Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Jak ocalić swoje poglądy, kiedy uprawianie polityki przestaje być zabawą a zaczyna być twardą rozgrywką?
Marcin Sawicki, młody poseł Unii Prawości, pochodzący z szanowanej krakowskiej rodziny, pracuje nad projektem ustawy antyaborcyjnej.
Na jego drodze staje Sylwia Golczyńska, żona wpływowego biznesmena, posłanka partii LiN i najseksowniejsza kobieta w sejmie.
Oboje uczestniczą w programie telewizyjnym na temat aborcji, prezentując odmienne poglądy.
Od zaprzyjaźnionej dziennikarki Ewy Marcin dowiaduje się, że jego kampania nie podoba się pewnym osobom, które zamierzają zdyskredytować młodego posła w mediach. Przestrzega go zwłaszcza przed znajomością z Sylwią: romans z posłanką przeciwnego ugrupowania i w dodatku mężatką może mu tylko zaszkodzić…
Sawicki przekona się na własnej skórze, że polityka to nie zabawa dla małych chłopców, a rządni władzy politycy są w stanie prowadzić walkę na granicy prawa. Zamieszani w afery u szczytu są zarówno emerytowani wojskowi, wtyki z ABW, WSI i CBA, jak i redaktor naczelny pewnej wpływowej gazety.
Sensacyjna powieść w konwencji political fiction pokazuje nam nie tylko obraz współczesnej Polski, ale także meandry zależności świata mediów, polityki i wpływowych osób.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 472
Marszałek Sejmu był pełen najgorszych przeczuć. Nic dziwnego. Blondyn na mównicy nabierał rozpędu.
— Nie możemy dysponować czyimś życiem. Człowieczeństwo nie na tym polega. Nie możemy wybierać między wygodą społeczeństwa a życiem jego dzieci! — perorował.
Jeżeli nic go nie powstrzyma, będzie tak mówił kolejne pół godziny. A tego nie zniesie nikt — no, może oprócz zapatrzonych w niego dziennikarek. Sam przed sobą marszałek musiał przyznać, że jest na co popatrzeć: krakowski poseł miał niewiele ponad trzydziestkę, zero brzucha, metr osiemdziesiąt, doskonałe maniery i łobuzerski uśmieszek czający się w kąciku ust. Na ten uśmieszek leciała damska część Sejmu bez względu na orientację polityczną, a dziennikarki Sawicki owijał sobie wokół palca już przy pierwszej kawie. Być może prywatnie był mniej konserwatywny, ale z mównicy zamiast przemówień wygłaszał kazania.
— Nie wolno nam, powtarzam, nie wolno zgodzić się na zabijanie nienarodzonych! — grzmiał, na oko sobie a muzom, Sawicki.
— Pan jest z Krakowa czy z Torunia, panie pośle? — Wysoki damski głos przerwał mu w pół słowa. Przez salę przeszedł szmer — przytomni budzili śpiących. Zapowiadała się draka: posłanka partii LiN lubowała się w skandalizujących wypowiedziach i nosiła bardzo krótkie spódniczki. Miała też naprawdę bogatego męża, podobno bardziej zainteresowanego pieniędzmi niż łóżkiem, i mogła przebierać w sejmowych kochankach jak w koszu przejrzałych gruszek. W nudniejsze dni szef klubu LiN przyjmował zakłady: komu uda się zaprosić na kawę Sylwię Golczyńską? Nieliczni wygrani cieszyli się szacunkiem kolegów do chwili, w której przyznawali, że od kawy się zaczęło — i na niej skończyło.
A teraz Sylwusia, jak mówili o niej koledzy z klubu, dawała w kość konserwatyście Sawickiemu.
— Wydaje mi się, że widziałam już gdzieś pańskie przemówienie. W pewnej gazecie. A jej nazwa zaczynała się na literkę N. I była dwuczłonowa.
Zanim marszałek zdążył zainterweniować, posłanka zatrzasnęła w torebce lusterko i szminkę, którymi bawiła się przez ostatni kwadrans, i ruszyła do drzwi, odprowadzana spojrzeniami męskiej części Sejmu, chwiejąc się odrobinkę na absurdalnie wysokich szpilkach. Taksówka już na nią czekała.
— Poznałam nową dziewczynę — powiedziała Irmina, obracając w palcach filiżankę zielonej herbaty.
Krótkie rude włosy zaczesała do góry, odsłaniając czoło. Owinięta błękitnym szalem, wyglądała raczej na romantyczną marzycielkę niż na twardą i zdecydowaną założycielkę Fundacji Les, która nigdy nie zgadzała się na wywiady z dziennikarzami płci męskiej, twierdząc, że faceci zawsze wszystko spieprzą.
Sylwia z przyjemnością piła podwójne espresso. Za nie właśnie lubiła „W Biegu Café" i tam zazwyczaj spotykała się z przyjaciółką. Obie miały tu względnie blisko.
— No, opowiadaj! Jaka ona jest? Kiedy się poznałyście? — dopytywała posłanka.
Irmina wzięła głęboki wdech.
— Jest piękna. Ma długie czarne włosy, piękne piersi, niski głos i jest niesamowicie seksowna. Nie mogłam przestać na nią patrzeć. To było na naszej firmowej imprezie. Przyszła z przyjaciółką. Ale nie są razem. A nawet gdyby były, jest o co walczyć. — Irmina z entuzjazmem zabrała się do czekoladowej babeczki, którą kelner postawił przed nią na stoliku.
— Mówisz jak facet — zaśmiała się Sylwia, która na spotkania z Irminą nigdy nie wkładała bluzki z dekoltem i wciąż jeszcze czuła się nieswojo, kiedy przypominała sobie, jak kiedyś przez cały wieczór przyjaciółka gapiła się na jej zbyt wyeksponowane piersi.
— Przestań. Nie powiedziałam, że chcę się z nią przespać!
— A ja mam na oku kogoś, z kim bym chciała… — spróbowała zakończyć temat Sylwia. Podziałało. Irmina poprawiła się na wysokim barowym stołku.
— No, no… I kto tym razem? O ile dobrze pamiętam, poprzedni był z Sojuszu Obrońców Ojczyzny i wyglądał jak Rambo, dopóki nie zdjął koszulki.
— Nie, tym razem to konserwatywny prawicowiec z zacięciem ideologicznym. Wszystkie laski na sali oblizują się, kiedy wchodzi na mównicę. Niezłe ciacho. Kawaler, z dobrego domu, rodem z Krakowa, kobiety w drzwiach przepuszcza…
— Cudowny dupek?
— Może nawet prawiczek. Uwielbiam mu udowadniać, że się myli. Raz się nawet zarumienił, jak powiedziałam jakiś sprośny żarcik, wyobrażasz sobie?
Zachichotały obie.
— Spotykasz się z nim?
— W drodze do kibla w Sejmie. I ostatnio raz jechałam z nim windą. Ale nic się nie działo. Może dlatego, że razem z nami jechał też tłum spoconych sojuszników.
Urwała i wyjęła z torebki wibrujący telefon. Zerknęła na wyświetlacz.
— Przepraszam cię, dzwoni mój ulubiony redaktor Nachalski — szepnęła konspiracyjnie i przyłożyła aparat do ucha.
— Cześć, Michałku, czego ode mnie potrzebujesz? — Słuchała chwilę w skupieniu, po czym rzuciła lekko: — W czwartek? Nie ma sprawy, jestem twoja.
— Kolejny wywiad z sejmową skandalistką? — zapytała Irmina z ustami pełnymi babeczki.
— Lepiej. Zaproszenie do programu publicystycznego. Na debatę o ustawie aborcyjnej. W porze największej oglądalności.
Echo mnożyło ich kroki, kiedy wąską klatką schodową wspinali się do niewielkiego mieszkania Adama. Marcin wyprzedzał przyjaciela o kilka stopni. Z Sawickim trudno było konkurować: dwadzieścia lat młodszy, nie miewał zadyszki nawet po sprincie na siódme piętro, a tym bardziej na piąte. I tak Adaś dobrze się trzymał jak na swoje pięćdziesiąt trzy. Marcin przypuszczał, że to skutek ascetycznego trybu życia: Adam żył bardziej jak zakonnik, nie jak robiący doktorat kapłan.
— Naprawdę przesadziłem? — zapytał poseł, zatrzymując się przed drzwiami. Choć się starał, z jego głosu przebijało coś w rodzaju rozczarowania.
— Powiem ci, jak usiądziemy — wydyszał Adam, grzebiąc w kieszeni w poszukiwaniu kluczy.
Chwilę później Marcin siedział już w wygodnym skórzanym fotelu, a w kuchni posykiwał ekspres do kawy — prezent od młodego posła i jego rodziców na pięćdziesiąte urodziny. Spokojny zazwyczaj Adam prawie na nich wtedy nakrzyczał — że za drogi, że nie dla niego życie w luksusie. Ale przyjął prezent, żeby nie robić Sawickim przykrości, a teraz, o dziwo, z przyjemnością z niego korzystał. Oprócz pralki i mikrofalówki było to jedno z niewielu udogodnień w tym ascetycznym mieszkaniu. Od podłogi do sufitu ciągnęły się półki zapchane książkami. Stół, łóżko, mała szafa, nocna lampka — nawet dywanu nie miał. Dwa skórzane fotele kupił za namową Marcina, pogodziwszy się w końcu z tym, że to nie luksus, ale wymóg gościnności.
Wszedł teraz do pokoju z dwiema filiżankami kawy. Postawił je na stole, szybkim ruchem zdjął koloratkę i położył na okładce Słuchacza Słowa Rahnera.
— Nie było źle. To, co mówiłeś, ma sens. Ale musisz popracować nad przekazem. Nad formą. Od mówienia kazań jestem ja. Jeśli będziesz nudził z mównicy, twój pomysł umrze, kiedy będziesz z niej schodził.
Marcin pociągnął pierwszy łyk kawy. Była idealna.
— Co robię nie tak? — zapytał.
— Próbujesz na siłę przemówić ludziom do sumień. Jesteś patetyczny, a za tym nikt nie przepada. Mówisz banały. To moje zdanie, Marcinku.
— Adaś, ale jak ja mam mówić inaczej o tym, że nie można zabijać dzieci? Mam przedstawić raport, przeczytać im statystyki, suche dane? To nic nie da. Kiedy mówię prawdę, nikt nie chce słuchać.
— I tu się mylisz. Ludzie chcą słuchać prawdy. Ale ty chcesz dotrzeć do tłumów, a nie do jednostek. A prawda w mediach dobrze się nie sprzeda. Nie ma w tym, co mówisz, nic kontrowersyjnego, nic innego, nic nowego. Oni wszyscy już to słyszeli — Sejm, dziennikarze, widzowie. Jeśli zależy ci na tłumach, musisz prawdę ładnie opakować. Interesująco.
— Nie wiem, czy zależy mi na tłumach. Poza tym zawsze mi mówiłeś, że prawda broni się sama — odparował Marcin.
Adam w milczeniu upił kolejny łyk kawy.
— Jednak za mało posłodziłem — mruknął. — Przyniósłbyś staruszkowi cukier?
Marcin poderwał się z fotela i po chwili wrócił z pełną cukierniczką.
— Skąd to wziąłeś? — ostro zapytał ksiądz.
— Jak zwykle, z szafki nad zlewem — odpowiedział zdziwiony poseł.
— Przecież nie prosiłem, żebyś przyniósł cukierniczkę. W szafce jest przecież cukier, w słoiku po majonezie.
Marcin ze śmiechem opadł na fotel.
— Dobrze, Adaś. Pomóż mi znaleźć odpowiednią cukierniczkę.
Rozmowy w Szoku słynęły z podejmowania kontrowersyjnych tematów. Tytuł programu wziął się od pierwszego miejsca, w którym był prowadzony: pubu „Shock Zone". Później pomysł spodobał się górze i Rozmowy dostały czas w studiu — na żywo. Od kilku lat były nazywane „społecznym barometrem". Prowadzący Michał Nachalski po mistrzowsku dobierał rozmówców, którzy w założeniu mieli dyskutować na istotne tematy, ale i tak kończyło się na tym, że skakali sobie do oczu. Rzecz jasna, nie przeszkadzało im to iść po programie na piwo.
Tym razem Nachalski był z siebie naprawdę zadowolony. Sawicki, inteligent z Krakowa, starał się logicznie przedstawić swoje stanowisko. Tyle że nie był to najlepszy sposób, kiedy się mówiło do kobiety, która miała chyba dwucentymetrowe czerwone paznokcie i spódniczkę ledwo zakrywającą to, co powinna zakrywać. Jak to określił realizator: jak z szalika. I to wyjątkowo wąskiego.
„Właściwie Sawicki jest przegrany" — pomyślał redaktor, gdy młody poseł próbował jeszcze dyskutować z Sylwusią. Daremnie. Spódniczka wyraźnie sprawiała, że tracił rezon.
— Nie można zapewniać sobie wygody kosztem czyjegoś życia. Trzeba brać odpowiedzialność za to, co się robi, w tym wypadku za swoje życie seksualne — mówił.
— A pan bierze odpowiedzialność za swoje życie seksualne? — chciała wiedzieć posłanka, ale nie udało jej się speszyć przeciwnika.
— To — odpowiedział — akurat nie ma nic do rzeczy.
— I tu się pan myli. — Golczyńska wyraźnie się ożywiła. — Właśnie, że ma. Tylko pan, jako mężczyzna, tego nie rozumie. Mężczyźni muszą mieć ustalone zasady ogólne. Potem dopasowują do nich rzeczywistość. A jeśli nie da się dopasować, wciskają na siłę w gotowy szablon. — Wycelowała w niego palec wskazujący. — Tak jest z kobietami zgwałconymi.
— Mówiłem już o kobietach zgwałconych: nie są winne. I tak samo nie są winne dzieci! — Marcin nie dawał za wygraną.
— Ależ ja mówię o czymś zupełnie innym! O kobietach, które nienawidzą gwałciciela i nie chcą urodzić jego dziecka. Nie chcą, żeby żyło z piętnem, nie chcą, żeby żyło znienawidzone przez własną matkę. I takie kobiety usuwają początkowy zlepek komórek, kiedy jeszcze nie jest za późno. Kiedy nie można mówić, że w brzuchu mają dziecko. — Sylwusia gestykulowała zawzięcie, a jej paznokcie migały w blasku reflektorów jak małe światełka ostrzegawcze.
Operatorowi kamery skierowanej na posła wydało się, że Sawicki na moment stracił oddech. Szybko go jednak odzyskał.
— Pani wybaczy, ale trudno mi dyskutować z kimś, kto najwyraźniej opuścił kilka istotnych lekcji biologii. Dziecko, czyli człowiek, ma swój własny kod genetyczny. Od początku, czyli od poczęcia aż do śmierci, człowiek ma jeden i ten sam zapis kodu. Nic się w nim nie zmienia, od kiedy połączą się komórki rozrodcze, co następuje zaraz po zapłodnieniu. Człowiek jest człowiekiem od poczęcia, pani poseł. Nasze prawo też to przecież zauważa. Aborcja i eutanazja nie różnią się wiele — to zabójstwo, tylko w pierwszym wypadku ofiara jest całkowicie bezbronna.
— Pan chyba słucha Radia Maryja i czyta „Nasz Dziennik".
— Pani chyba nie słucha i nie czyta niczego. — Marcin nie dał się wyprowadzić z równowagi. Zresztą, Golczyńska trafiła w dziesiątkę. Czytał. Czytał również „Najwyższy Czas!" i „Gazetę Polską". Czytał też „Wyborczą", a czasami nawet „Fakty i Mity". Lubił być dobrze poinformowany.
— Widzę, że wyczerpały się panu argumenty, panie pośle.
Sawicki milczał przez chwilę. Nachalski pogratulował sobie w duchu. Dyskusja zaczęła przypominać kulę śniegu puszczoną z górki: wystarczy dobrze uformować początek i lekko popchnąć. I o to chodziło. Nie dość, że goście odwalali za niego całą robotę, to jeszcze — zgodnie z jego założeniem i wbrew oczekiwaniom publiczności — inteligent przegrywa z kobietą, która do Sejmu trafiła wprost z wybiegu dla modelek. Wszyscy, którzy znali Sylwię lepiej, wiedzieli, że miejsce w parlamencie to prezent ślubny od teścia. Golczyński senior pochodził ze starej czerwonej gwardii i był głęboko rozczarowany swoim jedynym synem, który z oficjalną polityką nie chciał mieć nic wspólnego. „Musi być zadowolony z synowej" — pomyślał redaktor.
— Wyczerpały mi się argumenty logiczne, którymi nie udało mi się do pani trafić. Dlatego przyniosłem obrazki — powiedział spokojnie Sawicki, sięgając do szczupłej teczki, do tej pory leżącej przed nim na szklanym stole.
W reżyserce umieszczonej nad telewizyjnym studiem, z którego na żywo emitowany był program, zawrzało. Ekipa miała wprawę i intuicyjnie wyczuwała nadciągającą burzę.
— Maciuś, daj mi posła na dwójce. Zrób zbliżenie na to, co wyjmuje z teczki. — Realizator wiedział, że nie ma chwili do stracenia.
— Jezu — jęknęła stojąca obok niego praktykantka.
Powiększone zdjęcie, które trzymał w rękach poseł, pojawiło się na telebimie, by zgromadzona w studiu publiczność mogła je zobaczyć.
— Nasza cywilizacja staje się cywilizacją obrazkową. Słowa nie przemawiają do nas tak jak obraz. Dlatego, pani Sylwio, przyniosłem kilka zdjęć.
Sylwia patrzyła na telebim z obrzydzeniem na twarzy.
— Opowiem państwu, co widać na obrazku — ciągnął Sawicki. — To ludzka dłoń. Dłoń abortera, który właśnie dokonał zabiegu usunięcia zlepku komórek, jak to pani, pani Sylwio, wcześniej nazwała. Jeśli przyjrzymy się dokładniej, w tej krwawej masie zobaczymy maleńką nóżkę. I rączkę. I pozostałości główki.
— To obrzydliwe — rzuciła Sylwia, czując nagle, że przegrywa.
— Michał, zbliżenie na jej twarz, szybko. Wyrównaj. Biorę. — W reżyserce realizator prawie krzyczał do mikrofonu. Praktykantka wybiegła na korytarz.
— Panie pośle, to nie jest zdjęcie, które należy pokazywać publicznie. — Nachalski wiedział, że nie uda mu się uratować sytuacji. I że oglądalność pobije tę sprzed roku, kiedy dwaj utajeni geje ze świata kultury wyszli z ukrycia i zaręczyli się na wizji. Cóż, najwyraźniej nie docenił przeciwnika. Sawicki wykorzystywał ostatnie kluczowe minuty programu. Ciekawe, kto mu to podpowiedział.
— Proszę, niech pan mi jeszcze przez moment nie przerywa — walczył o swoje Sawicki. — W naszym kraju chlubimy się przywilejem wolności słowa. To zdjęcie mówi za mnie. A reakcja pani poseł i pana redaktora, i państwa, którzy teraz to oglądają, uświadamia mi, że mówi naprawdę wiele. Zgadzam się — to jest obrzydliwe. Tak jak obrzydliwe były zbrodnie dokonywane przez hitlerowców, którzy mordowali niewinne kobiety i dzieci. Zbrodnia jest rzeczą obrzydliwą. A projekt ustawy, który przygotowało pani ugrupowanie, właśnie taką obrzydliwość zamierza uczynić zgodną z prawem i ogólnie dostępną.
Sylwia otwarła usta, by odeprzeć atak, ale sekundnik wielkiego zegara w reżyserce przesuwał się nieubłaganie.
— Trzy, dwa, jeden, schodzimy — zarządził realizator.
Widzowie siedzący przed telewizorami jeszcze nie wiedzieli, że czeka ich długa seria reklam piwa i środków przeciwbólowych, a po nich — mdły film sensacyjny sprzed pięciu lat. Realizator zaczerpnął powietrza jak człowiek, który za długo przebywał pod wodą, wstał z krzesła i wychylił się, by przez oszkloną ścianę popatrzeć, czy Golczyńska poda rękę Sawickiemu.
Nie podała.
Sylwia była wściekła.
Łapała już za klamkę sprowadzonej osobiście przez ugrzecznionego Nachalskiego taksówki, kiedy ktoś chwycił ją za ramię.
— Proszę mnie nie dotykać — powiedziała, nie odwracając się. Była pewna, że na jej ramieniu spoczywa jedyna dłoń, której nie uścisnęła po programie.
Sawicki zabrał rękę, nachylił się do taksówkarza i podał mu banknot stuzłotowy.
— Ta pani nigdzie nie jedzie — powiedział.
Taksówkarz nie byłby sobą, gdyby nie wykorzystał takiej okazji.
— Miłego wieczoru państwu życzę — rzucił i, łapiąc banknot, odjechał z piskiem opon. A nuż rozwścieczona ślicznotka zmieni zdanie. Wożenie takich nie należało do przyjemności. Często robił kursy spod telewizji — wśród dziennikarzy miał opinię dyskretnego. Po wszystkich monologach swoich wysoko postawionych pasażerów czuł głębokie obrzydzenie do mediów i polityki.
— Czego pan ode mnie chce? — zapytała Sylwia. Sawickiemu wydawało się, że zaraz zacznie prychać jak rozzłoszczona kotka.
— Sylwio, niech pani się na mnie nie gniewa. Odłóżmy na bok politykę, jesteśmy po pracy. Znam świetne miejsce, w którym podają najlepsze w Warszawie pierogi z kapustą i grzybami.
„Skąd on wie o pierogach?" — przemknęło Sylwii przez głowę. Z miłością do pierożków kryła się, jak mogła. Zanim została modelką, mogła je jeść o każdej porze dnia i nocy, później musiała z nich zrezygnować, żeby trzymać linię i nie wylecieć z pracy. Potem wyszła za mąż za człowieka na szczycie i nie wypadało wcinać pierogów, kiedy inni konsumowali filet z soli albo polędwiczki w sosie truflowym.
W tyle głowy zawyła jej malutka syrena alarmowa. „On cię podrywa, kretynko! Najlepsze ciacho w całym Sejmie poleciało na ciebie!"
Uspokoiła się od razu. Wchodził na jej teren. Jeszcze mu pokaże.
— Skąd wiesz, że lubię pierogi? — zapytała.
Marcin, który z całych sił starał się nie patrzeć na jej nogi, zauważył przejście na ty i zobaczył przed sobą szansę.
— Wiem nie tylko to — odparł. Zaintrygować. Tajemnice działają na kobiety jak magnes.
Uśmiechnął się i machnął na przejeżdżającą taksówkę.
— Gdzie się podziałaś po programie? Zaszyłaś się gdzieś, żeby przecierpieć porażkę? — zapytała Irmina, wygrzebując z papierowej torebki kolejny orzeszek.
Jej bezpośredniość była denerwująca. Sylwia przeklinała w duchu pomysły przyjaciółki. Karmienie wiewiórek w parku Łazienkowskim przy lodowatym wietrze i w ohydnej listopadowej mżawce naprawdę nie należało do przyjemności. „Raczej do wymyślnych tortur" — pomyślała, kuląc się w cienkim płaszczyku. Nie powiedziała jednak ani słowa; są rzeczy, z którymi się nie walczy, trzeba po prostu przeczekać, a to była właśnie jedna z nich. Przychodziły tu we dwie po każdej nieudanej randce Irminy. Czyli — średnio dwa razy w miesiącu. W zimie było najgorzej.
— Musiałaś być nieźle wkurzona, skoro nawet nie odbierałaś telefonu — ciągnęła Irmina opatulona w szkarłatny wełniany szal. Uparcie rzucała orzeszki na trawnik, chociaż w zasięgu wzroku nie było żadnej nierozsądnej wiewiórki chcącej umrzeć na zapalenie płuc. Sylwia przyglądała się jej bez entuzjazmu. Szczegółowe omawianie cudzych problemów, by zagłuszyć bolesne randkowe wspomnienia, też należało do rytuału.
— Byłam zajęta. Jadłam pierogi — wyjaśniła.
— Z kim?
— Z Sawickim.
— Z TYM Sawickim? Tym samym, który kwadrans wcześniej zbił wszystkie twoje argumenty i spuścił cię po brzytwie na wizji w porze największej oglądalności?
— Z tym samym — spokojnie przyznała posłanka.
— Nie poznaję cię. — Irmina wrzuciła pustą torebkę do kosza i ruszyła w stronę łazienkowskiej kawiarenki. — Chodźmy. Opowiesz mi, jak uległaś urokowi twojego sejmowego ciasteczka.
Kilka minut później obrażona na cały świat kelnerka, wyglądająca jak relikt nie tak dawno minionej epoki, z rozmachem postawiła przed nimi dwie filiżanki brązowawego płynu. Irmina z rezygnacją zamieszała łyżeczką w swojej filiżance.
— To nie wygląda na cappuccino.
Sylwia ostrożnie powąchała płyn, rozejrzała się dookoła i sprawnym ruchem wylała zawartość filiżanki do stojącej w pobliżu doniczki z wielką palmą.
— Ciacho okazało się orzechem, i to trudnym do zgryzienia — rzuciła w przestrzeń, przyglądając się, jak dwoje angielskich turystów próbuje wytłumaczyć kelnerce, że nie zamawiali omletu, tylko sernik.
Irmina spojrzała na nią badawczo.
— Zabrał mnie do małej przyjemnej pierogarni. Jedzenie było super. Pogadaliśmy, wiesz, zupełnie niezobowiązująco. A potem wezwał dla mnie taksówkę, podał kierowcy mój prywatny adres, pocałował mnie w rękę i znikł.
— Nie zabrał cię do siebie?
— Nie.
— Nie zaproponował, że cię odprowadzi?
— Nie.
— Naprawdę z nim nie spałaś?
Sylwia westchnęła.
— Naprawdę.
— Podsumujmy. Wiedział o pierogach. Znał twój prywatny adres. Gapił się na ciebie w studiu z zachwytem, nawet jak się wydawało, że przegrywa dyskusję. Zabrał cię na kolację, i to w dość jednoznaczny sposób… I dalej nic?... On musi być gejem. I to była randka przykrywka, bo prawicowcy zjedliby go na przekąskę, gdyby się tylko dowiedzieli.
— Nie jest gejem — powiedziała wojowniczo Sylwia.
— Nie wiesz tego.
— Nie jest. Pewne rzeczy się czuje. Ja czuję. Poleciał na mnie.
Turyści, zrezygnowani, zabrali się do konsumpcji zimnych omletów. Nie były smaczne, sądząc z ich min. Sylwia westchnęła i popatrzyła na zniecierpliwioną przyjaciółkę.
— Jak twoja randka? — odbiła piłeczkę, łamiąc zasady. Nie mówiło się o nieudanych randkach Irminy, dopóki ona sama nie zaczynała o tym opowiadać.
— Jak zwykle. Ona jest jednak hetero. Była z lekka przerażona, kiedy zaproponowałam jej… Nieważne. Nie zmieniaj tematu. Ty na niego lecisz.
Marcin lubił deszcz. Kojarzył mu się z dzieciństwem i kroplami bębniącymi w dach kamienicy przy Poselskiej. To był ukochany kalambur jego ojca: poseł z Poselskiej. I kiedy towarzystwo śmiało się grzecznie, dodawał: „a gdybyśmy tak mieszkali na Kanoniczej…". Wciąż miał mały żal do syna, że nie został księdzem.
— Co podać, proszę pana? — Z wyrazu twarzy francuskojęzycznego kelnera wyczytał, że pytanie zostało zadane przynajmniej trzeci raz.
— Kawę.
Kelner spojrzał na niego przeciągle. To nie było miejsce, do którego przychodziło się wypić kawę i gapić na strumyki deszczu płynące po szybie. To była restauracja „Comme Chez Soi", miała pięć gwiazdek i czterocyfrowe ceny, a żeby udobruchać kelnera, trzeba było zamówić przynajmniej filet z soli i sałatkę z krabów na przystawkę. Marcin nie znosił frutti di mare. Oraz konwersacji po francusku z kelnerami.
— Czekam na przyjaciela — powiedział. — Będziemy razem jeść obiad.
Kelner uniósł brwi.
— Co może mi pan polecić? Słyszałem, że można tu zjeść fantastyczne…
— Mule z frytkami? — wszedł mu w słowo kelner i odrobinę się rozpogodził. — Tak, zdecydowanie są godne polecenia. Ale, jeśli pan woli, mamy też stek — przeszedł na angielski, co mogło oznaczać dwie rzeczy: że ocenił wprawnym okiem ubranie Marcina i uznał go za Anglika albo że miał dość słuchania, jak domniemany Anglik kaleczy francuskie zwroty grzecznościowe.
Mark jak zwykle się spóźniał. Było to zdumiewające, jeśli wzięło się pod uwagę, że Marcus John Templeton III był dobrze wychowanym synem angielskiego lorda, a gdyby tego było mało, skończył Oksford. Co prawda, od kiedy dostał świetnie płatną posadę w unijnej stolicy, zaczął nosić skarpetki i przestał zamawiać piwo do sałatki z krabów. „Chociaż akurat tu chyba nikogo by to nie zdziwiło" — pomyślał Marcin, który znał belgijską miłość do piwa.
Popijał doskonałą kawę, czekając na przyjaciela. Wspominał ostatnie spotkanie, na którym Marcus rzucił mimochodem, że towarzyskie spóźnienia to jego jedyna przestrzeń wolności. „I coś w tym jednak jest" — przyznał znowu Sawicki, tym razem sam przed sobą.
Marcus nie był kolejnym politycznym znajomym, ustawowym kumplem, parlamentarnym kawoszem. Poznali się na żeglarskiej wyprawie dookoła świata, którą ojciec zafundował Marcinowi na zakończenie studiów. Należał mu się taki odpoczynek: skończył kierunek, którego nazwy reszta studentów AGH nie potrafiła nawet powtórzyć. Mówili po prostu: „zarządzanie gazem". W trakcie trzytygodniowej wyprawy Marcus i Marcin zdążyli się pobić, a potem zaprzyjaźnić na śmierć i życie w portowej spelunie podczas kolejnej bójki, tym razem z miejscowymi piratami. Spotykali się od tamtej pory dwa razy do roku, raz u Marcusa, raz u Marcina, by przez trzy dni zwiedzać najgorsze knajpy i podejrzane puby. Kończyli jednak „bartrip", jak kiedyś nazwali swoją włóczęgę, w naprawdę eleganckiej restauracji. Cieszyli się jak dzieci z odkrytego przez Marcina znaczenia słówka „bar" — używanego na określenie miliona amerykańskich dolarów. Nazywali ten ostatni wieczór „comebacknight" i udawali młodych milionerów, zostawiając hojne napiwki kłaniającym im się w pas ugrzecznionym kelnerom.
Dopił resztki zimnej kawy, przypominając sobie poprzednie „bartripy". Brukseli nie zwiedzał w ten sposób jeszcze nigdy. Zagapił się na krople na szybie zmieniające kolor w rytm migających neonów.
Ktoś klepnął go po łopatkach. I po chwili znalazł się w niedźwiedzim uścisku przyjaciela.
Sylwia nie przepadała za Brukselą. A raczej — za parlamentarnymi wycieczkami, jak je nazywali koledzy z LiN.
Przemówienia bez treści, bankiety, które miały służyć zacieśnianiu więzi między politykami Europy, a służyły raczej promocji ekskluzywnych alkoholi i europejskiemu życiu erotycznemu — wszystko to śmiertelnie ją nudziło. Po dwóch latach w Sejmie wiedziała już, że jest wysyłana na zagraniczne fronty z dwóch powodów: nie przeszkadzała jej skąpa dieta, a ona sama stanowiła element dekoracyjny. Nie dziwiła się temu: krążyły plotki, że jej własny mąż zainwestował w związek z modelką, by móc łatwiej prowadzić trudne negocjacje biznesowe. Sama czasami dorzucała do tych plotek coś pikantniejszego, kiedy zbytnio się zużyły. Lubiła, kiedy o niej szeptano.
Jeszcze w samolocie Sylwia przejrzała swój referat. „Swój" nie było chyba najlepszym określeniem; układali go spece od PR, a potem konsultowali z zarządem. A ona była tylko aktorką odgrywającą perfekcyjnie przygotowaną rolę.
Tym razem do asysty przydzielono jej Bronka i Mariusza. Obaj w jej wieku, byli w ugrupowaniu nowym nabytkiem i z zachwytem nosili na oficjalnych przyjęciach klubowe krawaty w biało-niebieskie paski. Teraz też mieli je na sobie i wystawiali na próbę cierpliwość blond stewardesy, próbując ją poderwać na głodne kawałki o Sejmie.
Może i byli wysocy, uśmiechnięci, przystojni, mieli — o dziwo — dobrze skrojone garnitury, ale w ich oczach Sylwia dostrzegała pustkę. Widziała ją już wcześniej — w oczach koleżanek z wybiegu. Pustka charakteryzowała ludzi głupich. Sylwia uważała, że ludzie naprawdę inteligentni zajmują się biznesem. Ludzie mądrzy interesują się bowiem zarabianiem pieniędzy, a ludzie głupi — ich wydawaniem. Inteligentny, na przykład, był jej mąż, którego nie widziała od miesiąca. Widywali się, gdy jej potrzebował. Dzwonił wtedy z Paryża czy Londynu, gdzie załatwiał swoje sprawy — Sylwia nigdy o te sprawy nie pytała. Nie musiała załatwiać nic; mogła wyjść z Sejmu z torebką, wsiąść do taksówki, która już czekała, pojechać na lotnisko, żeby stewardesa z honorami wprowadziła ją do samolotu. Lubiła nawet ten specyficzny wyraz, który pojawiał się na twarzach obsługi, kiedy zdawali sobie sprawę z tego, że to naprawdę żona jednego z najbogatszych Polaków. Cóż z tego, że trzecia. Ważne, że aktualna. Andrzej dbał nawet o jej garderobę: na miejscu czekała na nią idealnie skrojona suknia, odpowiednia do okazji, szyta przez paryską lub nowojorską krawcową, której Sylwia nie musiała nawet spotykać. Po kolacji mąż obdarzał ją jakąś drogocenną błyskotką. Traktował ją jak księżniczkę; na początku nawet myślała, że jest w niej zakochany. Teraz czasami sypiali ze sobą, chociaż zdarzało im się to coraz rzadziej. Nigdy go nie pytała, czy ją zdradza; było jej to doskonale obojętne. To była niepisana część ślubnej intercyzy. Ślub był, rzecz jasna, cywilny — żadnych białych sukienek, żadnego rzucania bukietami. Jeden z najlepszych prawników przygotował intercyzę, w prezencie ślubnym od teścia dostała własne mieszkanie, gratis — mandat poselski, i już. W biznesie nie ma miejsca na uczucia.
Z westchnieniem przypomniała sobie ostatnią wizytę w Brukseli. Na lotnisko, pod same schodki, przyjechał po nią elegancki biały mercedes. Wersja kobieca: w barku było malibu, sheridan’s, passoã, ozdobna butelka grand marnier i jej ulubiony czekoladowo-miętowy baileys, a zamiast eleganckiego stołu pod laptopa — równie elegancka toaletka.
A teraz musi jechać metrem. Metrem!
Metro zdecydowanie nie było ulubionym środkiem transportu Sylwii. Wolałaby na wieczorny bankiet pojechać taksówką, ale chłopcy wytłumaczyli jej, że zapłacą jak za zboże. Nie chciało jej się z nimi dyskutować, tłumaczyć, że tyle samo zazwyczaj wydaje na obiad albo na fryzjera. Nie chciała też jechać bez nich, żeby potem nie musieć ich szukać, więc ustąpiła. Dopiero kiedy w obcisłym wełnianym płaszczyku narzuconym na króciutką małą czarną zjechała schodami w czeluść metra, przez chwilę żałowała. Włożyła swoje ukochane szpilki, w których miała dobrze ponad metr osiemdziesiąt, i wszyscy gapili się na jej nogi. Nawyk zawodowy kazał jej spoglądać prosto w oczy nie licznym, którzy odważyli się na to wcześniej. Chłopcy mieli sporą frajdę, eskortując ją przez tłum na peronie. Prawdę mówiąc, nie spodziewała się takiego tłumu; liczyła na szybki przejazd w pustawym wagonie. Niezbyt przyjemnie zrobiło się już przy wsiadaniu: belgijscy dżentelmeni przepuścili ją w drzwiach, wykorzystując okazję do obejrzenia sobie jej nóg. Chłopcom nie poszło tak łatwo. Skończyło się na tym, że stali po dwóch stronach wejścia, oddzieleni od siebie grupką Arabów.
„Pieprzone metro" — myślała Sylwia, czując prawie, jak szpilki wbijają się w podłogę wagonu. W myślach liczyła przystanki: kiedy drzwi otworzyły się po raz siódmy i w metrze wreszcie trochę się poluzowało, poczuła, że ktoś łapie ją za tyłek. W pierwszym odruchu krzyknęła głośno, zwracając na siebie uwagę wszystkich. Odwróciła się. Zmierzyła wzrokiem obleśnie wyglądającego grubego Araba ze złotym sygnetem na palcu. Wzięła, na ile to było możliwe, zamach i — trzasnęła go w twarz. Nauczy się nie zadzierać z Polkami.
Arab był chyba kimś ważnym. Złapał się za twarz, krzycząc coś łamanym niderlandzkim, a Sylwia poczuła na ramionach ciężkie łapy dwóch ciemno ubranych mężczyzn z grupki, która oddzieliła ją wcześniej od chłopaków. Teraz też widok zasłaniało im dwóch potężnych Amerykanów — sądząc po tuszy, żuciu gumy i niechlujnym ubiorze.
„Nie jest dobrze" — przemknęło Sylwii przez głowę. Jeden z przyjemniaczków odezwał się do niej łamaną francuszczyzną:
— Chyba nie wiesz, kim jest pan Walid, kobieto.
Otworzyła usta, żeby powiedzieć mu coś do słuchu o molestowaniu, ale ciężkie ręce szybko znikły z jej ramion. Kiedy odwróciła się, żeby spojrzeć napastnikowi w oczy, zobaczyła Marcina.
Zamrugała szybko. Popatrzyła jeszcze raz.
Facet był do niego naprawdę podobny. Niesamowite. Rozmawiał teraz w jakimś dziwnym języku z Arabami. Zmyli się jak niepyszni, kiedy tylko otworzyły się drzwi. Pasażerowie udawali, że nic się nie stało. Sylwia zwróciła się ku swojemu wybawcy, szybko układając w głowie długie, ładne zdanie po francusku. Popatrzyła na faceta jeszcze raz.
— Widzę, że znowu spotykamy się w warunkach bojowych — powiedział płynną polszczyzną.
Charles, kelner obsługujący salę numer dwa, zawahał się. Rzadko się zdarzało, żeby ktoś, jedząc obiad w „Comme Chez Soi", przychodził ponownie na kolację. Wielu wolało zjeść zapiekanki, dołożyć trochę i kupić używanego forda fiestę.
Anglik, który jadł tu już dzisiaj obiad z przyjacielem, wzbudził sympatię Charles’a dopiero wtedy, gdy przyszło do zostawiania napiwku. Zaczął się wtedy zastanawiać, kim, u licha, jest ten człowiek. I dlaczego nie przychodzi częściej.
A teraz siedział przy tym samym stoliku z piękną kobietą. Przepiękną — stwierdził kelner, zastanawiając się, skąd ona pochodzi. Szczupła, wysoka, ubrana trochę zbyt wieczorowo, z długimi włosami związanymi w luźny kok. Miała idealne nogi. Zreflektował się. Przecież nie może gapić się na klientkę.
— Dobry wieczór, czy mogę państwu zaproponować coś na kolację? — zapytał po francusku, zgodnie z zasadami, które ustalił szef.
— Z przyjemnością posłucham pana propozycji — odpowiedziała kobieta. Mówiła płynnie po francusku. Anglik spojrzał na nią ze zdziwieniem.
— Nie wiedziałem, że mówisz po francusku — powiedział po polsku.
— Wielu rzeczy jeszcze o mnie nie wiesz — odparła, nie przestając się uśmiechać.
Zamówiła frutti di mare. Marcin westchnął w duchu i poprosił to samo. Stara zasada mówi: chcesz wzbudzić zaufanie — pij to, co twój rozmówca. Nie był pewien, czy zasada dotyczyła jedzenia, ale postanowił zaryzykować.
— Co tutaj robisz? — zapytała, gdy kelner postawił przed nimi wino i przystawki, tłumacząc się niezręcznie, że to na koszt firmy.
— O to samo miałem cię zapytać. — Spojrzał jej w oczy.
— Przyjechałam wygłosić referat w Parlamencie Europejskim.
— Jak poszło?
— Świetnie.
— Masz wysoką samoocenę.
— A ty zastanawiających znajomych.
— To nie byli moi znajomi. — Założył ręce na piersiach w obronnym geście.
— Co takiego im powiedziałeś, że uciekli stamtąd z podkulonymi ogonami?
— Że jesteś objęta ochroną w programie dla świadków i że kłopoty, które sobie szykują, są większe, niż mogą sobie wyobrazić.
— Doprawdy? I to ich zniechęciło?
— Dodałem jeszcze coś od siebie. — Uśmiechnął się porozumiewawczo.
I nagle coś się stało, jakby przeskoczyła między nimi jakaś iskra.
Oboje spuścili wzrok. Chwila się przedłużała. Przerwał ją ugrzeczniony kelner, stawiając na stole owoce morza. Sylwia zmierzyła przeciągłym spojrzeniem ośmiorniczki na swoim talerzu. Nie przepadała za frutti di mare, ale w tej akurat restauracji nie wypadało zamawiać nic innego. Zerknęła na Marcina. Akurat na nią patrzył.
— Dlaczego… — zaczęli równocześnie i równocześnie przerwali.
— Dokończ — ustąpił Marcin.
— Nie, ty zacząłeś pierwszy.
— Ale ty jesteś kobietą. Proszę, dokończ.
Spojrzał na nią tak, że przeszedł ją dreszcz. Znała dobrze to spojrzenie: nie było nachalnym wzrokowym obmacywaniem, nie było propozycją. Informowało, że ona jest zdobyczą, a drapieżnik zamierza ją zjeść i nie będzie trudził się pytaniem o zdanie.
Zazwyczaj ignorowała takie zaczepki, ale on miał coś w oczach. To coś.
— Dlaczego… — Przez to spojrzenie całkiem zgubiła wątek. Niemożliwe. To się jej nie zdarzało. — Dlaczego tak na mnie patrzysz? — Pytanie wymknęło jej się niechcący, aż zasłoniła sobie ręką usta jak mała dziewczynka.
Marcin przyglądał się uważnie swoim krewetkom. Z satysfakcją zauważyła, że się zmieszał.
— To znaczy jak? — zapytał.
Już, już miała odpowiedzieć.
— Przepraszam bardzo was — odezwał się ktoś nad ich głowami.
Wątły blondyn z kozią bródką w wieku wczesnoemerytalnym przypatrywał się im uważnie. W ręce ściskał jakiś papier.
— Usłyszał, że wy po polski dyskutują. I pytać chciałem, czy na liście się podpisać.
Oboje potrzebowali kilku sekund, by oprzytomnieć.
— Kim pan jest? — zapytała Sylwia.
— Jaka lista? — w tym samym momencie zadał pytanie Marcin.
— Bo jest to skompilowane. Ja tu mam lista. Na tym się podpisujecie?
Na horyzoncie zamajaczył czujny kelner, ale Marcin gestem dał mu do zrozumienia, że kontroluje sytuację.
— Niech pan na chwilę z nami usiądzie i wyjaśni — powiedziała Sylwia.
— Nie, ja nie siadać. Tu mam lista. Wy jesteście Polaki?
— Tak. Proszę pokazać ten papier — powiedział Marcin.
Czytał go przez chwilę, a potem oddał mężczyźnie.
— Ja nie będę tego podpisywał — stwierdził.
Facet skrzywił się i zwrócił do Sylwii:
— Bellissima podpisze? — zapytał.
— To jest list w obronie polskiego reżysera. Z poparciem, żeby zwolnili go z więzienia — wytłumaczył Marcin, zanim Sylwia zdążyła przeczytać nagłówek.
— I ty nie podpisujesz? — zdziwiła się Sylwia.
— Nie.
Blondyn niecierpliwie stukał kantem dłoni w blat stołu. Na palcu miał złoty sygnet.
— Dlaczego nie chcesz tego podpisać? Przecież on nic złego nie zrobił, może odpowiadać z wolnej stopy. Nie muszą go trzymać w więzieniu.
Marcin spojrzał na nią ze zdumieniem.
— Podpisuję — ogłosiła Sylwia. Facecik wyszarpnął z kieszeni długopis. Sylwia wypełniła odpowiednie kratki.
— Romeczek dziękować jest — z zadowoleniem powiedział gość i wyszedł z sali.
Sylwia spojrzała na Marcina.
— Może kiedyś ja też będę w takiej sytuacji i będę potrzebowała pomocy. Jakiegoś podpisu. Tak jak on. I może on wtedy też podpisze jakiś mój list.
— Zamierzasz molestować seksualnie nieletnich?
— A kto tu mówi o molestowaniu?
Sawicki pogrzebał widelcem w talerzu i dyskretnie odsunął na bok krewetkę. „Taka śliczna, a taka głupia" — przemknęło mu przez myśl.
— Nie wiesz, o co jest oskarżony Polański? Zresztą, nieważne. Pytałaś o coś, zanim ten dziwak nam przerwał.
Sylwia nieruchomym wzrokiem wpatrywała się w ośmiorniczki na swoim talerzu.
— On nie był dziwakiem. Ludziom trzeba pomagać. Muszę iść. — Wstała od stolika, zanim zdążył zareagować.
— Ale… przecież dopiero zaczęliśmy jeść — zaprotestował, czując, że wypada nieprzekonująco.
— Ja już skończyłam — ucięła Sylwia, zakładając płaszcz trzymany przez kelnera. „Od kiedy to kelnerzy podają płaszcze gościom?" — pomyślał Marcin, a potem spojrzał na nogi Sylwii i na Charles’a, który miał minę jak kocur wsadzający łapę do dzbanka ze śmietanką.
— Chcesz wracać sama? — poderwał się; sztućce z brzękiem spadły na podłogę. Na sali zapadła cisza, wszyscy znacząco spojrzeli na Sawickiego. Uznał, że będzie się tym przejmował później.
Zmierzyła go tylko chłodnym spojrzeniem.
— Merci, monsieur — powiedziała do kelnera i wyszła, ścigana ukradkowymi spojrzeniami bogatych Europejczyków, którzy pluli sobie w brodę, że przyszli dzisiaj z żonami.
Sawicki w ponurym nastroju wrócił do swoich krewetek. Nie było sensu za nią biec. Mógłby tylko oberwać jak tamten Arab w metrze. „Zawróciła mi w głowie" — pomyślał i rozbawiła go staroświeckość tego stwierdzenia. Tak mówił pewnie ojciec o mamie. Starał się przypomnieć sobie, jak myślał o Dorocie, zanim zostawiła go dla Kuby — kolegi ze studiów, który nie miał samochodu i nie mógł zabierać jej do kina co weekend, za to układał dla niej piosenki kabaretowe. Śmiała się z nich do łez. Spotkał kiedyś Kubę na ulicy. Mieli już dwoje dzieci, a trzecie było w drodze.
A on dalej był sam.
Skinął na kelnera. Koniec tego. Trzeba wracać do domu. Za półtorej godziny miał samolot do Warszawy. Rano ekspresem pojedzie do Krakowa. Jak co tydzień. W sam raz, żeby jeszcze zdążyć na „dwunastkę" do dominikanów.
Kelner patrzył za nim ze zdumieniem. Zamówić dwie porcje frutti di mare za sumę, którą Charles przeznaczał na tygodniowe utrzymanie siebie i kota, żeby pogrzebać w nich widelcem i wyjść? „Co te kobiety wyprawiają z facetami" — pomyślał, po czym ze zdumieniem odkrył, że pod talerzem dziwny Anglik zostawił kolejny solidny napiwek.
Ekspres z Warszawy do Krakowa zatrzymał się z piskiem i zgrzytaniem. Marcin wysiadł, przepuszczając przed sobą starszą panią. Krakowski dworzec nie zmieniał się nic a nic; zawsze ten sam charakterystyczny zapach, zawsze wiatr hulający po peronach. Kilku żebraków, morze spieszących się ludzi, różnojęzyczny tłum. W tunelu „Magda" — bukiniści i straganiki ze słodkimi bułkami, czapkami, majtkami i preclami.
Nie brał taksówki; przeciął plac przed Galerią Krakowską, najbrzydszym chyba budynkiem w rankingu architektonicznych paskudztw w Krakowie. Konkurował z nim „szkieletor", do którego wszyscy już zdążyli się przyzwyczaić, i nowy budynek opery — trzykrotnie przekraczający budżet początkowy zestaw klocków z wielkimi oknami tam, gdzie zabrakło już pieniędzy na czerwone ściany. W przejściu podziemnym kupił różę dla mamy, dla siebie nabył Książeczkę o człowieku Ingardena i wynurzył się na Plantach. Przeszedł pod Teatrem Słowackiego i Szpitalną, mniej zatłoczoną niż oblegana Floriańska, doszedł do kościoła Mariackiego. Potem przebił się przez Rynek pełen gapiów z różnych stron świata, obwieszonych elektronicznym sprzętem wszelkiej maści. Przeczekał przechodzącą wycieczkę Japończyków. W czapkach z daszkiem i z cyfrowymi gupikami prawie przyrośniętymi do rąk przypominali mu czasy studenckie i kawały, które robili z paczką z AGH. Kiedyś stanęli przy pierwszym lepszym kamieniu na Plantach i zaczęli pokazywać go palcami, robić zdjęcia i opowiadać jakąś niestworzoną historię. Kiedy tylko odeszli, do kamienia podbiegła skośnooka wycieczka i z jeszcze większym zapałem uwieczniła zupełnie niewinny kamyczek na setkach zdjęć. Uśmiechnął się do siebie na to wspomnienie. Szedł teraz Bracką i zaglądał w okna mijanych knajpek w poszukiwaniu znajomych. Jakoś po studiach wszyscy się rozjechali, paczka się rozpadła, nawet krakusów trudno było spotkać ot tak, jak dawniej, bez umawiania się. Przeciął franciszkańskie podwórko, z którego wywędrowały już na szczęście paskudne rzeźby aniołów, wyglądające jak odpady produkcyjne z fabryki rynien przemysłowych. Ciekawe, co wymyślą w tym roku. Spojrzał w okna kurii. Papieskie, jak zwykle, było udekorowane, żeby dzieciaki przymuszone do wycieczki szkolnej śladami Jana Pawła II nie zrobiły zdjęcia niewłaściwemu oknu. Z przyjemnością pomyślał o kucharkach, które pewnie szykowały już elegancki obiad. Co prawda do czternastej zostało jeszcze trochę czasu, ale ksiądz kardynał lubił imponować swoim gościom. Tym razem oprócz Sawickich na obiedzie miał być marszałek, jeszcze nie do końca w dobrym stanie po wypadku na nartach. I, oczywiście, sekretarz.
Ksiądz Bożydar Kot był dobrym znajomym Marcina. Inteligentny, dobrze wykształcony, z poczuciem humoru, potrafił rozmawiać nawet o polityce. Poznali się przy okazji akcji charytatywnej, w której uczestniczyli Sawiccy, a kardynał inaugurował jakiś koncert. Spiesząc się do kardynała, sekretarz upuścił talerz z przekąskami wprost na kolana Marcina. Przekąskami do dołu, oczywiście. Uratowało to Marcina od śmierci z nudów, a Kot też był zadowolony, że ma z kim porozmawiać.
I już był pod drzwiami. Wbiegł po schodach i nie zdążył nawet wyjąć klucza: mama miała wyostrzony zmysł słuchu i już stała w drzwiach. Zza niej wyglądał ojciec. Jak zwykle ucieszyli się na jego widok, ale czasu nie było wiele, więc po uściskach matki i żartobliwych wymówkach ojca, że coś mu długo zeszło z przyjazdem, ruszyli spiesznie na Stolarską, do dominikanów. Tęsknił za bazyliką Świętej Trójcy, za jej chłodnym wnętrzem — bogatym, ale nie nazbyt absorbującym, za panującą tu ciszą pozwalającą się skupić i trwać w skupieniu tyle, ile było człowiekowi potrzeba. Tęsknił za piękną liturgią traktowaną z szacunkiem zarówno przez zakonników, jak i przez wiernych. Za rzeczowymi, krótkimi, nigdy nieprzegadanymi homiliami, które traktowały o Bogu i człowieku, a nie mnóstwie innych nużących spraw.
Kilka minut po drugiej zjawili się w kurii, trochę spóźnieni, jak nakazuje krakowska tradycja. Kardynał osobiście witał Sawickich w drzwiach salonu. Jak za każdym razem między panią Sawicką a gospodarzem wywiązała się przyjacielska sprzeczka: kto kogo powinien całować w rękę. Helena, zwana przez znajomych piękną Heleną, utrzymywała, że to ona powinna całować kardynalski pierścień. Kardynał zaprzeczał, twierdząc, że występuje incognito. Była to ich tradycyjna gra towarzyska. Sawicki senior przypatrywał się temu z pobłażaniem, a na koniec brał żonę pod rękę i prowadził do stołu, dając kardynałowi możliwość zamienienia z Marcinem kilku słów w cztery oczy.
— Jak nasze sprawy, synu? — pytał kardynał, a Marcin niezmiennie odpowiadał:
— Jest dobrze i będzie jeszcze lepiej, ekscelencjo.
— Widziałem twoje ostatnie wystąpienie. Masz rację — mówił wtedy kardynał. Był to jedyny zmienny element w stałym schemacie ich przedobiedniej wymiany zdań. Czasami stwierdzał: „Czytałem wywiad z tobą. Dobrze powiedziałeś" albo „Darek oglądał cię w telewizji i mówił, że świetnie sobie radzisz".
— Dziękuję — odpowiadał Marcin.
— Pamiętaj, ile zawdzięczasz swoim rodzicom — pouczał go stary kapłan, zbliżając się do stołu. Marcin na samym początku tej znajomości zastanawiał się, czy jest to zdanie przeznaczone dla jego uszu, czy raczej dla uszu jego rodziców. Teraz, po ładnych kilku latach, nie musiał się zastanawiać. Wiedział.
Rodzice rozmawiali z marszałkiem. Usiadł obok sekretarza.
— Słyszałem, że zaangażowałeś się w kampanię przeciwko aborcji? — zagadnął go ksiądz.
— Tak. W Warszawie działa Fundacja Za, oni pomagają Łukaszowi Szczygłowi pokazywać tę jego wystawę w różnych miastach. Zacząłem z nimi współpracę.
— Przypuszczam, że połowa mediów wytoczyła ci wojnę i niedługo skończą się zaproszenia do telewizji.
— Też tak myślałem, ale zdziwisz się: dostałem etykietkę kontrowersyjnego konserwatysty, ładnie brzmi, prawda? Jestem rozchwytywany i tylko czekam, aż zaproszą mnie do rozmowy z Janyszyn.
— Daj znać wcześniej, nie chciałbym przegapić — poprosił Kot i uśmiechnął się do siostry zakonnej, która postawiła przed nim francuski krem z zielonego groszku. — Powiedz mi jeszcze, co to za afera z tym waszym senatorem?
— Echo z Warszawki dotarło aż tu?
— Mówi się w całej Polsce, a w takich wypadkach Krakówek uwielbia zabierać głos — odparował Bożydar.
— Wszystko, co piszą, to nieprawda — Marcin nieznacznie podniósł głos. — Facet był szantażowany. Rozmawiałem z nim; znamy się dość dobrze. Nigdy by czegoś takiego nie zrobił.
— Nie masz racji, synku. — Czasami Marcin nie znosił kobiecej podzielności uwagi. — Jeśli twierdzisz, że możesz za kogoś ręczyć, jesteś jeszcze za młody na politykę.
— Mamo, przecież prosiłem!
Widząc nadciągającą burzę, kardynał stanął na wysokości zadania.
— Kochani, słyszałem świetny kawał z mojej, jak to się teraz mówi, branży. Dlaczego na mszę chodzą prawie same kobiety?
Wszyscy zamilkli w uprzejmym oczekiwaniu na puentę.
Kardynał nabrał tchu.
— Bo to jedyna okazja, żeby zobaczyć, jak mężczyzna zmywa po sobie! — obwieścił triumfalnie i pierwszy się roześmiał.
— Grają teraz świetny spektakl: Szczęśliwe dni Becketta z Komorowską i Ferencym — powiedział marszałek, kiedy ucichł śmiech. — To koniecznie trzeba zobaczyć. Komorowska daje z siebie wszystko. Grali to u nas na Scenie Kameralnej. Wyobraźcie sobie, kiedy się dowiedziała, że tam jest sześć rzędów, prawie wpadła w histerię. Ona zazwyczaj gra dla dwóch, z czego jeden stanowią jej znajomi. Kiedyś bilety na jej przedstawienie wykupili sami lekarze. Weterynarii. I obsługa nie chciała jej powiedzieć, dla kogo będzie grać, bo bali się, że nie wyjdzie na scenę!
Na stole pojawiła się kaczka z jabłkami. Kardynał postawił dziś na kuchnię francuską. To dawało nadzieję na wyśmienity deser. Niebezpieczeństwo zostało zażegnane. Nie zdarzało się, żeby ktoś kłócił się przy obiedzie u metropolity krakowskiego.
— Workowicz nie jest pozbawiony zasad moralnych, mamo — powiedział młody poseł, kiedy szli powoli Plantami w kierunku domu.
— Ty wiesz lepiej, synku — odparła i mocniej przytuliła się do męża. Drobna i filigranowa, w czasach młodości bywała przez niego noszona na rękach; nawet teraz dość często się to zdarzało. Sawicki senior był barczystym, potężnie zbudowanym szatynem. Nosił czarną, dobrze przystrzyżoną brodę, a siwiejące skronie tylko dodawały mu tego, co Helena nazywała urokiem osobistym, a jej przyjaciółki — seksapilem.
Marcin westchnął w duchu. Oboje mieli ciągoty artystyczne, oceniali ludzi po oczach — to matka — albo po uścisku dłoni — to ojciec. Ignorowali opinię publiczną tak dalece, jak to było możliwe, a w modzie sami wytyczali nowe trendy. Przeważnie nie mylili się w swoich ocenach, ale ich syn uważał, że w przypadku Workowicza nie mają racji.
Janusz Workowicz był prawicowym senatorem z podziemną przeszłością. Niedługo po tym, jak młody poseł zawitał do Warszawy, Workowicz stał się dla niego politycznym wzorem. Świetnie wychowany, dla wszystkich uprzejmy, cierpliwie odpowiadający na najgłupsze nawet pytania dziennikarzy, uznawał prawdę za wartą najwyższego poświęcenia. Wzorowy ojciec bliźniaczek Oli i Uli — zrezygnował z prestiżowego przyjęcia u prezydenta, bo obiecał córkom, że wieczór po maturze spędzi tylko z nimi. Marcin dostał się pod jego opiekuńcze skrzydła, kiedy trafił do Unii Prawości. Uważał go za swojego mentora. Idealizował go, chociaż sam się przed sobą do tego nie przyznawał. Matka, zdumiona uwielbieniem, jakim darzył senatora jej sceptycznie nastawiony do autorytetów syn, podchodziła do niego z powątpiewaniem. Uważała, że nie ma ludzi doskonałych, a im bardziej doskonały ktoś się wydawał, tym bardziej był dla niej podejrzany. Oczywiście wśród osób publicznych. Marcin wyjątkowo nie chciał jej słuchać — jedna z niewielu kłótni między nim a matką dotyczyła właśnie Workowicza. Powiedział jej wtedy, że owszem, może i jest światowej sławy skrzypaczką, ale od polityki w tym domu jest on. Zamilkła urażona, a jej obawy rosły. Nie interesowała się podziałami politycznymi; uważała, że są względne i łatwo mogą się zmienić. Widziała wiele takich zmian w okresie, w którym ceną za wyjazd na zagraniczne stypendium na jednej z europejskich uczelni muzycznych było podpisanie oświadczenia o współpracy. Niektórzy naprawdę współpracowali. Kraków wciąż leczył się z tych ran, mimo że minęło już dwadzieścia lat. I ciągle otwierały się nowe, jeszcze bardziej ropiejące.
Ojciec obejrzał się przez ramię.
— Synu, nie myśl o tym dzisiaj. Jest niedziela, jesteś w domu. Pracę zostaw w pracy. Powiedz lepiej, co słychać u Adama.
Telefon rozświergotał się słowiczym trelem. Sylwia, przytomniejąc, przypomniała sobie, że taki dzwonek ustawili jej Bronek z Mariuszem. Chyba za karę, bo byli dość urażeni tym, że nie dotarła wraz z nimi na bankiet. Twierdzili, że jej szukali, ale tak do końca im nie wierzyła. Na taki bankiet młode partyjne wilczki bardzo rzadko miały wstęp; w kraju właściwie nigdy im się to nie udawało. Najeść się kawioru i innych paskudztw, napić alkoholu z wyższej półki, pogapić na piękne kobiety towarzyszące ważnym mężczyznom i pomarzyć, że i oni będą kiedyś dyskretnie pokazywani jako ludzie wielcy — taki mieli bankietowy plan.
Nie chciało jej się odbierać. Zegar mówił, że dochodzi dziesiąta, a świergotanie dodawało uroku szaremu dniowi.
Przewróciła się na drugi bok i pomyślała, że mimo wszystko lubi niedziele. Niedziela zazwyczaj kojarzyła jej się z kacem, dochodzeniem do siebie przed poniedziałkiem, nudą i rodzinnymi obiadkami — choć tych ostatnich na szczęście nie było w jej życiu zbyt wiele. Ale plusem niedzieli było to, że mogła wylegiwać się w łóżku, chodzić do południa w piżamie i nie przejmować się tym, że ktoś może nagle zacząć jej potrzebować.
Zastanowiła się jeszcze nad naiwnością chłopaków. Byli młodzi i nastawieni na karierę, ale nie mieli za dużo do powiedzenia w żadnej sprawie. W zasadzie mówili tylko to, co usłyszeli w telewizji, bo do czytania prasy najwyraźniej się nie zniżali. No chyba że w Internecie. Co gorsza, przedstawiali te nielogiczne wywody jako swoje przemyślane zdanie, budząc ciche śmiechy klubowej starszyzny.
Sylwia nie była naiwna już od dawna. Naiwna modelka to modelka wykorzystywana przez wszystkich do wszystkiego, a tego Sylwia nigdy nie mogła ścierpieć. Straciła kilka kontraktów, sporo złudzeń i nauczyła się zimnej kalkulacji. Dlatego wyszła za Andrzeja: uważała to za kolejny korzystny kontrakt. Emocje potrafiła zazwyczaj pozostawić na boku.
I tak też zamierzała rozegrać Sawickiego. Bez emocji. Niech się trochę pougania, niech poczuje, że musi ją zdobyć. Jak się postara, będzie jeszcze fajniej. A ona mu będzie delikatnie pomagać, żeby się przypadkiem nie rozmyślił.
Wyobraziła sobie, jak satysfakcjonująco może się skończyć ta znajomość. W dyskusji był niezły — musiała to przyznać. I była ciekawa, czy równie dobry jest w łóżku.
Ewa wyłączyła dyktafon.
— Dzięki, panie pośle. Zrobiliśmy kawał dobrej roboty — powiedziała, wyciągając do niego rękę.
Miała mocny, prawie męski uścisk dłoni. Marcin bardzo to lubił. Męczyły go damskie rączki przypominające w dotyku zdechłego śledzia. Z Ewą było inaczej — byli partnerami. Rzecz jasna na tyle, na ile polityk i dziennikarka mogą nimi być.
Znali się od dwóch lat, czyli od początku kariery parlamentarnej Sawickiego. Najpierw myślał, że Ewa na niego leci. Tak twierdzili jego klubowi koledzy. Uważali, że kobieta, która nie opuszcza ani jednego przemówienia Marcina, jest na bieżąco ze wszystkimi jego działaniami i przeprowadza z nim dwugodzinne wywiady przynajmniej raz w miesiącu, wybrała taki sposób, żeby zwrócić jego uwagę. Przez pierwszy rok Marcin tak właśnie na nią patrzył — do momentu, w którym przyszła na kolejny wywiad, promieniejąc i błyskając obrączką. Miał nawet przez chwilę do siebie żal, że nie zawalczył o Ewusię — jak mówił o niej, kiedy jej nie było. Przyzwyczaił się do jej obecności na wystąpieniach, wyjazdach, konferencjach prasowych i kiedy zbliżała się jego kolej, zerkał dyskretnie w kierunku miejsca, gdzie zazwyczaj siedziała, by upewnić się, że jest. Kiedy poważnie się rozchorowała i przez miesiąc nie uczestniczyła w życiu Wiejskiej, czuł, że czegoś mu brakuje. Jego ugrupowanie walczyło wtedy o prawa ojców dyskryminowanych przez sądy rodzinne. Marcin był pomysłodawcą projektu i kimś w rodzaju jego rzecznika prasowego. Zamiast Ewy przyszła robić wywiad młodziutka praktykantka. Kiedy Sawicki przeczytał później zapis rozmowy, uznał, że wysłali ją na pierwszy wywiad w życiu i że trafiło na niego, bo słynął z rzadkiej w stolicy uprzejmości. Praktykantka zjawiła się na szpilkach, w mini, myliła obrońcę z prokuratorem, chichotała po każdej wypowiedzi Marcina i nie potrafiła obsługiwać dyktafonu. Kiedy tydzień później w Sejmie znowu zjawiła się Ewa, Marcin z radości pomylił kartki z tekstem przemówienia, sprawiając tym dziką frajdę lewicy.
Siedzieli teraz w spokojnej kawiarence i — jak zwykle po skończonym wywiadzie — pili café latte.
— Jest coś, o czym powinieneś wiedzieć — powiedziała poważnie Ewa.
— Takich rzeczy jest całe mnóstwo — spróbował zażartować, ale nie podchwyciła tego.
— To nic śmiesznego — ciągnęła. — Jest kilka osób, którym bardzo zależy na tym, byś znikł ze sceny.
— To nie nowość.
— Nie do końca. Zależy im bardziej niż zwykle. Naraziłeś się obroną praw ojców. Teraz narażasz się kampanią przeciw aborcji. Zrobiłeś się naprawdę niewygodny, bo opinia publiczna zaczyna dostrzegać, że masz rację. Twoje argumenty są trafne, przekonują ludzi. Jesteś jednym z niewielu, którzy potrafią w polityce służyć prawdzie.
Marcin był zdumiony. Ewa nie miała w zwyczaju prawić mu komplementów. Skoro od nich zaczęła, cios, który za chwilę otrzyma, będzie potężny. Takie były reguły gry.
— Nic na mnie nie mają. Jestem czysty. Nie ćpam, nie piję, nie korzystam z damskich usług ani tym bardziej z męskich, nie biorę do kieszeni, nie mam nic wspólnego z mafią żadnej narodowości, nie biorę pożyczek, jeżdżę pociągiem. Co mogą mi zrobić?
— Skompromitować cię.
— Jak? Spreparują dowody? Nie uda im się. Od tego mamy sądy.
Ewa pokręciła głową. Był naiwny jak dziecko.
— Sylwia — powiedziała.
Marcin popatrzył na nią uważnie. Jego twarz nie wyrażała nic. Opanował to do perfekcji.
— Co „Sylwia"?
— Nie udawaj przede mną. Nie jestem głupią blondynką. Też widzę, co się dzieje.
— Co się dzieje?
— Wpadła ci w oko… a ty jej.
— To chyba nic złego, że podoba mi się piękna kobieta. To samo możesz powiedzieć o wszystkich posłach z wyjątkiem tych, którzy wolą panów. Wszystkim Sylwia wpadła w oko.
— Ale nie wszyscy wpadli jej w oko. Mówi się, że ostatnio Sylwia poluje. Na ciebie. Ona nie jest z twojej stajni, Marcin. Ona gra w innej drużynie. Niebezpieczniejszej, niż ci się wydaje. Ma pieniądze. Ma wprawę w uwodzeniu. I jest mężatką.
— Nadal nie wiem, o czym mówisz.
Ewa pochyliła się do niego przez stół. Popatrzyła mu badawczo w oczy. Gdyby nie trening wizerunkowy, zmieszałaby go przenikliwość jej spojrzenia.
— Marcin. Nie wiem, jakie są twoje prywatne sprawy. Nie chcę wiedzieć, chyba że ty zechcesz o tym mówić. Nie musisz udawać. Chcę ci tylko powiedzieć, że jest w mojej branży facet, który dla kasy zrobi wszystko. I właśnie dostał na ciebie zlecenie. Nie od twoich przeciwników z Sejmu, oczywiście, oni są za mali. I nie od naczelnego. Od służb. Mówię to tak bardzo nieoficjalnie, jak się da. Nie mam dowodów. To tylko podejrzenia, ale one się potwierdzają. Mówi się, że to on wrobił Workowicza na zlecenie Pawłowskiego. Stara sprawa, ciągnie się od procesu księdza Jerzego. I ten facet ma cię skompromitować. Poseł prawicy uwodzi żonę milionera. To się świetnie sprzeda.
— Jak się nazywa? — zapytał.
— Fischer.
— Dzięki. Będę o tym pamiętał.
Ewa wstała od stolika.
— Do następnego — powiedziała, zarzuciła płaszcz i zniknęła w drzwiach.
Marcin dopił ostatni łyk latte, która teraz była już raczej frappé.
Pierwszy raz okłamał Ewę. I w dodatku zdawał sobie sprawę, że ona o tym wie.
Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Copyright © Marta Łysek, 2014
All rights reserved
Redaktor
Paulina Tomczyk
Projekt okładki
Anna M. Damasiewicz
Wydanie I
ISBN 978-83-7785-503-4
Zysk i S-ka Wydawnictwo
ul. Wielka 10, 61-774 Poznań
tel. 61 853 27 51, 61 853 27 67, faks 61 852 63 26
Dział handlowy, tel./faks 61 855 06 90
www.zysk.com.pl
Plik opracował i przygotował Woblink
woblink.com