Wrodzone człowiekowi sztuki umiłowanie piękna każe mi zamierać w zachwycie za każdym razem, kiedy mam okazję natknąć się na szczególnie urodziwą przedstawicielkę płci przeciwnej, co, niestety, wybitnie utrudnia wywarcie korzystnego wrażenia i zawarcie bliższej znajomości. Zazwyczaj nie ma zresztą mowy o jakiejkolwiek znajomości, bo zniechęcone malującym się na mojej twarzy wyrazem tępego zachwytu boginie, oddalają się pośpiesznie, zanim podejmę próbę rozpoczęcia rozmowy. Nie muszę chyba nikomu tłumaczyć, jak bardzo owa skłonność do popadania w zachwyt uprzykrza mi życie.

Podobieństwo do legendarnej syreny w zupełności wystarczyłoby do zdobycia mojego serca, ale cudowna Lorelei zrobiła dużo więcej – poskromiła niezwyciężonego Miecia Anabolika. Szybko oceniła sytuację i położyła władczo na ramieniu potwora drobną, białą dłoń, dając znak, że ma się cofnąć.

– Mieciu, przecież ten pan tu moknie. Odsuń się natychmiast i wpuść go do środka. Pewnie zadręczał pana jakimiś swoimi wywodami? – zwróciła się w moją stronę. – Bywa trochę męczący, ale w gruncie rzeczy jest bardzo przyjaźnie nastawiony do świata.

Na twarzy Miecia Anabolika zadowolenie z komplementu mieszało się z lekkim poczuciem winy. Niezdarnie cofnął się w głąb pomieszczenia, ciągnąc mnie za ramię.

– Proszę, proszę do środka.

Złotowłosa Lorelei uśmiechnęła się do mnie przepraszająco i skinęła na poskromionego potwora.

– Choć, Ryszard znalazł dla nas miejsce przy stoliku. Do zobaczenia! – rzuciła zdawkowo w moim kierunku i krokiem baletnicy ruszyła w stronę stojącego w kącie stolika, zajmowanego przez dwie panie w średnim wieku i szczupłego mężczyznę w okularach.

Z ciekawością przyjrzałem się towarzyszowi tej nieco zaskakującej pary. Poczułem rozczarowanie pomieszane z zazdrością. Siedzący przy stole mężczyzna nie wyglądał na osobę, jaką powinna wybrać kobieta syrena. Reprezentował typ staromodnego eleganta. Niezbyt na czasie wydały mi się jego okrągłe okularki i zaprasowane w kant białe spodnie, a różowy fular i starannie podkręcony, wypomadowany wąsik wyglądały w tym otoczeniu zdecydowanie śmiesznie. Przypominał jakiegoś zniewieściałego, zagubionego w innym świecie dandysa.

Mężczyzna z miną wytrawnego smakosza studiował nieco sfatygowaną kartę dań. Poczułem nagły głód i uznając, że najwyższa pora coś przegryźć, przecisnąłem się w kierunku baru.

Szalejąca za oknami zawierucha mogła – jak większość letnich burz – skończyć się nagle lub też krążyć nad okolicą godzinami. Należało rozejrzeć się za jakimś miejscem i zamówić coś do jedzenia.

Szybko zlustrowałem pomieszczenie. Burza zwabiła do wnętrza liczne grono kierowców i pasażerów, lokal był więc mocno zatłoczony. Wszystkie stoliki zostały zajęte. Kilka osób okupowało nawet krzesła przy barze, przed którym kłębiła się kolejka zgłodniałych podróżnych. W grę wchodził tylko stosunkowo szeroki parapet przy oknie, zajęty częściowo przez młodą kobietę z dziewczynką oraz ich torby.

Kobieta pochylała się właśnie nad jedną z toreb, najwyraźniej czegoś szukając. Od czasu do czasu ze złością odgarniała krótko ścięte, ciemne włosy, które opadały jej na twarz, utrudniając poszukiwania. Dziewczynka z ciekawością obserwowała towarzystwo zebrane w barze.

Ruszyłem w ich stronę.

– Czy znajdzie się tu jeszcze nieco miejsca dla zmokniętego podróżnego? Zobowiązuję się w zamian spróbować zdobyć coś w barze.

Czarnowłosa przerwała poszukiwania, podniosła głowę i rzuciła mi dość sceptyczne spojrzenie.

– Mamy kanapki, ale gdyby był pan w stanie przynieść kawę dla mnie i herbatę dla małej, chętnie odstąpię nawet pół parapetu.

Kobieta, czy też może raczej dziewczyna, wyglądała na jakieś dwadzieścia pięć lat i miała w twarzy coś władczego. Ze swoimi czarnymi włosami i oczami oraz ciemną cerą reprezentowała zdecydowanie południowy typ urody. I choć nie robiła równie oszałamiającego wrażenia jak złocista Lorelei, to przecież była również bardzo atrakcyjną osobą. A raczej mogłaby nią być, gdyby zdecydowała się doprowadzić do ładu zmierzwione, krótko ścięte włosy i zastąpić czymś bardziej kobiecym znoszone, nieco przybrudzone jeansy oraz sprany czerwony podkoszulek.

Siedząca obok dziewczynka odznaczała się podobnym ciemnym typem urody, domyśliłem się więc, że muszą być spokrewnione. „Mała”, która wyglądała na jakieś dwanaście lat, podniosła się błyskawicznie z parapetu i wyciągnęła do mnie rękę.

– Agnieszka! A to moja siostra, Wiki, czyli Wiktoria. Wolałabym colę zamiast herbaty.

– Mat! – z powagą uścisnąłem dłoń dziewczynki i uśmiechnąłem się do jej siostry.

– Od coli psują się zęby – zaprotestowała starsza z dziewcząt, zdawkowo kiwając mi głową. Poważny ton i pełna dystynkcji poza przywodziły na myśl dumną arystokratkę. „Rzeczywiście, istna królowa Wiktoria” – przemknęło mi przez myśl.

– A od kawy całkiem czernieją – odparowała Agnieszka i żeby zakończyć dalszą dyskusję, ruszyła w stronę baru. – Ty tu popilnuj, a ja się przecisnę do baru, bo przecież pan nie da rady wrócić tu sam z tymi wszystkimi napojami i swoim jedzeniem – uśmiechnęła się do mnie porozumiewawczo i puściła oko.

Odwzajemniłem uśmiech. Rezolutna z niej była osóbka i chyba rzadko kiedy ustępowała bez walki.

Z trudem przebiliśmy się do baru, gdzie poinformowano mnie, że chwilowo mogę liczyć jedynie na bigos, bo wszystkie inne potrawy już „wyszły”. Właściciele lokalu najwyraźniej nie byli przygotowani na taki najazd klientów. Zamówiłem podwójny bigos, kawę oraz napoje dla towarzyszek niedoli, po czym ostrożnie ruszyłem za Agnieszką z powrotem.

Królowa Wiktoria, jak ją w myślach ochrzciłem, odsunęła nieco rzeczy i zrobiła dla mnie całkiem wygodne miejsce. Z westchnieniem ulgi usiadłem i zacząłem jeść.

Dopiero teraz poczułem, jak bardzo byłem głodny. Z Warszawy wyjechałem koło 16.00, a ze względu na pośpiech i natłok spraw do załatwienia przed wyjazdem, nie zdążyłem wcześniej zjeść obiadu. Z trudem powstrzymywałem się od jeszcze szybszego pochłaniania bigosu. Jej Wysokość obserwowała mnie z dość ironicznym wyrazem twarzy, Agnieszka uśmiechała się ze zrozumieniem i z równym apetytem pałaszowała wielką kanapkę.

– Pewnie ma pani o mnie jak najgorszą opinię – odezwałem się, przełykając ostatnie kęsy chleba. – Najpierw wpraszam się na pań miejscówkę, obiecując dostarczenie napojów, które ostatecznie przyniosła siostra, po czym się opycham, nie mówiąc ani słowa, zamiast bawić panie towarzyską konwersacją.

– Nie wymagamy ciągłego bawienia. Agnieszka jest już całkiem dużą dziewczynką, a ja tym bardziej – spojrzała na mnie jeszcze bardziej pogardliwie. – A za napoje pan zapłacił, za co oczywiście bardzo dziękujemy.

„Kolczasta jak jeż” – zauważyłem z niechęcią. Nie bardzo lubię ten typ dziewczyn, które za swój obowiązek uważają odpowiadanie na każde słowo ciętą ripostą. „Chcesz być niemiła, to proszę bardzo. Więcej się do ciebie nie odezwę” – pomyślałem mściwie. – „Nie zaszkodziłoby się trochę upodobnić do kobiety” –tęsknie popatrzyłem w kierunku końca izby, gdzie w świetle lamp połyskiwały złociste włosy Lorelei.

– Lubi pan takie meduzy? – głos Agnieszki wyrwał mnie z kontemplacji.

– Agnieszka! – zirytowała się starsza siostra. – Jak można zadawać obcym ludziom takie pytania?!

– Nie, dlaczego – uśmiechnąłem się złośliwie. – Rzeczywiście, tamta pani bardzo mi się podoba. Wyjątkowo piękna kobieta. Piękna i zadbana – triumfalnie łypnąłem na zmierzwione włosy siedzącej obok mnie dziewczyny i jej wygniecione jeansy.

– Jakaś taka wodnista – skrzywiła się Agnieszka.

– Też mam podobne skojarzenia – kiwnąłem głową. – Przypomina mi syrenę.

– Syrenę – zachichotała dziewczynka. – Chyba raczej wodnicę. Wygląda na podstępną i zimną

– Agnieszka, to już naprawdę przesada! Przestań opowiadać bzdury na temat nieznanych ci osób. Pan najwyraźniej właśnie taki wymokowaty typ kobiet preferuje i nie jest to nasz interes – parsknęła ze złością Królowa Wiktoria i zerwała się, sięgając po torbę. – Burza już przeszła, możemy ruszać!

Spojrzałem w okno. Rzeczywiście, przez nieco zakurzone szyby barowych okien przedarło się do wnętrza słońce, bezlitośnie oświetlając zalegający na sprzętach kurz. Zajęty konsumpcją i obserwacją Lorelei, nie zwróciłem uwagi na zmianę pogody.

– Do zobaczenia! – krzyknęła do mnie Agnieszka i łapiąc w rękę plecaczek, ruszyła za znikającą już w drzwiach siostrą.

Lorelei wraz ze swoim orszakiem również podniosła się z miejsca. W ich ślady poszły kolejne osoby. Bar powoli pustoszał. Szybko skończyłem kawę i przyłączyłem się do wychodzących.

Zrobiło się bardzo przyjemnie. Burza i ulewa ochłodziły nieco powietrze i można było wreszcie normalnie oddychać. Intensywna woń kwitnących lip mieszała się z charakterystycznym dla letniego deszczu zapachem świeżej ziemi. Obmyta z kurzu zieleń nabrała bardziej soczystych barw i połyskiwała wesoło w promieniach słońca.

Raźnym krokiem ruszyłem na parking. Do srebrzystego citroena wsiadała właśnie Lorelei. Jej sukienka pasowała idealnie kolorem do auta i przez krótką chwilę dałem się porwać rozważaniom, który z przedmiotów kupiony był najpierw. Wyobraziłem sobie, że pierwsza była sukienka, a samochód stanowił jedynie dopasowany kolorystycznie dodatek do stroju.

Towarzysze dziewczyny pozostali na zewnątrz i z wyraźnym rozbawieniem oddawali się kontemplacji mojego pojazdu. Miecio Anabolik kopnął czubkiem buta w oponę.

– Ja cię kręcę, co to jest? Jakiś totalny wrak.

Arystokratyczny Ryszard z namysłem zmarszczył brwi i pochylił się, żeby lepiej obejrzeć deskę rozdzielczą.

– Faktycznie, dość specyficzny środek lokomocji. Właściciel musi być niemałym ekscentrykiem

– Nie ekscentrykiem, tylko świrem. Ja sunę, tylko świr czymś takim może jeździć! Ciekawe, ile ten rzęch wyciąga? Przy dobrym wietrze pewnie z 50 – zarechotał Miecio Anabolik

Zwolniłem kroku. Pomysł, żeby na oczach pięknej kobiety i jej adoratorów wsiadać do tej poczwary wydał mi się mało zachęcający. Korzystając z tego dziwnego pojazdu zaledwie od kilku dni, sam nie przywykłem jeszcze całkiem do jego odrażającego wyglądu. W duchu przeklinałem siostrę, która wpakowała mnie w tę wyprawę i do tego pojazdu.

Ponownie uratowała mnie piękna Lorelei, której złota główka wychyliła się z okna citroena.

– Czy możemy wreszcie ruszać? Do Lidzbarka jeszcze kawałek drogi.

„Do Lidzbarka”?! – aż drgnąłem na dźwięk nazwy tej miejscowości. Przecież właśnie z Lidzbarka przyszedł list, który miałem w kieszeni koszuli, i właśnie gdzieś w Lidzbarku mieszkała osoba, której szukałem. Uważniej spojrzałem na trójkę pasażerów srebrzystego citroena. Po chwili jednak wzruszyłem ramionami. Bo czy fakt, że udają się w to samo miejsce naprawdę ma takie znaczenie? Inaczej mówiąc, czy ma sens podejrzewanie każdej osoby mającej coś wspólnego z tym kilkutysięcznym miasteczkiem? I czy na pewno mieli na myśli położony nieopodal Lidzbark Welski, a nie leżący nieco dalej, znacznie bardziej znany Lidzbark Warmiński?

ROZDZIAŁ IIZagadka srebrnego kura – trudno czasem być bliźniakiem…

Moja siostra bliźniaczka od najmłodszych lat chciała być Panem Samochodzikiem. W ostatniej klasie podstawówki miała już za sobą kilkakrotną lekturę wszystkich tomów tej znanej serii oraz jasno sprecyzowane plany na przyszłość.

Jako perfekcjonistka i osoba systematyczna z iście matematyczną precyzją, pokonywała kolejne bariery na drodze do przeistoczenia się w damską wersję detektywa muzealnika. Przydatne w osiągnięciu wyśnionego celu miały być różnego rodzaju kursy sportowe i językowe, członkostwo w licznych kołach zainteresowań związanych ze sztuką i historią, wieczory spędzane na rozwiązywaniu szarad, rebusów i testów na inteligencję oraz skupowanie wszelkiego typu map i przewodników turystycznych.

Wiele spośród jej zainteresowań było mi jak najbardziej bliskich. Sam zapełniałem pudła stosami przywożonych z różnych części kraju map, znałem na pamięć większość zgromadzonych w bibliotece albumów sztuki i bez specjalnego wstrętu rozwiązywałem od czasu do czasu jakąś szaradę. Brakowało mi jednak jej determinacji i systematyczności. I ze skruchą wyznam, że wizja czytania powieści, pływania w jeziorze czy wędrowania po lesie była dla mnie częstokroć bardziej nęcąca od poszerzania wiedzy na kursach albo w kołach dyskusyjnych.

Szczerze mówiąc, siostra wydawała mi się nieco męcząca, a jej konsekwencja i dyscyplina – przerażające. Mieszkanie z osobą piękną, bardzo sprawną, świetnie wykształconą i niezwykle apodyktyczną, która jest przy tym perfekcjonistą, nie należy do rzeczy łatwych. A jeśli do tego ten perfekcjonista jest twoim bratem czy siostrą bliźniakiem, do których ustawicznie bywasz porównywany, sprawy mają się jeszcze gorzej.

Kiedy więc po zdaniu matury siostra, zgodnie z planem, bez najmniejszych problemów dostała się na wymarzoną historię sztuki, ja – mimo podobnych zainteresowań – postanowiłem zmienić tor i wybrałem konserwację. Od dziecka miałem zdolności plastyczne. Stąd zresztą wzięło się przezwisko Mat. Kiedy w pierwszej klasie liceum nauczyciel zaczął chwalić moje rysunki, niejaki Mularczyk – jeden z klasowych osiłków – okrzyknął mnie złośliwie Matejką. Mularczyk wyleciał ze szkoły pod koniec roku, ale przezwisko zostało. Choć bardzo szybko straciło swój złośliwy charakter i ze względu na wygodę skurczyło się do Mata. Przyzwyczaiłem się do tej ksywki i przywykło do niej całe moje otoczenie. Z czasem prawie zapomniałem, jak naprawdę mam na imię.

W kolejnych latach drogi moje i siostry nieco się rozeszły. Ja większość czasu spędzałem teraz na studiowaniu składu chemicznego farb z różnych epok oraz analizie sposobów obróbki drewna, kamienia i metalu, a w wolnych chwilach wędrowałem po Polsce, podejmując się drobnych prac konserwatorskich. Ona przeważnie wkuwała w bibliotece lub przeglądała slajdy z reprodukcjami dzieł sztuki.

Mijaliśmy się regularnie w domu. Byłem więc na bieżąco zorientowany w jej życiu i z bezpiecznego oddalenia obserwowałem, jak konsekwentnie wspina się na kolejne szczeble samochodzikowej drabiny. Punktem kulminacyjnym tej drabiny była, budząca dużo kontrowersji w rodzinie, decyzja o przeznaczeniu otrzymanej nieoczekiwanie dużej kwoty pieniędzy na wykonanie repliki słynnego wehikułu Pana Samochodzika. Kwota ta, jako prezent od posażnej chrzestnej, stanowiła jednak własność siostry, która, nie zważając na protesty bliższych i dalszych krewnych, jeszcze raz wykazała się iście szatańską konsekwencją.

I wtedy właśnie los pokazał, kto tu rządzi.

Los objawił się pod postacią przystojnego studenta ASP. Uroczego artystę o nieco staromodnym imieniu Karol siostra poznała na wystawie sztuki dwudziestolecia międzywojennego, którą młody rzeźbiarz odwiedził w celu pogłębiania warsztatu mistrzów. Wielkie uczucie spadło na nią jak grom z jasnego nieba i odsunęło na dalszy plan wszelkie dotychczasowe priorytety.

Zakochana para stała się niemalże nierozłączna. Razem uczestniczyła w rozlicznych wernisażach, wystawach, performance’ach i innych, ważnych wydarzeniach świata artystycznego.

Na początku lipca siostra wyjechała wraz z ukochanym na plener do zarządzanego przez ASP pałacyku w podwarszawskim Dłużewie, gdzie nieoczekiwanie odkryła w sobie pasję malarską. Przez resztę turnusu z zapałem neofity pokrywała farbą kolejne kartony, uwieczniając na nich malowniczą dolinę Świdra. Prawie nie śpiąc i jedynie z rzadka jedząc, sprawiedliwie dzieliła drogocenny czas między dwie nowe miłości: sztalugi i ukochanego mężczyznę.

Po powrocie do Warszawy zaszyła się w swoim pokoju, zamienionym teraz na pracownię, w celu – jak oświadczyła – wykończenia cyklu gwaszy, wyłaniając się tylko wieczorami, aby natychmiast znikać gdzieś z ukochanym.

Cała historia znana mi była jedynie z telefonicznych relacji nieco zdezorientowanej rodziny, gdyż przebywałem właśnie w małej miejscowości na Podlasiu, gdzie na prośbę miejscowego proboszcza podjąłem się konserwacji zabytkowego tabernakulum. Praca ta była dla mnie niezwykle ważna, z jej dobrym wykonaniem wiązała się bowiem ewentualna oferta zatrudnienia na wydziale konserwacji sztuki w charakterze asystenta profesora Praska.

Nagła przemiana mojej poważnej, zorganizowanej siostry w miotaną uczuciami artystkę malarkę przyjęta została przez rodzinę z niedowierzaniem i zdumieniem, które szybko przerodziło się w zgrozę na informację o planowanym ślubie i rzuceniu studiów. Nerwy rodziny zaledwie dochodziły do siebie po niedawnej aferze z przeznaczeniem fortuny na kopię wehikułu, którego nie miałem jeszcze okazji obejrzeć. Nowy cios okazał się ostatnią kroplą przelewającą czarę goryczy. Z Podlasia, gdzie, na szczęście, skończyłem już zlecenie, ściągnęły mnie paniczne telefony z błaganiami o natychmiastowy powrót w celu ratowania upadłej bliźniaczki.

Kiedy po trzech dniach dotarłem do naszego mieszkania na warszawskiej Ochocie, pierwsze kroki skierowałem do pracowni artystki.

Gdybym do tej pory nie wierzył w relacje rodziny, wszelkie wątpliwości opuściłyby mnie po przekroczeniu progu. Gromadzone od lat powieści detektywistyczne, książki historyczne, relacje poszukiwaczy skarbów, albumy i mapy piętrzyły się w rogu tego pedantycznie uporządkowanego kiedyś pokoju. W samym kącie przy drzwiach tkwiły ułożone w stosik wzgardzone tomy przygód Pana Samochodzika. Reszta pokoju zakryta była kartonami, sztalugami i ramami. Pomiędzy nimi stało kilka słojów z pędzlami i pudełka pełne różnych przyborów malarskich. Zdejmując z krzesła paletę z przyschniętymi resztkami jakiejś błękitnej farby, z niekłamanym zdumieniem obserwowałem siostrę pochłoniętą gruntowaniem płótna.

– Jesteś wreszcie! – odwróciła się nagle w moim kierunku i zaczęła starannie wycierać ręce szmatką umoczoną w terpentynie, której charakterystyczny zapach przenikał cały pokój.

Jak zwykle, udało jej się mnie zaskoczyć.

– Jak to „wreszcie”? Wiedziałaś, że przyjadę?

– Jak na przyszłego asystenta ASP, bywasz zaskakująco tępy – parsknęła lekceważąco. – Wiedziałam, bo cię tu ściągnęłam.

– Zdawało mi się, że ściągnęła mnie tu nasza zaniepokojona rodzina.

– Im też się tak zdaje – zachichotała z satysfakcją, po czym widząc moją niezbyt mądrą minę, zlitowała się wreszcie nad mało inteligentnym bratem. – Przecież wiadomo było, że każą ci natychmiast przyjeżdżać na informację o ślubie i rzuceniu studiów tuż przed absolutorium. Gdybym sama prosiła cię o powrót, byłbyś pewnie najszybciej za jakiś tydzień, a sprawa jest pilna.

Patrzyłem się na nią z niedowierzaniem

– Czyli to wszystko nieprawda: z tym ślubem i rzucaniem studiów, i wielką miłością, i nagłą fascynacją malowaniem? – machnąłem ręką w kierunku sztalug.

– Z malowaniem to prawda i ze ślubem też – jakieś resztki przyzwoitości kazały jej się nieco zaczerwienić. – Tylko ze studiami zełgałam, bo uznałam, że sam ślub nie wyda im się wystarczająco niepokojący, żeby cię tu sprowadzili.

– Ale po co właściwie? – czułem, że coraz bardziej się gubię.

Moja przerażająca siostra zeskoczyła ze stołka i energicznym krokiem ruszyła w kierunku spostponowanego stosu makulatury. Pewnym ruchem sięgnęła po tkwiącą na samej górze grubą księgę i szybko ją przekartkowała.

– Wiesz, co to jest? – podetknęła mi pod nos album otwarty na dużym kolorowym zdjęciu.

Spojrzałem uważniej. Fotografia przedstawiała dużą srebrną figurkę orła w koronie. Na jej podstawie wyryto datę 1565 oznaczającą rok powstania dzieła oraz nazwiska jego fundatorów. Wykonane z wielką starannością detale zdradzały kunszt dawnych mistrzów.

– Kur krakowskiego bractwa kurkowego – przeczytałem pod zdjęciem.

– Cieszę się, że nadal umiesz czytać – uśmiechnęła się ironicznie. – Tak, to rzeczywiście słynny kur bractwa kurkowego z Krakowa, który uchodzi za najbardziej okazałego z zachowanych. Jeszcze piękniejszy i starszy, choć o wiele mniejszy był kur bractwa z R. Zgodnie z zachowanymi opisami była to niewielka figurka wykonana ze srebra. Na szyi ptaka umieszczono koronę z wieńcem, druga korona osadzona była na głowie. Całość powieszono na łańcuchu, którego co czwarte ogniwo było czworoboczne, z wygrawerowanym nazwiskiem króla kurkowego i rokiem jego zwycięstwa. Najbardziej interesujący jest jednak fakt, że sylwetka ptaka nie przedstawiała, jak to zazwyczaj bywało, orła, ale koguta. Niestety, kur zaginął. Kiedy na początku wojny w 1939 roku aresztowano prezesa bractwa kurkowego w R., wybuchła panika i postanowiono kura wraz z innymi insygniami oraz dokumentami ukryć w obawie przed konfiskatą. Obawy były o tyle uzasadnione, że władze niemieckie bardzo nieprzychylnie traktowały działające na terenie Polski bractwa. W wielu miastach ich członkowie padali ofiarą represji, zdarzały się egzekucje, a zbiory były często niszczone lub kradzione. Decyzja o ukryciu kura była więc jak najbardziej słuszna; niestety, jej konsekwencje okazały się smutne. Ukrycie figurki i dokumentów powierzono aktualnemu królowi kurkowemu – Alojzemu Bratkowi. Miejsce kryjówki miały znać jeszcze dwie osoby, skarbnik bractwa i jego prezes. Po zakończeniu wojny Bratek stwierdził, że sytuacja nadal nie jest bezpieczna i rzeczy powinny zostać w ukryciu. A że nikomu nie ufał, przeniósł insygnia w nowe miejsce i miejsca skrytki nikomu nie zdradził.

– Chciał je sobie przywłaszczyć?

– Raczej nie. Atmosfera rzeczywiście nie była zbyt sprzyjająca. Odbudowywane po wojnie bractwa zostały w 1950 roku dekretem prezydenta ponownie zlikwidowane, a ich mienie przejmowało państwo. Wyjątek stanowiło wspomniane bractwo z Krakowa, które udało się w 1957 roku reaktywować. Pozostałe będą prawdopodobnie miały taką szansę dopiero teraz. Jak na razie, jeszcze żadne nie zostało oficjalnie zarejestrowane, ale w ciągu dwóch ostatnich lat klimat się zdecydowanie poprawił. Lada dzień wprowadzone mają zostać przepisy pozwalające na to, aby organizacje te mogły na nowo powstawać, a nawet odzyskiwać utraconą własność. Dla bractwa z R. na odzyskanie insygniów jest już jednak za późno, gdyż Alojzy Bratek zmarł dość nagle cztery lata temu, a wskazówek na temat miejsca ukrycia kura, dokumentów i innych insygniów nikomu nie przekazał. Umarł zresztą bezdzietnie, a jego żona nie żyje już od blisko dziesięciu lat. Prowadzone na oślep poszukiwania nic nie dały. Strażnik tajemnicę skrytki zabrał więc ze sobą do grobu, a kur przepadł. Tak przynajmniej sądzono. W marcu tego roku do członków reaktywowanego bractwa dotarła bowiem informacja, że kur być może nadal istnieje i jest gdzieś w Polsce.

Odłożyła na bok album i przez chwilę grzebała w leżących na parapecie okna papierach, po czym odwróciła się do mnie, trzymając w ręce jakąś kopertę.

– Jak może pamiętasz, w maju wyjechaliśmy w kilka osób z promotorem do Sandomierza, żeby przyjrzeć się wystawionym w tamtejszym muzeum diecezjalnym iluzjonistycznym obrazom z okresu baroku. Barok specjalizował się w złudzeniach optycznych ukazujących namalowaną postać pod różnym kątem, zależnie od miejsca, z którego patrzy widz. To jedne z tych rzeczy, które trzeba zobaczyć na żywo, gdyż fotografia nie oddaje, niestety, prawdziwego efektu.

Kiwnąłem głową, że wiem, o co chodzi, bo sam miałem okazję oglądać te obrazy w zeszłym roku.

– Zatrzymaliśmy się w domu pracy twórczej poleconym profesorowi przez jakiegoś kolegę literata – kontynuowała. – Ostatniego wieczora rozpętała się prawdziwa ulewa, zebraliśmy się więc wraz z innymi gośćmi w dużej bawialni. Część czytała, część grała w karty, ja przeglądałam znaleziony na półce album z zabytkową bronią. Wtedy zaczął ze mną rozmowę siedzący obok elegancki starszy pan, jeden z gości. Okazało się, że pan Bronisław, tak się bowiem przedstawił, świetnie zna się na dawnym militarnym wzornictwie, gdyż przed wojną należał do bractwa kurkowego w R., które prawdopodobnie niedługo zostanie reaktywowane. On to właśnie opowiedział mi dzieje bractwa oraz wspomniał, że mają nadzieję na odnalezienie zabytkowych przedmiotów. Mniej więcej na miesiąc przed naszą rozmową do siedziby reaktywowanego bractwa przyszedł anonimowy list. Autor listu twierdził, że ma informacje, które mogą być ważną wskazówką, gdzie odnaleźć miejsce ukrycia kura i może je zdradzić, pod warunkiem otrzymania w charakterze wynagrodzenia pięciu tysięcy dolarów. Odpowiedź nadawca kazał kierować na poste restante w Ostródzie. List wzbudził duże ożywienie. Pięć tysięcy dolarów za samą mglistą obietnicę wskazówek to jednak sporo. Nie było zresztą gwarancji, że nadawca listu rzeczywiście coś wie. Członkowie bractwa napisali zatem list, w którym próbowali namówić nadawcę do spotkania i negocjacji ceny. Niestety, więcej się nie odezwał. Mój rozmówca sądził, że choć odpowiedź miała być wysłana do Ostródy, to nadawca pochodził prawdopodobnie z Lidzbarka Welskiego, gdyż taka nazwa widniała na stemplu pocztowym. Wydaje się to tym bardziej prawdopodobne, że właśnie do Lidzbarka Welskiego przeniósł się po wojnie Alojzy Bratek, bo z tamtych okolic pochodziła rodzina jego żony. Można więc mieć nadzieję, że – wbrew temu, co sądzono – z kimś z najbliższego otoczenia na temat strzeżonego skarbu jednak rozmawiał. Pan Bronisław nie bardzo wiedział, jak szukać nadawcy listu. Bractwu niezmiernie zależy na odnalezieniu ukrytych przedmiotów, bo pomijając już wartość artystyczną i sentymentalną samego kura oraz pozostałych insygniów, bardzo cenne są dla nich wszelkie dokumenty mogące potwierdzić ciągłość istnienia bractwa i prawo do jego własności. Posiadając te dokumenty, mogliby próbować odzyskać i przywrócić do dawnej świetności niszczejące dziś zabudowania parku strzeleckiego z zabytkowym secesyjnym pawilonem. Rozumiesz więc, jak wielkie nadzieje wywołał list z Lidzbarka.

– Rozumiem całkowicie, nie bardzo jednak pojmuję, co ma to wspólnego z koniecznością mojego powrotu z Podlasia.

– To chyba oczywiste. Twój powrót z Podlasia był konieczny, żebyś jak najszybciej przystąpił do odnalezienia autora listu. Właśnie w zeszłym tygodniu przyszła wiadomość od pana Bronisława, że ich dotychczasowe poszukiwania nie przyniosły skutku, dlatego też zdecydowali się zlecić mi odszukanie nadawcy.

– Tobie?

– Mi, a właściwie tobie, bo ja przecież nie dam teraz rady się tym zająć. Karol będzie miał za dwa tygodnie swój wernisaż, a ja – jak widzisz – muszę skończyć ten cykl gwaszy…

– A jak to się stało, że pan Bronisław, zamiast dalej szukać sam czy z kolegami strzelcami, ewentualnie skontaktować się z jakimś doświadczonym detektywem, właśnie tobie, czyli mi, zdecydował się zlecić poszukiwania?

– Ponieważ pan Bronisław i jego koledzy to raczej starsze osoby, a chyba nie wymagasz, żeby panowie w podeszłym wieku uganiali się po Polsce, szukając zaginionych skarbów. Pojechali do Lidzbarka, popytali tu i ówdzie, ale nie wpadli na trop żadnej rodziny Bratka. Ponadto pan Bronisław dowiedział się, że właśnie ja jestem doświadczonym detektywem muzealnikiem i będę przypadkowo w okolicy Lidzbarka, gdyż wybieram się na spływ Welem.

– Wybierałaś się na spływ Welem? – taktownie pominąłem kwestię jej raczej teoretycznego doświadczenia detektywistycznego. – Zdawało mi się, że nie przepadasz za kajakami, a to podobno dość trudna rzeka.

– Nie wybierałam się na żaden spływ. Musiałam go jakoś przekonać do powierzenia mi poszukiwań. To miała być moja pierwsza wielka sprawa. Przecież wiesz, jakie to dla mnie ważne, żeby wyrobić sobie markę. To znaczy… było ważne – westchnęła. – No, ale teraz nie mogę, a głupio zawieść zaufanie. Dlatego musisz mi pomóc.

Poczułem narastającą panikę.

– Ale ja się kompletnie do tego nie nadaję! Nie mam żadnych kwalifikacji, nie kończyłem kursów judo czy innych walk wschodnich ani setek przeróżnych szkoleń. Nie przejawiałem nigdy najmniejszych zdolności detektywistycznych, nie jestem wysportowaną, błyskotliwą pięknością, a moja wiedza z historii sztuki jest mniejsza od twojej. Napisz po prostu do pana Bronisława list z przeprosinami.

Patrzyła na mnie z wyraźnym niesmakiem.

– Nie przypuszczałam, że okażesz się takim leniwym egoistą. Jesteś zdrowym, młodym mężczyzną, wystarczająco inteligentnym i wykształconym, żeby zostać asystentem na wydziale konserwacji zabytków. Starszy człowiek prosi, żeby spełnić jego ostatnie może życzenie. Zabytkowy pawilon niszczeje w rękach jakiejś bałaganiarskiej agencji rolnej, skarby padną łupem chciwych złodziei, którzy niewątpliwie przemycą je za granicę, a mojemu braciszkowi nie chce się ruszyć na kilka dni do Lidzbarka.

– Ale przecież nie o to chodzi! – próbowałem protestować. – Chodzi o to, że nie nadaję się do żadnego szukania zaginionych skarbów.

– Chodzi o to, że jesteś tchórzem i leniem. Co ci szkodzi pojechać na dwa, trzy dni popytać. Jak nie znajdziesz nadawcy, to trudno. Wrócisz i napiszemy do pana Bronisława. Chociaż spróbuj.

Czułem, że zaczynam się wahać.

– No, sam nie wiem…

Podeszła bliżej, wyciągając w moim kierunku kluczyki od auta.

– Oczywiście weźmiesz wehikuł. Pływa tak samo jak jego literacki pierwowzór i ma świetne przyśpieszenie, choć ostrzegam, że zgodnie z tradycją, nie wygląda zbyt atrakcyjnie.

Było oczywiste, że jak zwykle próbowała mną manipulować. Wiedziałem, że każdy poważny człowiek na moim miejscu natychmiast by odmówił. A jednak, wbrew zdrowemu rozsądkowi, myśl o wyruszeniu na poszukiwania zaczynała mi się wydawać coraz bardziej nęcąca. Zrobiłem rachunek. Na pierwszą połowę wakacji nie miałem zaplanowanego nic konkretnego. W Lidzbarku Welskim nigdy nie byłem, a dziwnie pokręcona rzeka Wel intrygująco wiła się po mapie. Ostatecznie jadąc na kilka dni, niczym nie ryzykuję, za to zawsze mogę zobaczyć ciekawy kawałek świata. W każdym z nas tkwi chyba gdzieś głęboko pragnienie przygody. Z podświadomości nadpłynęło wspomnienie czytanych w dzieciństwie książek. Oczami wyobraźni zobaczyłem płynący wartkim nurtem kajak, las i majaczące w oddali zabudowania nieznanego mi miasteczka, a na to wszystko nakładały się wizje jakichś ciemnych lochów, skrzyń ze skarbami, pościgów i mnie w roli tryumfującego bohatera.

Bez słowa wyciągnąłem rękę po kluczyki oraz album ze zdjęciem srebrnego kura i ruszyłem do swojego pokoju.

– Zabierz jeszcze resztę – krzyknęła za mną siostra, wskazując ręką na stos leżących na podłodze powieści z przygodami Pana Samochodzika. – Nie będą mi już potrzebne.

*

Trzy dni później, zaopatrzony w pokaźny zapas map i książek o bractwach kurkowych, ruszyłem w kierunku Lidzbarka Welskiego. Przemieszczałem się stosunkowo wolno, gdyż nie do końca jeszcze opanowałem jazdę dziwnym autem mojej siostry. Mimo jej zapewnień, nie bardzo wierzyłem, że podobnie jak słynny wehikuł Pana Samochodzika, pojazd ten potrafi pływać po wodzie. Sprawdzenie tego faktu odłożyłem jednak na przyszłość. Chwilowo wystarczająco dużo zajęcia dostarczało mi rozpracowanie dziwacznej skrzyni biegów. Z deski rozdzielczej mrugały do mnie jakieś niewiadomego celu przyciski, których na razie wolałem, na wszelki wypadek, nie ruszać.

W jednym względzie podobieństwo istniało niewątpliwie. Pojazd był przerażająco brzydki. Przypominał obłażącą ze skóry jaszczurkę, którą jakiś szaleniec doczepił do czterech kół od ciągnika. Budził niemałą sensację, wywołując na twarzach mijających mnie podróżnych bądź to pogardę, bądź to życzliwe rozbawienie. Niestety, znacznie częściej zauważałem tę pierwszą reakcję, a i drugiej wolałbym, szczerze mówiąc, uniknąć. Starając się przybrać możliwie najbardziej obojętny wyraz twarzy, rozmyślałem nad rozmiarem szaleństwa mojej siostry, która, w pogoni za swoją idée fixe, uznała za konieczne odwzorowanie również szpetnego wyglądu książkowego wehikułu.

ROZDZIAŁ IIIAuto może być pomarańczowe, a dom niebieski, tylko dlaczego gospodarz śpi?

Lidzbark Welski to kilkutysięczne miasteczko położone w miejscu, gdzie niewielka rzeka Wel wpada do Jeziora Lidzbarskiego. Swoją nazwę miasto prawdopodobnie zapożyczyło od słowiańskiej osady Ludbarc. Sama zaś nazwa „Ludbarc” stanowiła połączenie dwóch słów „lud” i „barć”, co nawiązywało do źródeł utrzymania miejscowej ludności, która trudniła się głównie pszczelarstwem, czyli bartnictwem. Niektórzy historycy twierdzą jednak, że nazwa Lidzbarka wywodzi się od nazwiska komtura chełmskiego Otto von Luterberga. Miasto wielokrotnie przechodziło z rąk do rąk. Powstało w 1301 roku i prawie zaraz, bo już w 1303 roku, trafiło w ręce zakonu krzyżackiego. W tamtym właśnie okresie wzniesiono w Lidzbarku wiele ważnych budowli, a przede wszystkim ratusz, zamek oraz młyn. Kroniki wspominają, że w mieście oraz jego okolicy gościł tuż przed bitwą pod Grunwaldem sam król Władysław Jagiełło. W 1466 roku na mocy pokoju toruńskiego Lidzbark Welski powrócił do Królestwa Polskiego. Jednak po rozbiorach ponownie znalazł się w granicach Prus.

Mimo znacznych zniszczeń w czasie II wojny światowej, miasteczko może poszczycić się kilkoma zabytkami. Godne uwagi jest przede wszystkim samo czternastowieczne założenie urbanistyczne starego miasta. Ważnym śladem minionych epok są jednak również ocalałe fragmenty murów miejskich z gotycką basztą zamkową oraz liczne budynki z przełomu XIX i XX wieku.

W Lidzbarku skierowałem wehikuł na pole namiotowe położone nad jeziorem na obrzeżach miasteczka. Żeby nie budzić niepotrzebnej sensacji widokiem swojego pojazdu, zaparkowałem wóz w cieniu gęstych liściastych drzew na końcu pola. Kawałek dalej rozbiłem swój namiot i ruszyłem na obchód.

W liście od pana Bogdana miałem dawny adres Alojzego Bratka, uznałem jednak, że dzisiaj już za późno na wizytę w mieszkaniu obcych ludzi. Pokręciłem się więc po rynku, zajrzałem do mieszczącej teraz bibliotekę baszty zamkowej i obejrzałem chroniącą miasto przed powodzią zabytkową figurkę świętego Nepomucena. Po tym spacerze zdecydowałem się wypić herbatę w barze przy moście.

Siedząc przed wejściem do lokalu, przyglądałem się cumującym przy brzegu harcerzom-kajakarzom, którzy zrobili przerwę w spływie, w celu zjedzenia kolacji i uzupełnienia zapasów. Obserwowałem z zazdrością młodych ludzi rozsiadających się przy sąsiednich stolikach. Wyglądali na bardzo zmęczonych; jeden z chłopców smarował jakimś tajemniczym specyfikiem bąble na dłoniach, drugi ze zgrozą wpatrywał się w barowym lustrze w swoją spaloną na krwisty odcień twarz. Mimo wszystko jednak sprawiali wrażenie szczęśliwych i odprężonych. Obiecałem sobie, że kiedy skończę już zajmować się sprawą srebrnego kura, zostawię auto z częścią rzeczy w Lidzbarku, wynajmę kajak i sam spłynę tą malowniczą rzeką.

Powoli zapadał zmrok, wróciłem więc na pole namiotowe, aby wcześniej się położyć i wypocząć przed czekającym mnie jutro zadaniem. W ciemności niewyraźnie majaczyły sylwetki namiotów, rozświetlone blaskiem ognisk i kuchenek turystycznych. Potykając się o przytrzymywane śledziami linki, dotarłem do swego namiotu i już po chwili z westchnieniem ulgi wpełzałem do miękkiego śpiwora.

 

Zbudziły mnie odgłosy gwizdka. Nad brzegiem jeziora zażywała kąpieli liczna kolonia. Trójka zdenerwowanych wychowawców bezskutecznie usiłowała zaprowadzić ład wśród niezwykle ruchliwej gromadki dzieciaków. Nieco ogłuszony, skróciłem do niezbędnego minimum kąpiel i zdecydowałem się zjeść śniadanie na mieście.

Usiadłem w znajomym barze nad rzeką, zamówiłem podwójną jajecznicę na boczku i zacząłem się zastanawiać nad strategią działania.

Postanowiłem najpierw udać się pod dawny adres Bratka. Być może osoby, które tam dziś mieszkają, są z nim jakoś spokrewnione lub przynajmniej go znały. Dobrze byłoby też obejrzeć jego mieszkanie pod kątem możliwości zrobienia skrytki. Choć, szczerze mówiąc, nie wydawało mi się prawdopodobne, aby ukrywał cenne przedmioty we własnym domu. Należało również odszukać ewentualnych przyjaciół lub dalszą rodzinę i ogólnie zdobyć jak najwięcej informacji na temat jego pracy, zainteresowań, ulubionych miejsc.

Poczułem się nieco przytłoczony.

Zdecydowałem, że na razie zacznę poszukiwania od sprawdzenia dawnego mieszkania Bratka i zobaczę, czy jest szansa dowiedzieć się czegokolwiek na miejscu. Należało to jednak zrobić bardzo ostrożnie, bo przecież właśnie mieszkaniec dawnego domu Bratka mógł być autorem listu. Po głębszym namyśle uznałem, że najlepiej będzie udać osobę zbierającą materiały do książki o polskich bractwach kurkowych.

Po podjęciu tych istotnych decyzji zapłaciłem za śniadanie i ruszyłem w stronę ulicy kolejowej, gdzie mieszkał kiedyś strażnik insygniów.

Dom sprawiał z zewnątrz wrażenie zadbanego. Po obydwu stronach alejki ktoś zasadził na przemian rzędy błękitnych niezapominajek i białych rumianków. W oknie powiewały świeżo uprane firanki. Na schodkach do budynku siedziała około sześćdziesięcioletnia, nieco pulchna kobieta – zajęta odrywaniem szypułek od truskawek.

Przyznaję, że dodało mi to otuchy. W głębi serca obawiałem się chyba wizyty u autora listu, którego wyobraziłem sobie jako ponurego typa gnieżdżącego się w obskurnej melinie. Stanąłem niepewnie przy furtce, zastanawiając się, jak nawiązać rozmowę.

– Pan po miód? – Kobieta wrzuciła do miski kolejną truskawkę, wytarła ręce o poplamiony sokiem owoców fartuch i ciężkim krokiem podeszła do furtki.

– Nie, ja w sprawie pana Alojzego Bratka, który kiedyś mieszkał w tym budynku – zacząłem.

– Znowu?! – Kobieta ze niedowierzaniem pokręciła głową. – Coście się tak nagle wszystkie naparli na tego Bratka?! Będzie z pięć lat, jak nie żyje. A tu patrzeć, jak już trzecia osoba go szuka.

– Trzecia? A kim były te dwie poprzednie osoby? – Z zaskoczenia zapomniałem, że miałem udawać gromadzącego materiały pisarza.

– A czy ja się pytam, kim pan jest? Ja tam nie jestem ciekawa. Przyszły, spytały i poszły do tego siostrzeńca. Jedna osoba godzinę temu dopiero poszła, a tamte dwie wczoraj wieczorem były.

– To Bratek miał jakiegoś siostrzeńca? – zdziwiłem się. – Słyszałem, że nie miał żadnej bliższej rodziny.

– Bo to on tak po prawdzie to żaden siostrzeniec, tylko przyjaciółki od żony syn, ale tak się przyjęło, że „wuju” mówił, no to i siostrzeniec. On teraz w Chełstach mieszka.

Czułem się coraz bardziej zaskoczony.

– To jak się stało, że nikt dotąd nic o tej rodzinie nie wspomniał?!

– A komu było wspominać, kiedy nikt nie pytał. Tylko na wiosnę jakieś tu były. One tu już wcześniej węszyły, zaraz po śmierci Bratka. Ale kto tam będzie z takimi oficjałami gadać, co nie wiadomo, po co szukają. Chłopakowi jeszcze jakąś krzywdę zrobią. Co inszego osoba prywatna. Zresztą o rodzinę pytali. To i prawdę mówiłam, że wszystkie pomarli. Na cmentarzu, powiedziałam, rodziny szukajcie.

– A skąd pani wie, kto oficjalny, a kto nie?

– Już ja ci szpicla zawsze odróżnię. Prosta kobita jestem, ale tyle rozumu jeszcze mam. Tamte przed laty pamiętam jak przyszły, o sektach jakiś mówiły, organizacjach tajnych, że dokumentów szukają. A oczy to im tylko taaak latały po domu. Tym razem też nachalne takie były. Na czarno całe, w kapeluszach, jak nic jakieś tajniaki – ze zgrozą i niedowierzaniem pokręciła głową gospodyni. – Już pędzę, żeby informacji im udzielać i na niewinnego chłopaka łapsów z bezpieki nasyłać.

Powoli zaczynałem rozumieć fiasko poszukiwań prowadzonych przez członków organizacji. Gratulowałem sobie w duchu, że sam nie zdążyłem wspomnieć o bractwie.

– Pani to widzę na ludziach się zna – spróbowałem kupić sobie jej przychylność drobnym pochlebstwem. – To gdzie szukać w Chełstach tego siostrzeńca?

– A miodu może pan jednak weźnie? Taniej sprzedam. Mam półlitrowe i ćwiartki – moja rozmówczyni wróciła do poprzedniego tematu i zaczęła nagle bardzo starannie wycierać ręce poplamionym fartuchem. – No to jak będzie, przynieść? – rzuciła mi badawcze spojrzenie.

Nie przepadam za miodem. W ogóle nie jestem wielbicielem słodkiego. Jednym z moich ulubionych powiedzeń było wyczytane gdzieś zdanie: „Ze słodyczy najbardziej lubię grzybki w occie”. Wyglądało jednak na to, że bez wkupnego się nie obejdzie.

– To może taką ćwiartkę – powiedziałem z rezygnacją.

– Ci wcześniej połówkę wzięli. To dobry miód, akacjowy – kobieta chytrze zmrużyła oczy i patrzyła na mnie wyczekująco

– No dobrze! – poddałem się. – Da pani połówkę.

– Już lecę, kochaniutki – moja pulchna rozmówczyni ożywiła się i zaskakująco zwinnie pobiegła w kierunku domu. Po niecałej minucie stała już przy furtce, dzierżąc w ręce połyskujący złociście słoik. – Proszę, świeżutki. Z wodą letnią wymieszać i z cytryną, a żadnych przeziębień nie będzie.

Sięgnąłem po portfel i wyciągnąłem zwitek banknotów.

– To taki niebieski drewniany dom na zboczu za młynem – kobieta szybko upchnęła zwitek za pazuchą i nagle zrobiła się gadatliwa. – Trudno nie zauważyć. Antek mu dali, temu siostrzeńcowi. Przystojny chłopak po matce, wysoki, tylko trochę taki zaniedbany, zresztą teraz taka chyba moda z tymi kudłami czy co, bo wszystkie te młode tak chodzą, no chyba że te skinedy, te to ładnie obcięte, po męsku, jak się patrzy. A Antka to niech pan pozdrowi.

 

Powoli jechałem przez Chełsty, obserwując stojące wzdłuż drogi domy. Wieś liczyła zaledwie kilkanaście chałup, które usadowiły się malowniczo na wysokim brzegu Welu. Koło młyna przed malutkim sklepikiem ustawiono drewniany stół i dwie ławy, przy których kilku miejscowych krzepiło się zimnym piwem. Nieco dalej, na porośniętym cherlawym sadem stoku parowu, widać było drewniany dom pomalowany na intensywnie niebieski kolor.

Zaparkowałem przy sklepiku, obserwowany czujnie przez uczestników sjesty, i ruszyłem w górę zbocza. Po kilku minutach wspinaczki dotarłem do resztek bramy prowadzącej na teren posesji. Budynki gospodarcze robiły wrażenie dość zapuszczonych i wymagających generalnego remontu, a podwórze zarastało bujne zielsko i krzaki. Nie zauważyłem żadnych kur, gęsi czy innych zwierząt, jakie zazwyczaj spotkać można na wiejskich podwórkach. Nie było też widać maszyn rolniczych. Jedynym pojazdem mechanicznym był zaparkowany przy bramie dość wysłużony, ale płomiennie pomarańczowy wóz typu volkswagen westfalia. Samochód ostro kontrastował z pomalowanym na niebiesko domem, który dodatkowo ktoś przyozdobił mozaikami ze szkiełek i kawałków luster. Wmurowane w podłogę werandy, schodki oraz podmurówkę szklane odłamki odbijały słońce, rzucając oślepiające refleksy. Budynek niekoniecznie może odpowiadał moim gustom estetycznym, ale niewątpliwie robił wrażenie.

Koło domu nikt się nie kręcił, właściciele musieli jednak chyba być obecni, z otwartych okien sączyła się bowiem leniwie muzyka Boba Marleya.

– Masz może zimne piwo?

Wyrwany z podziwiania szklanych dekoracji aż podskoczyłem i mrugając oślepionymi słońcem oczami, odwróciłem się w stronę głosu. Dopiero teraz zauważyłem rozwieszony w cieniu jabłonek hamak. Leżący w nim chudy młodzieniec w niezwykle barwnej koszulce z głową pełną mocno sfilcowanych dredów, w którym domyśliłem się siostrzeńca Bratka, patrzył na mnie z wyraźną nadzieją.

– Ostatecznie może być coś innego – dodał. – Byle zimne.

– Niestety, nic nie mam. Przyszedłem tu, bo szukam siostrzeńca Alojzego Bratka.

– A po co ci, człowieku bez piwa, siostrzeniec Alojzego Bratka? – hipisowaty młodzieniec westchnął z rezygnacją i wyraźnie stracił zainteresowanie moją osobą.

– Chciałem porozmawiać o jego wuju.

– Porozmawiać zawsze warto – jak mówią buddyjscy mnisi. Ale mój wuj nie był chyba postacią zbyt interesującą, zresztą przyznam szczerze, że niezbyt go znałem, gdyż wyprowadził się z tej okolicy, gdy byłem małym dziecięciem. – Młodzieniec ziewnął, prezentując mi w całej okazałości swoje łatane amalgamatem uzębienie.

Milczeniem pominąłem dość kontrowersyjną wizję nawołujących do konwersacji buddyjskich mnichów. Ważniejszy była w tym momencie informacja o przeprowadzce Bratka.

– Wyprowadził się, a dokąd?

– A cóż to za różnica – chłopak zmrużył oczy, wyraźnie zmęczony przedłużającą się niepotrzebnie konwersacją. – Do mazurskiej puszczy i jezior, tam gdzie jeszcze prawdziwa natura i przestrzeń. Ja mam również zamiar opuścić to klaustrofobiczne miejsce i przenieść się w strony bardziej rozległe. Czym jednak jest nasza przeprowadzka wobec ciągłej wędrówki dusz i przeprowadzki do innego ciała. Mój drogi, acz niespokrewniony wuj jest dzisiaj być może tą jabłonką – młodzieniec dla podkreślenia swoich słów zamaszystym gestem wskazał jedno z drzewek, na których zamocowano hamak. – Pozwolisz jednakże, przyjacielu, że na razie będę kontynuował drzemkę – to mówiąc, mój rozmówca przeciągnął się rozkosznie i obrócił na drugi bok.

Poczułem lekką konsternację. Nieczęsto chyba się zdarza, żeby gospodarz przerywał w pół zdania rozmowę i układał się do drzemki. Nikt też nas nie uczy, jak właściwie w takiej niecodziennej sytuacji się zachować.