Nadprzyrodzony wyraz jego rąk - Miljenko Jergović - ebook + książka

Nadprzyrodzony wyraz jego rąk ebook

Jergovic Miljenko

5,0

Opis

Bohaterami powieści Miljenka Jergovicia są zamachowcy z Sarajewa – sprawcy czynu, który był bezpośrednią przyczyną wybuchu pierwszej wojny światowej.  

Druga połowa dziewiętnastego wieku i początek wieku dwudziestego były na Bałkanach czasem zabójstw politycznych. Na potęgę sztyletowano. Granatami, bombami, strzałami z pistoletu, a nawet z procy zabijano posłów, ministrów, następców tronu i królów. Ktoś taką formę walki politycznej uzna za niedopuszczalną, ktoś inny stwierdzi, że tyranobójstwo bywa cnotą, a bez mordów politycznych nie ma wolnych państw.
Zanim jeden pistolet (w Sarajewie) spowodował wybuch na niewyobrażalną skalę, kręciło się wokół tego pistoletu (synonim słabego uzbrojenia zamachowców) raptem kilku chłopców. Jergović nie wpisuje młodzieńców – bohaterów powieści – w heroiczną wizję dziejów, tylko umieszcza w realiach społeczno-kulturowych (różne narodowości, religie, postawy życiowe itp.) i historycznych (przyjazd arcyksięcia do Sarajewa, sytuacja poszczególnych narodów w imperium Habsburgów) oraz psychologizuje.
Bohaterowie tej powieści noszą nazwiska postaci historycznych: Gavrilo Princip, Trifko Grabež i Nedeljko Čabrinović – oni właśnie marzyli o zmienianiu rzeczywistości, ponieważ wierzyli w istnienie sprawiedliwego świata, lepszego od tego, który znali. Równie ważne role w historiach opowiadanych w książce grają tak różne postacie jak Franciszek Ferdynand (przyszły cesarz), Ivo Andrić (pisarz, gimnazjalista z Sarajewa), Tin Ujević (poeta), Franz Werfel (pisarz pochodzenia żydowskiego), Predrag Finci (filozof).
Wszyscy oni – wychowani na dziewiętnastowiecznych powieściach, poezji Walta Whitmana i pismach rosyjskich anarchistów – byli dziećmi przełomu wieku, które w dorosłość weszły przy wtórze głośnego wystrzału…
Niejednoznacznej gatunkowo prozy – połączenia fikcji literackiej z pasją dokumentalisty – używa Jergović poszukując pełniejszej wiedzy o świecie. Autor wiedzie nas rozległą krainą imaginacji, ufundowaną na solidnej bazie faktograficznej. Miłośnicy twórczości coraz lepiej już znanego w Polsce chorwackiego pisarza z przyjemnością sięgną po tę lekturę.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 225

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
5,0 (6 ocen)
6
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
mksolan

Nie oderwiesz się od lektury

Ojej, nie umiem dać mniej niż pięć, chociaż to nie tak, że całość była na pięć. Bardzo mi się podobała część pierwsza, ta myślowa plątanina, a co by było gdyby, potem powrót do wątku i znów gdybanie. Przypomniałam sobie sporo nazwisk, poznałam nowe, pamiętałam stare, ale nie mogę sobie przypomnieć, kim byli ci ludzie ani jaka była ich historia i w takich chwilach szalenie tęsknię za tym zanurzeniem w Bałkanach, jak te 10+ lat temu. Czasem byłam trochę znudzona, muszę przyznać, ale też cieszę się, że poznałam trochę poezji bałkańskiej, od której zawsze stroniłam (od poezji w ogóle stronię, nie tylko bałkańskiej), a tu się okazuje, że Ivo Andrić jest nie tylko wybitnym prozaikiem, ale też poetą. No. A potem przyszła część druga, a to już nie była nieco fabularyzowana literatura faktu, tylko proza i to jaka wspaniała, jak bardzo bym chciała więcej tego przeczytać i chcę coś od Jergovicia o Sarajewie 1914 albo w jakimkolwiek innym czasie (tak, tak, już lecę do Sarajewskiego Marlboro), tyl...
00
ligea1313

Nie oderwiesz się od lektury

świetna
00

Popularność




SEDNO Literatura
Tytuł oryginału: Nezemaljski izraz njegovih ruku Wydanie polskie na podstawie: Fraktura, Zaprešić 2017
WydawcaBożena Kućmierowska
Redakcja i korektyJoanna Pomorska
Redakcja technicznaDanuta Przymanowska-Boniuk
Projekt okładki, stron tytułowych i opracowanie typograficzneJanusz Fajto
Konwersja: eLitera s.c.
Knjiga je objavljena uz financijsku potporu Ministarstva kulture i medija Republike Hrvatske. Książka została wydana przy finansowym wsparciu Ministerstwa Kultury i Mediów Republiki Chorwacji
Copyright by Miljenko Jergović and Fraktura 2017 All rights are represented by Fraktura, Croatia Copyright for the Polish translation and the Afterword by Miłosz Waligórski Copyright for the Polish edition by Wydawnictwo Akademickie SEDNO Spółka z o.o. Warszawa 2022
Wszelkie prawa zastrzeżone Kopiowanie, przedrukowywanie i rozpowszechnianie w całości lub we fragmentach jakąkolwiek techniką bez pisemnej zgody wydawcy zabronione
ISBN 978-83-7963-085-1
Wydanie pierwsze
Wydawnictwo Akademickie SEDNO Spółka z o.o. 00-696 Warszawa ul. J. Pankiewicza [email protected]

Przekład dedykuję pamięci

Małgorzaty Wierzbickiej (1953–2022)

Miłosz Waligórski

Część pierwsza

ZAMACH

Historia gruźlicy:młody poeta i przygodny cesarz

Był wieczór, minęła dziesiąta, kiedy do drzwi Principów w Obljaju załomotał żandarm, ich krewny, i polecił, żeby czym prędzej stawili się na posterunku w Grahovie, ponieważ „Gavro ubił Werdynanda”. Grahovo, które leżało na granicy imperium osmańskiego i weneckiej Dalmacji, było jednym z najbardziej zapadłych miasteczek Bośni, nic więc dziwnego, że wieść o strzałach w Sarajewie dotarła do rodziców Gavrila z dziesięciogodzinnym opóźnieniem. Echa tych wydarzeń zdążyły już rozbrzmieć w Londynie, Paryżu czy nawet w Ameryce, rozszumiały się o nich telegrafy zwołujące wojskowe narady, na salonach i dworach całego świata roztrząsano, kim jest zamachowiec i jakie są jego motywy, a w Obljaju Marija zwana Naną oraz jej mąż Petar dopiero budzili się ze snu. Jak zareagowali na słowa żandarma, czy się przestraszyli, a może, zgodnie z mitem o męczeństwie bohaterów Vidovdanu[1], poczuli dumę – tego nigdy się nie dowiemy.

Nana urodziła dziewięcioro dzieci, pięciu synów i cztery córki. Sześcioro z nich wcześnie zmarło. Principowie zajmowali stary dom, dawniej zamieszkały przez całą wielopokoleniową rodzinę, która jednak rozproszyła się po upadku zadrugi[2] około 1878 roku. Dom był z kamienia, lecz dach miał drewniany. Drzwi, jak to w Bośni bywa, znajdowały się tak nisko, że goście przy wejściu musieli schylać głowę. Oto jak opisał to jeden z żyjących wówczas pisarzy: „Wchodzimy do »domu« ciemnego, nieoświetlonego, bez okien ani podłogi; zamiast niej – klepisko, prawdziwa ziemia. Od razu po lewej stronie stoi kamienny stolik na breme[3] i obok drugi, drewniany, na garnek. Nad nimi wiszą sufra[4], kosze i półki na naczynia. Naprzeciwko wejścia – trzy skrzynki z drewna, dzieża, sito, solniczka i znów półka. Po prawej stronie, na samym końcu, są drzwi do pokoju, pogrążonej w mroku małej izdebki z jedną starą »kuchenką«, łóżkiem i dużym korytem do prania bielizny... W szczycie »domu« widnieje czworokątne palenisko w dawnym stylu, ozdobione charakterystycznym czarnym łańcuchem na kocioł”.

Gavrilo urodził się 13 lipca 1894 roku tak drobny i słabowity, że matka myślała, iż umrze. Dzień, nawet jak na lato, był wyjątkowo gorący, Nana rano skopiła siano, po powrocie do domu zrobiła pranie i już miała brać się za dojenie krów, gdy nagle poczuła ostry ból, oparła się ręką o ścianę i zaraz wyskoczyło z niej maleństwo. Upadło na ziemię przy palenisku i uderzyło w krzyk. Przytomność umysłu zachowała babcia i natychmiast posłała po protopopa Iliję Bilbiję, by noworodka pobłogosławił i tym samym ocalił od bezimiennej śmierci. Nana chciała dać mu na imię Špiro, po swoim świętej pamięci bracie, ale ksiądz uparł się przy Gavrilu, ponieważ 13 lipca Kościół prawosławny wspomina archanioła Gabriela. Chłopiec jednak przeżył. Dziesięć dni później odbył się chrzest, podczas którego zastępujący popa Iliję pop Miloš Bilbija pomylił się, wpisując jako datę urodzenia dziecka zamiast 13 lipca (jula) 13 czerwca (juna). Czy zrobił to przypadkiem – w końcu nazwy obu miesięcy brzmią podobnie – czy celowo? Przecież gdyby ta data nie została sprostowana, Gavrila po zamachu skazano by nie na ciężkie więzienie, a na śmierć, gdyż właśnie taką karę przewidywało austro-węgierskie prawo dla pełnoletniego zabójcy.

Osiemnastego grudnia 1863 roku, czyli w dniu przyjścia na świat Franciszka Ferdynanda, najstarszego syna Karola Ludwika – brata Franciszka Józefa, nic nie wskazywało na to, że oto rodzi się następca cesarsko-królewskiego tronu, dlatego też dla licznej i rozgałęzionej rodziny Habsburgów to wydarzenie nie miało większego znaczenia. Jego matka, tak samo jak matka Gavrila, nosiła imię Maria, Maria Annunziata. Pochodziła z rodu Burbonów i była córką króla Obojga Sycylii Ferdynanda II, przez poddanych zwanego Bombą z tego względu, że pewnego razu zarządził bombardowanie zbuntowanych miast własnego królestwa. W żyłach malutkiego księcia płynęła krew stu dwunastu arystokratycznych rodzin, głównie niemieckich, ale też polskich, francuskich i włoskich. Więzy pokrewieństwa i powinowactwa łączyły go z wieloma dynastiami europejskimi. Czekało go więc szczęśliwe, lecz bardzo konwencjonalne dzieciństwo z solidną edukacją w najlepszych szkołach oficerskich (takie panowały wtedy zwyczaje, że książęta uczyli się w akademiach wojskowych), a potem spokojne życie w zaciszu dworu. I wszystko to na pewno by się ziściło, gdyby zarówno on, jak i Gavrilo urodzili się kiedy indziej, a nie w epoce, gdy w całej Europie szerzyła się moda na rewolucje i zamachy.

Jego stryj, władca Austrii od 1848 do 1916 roku, stracił czterech bezpośrednich sukcesorów, spośród których trzech umarło śmiercią tragiczną. Zanim urodził mu się syn, pierwszym w kolejności następcą tronu był jego młodszy brat Maksymilian Ferdynand Józef, awanturnik i desperat o niewielkim rozumie, a ogromnych ambicjach. Starszy i mądrzejszy brat na próżno próbował go powstrzymać, on jednak, zrezygnowawszy z wszelkich praw, jakie miał z racji przynależności do rodziny królewskiej, wybrał się do Meksyku, gdzie został cesarzem, a później padł ofiarą rewolucji Benita Juáreza. Sam Napoleon namawiał go do ucieczki, lecz pazerny na władzę Maksymilian nie posłuchał. Trafił przed sąd wojskowy, który wymierzył mu karę śmierci przez rozstrzelanie. Wyrok, mimo protestów i interwencji Watykanu, wykonano 19 czerwca 1867 roku.

Natomiast syn Franciszka Józefa Rudolf stał się następcą tronu od razu w dniu swoich narodzin 21 sierpnia 1858 roku, a utracił ten tytuł dopiero pamiętnego 30 stycznia 1889 roku, kiedy w zameczku myśliwskim w Mayerlingu popełnił samobójstwo. Potem kolej przyszła na młodszego brata cesarza, ojca Franciszka Ferdynanda, Karola Ludwika, który jako fanatyk religijny ani trochę nie nadawał się do wielkiej polityki. Wiosną 1896 roku odbył pielgrzymkę do Ziemi Świętej, odwiedził Jerozolimę i napił się wody z Jordanu. Towarzysze podróży przestrzegali go, tłumacząc, że do tej mętnej rzeczki o dumnej nazwie wpuszczane są fekalia, lecz on zahartowany ogniem wiary nie zważał na argumenty rozumu, toteż 19 maja umarł na tyfus. Wtedy to, w wieku niespełna trzydziestu trzech lat, sukcesorem został Franciszek Ferdynand, ostatni z trójki fatalnych następców starego króla i cesarza.

Zanim jednak zginął, przeszło dużo czasu, a kto wie, może i okazji, by jakiś szczęśliwy przypadek skierował jego los na inne tory. Matka umarła wcześnie, kiedy miał siedem lat. Franciszek dorastał więc u boku surowego, ograniczonego ojca, póki ten nie ożenił się po raz drugi, tym razem z Marią Teresą de Bragança, córką króla Portugalii. Maria okazała się osobą o szerokich horyzontach i wielkim sercu, co na dworze Habsburgów, a zwłaszcza w bliskim otoczeniu arcyksięcia Karola Ludwika, stanowiło rzadkość. Dziećmi męża zajęła się z dużą uwagą i cierpliwością, a kiedy było trzeba, udzielała im emocjonalnego wsparcia. Franciszek Ferdynand wszystko, co w życiu rodzinnym zaznał dobrego, zawdzięczał jej. Tylko ona – warto o tym pamiętać – stanęła po jego stronie, gdy ku przerażeniu starego cesarza i całego dworu zdecydował się zawrzeć małżeństwo z hrabianką Zofią Chotek, Czeszką ze zubożałej rodziny szlacheckiej, którą nadworni prawnicy uznali za niegodną poślubienia przedstawiciela domu Habsburgów. Kochająca macocha potajemnie jeździła po Zofię do Pragi, klękała przed Franciszkiem Józefem, prosząc go o pozwolenie na ten związek, a w końcu w swojej prywatnej kaplicy zorganizowała pasierbowi cichy ślub. Jeśli Franciszek Ferdynand był dobrym człowiekiem, choć nie nam osądzać, to właśnie dzięki niej, czarującej, skłonnej do poświęceń Marii Teresie de Bragança, która przeżyła nie tylko epokę Habsburgów, ale i następną. Zmarła w Wiedniu pod koniec drugiej wojny światowej, 12 lutego 1944 roku, prawie pół wieku po mężu.

Ojciec Gavrila Petar był pobożny jak arcyksiążę Karol Ludwik, czym wyróżniał się wśród wieśniaków z okolic Grahova. Mimo że poddańczo harował na ziemi beja Sijerčicia, żył zgodnie z kalendarzem Kościoła prawosławnego, przestrzegał postów, uczestniczył w liturgii, okazywał skromność i skruchę – wszystko zgodnie z przykazaniami wiary, bez wielkich pragnień, gniewu czy goryczy. Nie pił, nie przeklinał, w wolnym czasie, w nadziei, że kiedyś wyrośnie z nich aleja, sadził drzewa wzdłuż drogi z Obljaja do Grahova. Pracował jako listonosz i chociaż swój zawód wykonywał sumiennie, ludzie nie za bardzo go lubili. Raczej, co często się zdarza, kiedy chłopi trafią na bigota, stroili sobie z niego drwiny.

Nana zaś, w przeciwieństwie do męża, była zupełnie areligijna. Uważała, że wiara to kwestia tradycji i obyczaju. Miała, jak mówiono, ładną figurę, siłę trzech kobiet, pogodę ducha i moc słowa. Dobrze i chętnie śpiewała, z czego znano ją w całej okolicy. Gavrilo, drobny, niepozorny chłopiec, wyglądem przypominał ojca, jednak charakter bez dwóch zdań odziedziczył po matce. W 1916 roku w terezińskiej celi kilka razy otworzył się przed doktorem Pappenheimem, psychiatrą i lekarzem wojskowym. Podczas jednej z takich spowiedzi, już skrajnie wyczerpany, niemal zza grobu wyznał, że „nawet w dzieciństwie nie odznaczał się szczególną pobożnością”. Lubił za to czytać, czego – jak pisał Pappenheim – w więzieniu brakowało mu najbardziej. Co noc coś mu się śniło, a sny miał barwne i żywe. Sztuka, zwłaszcza poezja, i fanatyczne poglądy na politykę zastępowały mu wiarę. Był niespokojnym idealistą o dużej potrzebie autorefleksji, zmieniał się, poznając świat.

Ojciec nie chciał, żeby syn został na roli, więc postanowił oddać go do szkoły oficerskiej w Sarajewie. W 1907 roku najpierw trzy długie sierpniowe dni jechali konno z Grahova do Bugojna, a potem wsiedli do pociągu. W Hadžiciach, u wrót wielkiego miasta, czekał na nich Jovo, starszy brat trzynastoletniego wówczas Gavrila. Zaprowadził ich na čaršiję[5], gdzie szukając noclegu, zaszli do karczmy. Na widok orientalnego stroju właściciela i jego gości chłopak wykrzyknął: „Ja tu spał nie będę. To są Turcy!”. Nawet jeśli to tylko anegdota, część mitu o Principie, i tak warto ją zapamiętać. Wtedy zaczęła się bowiem jego transformacja: od ludowych pieśni epickich o Królewiczu Marku[6] i walk z Turkami do Kropotkina, anarchizmu i wspólnych rojeń o zjednoczeniu południowych Słowian, od prostodusznego i bystrego wiejskiego młodzieńca do spiskowca i tyranobójcy.

Ani Petar Princip, ani Jovo nie interesowali się polityką i nie mieli nic przeciwko austriackim rządom w Bośni. Ale kupiec Jovo Pešut, znajomy rodziny, owszem. Kiedy zajrzeli do niego, żeby Gavrilowi kupić bieliznę, i zdradzili, co planują, oburzył się: „Chcecie posłać dzieciaka do szkoły, która zrobi z niego odszczepieńca i wroga własnego narodu?”, po czym, oferując pomoc, namówił ich na szkołę handlową. I tak oto, dzięki przypadkowemu spotkaniu na Baščaršii, Gavrilo Princip nie został austriackim oficerem. Kolejnym brzemiennym w skutki wydarzeniem okazało się wynajęcie dlań pokoju u wdowy Stoi Ilić, matki Danila Ilicia, sarajewskiego nauczyciela uznawanego za mózg spisku.

Zrazu Gavrilo nie odnalazł się w stolicy Bośni. Z trudem znosił słowne zaczepki i złośliwości, te prastare podstawowe składniki sarajewskiej mentalności, z których pełnymi garściami czerpie znany i lubiany sarajewski humor. Poważny i naiwny jak każdy wiejski chłopak znalazł się w maszynce do mielenia ludzi, doświadczył poniżenia, przetrącił sobie duszę i stracił pewność siebie. Rówieśnicy kpili z jego niskiego wzrostu i nazywali go Gavrilko, boleśnie grając mu na nerwach i irytując do tego stopnia, że gotów był wszcząć bójkę, co jedynie wywoływało kolejne salwy szyderczego śmiechu. Rychło też zrozumiał, że nie chce być kupcem. Kupcy to lichwiarze, cech niehonorowy, a już na pewno w Sarajewie, na nieprzejrzanej čaršii, gdzie cały czas ktoś kupuje i ktoś sprzedaje, gdzie sprzedawcy ciągle próbują klienta omotać, oszukać, przegadać, zaczarować jakimś żartem lub anegdotą. Gavrilo, jak zresztą większość dzieci ze wsi, żywił dla niej pogardę, uczucie będące jednym z najważniejszych i najczęstszych tematów literatury bośniackiej, od Svetozara Ćorovicia, przez Iva Andricia, aż do Novaka Simicia. W ten sposób zrodziła się w nim chęć, by ze szkoły handlowej przepisać się do gimnazjum.

Nie przyszło mu to łatwo, ale brat Jovo znalazł dla niego korepetytora, studenta medycyny Marka Maglova, by udzielił mu lekcji przed egzaminami wstępnymi. Maglov okazał się nie tylko bardzo dobrym nauczycielem, lecz również wywarł silny wpływ na Gavrila, przekazując mu poza wiedzą szkolną treści i zapał, które chłopca z Obljaja zmieniły w porywczego młodzieńca, zbuntowanego przeciwko otaczającym go wstecznictwu i kołtunerii.

W sierpniu 1910 roku Gavrilo pojechał do Tuzli, gdzie zdał odpowiednie egzaminy i zapisał się do czwartej klasy gimnazjum. Tam nie był już wieśniakiem spod Grahova, a miastowym z Sarajewa. Po tuzlańskich knajpach uczył się gry w bilard, szybko stał się mistrzem karambola. W tej grze znalazł swoją pierwszą życiową pasję i dał wyraz sile charakteru. Podczas partii wszystko nagle traciło znaczenie, przestawały liczyć się szkoła, świat i życie. W Tuzli Gavrilo odkrył w sobie także czytelnika. Pochłaniał wszystko, co wpadło mu w ręce: powieści Aleksandra Dumasa i Waltera Scotta, historie o detektywach: o Sherlocku Holmesie, Nacie Pinkertonie, Nicku Carterze... Większość tych książek, w zasadzie każdą z nich, uważano wtedy za literaturę brukową, a czytanie takiej groziło usunięciem ze szkoły. Jednak właśnie dzięki lekturom utrzymanym w tym duchu bośniacka młodzież epoki początków modernizacji społecznej wyrabiała sobie pojęcie o wartościach obywatelskich i o świecie, w którym razem ze swoją ojczyzną dopiero co się znalazła. Gavrilo Princip należał do pierwszego pokolenia południowych Słowian kształtujących się na wzorach amerykańskiej kultury popularnej. Zza karambola i kryminałów wyłaniała się nowa rzeczywistość, jakże odległa od świata dzielnego chłopca rozkochanego w dziesięciozgłoskowej epice, który nie chciał spać u Turków.

Oczywiście gimnazjaliści mieli zakaz chodzenia do knajp i gry w bilard, tak samo zabraniano im czytania powieści brukowych. Obok amerykańskiej istniała bowiem również szkoła wiedeńska oraz dobrze widziana tradycja ludowa. Wyznanie wiary w jednego Boga – naturalnie w ramach czterech dostępnych równorzędnych konfesji – było nie tylko wskazane, ale wręcz wymagane. Idea wielonarodowego i wielowyznaniowego państwa, które gwarantowało wszystkim mieszkańcom równe prawa, trafiła do Bośni z Austrii jako osobliwa nowinka i napotkała na głęboko zakorzenioną, wynikającą ze starych uprzedzeń nienawiść. Ale także ta idea pochodziła wyłącznie od Boga i opierała się na relacji człowieka do Niego i do instytucji, które reprezentują Go na ziemi. Dla niewierzących czy ateistów Austro-Węgry nie mogły istnieć jako państwo ufundowane na jednej idei. Szczególnie jeśli miałaby to być idea różnorodności.

Gavrilo już na samym początku zadarł z nauczycielem religii. Został przyłapany na jedzeniu ćevapčiciów w czasie Wielkiego Postu, i to na chwilę przed przyjęciem komunii. Ów gorszący incydent, którego katecheta używał potem jako straszaka na wychowanków, wraz z mnóstwem nieusprawiedliwionych nieobecności niechybnie doprowadziłby do skreślenia go z listy uczniów, gdyby Gavrilo w odpowiednim momencie nie poprosił o przeniesienie do Dużego Gimnazjum w Sarajewie. Profesorowie z Tuzli, zamiast mu odmówić i posłać go na ulicę, może na złość kolegom ze stolicy i z bogatszej szkoły, a może z litości albo w nadziei, że nicpoń się poprawi, spełnili jego prośbę, tak że od drugiego półrocza czwartej klasy Gavrilo uczył się już w mieście nad Miljacką. Wtedy też z zapałem zaczął pisać wiersze i postanowił, że poezja będzie jego przeznaczeniem.

Franciszek Ferdynand oczywiście nie chodził do zwykłych szkół. On zapoznawał się z historią i chwałą własnej dynastii, z nauką Świętego Kościoła Rzymskiego i całą resztą powiązanych z tym spraw. Wykłady prowadzili zacni biskupi, nadworni kronikarze i przyszli premierzy, a zajęcia trwały cały dzień. „Zmuszano nas do nauki wszystkiego, a efekt był taki, że na końcu niczego nie umieliśmy porządnie”. W wieku czternastu lat otrzymał stopień porucznika kawalerii, po czym kontynuował edukację, pnąc się po szczeblach wojskowej hierarchii.

Wcześnie zaczął korespondować ze stryjecznym bratem, o pięć lat starszym następcą tronu Rudolfem. Pisali do siebie o polowaniach, jeździe konnej i dworskich rozrywkach. Zachowały się, w większości, tylko listy Rudolfa, w których próbował wpłynąć na młodszego kuzyna, namawiając go do swobodnego życia i oporu wobec etykiety. Korespondencję prowadzili aż do samobójstwa w Mayerlingu, a mimo to ani razu nie wspomnieli w niej o polityce. Bez echa pozostały też zachęty Rudolfa, by porozmawiać o sztuce lub literaturze. Syn cesarza, dobrze wykształcony młodzieniec, był bowiem żywo zainteresowany kulturą i panującymi wtenczas modami intelektualnymi, czego o Franciszku Ferdynandzie akurat nie można było powiedzieć. Raz tylko udzielił mu się przekorny duch Rudolfa, a to wtedy, kiedy wbrew woli cesarza, równocześnie przystając na stawiane przez niego poniżające warunki, ożenił się z Zofią Chotek. Jeśli zaś chodzi o sztukę, literaturę, muzykę i poezję, o tych rzeczach Ferdynand nie wiedział nic albo prawie nic, czyli tyle, ile przeciętny wiedeński drobnomieszczanin tamtej doby. Taki zresztą miał też gust, iście drobnomieszczański i zatrważająco niewyszukany w porównaniu ze standardami wcześniej obowiązującymi na dworze Habsburgów.

Poza kwestią odbioru sztuki, literatury i poezji Gavrilo Princip i Franciszek Ferdynand najbardziej różnili się w zakresie przeżywania swojej seksualności i miłości fizycznej. Byli jak antypody wskazujące skrajności losów, uczuć i poglądów całej epoki. Pierwszy – niespełniony poeta, typowy modernista, który życiowej i literackiej inspiracji szukał u serbskich i chorwackich poetów przeklętych: Vladislava Petkovicia Disa, Simy Pandurovicia czy Vladimira Vidricia, aczkolwiek sam, czy to z powodów artystycznych, czy ideowych, zaprzysiągł celibat, narzucając go również swoim kompanom jako bezwzględny wymóg rewolucji. Gdy wpadła mu w oko jakaś dziewczyna, co zdarzyło się kilka razy – słabość miał na przykład do siostry Čabrinovicia Jovanki – przyglądał się jej jak pustelnik: z dystansu, bez próby dotyku i bez słów. Drugi natomiast z miłości do kobiety niegodnej jego pozycji gotów był wyrzec się wszystkiego, łącznie z męską i książęcą dumą. Pozwolenie na ślub otrzymał jednak dopiero wtedy, kiedy stary cesarz ostatecznie pojął, że Franciszek Ferdynand prędzej zrezygnuje z aspiracji do tronu niż z ukochanej. Tym bardziej że linia dynastyczna osłabła i ani Franciszek Józef, ani dworscy technokraci nie umieliby wskazać lepszego od niego kandydata. Tak więc arcyksiążę poślubił Zofię Chotek, ale na poniżających warunkach. Panna młoda musiała pogodzić się z tym, że w świetle kryteriów dworu jej status nadal będzie niższy od pozycji najmłodszej księżnej. Weszli w związek morganatyczny: przyszły monarcha i ona, pozbawiona wszelkich honorów żona. Nie miało żadnego znaczenia, czy jest miłością jego życia, czy służącą. Jakby starego, zmęczonego Franciszka Józefa nic a nic to nie interesowało. Nie chciał jej ani poznać, ani widzieć. Tak zresztą umówił się z bratankiem, że póki żyje, wszystkie oficjalne ceremonie na szczeblu państwowym będą się odbywać bez udziału tej kobiety. Franciszek Ferdynand zaakceptował jego decyzję, niemniej nadal wierzył – i wcale tego nie ukrywał – że pewnego dnia, kiedy już zdobędzie władzę, zmieni pozycję żony w hierarchii dworu.

Jego wyjazd do Bośni na wielkie czerwcowe manewry miał z tym bezpośredni związek. I chociaż początkowo ustalono, że hrabianka nie może towarzyszyć arcyksięciu w wizytach tego typu, on nie dość, że uparcie zabiegał o nadanie jej stosownej rangi, to jeszcze trwał na stanowisku – czego kiedyś nauczył go Rudolf – że elity nie powinny narzucać mu swoich obyczajów ani urządzać życia. Wyjeżdżając do Sarajewa, pokazał, że racje prywatne stawia ponad racje monarchii. Był to ważny i dramatyczny moment w jego karierze politycznej. W najważniejszą podróż, kiedy poza demonstracją siły wojskowej Austro-Węgier miał przedstawić Bośnię i Hercegowinę jako podmiot, który suwerenną decyzją swojego parlamentu zgodził się na aneksję, w 1908 roku stając się dobrowolnie częścią imperium, Franciszek Ferdynand postanowił zabrać morganatyczną żonę, by przekonać świat, że oto towarzyszy mu nie osoba niższego stanu, tylko przyszła cesarzowa, z którą będzie dzielił tron – tak jak w Sarajewie będzie z nią dzielił siedzenie automobilu.

Wiele osób próbowało odwieść go od tej wizyty. Sytuacja w Bośni była niepewna, prawosławni Serbowie wciąż nie zgadzali się na aneksję, zacięta nienawiść między wyznawcami różnych wiar psuła tkankę społeczeństwa, a starania niegdysiejszego ministra finansów i namiestnika prowincji Benjámina Kállaya, by z trzech (czyli czterech) religii stworzyć jeden naród bośniacki, nie tylko spaliły na panewce, lecz dodatkowo pogłębiły animozje wśród lokalnych elit. Wyjazd do Sarajewa, ta prowokacja wymierzona w Serbów, Rosjan i Francuzów, wydawał się zupełnie niepotrzebny, a i ryzykowny dla samego arcyksięcia. Zamachowcy mogli bowiem przybyć i ze wschodu, z Belgradu, i skądkolwiek indziej. Na przykład dwa lata wcześniej strzelano w Zagrzebiu – 8 czerwca 1912 roku robotnik z Bośni, Chorwat i katolik Luka Jukić o mały włos nie zabił lojalnego wobec monarchii bana Slavka Cuvaja. To wydarzenie oraz fakt, że społeczeństwo w większości stanęło po stronie rewolucjonisty, potwierdziły tylko, jak bardzo podminowana była także ówczesna Chorwacja. Wreszcie: niebezpieczeństwo groziło arcyksięciu ze strony samego Sarajewa i sarajewskiej čaršii, której sympatii i nastrojów nigdy nie da się do końca przewidzieć.

Czy zadecydowały czynniki wojskowe i państwowe, a może Franciszek Ferdynand pojechał do Bośni z innych, romantycznych pobudek? Oczywiście wszyscy wolelibyśmy usłyszeć, że przez arcyksięcia przemawiał zakochany mężczyzna i honorowy mąż, a Wielka Wojna wybuchła z powodu nieszczęśliwej miłości. Prawda jednak jest taka, że jego uczucia i wynikająca z nich długa walka z dworem o Zofię uśpiły w nim czujność i tym samym zwiększyły prawdopodobieństwo udanego zamachu.

W sobotę 27 czerwca 1914 roku następca tronu wydał kolację dla czterdziestu sarajewskich dostojników, a po jej zakończeniu razem z małżonką przyjmował hołdy w foyer hotelu Bosna w Ilidžy. Ten hotel istnieje do dziś, jak zresztą wszystko inne: ta sama jest nienawiść i jej przyczyny, ta sama architektura okaleczona przez wojny i – jeszcze bardziej – przez powojenne renowacje. Przy odrobinie dobrej woli można by też wskazać miejsce, w którym stoi Zofia, wyprostowana, wysoka brunetka pod pięćdziesiątkę (prawie rówieśnica piszącego te słowa), i rozmawia z sarajewską elitą. Arcyksiążę jej przy tym asystuje, ale tylko uśmiecha się, ewentualnie dorzuca pojedyncze słówko, zadowolony, że nareszcie znalazł się tu, gdzie jego żona cieszy się takim samym szacunkiem jak on, ponieważ prymitywni i prości tubylcy nie widzą między nimi dwojgiem różnicy, nie znają starych praw dynastycznych i nigdy nie słyszeli o morganatycznym związku. W ich oczach kobieta, jeśli ma męża, pozostaje na zawsze kobietą, a jej cześć równa się jego czci.

Dobrze byłoby wiedzieć, o czym myślał Ferdynand, kiedy w milczeniu słuchał, jak żona chwali się przed gospodarzami, że ich trzynastoletni syn Maksymilian, notabene imiennik szalonego cesarza Meksyku, zdał wszystkie egzaminy w szkole kadetów. „Właśnie przyszedł telegram”, wyjaśniła i zaraz zmieniła temat, zaczęła zachwycać się pięknem okolicy, atmosferą łaźni podobnych do tych w Carogrodzie i porządkiem panującym w Ilidžy, która, pełna łąk i zieleni, przypominała jej mały Prater. Mówiła bez przerwy, tak jak zazwyczaj robią kobiety, gdy uwolnią się od wielkiego strachu. Przed wyjazdem bała się bowiem nieznanej orientalnej Bośni i wcale tego nie kryła, a teraz ten kraj okazał się przyjazny i nawet w pewnym sensie jej bliski. Dwa dni wcześniej, w czwartek 25 czerwca, odbyła z mężem nieplanowaną przejażdżkę po Sarajewie: zwiedzała Baščaršiję, robiła zakupy w małych sklepikach, tak jak turyści sto lat później zaopatrywała się w džezvy, imbryki i czarki do kawy i tak jak oni nie czuła w powietrzu ani krzty zła, a jedynie łagodność, uprzejmość czy wręcz uniżoność ludzi, których dni mijały wyjątkowo spokojnie, że aż trudno było sobie wyobrazić, by kiedykolwiek chcieli w imię czegoś stracić życie. W odróżnieniu od nieprawdopodobnego tempa życia w Wiedniu czy Paryżu życie w Sarajewie płynęło tak niespiesznie, że w tym mieście nawet nabój wystrzelony z rewolweru leciałby setki lat, nim trafiłby lub chybił celu. Tak to wyglądało wieczorem 27 czerwca 1914 roku.

Wtedy przedstawiono jej doktora Josipa Sunaricia, pochodzącego z Travnika sarajewskiego adwokata i wiceprzewodniczącego Zgromadzenia Bośniackiego[7], który przez ostatnie kilka tygodni listownie ostrzegał Wiedeń, że wizyta nad Miljacką może skończyć się źle. Zofia zapamiętała go i podczas spotkania, jak podają austriackie źródła, powiedziała mu tak: „Drogi mój doktorze Sunariciu, a jednak nie miał pan racji. Jak widzę, nie zawsze sprawdzają się pańskie prognozy. Gdziekolwiek się pojawialiśmy, wszyscy, do ostatniego Serba, przyjmowali nas niezwykle serdecznie i uprzejmie, więc nie pozostaje mi nic innego, jak stwierdzić, że z przyjazdu tutaj jesteśmy bardzo zadowoleni”, na co Sunarić zareagował tak: „Wasza Wysokość, niech Bóg da, żebym usłyszał te słowa jeszcze raz, kiedy będę miał honor znów Was widzieć, jutro wieczorem. Jeśli tak się stanie, spadnie mi z serca wielki kamień”. I tu, w zasadzie, ta historia się skończyła. Trasa przejazdu przez Sarajewo została wytyczona, a ofiary – mimo że para książęca jeszcze żyła – zabite. Los się dopełnił, kwestią otwartą pozostawało jedynie mise-en-scène. O nim zdecydował jednak przypadek, który na zawsze połączył też dwóch mężczyzn, Gavrila Principa i Franciszka Ferdynanda.

Gavrilo nie wiedział, że zastrzeli następcę tronu. Mógł to zrobić, był bardziej zdeterminowany niż reszta spiskowców, ale według planu to nie on miał dokonać zamachu. Ustalono, że wkroczy do akcji, dopiero kiedy zawiodą inni. Jak spędził noc z soboty na niedzielę, co robił, o czym myślał, z kim rozmawiał – tego nigdy się nie dowiemy. Podczas śledztwa zeznawał chłodno i bez sentymentu, milcząc o emocjach i sprawach osobistych, czym odróżniał się od pozostałych konspiratorów. Był z nich wszystkich najskrytszy.

O tamtej nocy, kiedy księżna łagodnie napominała adwokata Sunaricia, a arcyksiążę nic, tylko się uśmiechał, traktuje wiersz Abdulaha Sidrana ze zbioru Sarajevska zbirka (Sarajewski tom), pochodzącego z początku lat osiemdziesiątych i współtworzącego literacki fundament stolicy Bośni. To między innymi dzięki tej książce Sarajewo stało się bardziej rzeczywiste i żywsze niż niejedna prawdziwa metropolia, to w jej wersach przetrwało wspomnienie miasta, w którym artyści, co dziś trudne do pomyślenia, mogli zajmować się stanem ducha swoich zamachowców i nie ograniczali ich w tym ani wodzowie narodu, ani pasterze ludu.

Gdyby nie poeta, ostatnia noc Gavrila przed zamachem zostałaby przemilczana, a niniejsza opowieść o dwóch obcych sobie, lecz na wieki połączonych przez los i historię mężczyznach – niedokończona. Wiersz Sidrana ma jednak jeszcze jedną zaletę: pokazuje, jak „wczoraj” sarajewianie traktowali Gavrila Principa i jego ofiarny czyn.

Oto i on, tekst pełen uczuć, które podzielało kiedyś całe miasto:

Gavrila dręczą mary, jutro odda Strzały

Ta noc jest nieprawdziwa, cicha niczym piekło,

które nie istnieje. Ludzie, domy, rzeczy

zatopieni w nafcie. Pora dla niepewnych:

trzeba zejść na palcach po zbutwiałych schodach,

dotknąć dłonią muru, nafty, trzeba

powiedzieć: chodźmy, duszo, po broń! Bo

tak nieprawdziwa i cicha jest ta noc. Nikt

nas nie ostrzeże: jutro będzie koszmar!

Jutro będzie miłość! Czaszka wypełnia się

straszliwą światłością. Spieszmy, duszo,

po broń, póki blask nie złamał kości!

Kuje się gdzieś blisko tarcza najprawdziwsza,

hafciarki nocne szyją ciepły płaszcz

dla ciebie, dla ciebie, duszo niepewna! Biegnijmy,

aż pęknie nam kość, bo zaraz świt, i znów:

wdychać będziemy szrapnele powietrza!

Spieszmy, duszo, po broń, nim wstanie brzask,

nim umrze nasz bóg. Potem nie będziemy

mieli z kim rozmawiać, ani czym. Legniemy

martwi w mroku i w nafcie przez lata, co głucho

i ciężko, i tępo spadną na barki stuleci, jak noc

nierealna na moje barki spada, ta noc

z blasku i zewu: ruszajmy, duszo, po broń!

Należało, sugeruje wiersz, przygotować się do Strzału i strzelać kolektywnie, bez zastanowienia, do kogo się mierzy. Trzydzieści lat później, w wyniku zmian niezwiązanych ani z Gavrilem, ani z Ferdynandem i Zofią, wypaczyła się perspektywa i nie ma już zamachowca, lecz są jedynie jego ofiary. A tych jest wiele, i to nie tylko następca tronu i jego żona. Śmiertelnie ranni, a mimo to jakże żywi, są wszyscy ci, którzy dzisiaj o Principie mówią z nienawiścią, stosując wobec niego moralne, kulturowe i polityczne kryteria współczesnego świata. Nie interesuje ich, o co walczył, w co wierzył ani jak wyobrażał sobie idealny świat, tak samo jak nie interesuje ich, w co wierzył i jak wyobrażał sobie idealne relacje między ludźmi i narodami Franciszek Ferdynand i czy jego poglądy pozostają w zgodzie z moralnymi, kulturowymi i politycznymi standardami współczesnego świata.

Z literackiego punktu widzenia ciekawie jest zestawić tych dwóch mężczyzn, gruźlików i synów silnych, dominujących matek (a w zasadzie matki i macochy), i znaleźć dla nich wspólny mianownik, jedną opowieść. Bo w rzeczywistości – o czym nie wolno nam zapominać – ich spotkanie trwało najwyżej trzy sekundy. Ledwie zdążyli na siebie spojrzeć. Następca tronu może nawet nie widział młodzieńca z pistoletem, a Gavrilo, co później sam przyznał, osobą arcyksięcia wcześniej ani się nie zajmował, ani nie chciał zajmować. Ferdynand był dla niego symbolem władzy, tyranem. Tyle mu wystarczyło, bo gdyby zaczął doszukiwać się w nim człowieka, nie zabiłby go. Wycofałby się tak jak Bogdan Žerajić[8], który w 1910 roku w Mostarze miał na wyciągnięcie ręki cesarza Franciszka Józefa, ale zamiast sięgnąć po broń i nacisnąć spust, zobaczył przed sobą starca. A jak strzelać do starego człowieka? Albo innymi słowy, cytując wielkiego pisarza z Sandżaku Ćamila Sijaricia: jak strzelać do niedźwiedzia patrzącego na zachód słońca?

Chleba pokoju jesteśmy spragnieni

Był czwartek 4 czerwca, kiedy uzbrojeni spiskowcy dotarli do Sarajewa. Ich długa podróż została odtworzona i szczegółowo opisana podczas śledztwa. Na podstawie relacji świadków powstały różne jej wersje, które, przekazywane z ust do ust, z czasem zaczęły żyć życiem swoistych młodobośniackich[9] ewangelii. Tej podróży – pociągiem, konno, ale przede wszystkim pieszo – należałoby poświęcić osobną historię, najlepiej powieść drogi prowadzącą od Belgradu do Šabca, przez Mačvę, Semberiję i wschodnią Bośnię, aż do Tuzli. Jej bohaterowie nie spali w znanych z książek Andricia tureckich zajazdach ani w domach noclegowych, które jak grzyby po deszczu wyrastały przy głównych drogach w pierwszych dekadach modernizacji. Noce spędzali głównie w lasach i stodołach, u swoich wspólników, za którymi c.k. policja rozsyłała potem listy gończe i skazywała ich na śmierć. W Šabcu jednak dla niepoznaki przenocowali w hotelu. Jego nazwa mogłaby posłużyć za tytuł eposu poświęconego przygodom młodobośniaków – Amerika. Gdyby taki epos rzeczywiście powstał, robinsonada Gavrila Principa i jego towarzyszy rozpoczynałaby się w hotelu Amerika, a kończyła sto metrów od sarajewskiego hotelu Evropa. Między tymi dwoma miejscami rozwiały się bowiem sny pokolenia, którego przedstawiciele, jeśli tylko uniknęli stryczka albo ciemnicy w Terezinie, ostatecznie lądowali właśnie w Ameryce. Gdyby więc w Vidovdan kierowca Ferdynanda nie popełnił fatalnego błędu, gdyby nie wypalił pistolet albo w pół drogi do kieszeni zadrżałaby ręka zamachowca, Gavrilo z pewnością zostałby robotnikiem w fabryce samochodów w Detroit.

Ostatni odcinek trasy przejechali pociągiem i o świcie znaleźli się na starej stacji kolejowej w Čengić Vili: Gavrilo Princip, Trifko Grabež i Nedeljko Čabrinović. Każdy ruszył w swoją stronę. Przez następne dwadzieścia cztery dni widywali się rzadko, jedynie jeśli wymagała tego wspólna sprawa. Był to czas wahań, wątpliwości i wystawiania na próbę wiary w rewolucję. Przypadek sprawił, że wszyscy trzej, niczym w żywotach świętych czy świętych przedstawieniach, jeszcze wiele razy zmieniali zdanie, zanim ostatecznie postanowili odegrać rolę męczenników za wiarę i zabójców. Gdyby mieli przed sobą nie dwadzieścia cztery, a dwadzieścia pięć albo trzydzieści dwa dni, być może ich decyzja byłaby inna, gdyż człowiek żyje w czasie i raz się do czegoś zapala, a raz ten zapał traci, by potem znów dać się unieść. Jednego dnia może więc zostać świętym, drugiego nicponiem, trzeciego męczennikiem za rewolucję, a czwartego zwykłym przestępcą.

Co zrozumiałe, śledczych najbardziej interesowały właśnie te dwadzieścia cztery dni z życia trzech młodzieńców. Spiskowcy część faktów zrelacjonowali zgodnie z prawdą, część natomiast przeinaczyli, wyolbrzymili albo przemilczeli, za wszelką cenę starając się – w tym względzie szczególnie ostrożny był Gavrilo – żeby nikogo nie zdradzić. Dochodzenie nie dotyczyło bowiem tylko ich, lecz także szerokiego kręgu wspólników, skoro nie dało się już cofnąć czasu i zapobiec zabójstwu arcyksięcia, to przynajmniej można było ukarać wszystkich, którzy mu kiedykolwiek złorzeczyli, nieważne, winnych czy niewinnych.

Przez cały ów pamiętny czwartek Gavrilo, jak twierdził, spacerował po Sarajewie. Dawno tam nie był. W dzieciństwie, kiedy ciałem i duszą wstrząsają procesy tak gwałtowne, że wystarczy kilka tygodni, aby człowiek zmienił się nie do poznania, czas paradoksalnie płynie wolno, w dorosłości zaś niesamowicie przyspiesza i to, co przeżyliśmy raptem parę dni temu, dzisiaj wydaje się już bardzo odległe. Właśnie tak Gavrilo odbierał wówczas Sarajewo, miasto lat gimnazjalnych, pierwszych młodzieńczych uniesień, nienawiści i miłości. Uzbrojony w pistolet i ostateczną pewność, która daje wewnętrzną autonomię, o jakiej większości ludzi nawet się nie śni, snuł się po uliczkach Baščaršii i czuł to, co kilka lat wcześniej, gdy jako uczeń szóstej klasy gimnazjum postanowił poświęcić życie dla idei – wolność. Sumienie miał czyste: przecież nie będzie strzelać do człowieka, tylko do arcyksięcia. To nie zwykłe zabójstwo, lecz zamach na tyrana. W tamtych czasach takie rozwiązywanie spraw stało się modą. Strzelając do władców, walczono o wolność, sprawiedliwość społeczną, anarchię czy inne szczytne cele. W Europie przełomu dziewiętnastego i dwudziestego wieku zamachy odgrywały taką samą rolę jak dzisiaj plakaty wyborcze. Świat, bezpieczny i szczęśliwy, wirował w zadziwiającym blasku żarówki, której światło jaśniało mocniej niż czterdzieści stearynowych albo woskowych świec. Czy to nie cud? Samochód, w Zagrzebiu znany jako samovoz, był szybszy od najbardziej rączego araba, lwa, a nawet tygrysa bengalskiego! W takim świetle i przy takiej prędkości niepewnie czuć mogli się więc jedynie książęta, ministrowie, premierzy i damy, które przez niefortunny zbieg okoliczności znalazły się w ich towarzystwie.

Gavrilo przemierzał ulice Sarajewa w tej najlepszej porze roku, kiedy klimat wynagradza ludziom listopadowe mgły, ciężkie, grube zwały lutowego śniegu i marcowe pluchy, kiedy można przeżyć tę jedyną i niepowtarzalną radość, jaką sprawiają ciepło promieni słonecznych i przyjemny chłód bruku, który orzeźwia i daje wytchnienie zarówno od ciężkiej pracy, jak też od myśli, że kiedyś znowu przyjdzie zima. Może właśnie wtedy porzucił wszelkie wątpliwości i ostatecznie zdecydował się złożyć swoje życie w ofierze dla ojczyzny, której granic jeszcze nie znał, a która pulsowała już w każdym jego zdrowym zębie, jak szpik wypełniała kręgosłup i żebra, a pod paznokciami ukrywała swoje imię: Jugosławia.

Ale zostawmy uczucia, uczucia są złudne. Skupmy się lepiej na tym, co Gavrilo Princip tamtego dnia miał w głowie, a nie w sercu, czyli na tym, co wyczytał w prasie i co usłyszał od kolegów. W 1900 roku, na samym początku wieku, w zamachu zginął król Włoch Humbert I, rok później zastrzelono amerykańskiego prezydenta Williama McKinleya, a w 1902 ministra spraw wewnętrznych Imperium Rosyjskiego Dmitrija Sipiagina; w roku 1903 w Belgradzie dokonano zabójstwa i defenestracji króla Aleksandra Obrenovicia i królowej Dragi, w 1904 zamordowano gubernatora Wielkiego Księstwa Finlandii Nikołaja Bobrikowa, a w 1905 greckiego premiera Teodorosa Dilijanisa; dwa lata później od kuli zginął też jego kolega, premier Bułgarii Dimityr Petkow i premier rządu irańskiego Amin al-Sultan; w 1908 roku z życiem pożegnał się król Portugalii Karol I i jego syn, następca tronu Ludwik Filip; w roku 1909 najznamienitszym martwym politykiem okazał się japoński książę Itō Hirobumi, w 1910 egipski premier Butrus Ghali, w 1911 premier Rosji Piotr Stołypin, a w 1912 premier Hiszpanii José Canalejas y Méndez; z tego punktu widzenia rok 1913 jest bardziej kłopotliwy, ponieważ zabito wówczas i prezydenta Meksyku, i króla Grecji, i głównodowodzącego armii tureckiej, a więc wielu dygnitarzy, spośród których trudno wskazać ofiarę numer jeden... Krótko mówiąc, jak dziś na ulicach Kabulu, Ramallah czy Hajfy giną tłumy cywilów, tak wtedy ginęli cesarze, królowie i premierzy. W tamtych czasach jednak zabijaniem trudnili się pojedynczy zamachowcy i członkowie tajnych organizacji, obecnie zaś dzieje się to w imię prawa i pod auspicjami międzynarodowych instytucji. Kiedyś ludzie strzelali do władzy, a teraz władza strzela do ludzi. Tę zmianę perspektywy powinniśmy brać pod uwagę, wspominając też czwartek, 4 czerwca 1914 roku, kiedy Gavrilo spacerował po swoim mieście i jeszcze nic się nie działo, nie licząc tego, że Sarajewo wprawiało go w zachwyt. To ono ukształtowało go jako poetę, rewolucjonistę, anarchistę i socjalistę, jako świętego i przeklętego, jako Bośniaka, Jugosłowianina i Serba, jako spiskowca i terrorystę. Przyjechał tu do szkoły i uczył się tego, czego uczyło się Sarajewo, stolica prowincji, która właśnie wstępowała na drogę reform. Opóźnione w rozwoju społeczeństwo musiało szybko dojrzeć, a razem z nim dojrzewał on. Z osmańskiej dekadencji, zacofania i setek lat upadku potężnego onegdaj cesarstwa Bośnia wskoczyła prosto w erę tramwaju elektrycznego, filmu i gramofonowych płyt. W ciągu jednego pokolenia, na przestrzeni życia jednego człowieka, zdążyły nawarstwić się doświadczenia kilku wieków, pełne sprzeczności i paradoksów. Sam Gavrilo Princip, najpierw trzy dni i trzy noce telepiąc się z rodzinnego Obljaja do Bugojna, a potem raptem w kilka godzin przyjeżdżając szybką koleją do Sarajewa, wkroczył w krótki i tragiczny okres dojrzewania, który upłynął mu pod znakiem zarówno mitycznej historii, jak i modernizmu, buzdygana Królewicza Marka i machiny piekielnej Piotra Kropotkina. Te dychotomie, podobnie jak uczucia do Sarajewa, nie dawały mu do końca spokoju. Którejś nocy przed zamachem, kiedy słowa zaczęły już mu ciążyć ołowiem, wypowiedział to słynne wstrząsające zdanie, które jak echo własnego strachu i przerażenia wraca do mnie z każdym wspomnieniem Sarajewa 1992 roku i wszechobecnego wówczas huku eksplodujących min i bomb: „Gdybym mógł zamknąć čaršiję w pudełku zapałek, natychmiast puściłbym ją z dymem”. Gavrilowi te słowa przypisał jego gimnazjalny kolega, pisarz i przyszły dyrektor Teatru Narodowego Borislav Jevtić, skądinąd człowiek skłonny do patosu i przesady, lecz kiedy płonęła nie tylko čaršija, ale całe Sarajewo, i wyglądało na to, że razem z nim spłonie nasze życie, wszystkie nasze historie i cała pamięć o świecie, który nas ukształtował, wtedy brzmiały one jak najpoważniejsze oskarżenie pod adresem reżyserów tego krwawego spektaklu. Bo Sarajewo rzeczywiście było wtedy zamknięte w pudełku zapałek i gdyby w tym pudełku zgorzało, nikt by – ani na Wschodzie, ani na Zachodzie – po nim nie zapłakał. W tamtych dniach obwiniałem Gavrila Principa i niewykluczone, że właśnie dlatego dwadzieścia lat później wróciłem do tego tematu. Wiosną 1992 roku miałem wrażenie, że z serbskich haubic wali do nas sam Gavrilo, dziś natomiast wydaje mi się, że on palił się wtedy tak samo jak jego miasto, w którego zgliszczach zaginęła pamięć o nim i nadzieja, że misja Królewicza Marka i księcia Kropotkina kiedykolwiek zostanie doprowadzona do końca.

W nocy z czwartku na piątek, z 4 na 5 czerwca 1914 roku, Gavrilo pojechał pociągiem do miejscowości Hadžići do swojego starszego brata Jovy. Brat był smutny, martwił się, bo nie miał pieniędzy, a dziesięć dni wcześniej urodził mu się syn. Gavrilo, chcąc go rozweselić, skłamał, że w Belgradzie skończył już siódmą i ósmą klasę i na jesieni czeka go matura. Jovo prawdopodobnie nigdy nie dowiedział się prawdy o szkolnych niepowodzeniach młodszego brata, a nawet jeśli kiedyś ją poznał, straciła jakiekolwiek znaczenie, bo Gavrila nie było już wtedy wśród żywych.

Tej nocy młodszy brat przekonywał starszego, że lepiej synowi nie dawać imienia po dziadku, pradziadku czy – jak to mają w zwyczaju bogobojni chłopi – świętym, którego wspomnienie przypada w dzień urodzin dziecka, tylko wpisać w jego imię życzenie, dobrą wróżbę – niech się nazywa Slobodan. Mimo że w tamtych czasach to imię nie było zbyt popularne, Jovo posłuchał rady i tak oto na świecie pojawił się Slobodan Princip Seljo, człowiek, który – podobnie jak Franjo Kluz, Marijan Badel, Josip Kraš czy Rudi Čajavec[10] – powojennym pokoleniom sarajewian kojarzył się przede wszystkim z nazwami maszyn, ubrań, fabryk, ulic, organizacji studenckich lub stowarzyszeń kulturalno-artystycznych.

Bratanek najpierw uczył się w tym samym gimnazjum co jego słynny wujek, a potem studiował w Belgradzie na Wydziale Technicznym. Wcześnie wstąpił do Związku Komunistycznej Młodzieży Jugosławii i partii komunistycznej i razem z Hasanem Brkiciem i Slavišą Vajnerem Čičą został jednym z inicjatorów działań powstańczych w regionie Sarajewa. Zmarł na tyfus plamisty w czasie trzeciej niemieckiej ofensywy w maju 1942 roku we wsi Šćepan Polje niedaleko Fočy. Orderem Bohatera Narodowego odznaczono go jako jednego z pierwszych, bo już 6 listopada 1942 roku. Tak oto do legendy przeszedł człowiek, który nie nazywałby się Slobodan, gdyby młodszy brat nie nakłamał starszemu o swoich sukcesach w szkole.

W sobotę 6 czerwca Gavrilo Princip wcześnie rano wrócił do Sarajewa. Powód tego powrotu jest frapujący. Otóż tego dnia młodobośniacy z Serbsko-Chorwackiej Młodzieży Narodowej zorganizowali charytatywny bal na rzecz chorwackich szkół na Istrii. Ile zebrali pieniędzy – nie wiadomo. Wiemy natomiast, że wśród uczestników imprezy byli ludzie, których nazwiska, tak czy inaczej, zapisały się później na kartach historii: spiskowcy, zamachowcy, poeci i pisarze, historycy, aktorzy, reżyserzy teatralni, słowem: cała zbuntowana elita jednego europejskiego miasta na rozdrożu. Ówczesne Sarajewo przypominało bowiem kogoś, kto dopiero ocknął się ze snu i nie potrafi jeszcze stwierdzić, kim jest. Odpowiedź na to pytanie z pewnością byłaby inna, gdyby beztroskie wczesne lato 1914 roku nie skończyło się zamachem. Jeden strzał zdecydował o losie całego miasta i sprawił, że już zawsze kojarzyć się będzie ono z zabójstwem arcyksięcia i wybuchem Wielkiej Wojny. Niedługo po jej zakończeniu, również na rubieżach Europy i przy marginalnym zainteresowaniu opinii publicznej, doszło do pierwszych wysiedleń z Istrii, między innymi tych dzieci, na które zbierali pieniądze młodobośniacy. Wtedy też na jakiś czas z półwyspu zniknęły chorwackie szkoły.

Dynamika następujących po sobie fal przymusowych emigracji i zapomnienia spowodowała, że dziewięćdziesiąt lat później w Chorwacji opowieść o Gavrilu Principie uczestniczącym w prochorwackim balu charytatywnym wydaje się zupełnie nieprawdopodobna, co stanowi dowód na to, że wymazywanie historii prowadzi do postępującej banalizacji życia pojedynczego człowieka i całych społeczeństw. Efekt jest taki, że codzienność współczesnej Chorwacji, w porównaniu z codziennością czasów Gavrila Principa, roku 1914 czy w ogóle pierwszej wojny światowej, jest tak prosta, aż można by pomyśleć, że od zawsze panował tu pokój i nigdy nie było wojny.