Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Dwadzieścia osiem lat od pierwszego wydania "Sarajewskiego Marlboro" i trzydzieści od roku, w którym rozpoczęło się oblężenie Sarajewa, Miljenko Jergović wraca do tamtych czasów. Jak pisze w notatce do książki, „jeśli chodzi o temat, układ opowiadań i strukturę, jest to kopia «Sarajewskiego Marlboro», choć ani jeden tekst nie został powtórzony”. Czytamy więc o innych ludziach, których łączy wspólnota losu pod nieustannym ostrzałem, a różni tożsamość narodowa. Są wśród nich także – jako bohaterowie albo postaci epizodyczne – ci, którzy pojawili się w pierwszym Marlboro. Wyraźniej i bardziej wprost niż w „książce matce” są ukazane różnice tożsamościowe i wszystko, do czego doprowadziły wojna i niemal czteroletnie oblężenie miasta. Zrozumienie i empatia, jakimi Jergović obdarza swoich nowych – tak samo jak starych – bohaterów, pokazują też, co znaczy rozumieć i czuć Sarajewo.
Tym razem książkę otwiera zapamiętany z wczesnego dojrzewania film, a zamyka historia dwóch wazonów, świadków historii rodu, które przetrwały wojny i liczne przeprowadzki, a stłukły się dopiero „mocą natury” w zagrzebskim trzęsieniu ziemi 2020 roku.
"Między mną i tamtym czasem – pisze autor – stoi dorosły, dojrzały człowiek, który ma dokładnie tyle lat, ile miałem podczas tej wojny. Tym człowiekiem jestem ja, tak jak i tamtym człowiekiem byłem ja. «Trzej do Kartalu», to książka tego drugiego człowieka, którego opowiadania mówią o tym samym, o czym mówiły te z «Sarajewskiego Marlboro»,. Teraz chcę, żeby upłynęło jeszcze trochę czasu, abym opowiadania z jednej książki mógł przeczytać jednocześnie z tymi z drugiej”.
W powstaniu "Trzech do Kartalu", tomu opatrzonego podtytułem "Sarajewskie Marlboro remastered", mają swój udział wydawca i tłumaczka. Kiedy przygotowywaliśmy wznowienie, zamarzyło się nam wydanie wzbogacone o nowe opowiadanie lub nowe opowiadania. Autor odmówił, ale wkrótce przysłał trzy nowe teksty, potem pięć, a w końcu całą nową książkę. I tak jak Miljenko Jergović, możemy opowiadania z jednej książki przeczytać jednocześnie z tymi z drugiej.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 332
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
NIEOMIJALNY SZCZEGÓŁ BIOGRAFII
Kino
Na stole w pokoju leży zielony okrągły przedmiot. Zrobiony jest z gumy, ma w środku wilgotną gąbkę, na którą w nieregularnych odstępach czasu opuszczają się palce, a potem łapią ze stołu papiery, kartkują blok z formularzami, szukają czegoś wśród setek dokumentów. Jest pora bilansów końcowych i czyham na moment, kiedy palce opadną na gumowy przedmiot i zwilżą się na gąbce, po czym łapię go, ten bezimienny przedmiot, który wcale nie jest łatwo opisać, zbliżam go do nosa i głęboko wdycham gumowy zapach. Zapach jest paskudny i nęcący. Przechodzą mnie od niego ciarki, delektuję się jego ohydą. I natychmiast odkładam przedmiot na miejsce, żeby palce go znalazły, gdy tylko zrobią się suche, żeby okulary, które za każdym razem zsuwają się z nosa, nie skierowały się ku mnie, żeby nie rozległ się głos, który mnie upomina, bym tego nie robił. I tak upływa czas, mija sobota, jest luty, ale grzejnik jest wyłączony, na dworze ciepło jak w maju, rozwijają się smętne pączki na poczerniałych gałęziach w ogródkach i avlijach[*][1], miauczą i lamentują koty nad smutkami swojej płci, a ludzie są coraz bardziej nerwowi, bo zima zawiodła. Mam dwanaście lat. Węzły chłonne mi nabrzmiały, ale sprytnie to ukrywam. Wierzę, że jestem śmiertelnie chory i dlatego nic nie mogę czytać. Każda książka jest za gruba, przez ten mój stan żadnej nie kończę. Jedyne, co mnie naprawdę cieszy, to moment, kiedy trzy palce, wskazujący, środkowy i serdeczny, opadną na zwilżacz, żebym go zaraz mógł złapać i głęboko wdychać jego gumowy zapach.
Palce popychają do góry okulary, które opadły już na czubek nosa, po czym ręka zostaje w powietrzu i zdejmuje okulary.
– Veljko się nie odezwał, pójdziesz ze mną do kina?
Veljko to jej chłopak, kawaler, kochanek – nie wiem, które z tych słów jest właściwe – jedna z dwóch, trzech wielkich miłości jej życia. Już od lat pływa na statku, odwiedza porty na całym świecie i przysyła jej widokówki z krótkimi, oficjalnymi pozdrowieniami. Bez miłosnych wyznań, odpowiednich na pocztówkach, jakie osamotnieni marynarze piszą do swoich ukochanych. Jest żonaty, ma dwoje dzieci, na statek, ona tak myśli, zaciągnął się, żeby nie być z żoną, której nie kocha, a za to wysyłać widokówki do tej, którą kocha. Nie pisze tego jednak, bo widokówki każdy czyta.
Z jakiegoś włoskiego portu zawiadomił, że w Splicie będzie ostatniego dnia stycznia, a do Sarajewa, jeśli nie spadnie wielki śnieg, ruszy w drugą sobotę lutego. Wtedy w kinie Dubrovnik będą już grali film, o którym mówi cały świat. Nie był na nim w Hongkongu tylko dlatego, żeby oglądać ten film z nią. Niech więc kupi bilety, a on zadzwoni rano, w drugą sobotę lutego, zanim wyjedzie ze Splitu do Sarajewa.
Kupiła bilety, ale on nie zadzwonił. Czekała na niego do piątej. I kto wie, co się roiło w jej głowie. Nigdy nic o tym nie wiedziałem. A nie mogłem pytać. Musiałem wymyślać, co ona myśli. I wymyślając, zamiast o niej pisałem o sobie.
W końcu zrezygnowała. Może miała jeszcze nadzieję, kiedy palcem wskazującym przesuwała okulary po grzbiecie nosa, a potem, z ręką, która została w powietrzu, zmieniła zamiar:
– Pójdziesz ze mną do kina?
Głosem jak przed kłótnią. Jeśli powiem, że nie, ona też nie pójdzie i będzie do późna siedziała nad bilansem, a potem przykryta z głową zaśnie obok pełnego papierów stołu. Będzie zła i obrażona, i jutro będzie miała migrenę. Chciałbym się na niej zemścić i powiedzieć, że nie pójdę z nią do kina, ale tego nie mówię. Film mnie ciekawi. Kto wie, w jakim stanie będę w następny weekend, kiedy mógłbym pójść do kina sam.
– A Veljko?
– Nic. Nie zadzwonił.
To pytanie było małą zemstą. Paznokciem, który skrobnie otwartą miłosną ranę i zaraz się cofa.
Schodziliśmy w dół Sepetarevcem, krok po kroku, jakbyśmy zsuwali się po zboczu wzgórza, gdzie nie obowiązują zasady grawitacji. Rozłożyłem ręce i przytuliłem wilgotne wiosenne powietrze. Przytuliłem mrok, który o tej godzinie i w tej porze roku jest głęboki jak noc, i wyraźnie, jak mało kiedy wcześniej, czułem lekkość wszechobecnego bytu i znikania. Stawiam guliwerowe kroki, rzucam się pędem w dół, po obu stronach przemykają okna sąsiadów, dobrze znane żyrandole, samotne nagie żarówki w domach nieszczęścia, kanapy przykryte kraciastymi narzutami, na ścianach kilimy z czarnym kamieniem w Mekce, drobnomieszczańskie lampy z kutego żelaza, kolorowe tapety, oświetlone kołyski, twarze starych ludzi rozjaśnione jak na świętych obrazach, zdenerwowana kobieta w średnim wieku właśnie połyka lekarstwo, czyjś ojciec otwiera drzwi regału nad włączonym telewizorem, trwa mecz, w którym ktoś kogoś zwycięża, ale na koniec nasi zawsze są pokonani; wszystko to i jeszcze więcej ukazuje się moim oczom, kiedy spojrzę w lewo, kiedy spojrzę w prawo, a gdy patrzę prosto i idę prosto, przede mną i pode mną otwiera się miasto, tak jak otwiera się świadomość kogoś, kto się właśnie obudził, kto jeszcze nie zdążył pomyśleć o niczym przykrym. Potem, idąc, uciekając przed wyobrażoną śmiercią, obmacuję nabrzmiałe gruczoły na szyi, wsuwam ręce pod pachy, szukam opuchniętych węzłów, w przerażeniu rozkoszuję się tym nagle skróconym czasem. Jakby niczego już miało nie być po filmie, na który idziemy.
– Co ci jest, co ty wyrabiasz?
– Nic – odpowiadam i wciągam głowę w ramiona.
Jesteśmy w mieście, przed sklepem na ulicy Tity, i wszystko staje się płaskie. Świat odzyskuje przyciąganie i każdy przedmiot ma znowu swój ciężar. Ona kupuje w kiosku papierosy, milde sorte, ja maszeruję za nią, zachwyca mnie neonowe światło w lodówkach i zamrażarkach, w długich, zimnych niebieskawych rurkach, w których jest wieczna obietnica życia po śmierci. W sklepie latają i bzyczą wcześnie obudzone zapowiedzią wiosny muchy. Zerkają na kawałki mięsa na styropianowych tackach niedokładnie zawinięte w przezroczystą folię, ale nie zapuszczają się w mróz i zimno. Wierzą biedne, że po tej stronie jest wieczne lato. Drwię z much, żal mi ich, ani trochę nie wątpiąc, że jestem mądrzejszy niż one.
Przed kinem tłok. Zapachy wody po goleniu i ciężkich damskich perfum, przedwojenni panowie w szarych garniturach i kapeluszach, panie szukają czegoś w torebkach, ona się z kimś wita, ja patrzę na ludzi za grubym, ciężkim szkłem, którzy już weszli do środka, dobrze się bawią, rozmawiają, a przed nami jeszcze długa droga, przed nami chaotyczna kolejka, tłum pcha się do wejścia, ku dwóm młodym ludziom, letnim pływakom i skoczkom do wody z wysokiej skały w Zaostrogu i Trpnju. Sprawdzają bilety i minie sporo czasu, zanim do nich dotrzemy, jest rok 1978 albo 1979, sobota w połowie lutego, i czas wciąż jeszcze płynie powoli. Kiedy ona nie patrzy – zdenerwowana, bo ma ochotę na papierosa, a palenie jest w kinie zabronione, więc już myśli tylko o tym zakazie – dotykam szyi, wsuwam ręce pod koszulkę, pod pachy, wędruję, szukam nowych węzłów chłonnych, tych gruczołów-aniołów mego rychłego końca, dotykam ich, jakby to obmacywanie mogło odkryć i potwierdzić jakąś ostateczność. To klęska, myślę, chociaż nic o niej nie wiem. Jestem u schyłku dzieciństwa, tej wielkiej epoki klęski, i wszystko, co przeżyłem, z czym dorastałem, było pod znakiem klęski i upadku. Upadałem, rosnąc. Do szkoły chodziłem, żeby upadać. Moja wyobraźnia rozleciała się jak przemoczone tekturowe pudełko, z którego wysypują się i turlają w dół owoce głogu, okrągłe, gruzłowate kulki, i przez tę gruzłowatość, turlając się, podskakują. Wkrótce ich nie będzie. Taka jest też moja wyobraźnia, zmarniała przez szkołę, dorastanie i ratowanie się przed wszystkim. Tylko dorosła, rozsypana wyobraźnia nie boi się ciemności. Ja już się jej nie boję, ale obawiam się gruczołów, które pęcznieją i puchną, w których coś się gromadzi.
– Co ty robisz? Złapałeś pchły od kota?
– Kocie pchły nie przechodzą na ludzi.
– No to dlaczego się drapiesz? Nie masz przypadkiem świerzbu?
– Nie drapię się.
– A co robisz?
– Grzeję ręce.
– Zimno ci?
– Nie jest mi zimno, tak sobie grzeję.
W końcu weszliśmy. Słychać dzwonek. Powietrze jest chłodne. Pracują duże niewidoczne wentylatory. Pachną tajemne alpejskie kwiaty. Noga za nogą, maleńkimi kroczkami, jak staruszkowie o kulach wchodzimy do sali. Jesteśmy na balkonie. Balkon w kinie Dubrovnik jest szeroki i przestronny. To najlepsze miejsca, najdroższe bilety. Kupiła najdroższe bilety w nadziei, że Veljko przyjedzie. Pierwszy raz robi mi się jej trochę żal. Poczucie samotności, bo Veljko nie przyjechał, to dorosła forma strachu przed ciemnością. Myślała, że nie będzie sama, że tego wieczoru będzie w kinie, na najlepszych miejscach, z nim. Że w końcu będzie niesama, w ciemności bez ciemności, w kinie.
Miasto całe w błocie. Przemysł ciężki – Zenica – wysokie, smukłe kominy z wypalanej cegły, doskonale okrągłe, cienkie cylindry wznoszą się w niebo, wali z nich gęsty czarny dym ludzkości na drodze postępu. Przyjaciele w koszulach w kratę. Wypady do miasta po pracy w hucie, w fabryce postępu. Kufle piwa utrwalane whisky, długie rozmowy, wyprawy w noc, niedokończone historie miłosne...
I życie w precyzyjnie synkopowanym rytmie, który odróżnia świat od raju, rzeczywistość od filmu. Film jest precyzyjnym synkopowaniem życia. Czuję to, kiedy siedzimy w ciemności zatłoczonego kina Dubrovnik, w samym środku powietrznej burzy mocnych klimatyzatorów, zakupionych niedawno jako ostatni krzyk przemysłu elektronicznego, fabryki postępu. Ale z urządzeniem nie przyszła instrukcja obsługi albo nie znają angielskiego, więc nie umieją jej przeczytać, albo coś ich pogania, tych ludzi, co rządzą kinem, każe im ustawiać urządzenie na największą szybkość i powietrze wymienia się w atakach potężnych wiatraków, śmigieł, dmuchaw, które za jednym zamachem zagarniają go tyle, ile mieści się w całym roku. A z powietrzem, wydaje mi się, poruszają też czas. Czas w lawinie godzin, dni i lat toczy się, wszystko przed sobą niesie, obala ludzi i budowle, szarpie wspomnienia, wkłada je do książek jak do grobów. Do książek, do uczniowskich bloków, notatników, pamiętników, terminarzy, dzienników i kalendarzy, z datami zakreślonymi flamastrem, długopisem, który słabo pisze, czerwonym końcem dwukolorowego ołówka; zapisuje na odwrocie rachunków za telefon i ogrzewanie, na papierze, w który kto wie ile lat temu piekarz owinął ci chleb, na skrawku papieru z numerem telefonu – czyjego?, obok numeru nie ma imienia – na papierkach oddartych z gazet i włożonych w niedoczytane książki, wszędzie tam czas odkłada wspomnienia, opuszcza je jak do trumny, jak do grobu.
W tym momencie wymacuję węzły na szyi. Ona uderza mnie w rękę. Jakim cudem to widzi? Jest ciemno.
Potem siadają dokoła pianina, śpiewają wielką amerykańską pieśń i z tej pieśni, jak cięcie nożem, nagle znajdują się w Wietnamie. Gdzie przyjaciel próbuje wyciągnąć przyjaciela z szaleństwa w samym środku gry w rosyjską ruletkę.
To pamiętam.
– Widzisz to? – mówię prawie głośno.
Jakiś człowiek upomina mnie, żebym nie gadał w kinie. Tylko na to czekał.
Potem idą napisy końcowe, ludzie wstają z miejsc, wszędzie zapalają się lampy i oświetlają życia, które przez dwie, trzy godziny były uśpione, a teraz pada na nie światło. Staram się nie szukać gruczołów, które w międzyczasie nabrzmiały. Nagle w światłach kina Dubrovnik składają mnie, jak mechaniczną lalkę zrobioną z kilku części, ukryte przedtem lęki. Film się skończył, a teraz życie.
Wychodzimy, noga za nogą, drobnymi kroczkami, jeszcze starsi, wszyscy oprócz mnie są jak zahipnotyzowani, jak uśpieni filmem. Film pokonał mój strach przed powiększonymi węzłami. I kiedy będę go oglądał, a ten film w ciągu następnych czterdziestu lat obejrzę jeszcze co najmniej dwadzieścia razy, pomyślę, choć przez chwilę, o swoich węzłach chłonnych. I dotknę, może, palcami prawej ręki, palcami lewej tych trzech, które nigdy się nie wchłonęły.
Potem, po wyjściu z kina, kiedy nasz krok stał się dłuższy, usłyszałem westchnienie, ze wszystkich płuc w jednej chwili, a może w kilku chwilach, jakbyśmy falami wypływali na ulicę. Wszystko się bieli w tym mroku, w tej ciemności, w tej strasznej nocy. Powietrze jest ostre jak jedwab, jakby od naszego wejścia do kina minął cały wiek, i śniegu jest co najmniej metr. Pada dalej, a my nie widzieliśmy, jak się zaczęło. I nie mogliśmy sobie wyobrazić, że tak sypie. Nie jest już duszno, jest zimno, ale tak zimno, że robi się lekko w płucach i na duszy.
Idziemy w górę przez Wielki Park. Ona się śmieje.
– Czemu się śmiejesz? – pytam.
– Po prostu się cieszę.
W następnej chwili jej śnieżka trafia mnie w głowę, w tył głowy, wcale nielekko, i po karku spływają mi lodowate grudki śniegu. Przebiega mnie dreszcz, odwracam się, co ci się stało, mam ochotę spytać, ale nie pytam, tylko zagarniam dłońmi śnieg, jak mściciel, a ona krzyczy:
– Nie, przestań! – jakbym już ją trafił, jakbym już wepchnął jej pełną garść śniegu za kołnierz.
Tej nocy ostatni raz biłem się śnieżkami z matką.
REKONSTRUKCJA ZDARZEŃ
Nauczycielka
– A do której szkoły chodziłeś, synku? – zapytała, żeby jakoś rozbić milczenie.
– Nie jestem niczyim synkiem, moja mama odeszła – odparł ponuro.
Ona na to skuliła się, zamilkła, jeszcze głębiej wciągnęła głowę w ramiona i szła dalej. Asfalt był wilgotny po porannej ulewie, ale świeciło słońce i wszystko dokoła pachniało, tak jak latem w tym mieście pachnie deszczem. Patrzcie, rym: mieście – deszczem, pomyślała, odpędzając niemiłe uczucie.
Przodem szedł czarny, wysoki. Tego znała. Przed wojną wystawał przed samem koło Świętego Antoniego, palił i pił piwo z butelki. Czasami zrzucił ludziom węgiel do piwnicy. Próżniak, ale poczciwy. Czasami się ukłonił.
Teraz idzie i się nie odwraca. Lufa jego karabinu uderza o klamrę u pasa, co drugi krok słychać dziwny metaliczny dźwięk. Więcej nic. Tylko plaskanie ich tenisówek na mokrym asfalcie. I szuranie jej kapci.
Kiedy przyszli, byli surowi. Nie pozwolili jej włożyć porządnych butów, musiała iść w kapciach. Chyba się przestraszyli. I dla nich jest to nowe. Dla każdego jest nowe, westchnęła, zatroskana cierpieniem świata.
Mały szedł za nią. Jasna cera, jasne włosy, piękny jak anioł. Taki, że nawet jej doświadczone oko nie potrafi rozpoznać jego wieku. Może mieć dwadzieścia pięć lat, ale równie dobrze piętnaście. Dzieci poszły na wojnę. Jej dzieci. Ale wojna nie jest gdzieś daleko, na froncie, tylko tu, blisko, na ulicy, gdy tylko wyjdziesz z bramy, miniesz avliję.
On, w odróżnieniu od czarnego, jest uprzejmy i delikatny. Wie, że ona szybciej nie może. Nie mogłaby, nawet gdyby była w butach. Na szczęście kapcie są nowe. Kupiła je miesiąc przed wojną. Poszła po coś do miasta, był ładny dzień, taki jak ten, więc pomyślała, że wszystko będzie dobrze, weszła do sklepu i kupiła kapcie. Tak bywa. I patrzcie, teraz się te kapcie przydały.
– Do Borišy Kovačevicia – cicho powiedział mały.
– A, chodziłeś do podstawówki imienia Borišy Kovačevicia – ucieszyła się.
Próbowała sobie przypomnieć nauczycielki, ale nadaremnie. To było dawno. A nigdy nie była mocna w nazwiskach. Pamięta twarze wszystkich chłopców i dziewczynek, swoich uczniów. Pamięta, w której części klasy siedzieli, w której ławce. Ale jak się nazywali – za nic. Nawet jeśli ich trzydzieści lat nie widziała, rozpoznaje dzieci w twarzach i sylwetkach dorosłych. Zagaduje ludzi na ulicy, a imion nie zna. Mówi synku do chłopców i dziewczynek, a naprawdę do pań w średnim wieku i łysych, brzuchatych urzędników, robotników, inżynierów, doktorów. Patrzą i wcale jej nie poznają. Nie pamiętają, że chodzili do szkoły. Mówi do nich: wstydziłbyś się, byłam twoją nauczycielką. I wtedy każdy się uśmiecha. Już ona umie postępować z dziećmi...
No i nie pamięta nazwisk nauczycielek ze szkoły imienia Borišy Kovačevicia. Choć zna je wszystkie. Był tam też jeden nauczyciel. Młody, wstydliwy, rumienił się jak panienka. A Czarnogórzec! Wszyscy się z niego nabijali.
Pod jej nogami stromizna jest coraz większa. Asfalt coraz suchszy. Wkrótce nie będzie śladu po deszczu. Kiedy się odwraca, a coś każe jej odwracać się często, widzi, jak w zupełnej ciszy paruje miasto. Jej miasto. Tu się urodziła i tu została. Mogli wyjechać, ale jakoś nie wyjechali. On teraz leży w grobie na Barach. Na szczęście nie dożył tej wojny. Nie zniósłby tego, serce by mu pękło. Kiedy byli młodzi, ona chciała wyjechać, zobaczyć ludzi, miasta. Dobrze się czuła w Belgradzie, bo Belgrad był duży. I w Zagrzebiu. On prosił: cicho, nic nie mów, bona[2] nieszczęsna, gdzie chcesz się stąd ruszać? A ona: miasta, miasta, miasta. Kiedy nie wiedział, co jeszcze powiedzieć, pytał: i co, zostawisz dzieci? Na to ona: no dobrze, jeszcze tylko ten rocznik doprowadzę do egzaminów, potem jedziemy. W końcu nigdy nie wyjechali. A on, ten łobuz, ją oszukał! Nie zależało mu na dzieciach, tylko na Želji[3]. Co drugą niedzielę ruszał piechotą na Grbavicę, na mecz. Zawsze nosił ich znaczek w klapie płaszcza, został tam, kiedy umarł. Zdjęła go, żeby zobaczyć, co jest pod spodem. A tam okruszki, próchno, czas. Życie. I co by robił, gdyby tego dożył? On, taki, jaki był? Co by robił w co drugą niedzielę? Ale dzięki Bogu nie było go przy niej. Gdyby nie on, może by teraz naprawdę była w Belgradzie. Sama – bo ich jedyny syn na szczęście jest za granicą, w Niemczech – bez nikogo, pośród ludzi, których nic nie obchodzi. Nie obchodzi ich, że ją, która teraz patrzy im w oczy, codziennie zabijają w Sarajewie. Jak by z nimi żyła? O czym by rozmawiali? Więc dobrze, że nie pozwolił jej wyjechać.
– A jakim byłeś uczniem? – spytała.
– Bardzo dobrym – odrzekł natychmiast.
– Słusznie, tak jest najlepiej. Najpierw bardzo dobry, a z wiekiem coraz lepszy. Niektórzy celujący potem się psują. A co ci szło najlepiej?
– Wuef, muzyka, rysunki.
– Po co ja głupia pytam! Bezbeli[*], każdy chłopiec tak odpowiada. Wuef, jasne. Dlatego teraz możesz...
I nagle nie wiedziała, co jeszcze wymyślić, jak zakończyć to zdanie. Chciała powiedzieć coś w rodzaju: dlatego teraz możesz być żołnierzem, obrońcą miasta. Coś jednak nie dało jej tego wymówić. A nie istniało nic innego, co mogłaby powiedzieć. Więc umilkła. Starzy ludzie, pocieszała się, często milkną. Nie czuła się stara, ale inni tak ją widzieli. To czemu tego nie wykorzystać.
Odkąd wyruszyli – a idą już pełną godzinę, pod nogami mają coraz większą stromiznę, jej stopy zaczynają się wyślizgiwać z kapci – nie było słychać ani jednego wybuchu. Żadnego granatu, miny, pocisku. Tylko od czasu do czasu jazgot krótkiej serii, jakby ktoś na podwórku rąbał drewno, albo echo powracające z drugiego końca kotliny. Czasem huk samotnego karabinu, jakby w lesie, u Turgieniewa, myśliwy trafił dzika. Pomyślała, że tak pogodnego dnia nie było od początku wojny.
– Dziś jest jakoś cicho – mówi, ale mały nie odpowiada. Może rozpoznał coś w jej niedokończonym zdaniu. To ją zmartwiło.
Zawsze w dni wielkiego ostrzału, a od poniedziałku do przedwczoraj takie właśnie były – dzisiaj jest chyba sobota – coś się w niej zmieniało. Najpierw chwytał ją, tak jak wszystkich, strach. I wtedy robiła to, co ludzie robią, kiedy się boją. Gdy strach znikał, a znikał, jeśli ostrzał trwał zbyt długo albo jeśli dźwięk wybuchów coraz bardziej się zbliżał, jeśli słyszała brzęk tłukącego się szkła, ogarniał ją jakiś dziwny spokój. I poczucie, że ze światem wszystko jest w porządku, bo na końcu następuje sprawiedliwość. A ona jakimś cudem jest częścią tej sprawiedliwości i tego okupienia wszelkiego zła.
Potem dziwiła się samej sobie. Jaka sprawiedliwość, co się z tobą dzieje? I jakie okupienie wszelkiego zła?
Dziwiła się i śmiała z siebie, bo wydawało jej się, że na stare lata straciła rozum i stała się religijna. Bo wszystko to, co do niej przychodzi, to były religijne formuły. I sprawiedliwość, i okupienie zła, no i ten spokój! Jakże, nieszczęsna, możesz być spokojna, kiedy pociski padają coraz bliżej. To nie spokój, to mechanizm obronny, ma go każda ludzka istota.
Nigdy nie wstąpiła do partii. Była jedyną bezpartyjną wśród nauczycieli. Ale podczas gdy Mejra, Rasema i Katica obchodziły swoje bajramy i boże narodzenia, potajemnie wierzyły w to Coś, jej Niebo było puste, całkiem tak jak u Lenina czy Karola Marksa. Niczego nie było. Teraz też nie ma. Lecz jakby coś było w tych dziwnych chwilach, kiedy jej się wydaje, że zło trzeba jakoś okupić.
– Jaki dziś dzień? – zapytała, bo przestała być pewna, czy jest piątek, czy sobota.
– A jakie to ma znaczenie? – nagle, niepytany, odwrócił się czarny. I stoi, jakby wyrósł z bruku, wielki i ponury. Nad jego głową jest niebo, ruiny i sosny. Świat na opak wywrócony.
Na kieszeni czarnego munduru ma, widziała to już, kiedy wychodzili z domu, wyhaftowany złotą nicią labirynt arabskich liter, znaków i słów.
Przestraszona przystanęła tak gwałtownie, że mały uderzył ją lufą karabinu w nerki. Zapędził się. Ale jak to, zapędził się pod górę?
Szybko myślała, co teraz powiedzieć, co zrobić. Nie wiedziała, dokąd idą, a pytać więcej nie mogła. Trzeba było wymyślić coś innego.
– A cóż to masz napisane na kieszeni, synku?
Patrzył na nią i milczał. Oczy miał spokojne i puste. Nie był zagniewany. Tylko udawał. W gruncie rzeczy był taki sam jak wtedy, kiedy stał pod samem koło Świętego Antoniego i pił piwo.
– Idziemy! – powiedział, odwrócił się i powoli szedł dalej.
Czuła, jak na dużym palcu lewej nogi robi jej się pęcherz. Co tam, pęcherz to nic groźnego. Nie ma już czasu na pęcherze.
Coś innego ją dręczy. Najpierw nie chciała się nad tym zastanawiać, przywoływała w pamięci inne myśli, ale już ich więcej nie ma. Jest zmęczona i brak jej siły, by myśleć o czym innym. Nie będzie już o nic pytała małego. Nie wypada, skoro nie chce mówić. A nie wypada w ogóle. Kim ona jest, żeby denerwować obrońców miasta? Jak to ładnie brzmi: obrońcy miasta. Czego jeszcze można bronić na tym smutnym świecie oprócz miasta. Miasto jest muszlą wspomnień. Wszystko, co jej, jest dużo niżej. Ta kotlina też jest w jej głowie, a nie na ziemi.
Na próżno usiłuje odegnać strachy całego dnia. Tę mękę, która, teraz tak myśli, nadeszła z niespodziewanymi religijnymi majakami, ze spokojem w duszy, kiedy minął wielki strach. I z poczuciem, że naprawdę jest sprawiedliwe, aby ona była tą ofiarą, którą okupi się wszystkie inne. Ej, bona, co ci przychodzi do głowy? Wyobrażasz sobie, że jesteś Jezusem? Przez chwilę słyszała w sobie jego głos. Śmieje się i stoi na środku pokoju, w płaszczu, z Želją w klapie, i drwi z jej nagle nabytej religijności.
Ech, gdyby miała rozum, nie wpuściłaby w dniach wielkiego ostrzału takich myśli do głowy, tylko spokojnie i rozważnie przejrzałaby szufladę z bielizną i znalazła porządne majtki, stanik, kombinację. Wszystko czyste i niełatane! Nie takie jak to. Co ludzie powiedzą?
A potem nie było już asfaltu ani bruku. Nie było drogi. Tylko błoto i kamienie. Nie było już także kapci. Tylko bose nogi w podartych skarpetach. Grubych, wełnianych, żeby nie marzła. Skarpetach starych ludzi. Choć ona nie widziała siebie jako staruszki. Ale inni tak ją widzieli. A czasami można to dobrze wykorzystać. Nie było też oddechu. Tylko ciągła walka o powietrze, dziwne próby zaspokojenia płuc, które już miały dość. I była stromizna. Największa, o jakiej wie. Dopiero teraz wie. A całe życie spędziła w Sarajewie i nie wiedziała, choć musiała patrzeć na to miejsce, ilekroć znalazła się na drugim brzegu Miljacki. Słonecznym, a nie tym zatęchłym, jak go nazywają, gdzie mieszkała. Jak mogła patrzeć i nie widzieć, że jest tak stromo?
Nic więcej nie mogła powiedzieć, o nic zapytać, płuca jej nie pozwalały. A gdyby mogła, spytałaby, jak się nazywa to miejsce. To ważne, zdobywać nową wiedzę. Przez całe życie, aż do ostatniego oddechu. Żeby tylko nie musiała już oddychać.
– No, dalej – powiedział czarny do małego, który ciągle był za jej plecami.
Dobrze, że to on, pomyślała szczęśliwa. Mógł to zrobić ten nieuprzejmy. Uczucie szczęścia zalało jej myśli i nie było już podartych majtek, które ktoś mógłby na niej martwej zobaczyć. Na niej, która nagle nie może obciągnąć zadartej spódnicy.
To było już po kolejnym dalekim strzale, który rozległ się tego pięknego letniego dnia.
Szalone serce
Pero Magazynier przed wojną za małe pieniądze malował ludziom mieszkania. Na tej robocie, jak i na każdej innej, za bardzo się nie znał. Niechlujny, bałaganiarski, źle mieszał farby, jeszcze gorzej malował ściany i trudniej było po nim posprzątać, niż nie malować wcale. Ale ludzie go wzywali, bo był o połowę tańszy od najtańszego sarajewskiego malarza. Wzywały go zwłaszcza starsze samotne kobiety, emerytki, które lubiły go za to, że przy pracy mówił i mówił, i chętnie słuchały jego opowieści.
Pero nawet opowiadał niespecjalnie. I w tym, jak we wszystkim innym, był niechlujny, bałaganiarski i niegodny zaufania. Lubił skłamać, wymyślić, dodać, upiększyć, nie mogłeś wiedzieć, co jest prawdą i czy w jego opowieści w ogóle jest jakaś prawda.
Jak wszyscy ludzie w owych czasach opowiadał głównie o sobie. Takie było to Sarajewo. Gdy spotkałeś kogoś pierwszy raz albo gdy kogoś poznałeś, mówiłeś, kim jesteś, czym się zajmujesz. Żeby tamten wiedział. Ale i jemu zostawiałeś czas, żeby powiedział swoje. I ludzie rozmawiają, nie milknie gwar w naszej kotlinie. Gdyby jakimś dziecięcym samolocikiem nadlecieć nad Sarajewo i w przelocie nagrać głosy ludzi, słychać byłoby tylko, jak szemrzą, opowiadając bez końca o sobie i swoich bliskich. Jedni kłamią, inni nie umieją kłamać, więc mówią prawdę, a jeszcze inni trochę tego, trochę tamtego.
Pero Magazynier należał do tych, którzy kłamali, dlatego i to, co teraz o nim powiemy, nie musi być prawdą. Gadano, a i on tak mówił, że matka zaraz po urodzeniu zostawiła go na progu kościoła w Marijindvorze gołego, w pudełku po butach, z karteczką, na której niewprawną ręką napisane było jedno słowo: Pero. Potem wyszło na jaw, kim była kobieta, z czyjego rodu pochodzi Pero – ze Stupu, wnuk zbankrutowanego właściciela baru, z pochodzenia Włocha. Biedny Pero przechodził od jednej przybranej rodziny do drugiej i nigdzie nie zagrzał miejsca dłużej niż rok. Jeśli nie mniej. W ciągu pierwszych szesnastu lat miał co najmniej trzydzieścioro różnych macoch i ojczymów. Więc może nie jest dziwne, że potem tyle kłamał. A może nie kłamał, tylko wszystko to były kawałki niedokończonych żywotów, które nie rozpoczęły się od narodzin i nie skończyły śmiercią, bo Pera brali i oddawali, jak bierze się i zwraca książki z biblioteki, a on, biedak, zewsząd coś wziął.
Pero miał jedną fantazję: kim byłby i jakie byłoby jego życie, gdyby pradziadek i prababka, rodzice owego bankruta, właściciele gospody Dopolavoro w Stupie, nie przyjechali skądś z południa Włoch do Sarajewa. Pero dorastałby w Neapolu, w wiecznym słońcu, nigdy by nie marzł, buty by mu nigdy nie przemokły i może jego nieszczęsna matka nie zostawiłaby go pod kościołem w Marijindvorze w pudełku po butach... Pewnie że nie! W Neapolu nie ma ani Marijindvoru, ani kościoła w Marijindvorze, ani don Luki w tym kościele.
Daremnie mu ludzie mówili, że źle to sobie kalkuluje, że on, Pero, nie urodziłby się, gdyby jego prababka i pradziadek zostali we Włoszech, bo wtedy jego włoski dziadek nie spotkałby jego bośniackiej babki i nie urodziłby się bośniacki ćaća[4] Pera, nie mówiąc już o jego bośniackim dziadku i drugiej, bośniackiej, babce. Ale jego nie obchodziła ta matematyka, ta, o której było głośno w mieście położonym w kotlinie, w fantazji Pera istniały tylko Neapol i wieczne słońce, całe życie, a nie to rozłamane na trzydzieści części i na trzydzieścioro ojczymów i macoch.
– Jestem, mój Miralemie, jak wazon, który się rozbił – mówił, kiedy pewnego razu z litości nająłem go do malowania, a potem musiałem wziąć wolne w pracy i trzy dni sprzątać po nim mieszkanie.
Nie wiem, co chciał przez to powiedzieć, ale pewnie coś w związku z dzieciństwem w różnych rodzinach. Poznał nieszczęsny Pero Sarajewo lepiej niż ktokolwiek z nas.
I jeszcze czegoś o tym jego pradziadku nie wolno mi zapomnieć. Może Pero skłamał, może zmyślił tę historię, ale mnie się podoba, muszę ją więc zapamiętać i tutaj zapisać. I czy jest ważne, że to nieprawda? Nawet pisarze, powiedzmy Tołstoj lub Andrić, nie przedstawiają prawdy, a czy istnieje coś piękniejszego niż ich pisanie? I co lepiej mówi o naszym świecie – to prawdziwe, o czym rozmawiamy ty i ja, czy to, co wymyślił Andrić? Ech, synu, prawdziwsze jest wszystko, co ten pan wymyślił, od tego, co ja w życiu przeżyłem. Ale nie rozmawiamy teraz o moim życiu, tylko o życiu Pera.
No więc ten jego pradziad, właściciel gospody i świetny kucharz, o czym na Stupie wiedziano i bez fantazji Pera, w Bośni znalazł się pierwszy raz jako jeniec wojenny w 1917 roku. Co się stało i co go rzuciło do Sarajewa, jeden Bóg wie. Sam widzisz, jak to jest na wojnie. A tak samo, tylko jeszcze gorzej, jeszcze bardziej szaleńczo i krwawo, było wtedy. I tutaj ten pradziadek w jakiejś aščinicy[*] albo u kogoś w domu pierwszy raz zobaczył sogandolmę[*]. Lukići, lukčići, lučice[5] nie większe od ludzkiego oka, a w każdej mielone mięso i ryż, duszone w jakimś sosie, sama rozkosz, palce lizać i obgryzać! Kiedy w 1919 wrócił do domu, ciągle opowiadał żonie o tych cebulkach nie większych od ludzkiego oka, faszerowanych mięsem i ryżem, w jakimś sosie, a żona we Włoszech prowadziła bar, kiedy on wojował. I chyba ją też zaczarował tą opowieścią.
Spakowali się, zamknęli włoski lokal i przyjechali do Bośni, żeby żona spróbowała sogandolmy. Przyjechali i nigdy już nie wrócili. I tak na końcu z sogandolmy urodził się Pero Magazynier.
Kiedy zaczęła się wojna, nikomu nie był potrzebny malarz. Kto by malował dom, kiedy dokoła padają pociski! Ale po jakimś czasie potrzebny stał się ktoś, kto naprawiałby dachy i układał dachówki, które postrącał pocisk moździerzowy albo rozbiła seria z karabinu maszynowego. Majstrowie nie chcieli się tym zajmować. Także wspinaczom, jeśli wspinacze byli, jeśli wszyscy nie znaleźli się na linii frontu, w okopach, nie uśmiechało się wdrapywać na górę. Nie wiem, czy kiedykolwiek łaziłeś po dachach w Sarajewie. Ja tak, więc wiem. Gdziekolwiek w Sarajewie wejdziesz na dach, widać cię przynajmniej z dwóch gór i z dwóch stron świata. Mają cię na oku przynajmniej dwaj snajperzy. A przynajmniej jeden z nich dobrze by się bawił, gdyby strzelił ci w głowę, w rękę, w tyłek, obojętnie w co, a potem patrzył, jak turlasz się po dachu w przepaść. Myślę, że z daleka nie wygląda to tak, jakbyś człowieka zabił, tylko jakbyś bawił się plastikowymi figurkami kowbojów i Indian albo z góry kontrolował miniaturowy świat, na którym niby to żyją miniaturowi ludzie.
I tak Pero Magazynier zaczął się wspinać po dachach i układać rozrzucone dachówki. Mówią, że w tej robocie był lepszy niż w innych. Na górze rozmawiał sam z sobą albo wołał do kogoś na dole, kto pilnował go na tych wysokościach. Stał się legendą łatania dachów. Wszyscy go wzywali, a on łaził po dachach zimą i w upały, kiedy było sucho i kiedy było mokro. Nie bał się. A jak się człowiek nie boi, to i snajperzy nie strzelają. (Tego nie bierz poważnie i nie sprawdzaj. Tylko tak mówię, żeby gadać i dla hecy. Słyszał to kto, nie strzelają, jeśli się człowiek nie boi! To naprawdę możliwe tylko w takiej opowieści, z długiego czekania i bezczynności).
A potem, pod sam koniec wojny, był sierpień 1995, nasz Pero zginął. Gdzieś powyżej Sepetarevca stoczył się z dachu i poleciał w przepaść, na bruk. Znaleźli go z przetrąconym kręgosłupem, cały był połamany, jakby go Picasso namalował. Głowa między nogami, ręce splecione na plecach. Tak wyglądał, mówili. Martwy, pewnie, że martwy, nie możesz być żywy, jeśli z wysokości runiesz na bruk. Długo szukali miejsca, gdzie go trafiła kula. Jeden patolog, potem drugi, potem przyszedł człowiek z policji, niejaki Jozo, także ze Stupu, ale i on nie znalazł tego miejsca. I doszli do wniosku, że wcale nie został trafiony, tylko spadł zwyczajnie, sam z siebie. Ale o tym nie mów. To nie w porządku, tak się nie godzi. Lepiej powiedzieć, że snajper zdjął go, kiedy naprawiał dach posiekany serią z karabinu maszynowego. I że zginął na wojnie, a nie że spadł z dachu. Spadł jak gruszka.
Innym jest to obojętne, ale mnie nie. Tobie także, widzę. Dobrze mówię? Nie może być tak, że człowiek trzy lata układa dachówki, które czetnicy zrzucają i niszczą, a ty mu na końcu powiesz, że spadł z dachu. Spadł jak gruszka.
Snajper trafił Pera prosto w jego szalone serce. Bóg niech zbawi jego duszę, jak to wy mówicie.
Jaskółka
Gdzie i jak się poznali, tego nie pamiętają już ani on, ani ona. Może na młodzieżowej akcji pracy, kiedy budowali autostradę przez Serbię. On był wtedy komendantem brygady sarajewskich studentów, ona brygadzistką. Silna, wysoka, a piękna jak rzeźby Meštrovicia. Pół głowy od niego wyższa. Ale się tego nie widziało, bo on jako komendant był wyższy od innych. Tego dnia, kiedy Tito przyjechał odwiedzić budowę, albo nazajutrz, kiedy jego zdjęcie z marszałkiem ukazało się na tytułowych stronach wszystkich gazet w państwie – wszędzie to samo zdjęcie, fot. Miki Đurašković – oni dwoje pierwszy raz się pocałowali.
A może znali się wcześniej. Oboje chodzili do Drugiego Gimnazjum, ale do różnych klas, i osiem lat siedzieli przedzieleni ścianą. Musieli się wtedy znać. A jednak się nie znali. Ona silna, wysoka, piękna jak rzeźby Meštrovicia i już kiedy była dziewczynką, widziało się, że z tego piękna coś musi powstać. Wielkie szczęście albo ogromna zgryzota. On był taki, jaki będzie i potem. Mały, rumiany, okrągły. I nie był komendantem.
Może dlatego poznali się dopiero na akcji.
Do Sarajewa wrócili, trzymając się za ręce. Obydwoje z odznakami przodowników pracy. Tego, kto patrzył na nich z przodu, nic by nie dziwiło. A gdyby patrzył z tyłu, zobaczyłby to, czego się w Sarajewie nie widuje: mężczyzna i kobieta idą ulicą, ona o pół głowy wyższa od niego. Budziło to większe zgorszenie, niż gdyby ulicą, trzymając się za ręce, przeszli dwaj mężczyźni albo dwie kobiety.
Ale chyba niewielu patrzyło na nich z tyłu, bo nie minęły dwa miesiące, jeszcze na dobre nie nadeszła jesień, gdy się pobrali. Świadkami byli przewodnicząca miejskiego oddziału związku młodzieży i sekretarz Komitetu Centralnego w republice. To był ślub na najwyższym poziomie. A skromny, bo w tamtych czasach, na początku lat sześćdziesiątych, wszystko było jeszcze skromne.
W następnych dwóch latach urodziło im się, jedno tuż po drugim, dwoje dzieci. Sanja i Slobodan. Były to czasy, kiedy wszyscy mieli po dwoje dzieci. I wszyscy dawali dzieciom takie imiona. W przyszłości trudno będzie odróżnić wszystkie te Sanje i wszystkich Slobodanów.
Kiedy nadeszła pora, a było to między śmiercią Tity i zimową olimpiadą w Sarajewie, Sanja i Slobodan błyskawicznie się usamodzielnili. Ona pojechała studiować architekturę i wkrótce, podczas studenckiej wymiany, poznała we Francji jakiegoś starszego mężczyznę, wyszła za niego i została. Dziś jest bogatą wdową. Do wojny rzadko przyjeżdżała do Sarajewa. A potem, w styczniu 1993, pojawiła się z humanitarną grupą pisarzy, muzyków i architektów. W jej mowie słychać było, że nie jest już stąd. Jakby r uciekło jej w głąb gardła.
A Slobodan grał w piłkę nożną w Jugosławii, w Niemczech. Nigdzie nie dotarł do pierwszej ligi. Potem został trenerem. Trenował dzieci w Berlinie Zachodnim i awansował na pomocnika trenera pierwszej drużyny Bayernu. Dziś jest w Afryce selekcjonerem reprezentacji Mali. W „Oslobođe-nju” ukazało się jego zdjęcie. Slobo stoi między dwoma potężnymi Murzynami w jakichś ni to strojach ludowych, ni to mundurach bojowych, i trzyma przed sobą rozwiniętą flagę Bośni i Hercegowiny.
Ludzie cieszyli się, że go takiego widzą. A co dopiero oni dwoje, matka i ojciec, nie da się opowiedzieć, jak się cieszyli. Zwłaszcza że i on, tak jak Sanja, zniknął z ich życia. I może ani on, ani Sanja nigdy więcej by się nie pojawili, gdyby nie wojna.
O, choć tyle szczęścia z tej wojny.
Oni dwoje tylko się do siebie uśmiechają. Ona podaje mu kawę, którą Bóg wie gdzie i za jakie pieniądze kupowała od handlarzy, bo kawy w całym mieście nie było, a kiedy się ją znalazło, trzeba było płacić jak za złoto, on odgarnia jej włosy z czoła, strzepuje okruszki ze szlafroka, ze spódnicy, pogłaszcze bez powodu, a wszędzie strzelają, ściany się chwieją, drżą żyrandole, tylko oni dwoje się nie boją.
I zawsze wiadomo: jeśli ona wstanie z fotela, on siada. Jeśli on chodzi po domu, ona siedzi w fotelu. I jedno, i drugie uważają, żeby tak było. Jakby od zawsze tak uważali i jakby z tej uważności byli zrobieni.
Sąsiedzi, znajomi, a i rodzina – bo Sarajewo dalej jakimś cudem pełne jest ich krewnych, stryjów, wujów, stryjenek, wujenek, stryjątek, wujątek i tych, o których nie wiadomo, kim dla nich są – kiedy przyjdą w odwiedziny, z troską kiwają i kręcą głowami, napinają karki, marszczą czoła, jakby sprawdzali, czy głowy im się trochę nie odkręciły. Myślą, że z takiej dobroci i takiego spokoju nic dobrego być nie może. Albo ona jest chora, albo chory jest on. Albo wojna tak im zmąciła rozum i tak splątała nerwy, że to już nie są oni.
– Na Allaha – mówi jeden z jego krewnych albo mąż krewnej, były sprzedawca dżinsów sprzed komisu – na Allaha, ciągle się boję, że oni się pozabijają!
A co mogą innego zrobić, tylko się pozabijać, skoro tak fruwają jedno koło drugiego i robią wszystko, żeby drugiemu uczynić wojnę lepszą.
Jeśli nie ma prądu, a nie ma go, bracie, miesiącami, ona jest jego światłem, jego telewizją i jego rozrywką. Jeśli nie ma wody, on przynosi jej wodę spod browaru w dwudziestopięciolitrowych kanistrach. Albo przynosi ją w dłoniach i własnymi rękami robi jej prysznic.
– Czy to możliwe? Nie, ale cóż, tak jest. A czy to dobrze, kiedy jest tak, jak nie może być? Wcale nie jest dobrze – wymądrza się mąż jej ciotki, przed wojną profesor marksizmu i teorii socjalistycznego systemu samorządowego w jakiejś szkole przetwórstwa drewna, a dziś wielki filozof orientacji metafizycznej.
I wtedy znowu się zaczęło. Nasi chyba znowu próbują przerwać czetnickie linie i odblokować miasto, a tamci walą czym popadnie. I znowu trwa to wiele dni. Spokojniej robi się w nocy, między pierwszą a piątą rano, a potem znowu od początku.
Oni dwoje dotykają się i głaszczą, odgarniają kosmyki włosów z czoła, strzepują okruchy z rękawa, na zmianę ustępują miejsca i siadają, robią to, co zazwyczaj, ale w pewnej chwili kończy im się woda. Bez wody są jeden dzień, drugi. Trzeciego rana, kiedy trochę przycichło, wybuchy jakby się trochę przerzedziły, a i te, które było słychać, dobiegały z daleka, złapał swoje dwa kanistry i mówi:
– Idę po wodę, a ty uważaj, trzymaj się z daleka od okna.
Ona odwodzi go od tego pomysłu, a on się uśmiecha:
– Co się z tobą dzieje, bona, jakie z nas đuturumy[*], jeszcześmy tak nie skapcanieli, żeby z domu nie wychodzić! Przypomnij sobie nas i akcję, wszystkośmy wtedy mogli, to możemy i teraz.
Chyba sobie przypomniała, bo pozwoliła mu iść.
Mija godzina, jego nie ma, mija druga, nadszedł zmierzch, wcześnie się tutaj ściemnia, a jego nie ma.
Przeraziła się, chodzi po domu, sprawdza telefon, który nie działa od maja, idzie do sąsiadów, jednych, drugich, idzie do Karamehmedoviciów, ale Saida nie ma, jest z oddziałem za miastem, nie wróci do końca tygodnia. Lamentuje biedna, łzy jej z oczu płyną, Milka obejmuje ją i mówi:
– Zaraz wróci, bona, co się z tobą dzieje, może go złapał ostrzał, może snajperzy, więc się gdzieś schował, żeby przeczekać, dopóki się nie skończy.
– Jaki ostrzał, słyszysz sama, jest cisza – odpowiada i płacze jak letnia ulewa.
Tej nocy szukano po sąsiadach tabletek na uspokojenie. Coś się w końcu znalazło, tylko czy to na uspokojenie, czy na serce? Połknęła dwie, ale się nie uspokoiła i całą noc nie spała.
Jego nie ma, nie ma i nie ma.
Rano znowu zaczęli strzelać ze wszystkich stron. Wydaje się, że to koniec świata, wydaje się, że czetnicy zaraz wejdą i wszystkich nas wyrżną. A dla niej tak byłoby lepiej niż to, że go nie ma. I nigdy już nie będzie. Wbiła to sobie do głowy: nigdy go już nie będzie. Może i tak.
Tutaj w opowieści i w życiu pora wrócić do tego, co było przedtem i nigdy nie minęło. Wrócić do tego, dlaczego dzieci uciekły od nich na łeb na szyję. (Choć tak wtedy było: dzieci w owych czasach optymizmu uciekały, żeby się usamodzielnić i zostać wielkimi ludźmi). I do tego, co było wcześniej, co działo się wtedy i dzieje się teraz, od kiedy razem, trzymając się za ręce, wrócili z budowy autostrady w 1961 roku.
Kiedy prowadził ją przez Sarajewo, ulicą Tity, potem Vasy Miskina, przez Slatko ćoše i Baščaršiję, stąpał na palcach jak tancerz i wyciągał szyję jak żyrafa. To go zmęczyło.
Bał się tych, którzy podchodzili do nich z tyłu albo z boku. Ich nie mógł zaczarować.
Poprosił Mikiego Đuraškovicia, żeby mu powiększył tamtą fotografię z towarzyszem Titą. Zaniósł ją do oprawy naprzeciwko Centralu. W środku siedzi profesor Mihačević. Patrzy na fotografię, potem na niego. Cynicznie.
Ona będzie patrzyła na to oprawione zdjęcie przez całą noc. Pierwszą, drugą i trzecią. Będzie to trzydzieści lat później.
W pierwszych miesiącach mieszkali u jego rodziny. Porozumiewali się szeptem. Kłótnie się zaczęły, gdy tylko przeprowadzili się do własnego mieszkania. Echo szło w pustych ścianach. Ona miała za złe jemu. On miał za złe jej. Nikt nie pamięta co. On stawał na palcach. Ona pochylała się nad nim jak kondor nad Andami. Jak ta kamienna kobieta, która przed Bankiem Narodowym trzyma lampę nad głową.
Raz zaczęta kłótnia nie skończy się latami i dziesiątkami lat. Dzieci będą się rodzić, starcy umierać. On będzie się wspinał po drabinie partyjnej i państwowej, ale nigdy tak wysoko, żeby wznieść się ponad własny los i nad losy swojego miasta. Na zawsze zostanie działaczem lokalnym. Ona będzie temu wszystkiemu winna. Albo nie. Dokoła będą upadały królestwa, z popiołu będą powstawały nowe, jeszcze większe i jeszcze bardziej złowrogie. Nadejdzie i minie wojna w Wietnamie. Wielkie kryzysy naftowe. Blokada Kuby, spory o mur berliński i sowiecką okupację Czechosłowacji. Tito najpierw da trochę luzu Chorwatom, a potem nagle ich dociśnie. I weźmie się za Serbów. Na świecie będą trwały procesy historyczne, które przerastają krótkie ludzkie życie. Pod ziemią będą trwały procesy geologiczne i tektoniczne, które przerastają krótką ludzką historię i w niej ludzkie życia, krótsze niż mrugnięcie okiem. Ich kłótnia jednak była dłuższa niż życie.
– Rozejdźcie się, dzieci, to nie ma sensu – powiedziała im teściowa, jego matka, zanim umarła.
Ale i to było daremne. Przez kłótnię jej słowa nie mogły się przebić.
Nie, ani jedno, ani drugie nie zauważyli, że dzieci uciekły, żeby ich więcej nie słyszeć. Nawet jeśli to widziały, nie mogły nic zrobić. Albo nie chciały. Było to ich życie i ich sposób życia razem. Ten sposób różnił się od innych. Ale kto może powiedzieć, że coś jest słuszne, a coś nie?
Ostatni raz kłócili się na demonstracjach pod parlamentem 5 kwietnia 1992. Nazajutrz padły pierwsze granaty, a między nimi dwojgiem zapanował pokój. I wzajemna troskliwość, jakiej nie było w innych parach. Ani jednej kłótni. Kto nie widział i nie słyszał, nie może sobie tego wyobrazić.
Po tym, jak trzy noce oka nie zmrużyła, szalona z rozpaczy i smutku, które przenosiły się na wszystkich sąsiadów, przenikały przez mury i groziły, że zasmucą całą mahalę[*], a może i całe miasto, radioamatorom udało się dotrzeć do Saida Karamehmedovicia. Bóg wie, gdzie go znaleźli, na Treskavicy, w Vitezie, w Mostarze, i kto wie, co musiało zostać powiedziane, skłamane, zmyślone i czym musiano zagrozić, kogo oszukać, żeby Said powiedział, do kogo trzeba pójść na policji.
Do kogo było trzeba, do tego się poszło.
Ten nie był pewien, czy człowiek po trzech dniach i trzech nocach żyje, bo tam, gdzie mógł być, musiałby mieć dużo szczęścia, by przez tyle czasu zachować życie.
– Joj, joj, joj, nie możemy jej tego powiedzieć! – lamentowała Gordana, kiedy wracały z policji. I nie powiedziały jej, co ten człowiek mówił.
Ale tego samego wieczoru przyszedł kurier. Przyniósł z policji paczkę z pomocą, bogatą, amerykańską, i wiadomość:
– Tak, żyje, jest u Caca[6], kopie okopy.
Zgarnęli go pod browarem i zabrali na górę, na Trebević. Jakże to, starego człowieka, emeryta, poważanego i znanego? Ech, Caco właśnie takich najbardziej lubi. Nie ma u niego poważanych ani znanych, jest tylko: kop do wolności! Tylu ich już zabrał z ulicy, wyprowadził z domów, wyciągnął z kolejki po wodę i po pomoc humanitarną, że mógł wykopać rów dokoła całego Sarajewa. Ludzie powtarzają kawał: Jakie dwa obiekty są widoczne z kosmosu? Wielki Mur Chiński i okopy Caca. To żart, prawda?
Jej nie mogli jednak rozśmieszyć. Ale się ucieszyła. Wie teraz, że on żyje. Poszłaby na górę, uwolnić go. Gdyby komendantowi Topaloviciowi – tak właśnie o nim mówiła, komendant Topalović – powiedziała, kim jest jej mąż i co dla tego miasta, dla tego kraju i dla tamtej Jugosławii zrobił, komendant by go natychmiast uwolnił.
– Jak możesz, bolan, jego, starego człowieka, który wykopał autostradę przez całą Serbię, zmuszać, żeby kopał okopy? Heeej – mówi i stuka się palcem w czoło.
Czwartej nocy trochę przysnęła.
I śniła się jej jaskółka. Z ogonkiem rozdzielonym na dwoje. Leci jaskółka, a lato, dzień słoneczny. Leci, jak latają jaskółki, trochę w lewo, trochę w prawo, potem nagle pikuje ku ziemi, jakby nie była już jaskółką, tylko jakimś drapieżnikiem. Jakby nie była ptakiem, tylko czymś innym. I gdy runęła, ona w swym śnie zobaczyła jego. Strasznie schudł przez te trzy dni. Kopie i nie widzi ptaka. Ona mówi mu w tym śnie: patrz, jaskółka! A on nie słyszy. Tylko nagle podnosi głowę i gdy ją uniósł, jaskółka wbiła mu się w czoło, przeszła przez głowę i wyfrunęła pod drugiej stronie.
Tu się obudziła. Wściekła i kłótliwa, bo nie słyszał, że do niego mówi.
Koło południa nadeszła wieść, że zginął.
Ciało dotarło do kostnicy wieczorem.
Ona nie posłuchała rozumu, chciała go przywitać. Nie dbała o to, że znowu strzelali. Said poszedł z nią, akurat po południu wrócił z terenu, nikt inny nie chciał. Nie będą ginąć z powodu martwego człowieka. Z powodu żywego może by poszli.
Stali i czekali.
Ona była spokojna. Nie płakała, a wszyscy myśleli, że będzie. Said też myślał, że nagle się rozsypie. Że się rozleje, jak butelka z mlekiem, gdy trzaśnie o beton.
Ale ona nic.
Pyta ją o coś, ona odpowiada.
Minęła dziesiąta, od dawna była godzina policyjna, kiedy przed kostnicę podjechał żółty volkswagen caddy, podziurawiony ze wszystkich stron kulami, tylko przednią szybę miał całą.
Wyskoczyli dwaj w dziwnych mundurach, z bagażnika wyrzucili ciała, każde w wojskowej pałatce.
Rzucali je tak, jakby to były worki z główkami kapusty do kiszenia.
Said krzyknął na nich, myśląc, że w ten sposób ją chroni.
– Nic im nie będzie – odpowiedział ogorzały pięćdziesięciolatek z czarną brodą, z oczyma błękitnymi jak u towarzysza Tity.
Ona tak ich widziała i tak o tym opowiedziała. A my przekazujemy jej słowa, choćby nam psuły opowieść, bo to jest prawda, bo właśnie tak było.
W pałatce, którą odwinęli pierwszą, była dziewczynka bez kawałka głowy, z otwartym żywym okiem.
– Za dużo oczu – opowiadała ona.
W drugiej był chłopak z otwartą klatką piersiową. Patrzył zdumiony, jakby zobaczył Boga.
Kiedy odwijali trzecią pałatkę, zadrżały jej ręce, bo wiedziała, że to musi być on.
Ale tylko ręce. Jakby coś złapało jej duszę i nie pozwalało odlecieć. Dusza gołębica.
Oczy miał zamknięte. Na czole była dziura. Tędy przeszła jaskółka.
Worek z pieniędzmi
Panna Rajka umarła tej najgorszej zimy, kiedy rok 1992 przechodził w 1993, nie było prądu ani wody, a w ludziach rosła rozpacz, bo nawet najcierpliwsi i najpogodniejsi zrozumieli już, że wojna nie skończy się za parę dni lub za parę tygodni. Nie skończy się i za rok czy dwa lata, a jest całkiem prawdopodobne, że końca nie będzie za naszego życia, choćby nie wiadomo jak długo miało trwać to nasze życie. A wszystko wskazuje, że długo nie potrwa.
Ale właśnie śmierć panny Rajki była jednym z rzadkich wydarzeń owej zimy, które rozpogadzały ludzi, przywoływały uśmiech na wychudzone i poszarzałe twarze. A może jedynym. Długo więc wspominano jej śmierć, bo niemal każdy człowiek doprowadzony na skraj rozpaczy, gdy pomocy nie ma znikąd, szuka powodu, żeby się uśmiechnąć.
Na Koševskim brdzie ludzie uśmiechali się, kiedy ktoś setny raz powtarzał:
– I umarła nam panna Rajka!
Powodem tej błogości, która może ogarniała i nas, bo wieść o pannie Rajce i jej śmierci rozchodziła się też po innych częściach miasta, tych, gdzie jej wcześniej nie znano, był fakt, że nie umarła od kuli ani granatu. Nie umarła nawet z głodu, z pragnienia, ze strachu ani żadnego innego cierpienia, które można by powiązać z wojną. Umarła nagle, swoją własną śmiercią i w swoim łóżku, tak jak się umierało w czasie pokoju, pewnego wieczoru zasnęła i już się nie obudziła. Znaleźli ją, mówią, leżącą, w pozycji śpiącego, z wyrazem twarzy jak w słodkim śnie. Śmierć przeszła koło niej łagodnie, jakby ktoś miotełką zdjął pajęczynę.
Ludzie się cieszyli, każdy myślał, że i my, pozostali, będziemy wkrótce umierać tak, jak umarła panna Rajka.
Nie miała nikogo bliskiego w Sarajewie, więc nikt oprócz sąsiadów nie poszedł na jej pogrzeb na cmentarz Świętego Józefa. A szło się, bo tak wypadało, jak można nie odprowadzić sąsiadki, ale i po to, żeby po wariacku pokazać odwagę tym na górze. Bo chyba ta dzicz z gór, z armatami i snajperami, nie może cię powstrzymać, nie zabroni ci pójść na pogrzeb sąsiadki. I chyba za dużo ludzi przyszło, bo kiedy ksiądz był w połowie modlitwy, gruchnęło z nieba i z ziemi. Ludzie poupadali między nagrobki, ukryli się za pomnikami, a tu wali ze wszystkich stron. I patrzą, przewróceni na wznak, jak anioły pod deszczem odłamków tracą skrzydła i rączki złożone do modlitwy, i wszyscy myślą, że żaden insan[*] w życiu czegoś takiego nie widział, i myślą jeszcze, jacy ci katolicy są dziwni: na grobach stawiają kamiennych meleków[*]. Chyba żeby ich strzegli, kiedy będą martwi.
Na szczęście nikt nie zginął na pogrzebie panny Rajki. Tylko niektórzy powpadali w błoto, niektórym przy upadku podarły się spodnie. Wielu mówiło: to dlatego, że panna Rajka była dobrym człowiekiem. I na swoim pogrzebie uchroniła nas od ran i śmierci. Ludzie w byle co wierzą, i w to, że martwi strzegą żywych bardziej niż żywi martwych. Choć może tak jest. Nikt tego nie wie.
Ledwie minął tydzień lub dwa, a już pojawili się ci, co siedzą w schronach w urzędzie miejskim, ci, co zamiast iść na linię frontu i bronić miasta, powkładali galowe mundury, powtykali za pas pistolety i z biura prowadzą wojnę. Idą dwaj tacy, jeden z prawej, drugi z lewej, i prowadzą rodzinę: mąż, mężczyzna w średnim wieku, w berecie, i to nakrycie głowy mówi ci, że jest muzułmaninem i pewnie regularnie chodzi do meczetu, kobieta jakby nie była jego żoną, pięknie zadbana, jakby pracowała w banku albo free shopie, i czworo dzieci, trzech małych chłopców i o głowę wyższa siostrzyczka.
– Jesteśmy z Rogaticy – mówi mąż, jakby za coś przepraszał.
– Senada – przedstawia się kobieta i podaje rękę, uprzejma, jakby już po trochu naprawiała coś, co on uczynił.
I tacy będą cały czas: on coś powie lub zrobi, Senada naprawia. A dzieci jak to dzieci, nie da się ich uspokoić, uciszyć albo zamknąć, całymi dniami szaleją i wrzeszczą. W tej wojnie dla wielu matek to było najgorsze: jak utrzymać dzieci w domu.
– Najlepiej byłoby je związać, jak zbrodniarzy wojennych, i tak trzymać! – mówiła. Chyba lubiła gorszyć sąsiadki, które wciąż podglądały, jak kto wychowuje dzieci, żeby mieć o czym plotkować.
Od pierwszego dnia nazywaliśmy ich muhadžirami[*] i tak zostało, Muhadžirowie. Nikt nie znał ich prawdziwego nazwiska.
Mówiło się, że z Rogaticy uciekli dosłownie spod czetnickiego noża.
Uratowało ich to, że Džemalowi, tak miał na imię mąż, dawniej także nie podobali się Serbowie, nie lubił ich i jeszcze w tamtych dobrych czasach spodziewał się od nich jakiegoś zła. Wszyscy dziwili się, jak Senada wytrzymuje z tak zacofanym człowiekiem, ale ona się śmiała, mówiła, dobry jest, tylko nieufny, jak ten pies, którego bili, kiedy był mały.
Bili Džemala czy nie, tego się nie dowiemy, ale gdyby nie był taki, kto wie, czy w Rogaticy by przeżyli. Najpierw wszędzie ginęli ci, którzy sąsiadom najbardziej wierzyli.
I przyniósł tę swoją nieufność, by nie rzec nienawiść, do Serbów prosto do mieszkania zmarłej panny Rajki, która jest pochowana na cmentarzu Świętego Józefa, u katolików, choć była Serbką, prawosławną. (Powody, dla których skończyła na niewłaściwym cmentarzu, nie należą do tej opowieści. Może kiedyś, jeśli będzie czas, opowiemy o nich gdzie indziej).
Gdy tylko ci dwaj wprowadzili go do środka, Džemal odwrócił się i wyszedł.
– Nie będę tu mieszkał!
– Dlaczego, bolan, czyś ty normalny?
– Popatrz na to! – mówi i pokazuje piękny pokój panny Rajki i ikonę świętego Nikoli na ścianie, nad szczytem dużego czarnego stołu. – Nie chcę, aby potem było, że zrobiłem im to, co oni mnie!
Tak powiedział, a nie wiesz, czy głos mu drży z wściekłości, czy od łez.
– Co się z tobą dzieje, człowieku? Ona umarła. I to zwykłą śmiercią, nie od kuli lub granatu. I była dobra, że lepsza być nie mogła. A ty nie chcesz mieszkać w jej domu! Nie żal ci żony i dzieci? – przekonywali.
– Nie i nie! – mówi Džemal. Siedzi na schodach, a dokoła gromadzą się ludzie.
Całe rano ich wprowadzali. W końcu nikt nie pamiętał, jak się to skończyło i kto namówił Džemala, żeby zajął mieszkanie, którego od początku się bał i nie znosił go prawie tak samo, jak nienawidził tych, co go wypędzili.
Ale ani Senadzie, ani dzieciom nie pozwolił tknąć drobnych przedmiotów, poustawianych wszędzie jak za życia panny Rajki, tylko sam, jakby były zatrute, zaniósł je do służbówki, zamknął drzwi na klucz i nikogo, nawet własnej żony, nie wpuszczał do środka. W tej służbówce były kufry z życiem panny Rajki, świeczniki, szydełkowane obrusy, albumy z fotografiami i ikona świętego Nikoli. Ją upchnął gdzieś za wszystkimi rzeczami, cały czas odwracając wzrok, jakby spojrzenie łysiejącego starca z pozłacanego drewnianego obrazu mogło rzucić na niego urok.
I w końcu zaczęli żyć w tym mieszkaniu.
Senada miała wystarczająco dużo pracy, musiała zajmować się dziećmi, zwłaszcza chłopcami, którzy byli jak małe diablęta, a jemu pozwalała samemu walczyć ze swymi myślami i demonami. Zawsze taka była. Niech Džemo sam się opamięta, bo gdyby chciało się nauczyć go rozumu, zaprze się na środku drogi jak osioł. Tak mówiła sąsiadkom. Senada nie pochodziła z Rogaticy, tylko skądś z Hercegowiny, spod Gacka albo Nevesinja. Dlatego, mówiono, taka była jej życiowa filozofia.
Może usunąłby z pamięci pannę Rajkę, gdyby nie worek z pieniędzmi. Jedyna osobista rzecz nieboszczki, jedyna, której nie ukrył przed sobą w służbówce. A nie ukrył go po prostu dlatego, że wór, ogromny, jutowy, taki jak te, w których przywozi się zza oceanu kawę, był pełen pięciodinarowych monet i ważył pewnie ponad sto kilo. Stał w rogu pokoju, koło telewizora, który oczywiście nie działał, bo prądu nie będzie do końca ich mieszkania w domu panny Rajki. Na worku z pieniędzmi się żyło, dzieci się na nim bawiły, Senada przysiadała tam, żeby odpocząć, a Džemo tylko patrzył na niego kątem, milczał i dumał.
Co się stało tej kobiecie, dlaczego zbierała pięciodinarowe monety, które najpierw miały jakąś wartość, a potem nic nie były warte? Jakie cierpienie i samotność zmusiły ją do tego? A jakaś samotność musiała być, bo gdyby nie chodziło o samotność, pięciodinarowe monety zbieraliby też inni ludzie, nie tylko ona.
Rozmyślał, a to, o czym myślał, wieczorem przy świecy roztrząsał z Senadą, wypytując, co ona o tym myśli. Senada rozsądnie mu powiedziała, że najlepiej zrobi, pytając sąsiadów. On najpierw się opierał, nie chciał, ale ciekawość zawsze jest większa od ludzkiej nieufności.
I zaczął obchodzić sąsiadów, nieufny i wylękniony, w tym swoim berecie wciśniętym na głowę, taki, że dzieci się z niego śmiały, a starsi się go nie bali i mówili mu nawet to, o co Džemal nie pytał. Pewnie to i owo zmyślili, dla zabawy i figli albo żeby naprawić własne wspomnienia, tak jak się naprawia zegar ścienny z kukułką.
On słuchał i odróżniał kłamstwo od prawdy.
I w końcu, jak to już bywa, prawda była dziwniejsza niż wszystko, co ludzie potrafili wymyślić.
Dlaczego nazywali ją panną, skoro umarła, mając siedemdziesiąt kilka lat? Dlatego że całe życie szykowała się do zamążpójścia. Była z bogatego domu, sędziowska córka. Jej rodzice po pierwszej wojnie światowej przyjechali z Belgradu, ponieważ król mianował ojca głównym sędzią w Sarajewie. Tak mu ludzie powiedzieli. Rajka, pierwsze dziecko, przyszła na świat w aksamitach i jedwabiach. Później matka przez wiele lat nie mogła zajść w ciążę, a tuż przed wojną urodziła dwóch synów, jednego po drugim. Wtedy ogarnęło ich takie szczęście, że przestali być ostrożni i nie ukrywali się przed ustaszami. I tak sędzia i jego żona skończyli w Jasenovcu[7], a Rajka, dziewczynka, została z małymi braćmi i musiała się nimi opiekować. Sieroty wojenne.
(Chyba wtedy Džemal pierwszy raz coś do nich poczuł, w sędzim Serbie i jego rodzinie rozpoznał siebie i swoich. Ale on, w odróżnieniu od tamtego człowieka, był ostrożny i w porę uciekł. Nikomu jednak nie można mieć za złe, że tego nie zrobił. Ludzkiej dobroci, choćby była nie wiadomo jak głupia i naiwna, nie wolno uznać za zło. Tak oto Džemal rozpoznał się w sędzim Dimitrijeviciu i może wbił sobie do głowy, że jego naiwność, z powodu której skończył w Jasenovcu, była potrzebna, żeby on sam nie okazał się naiwny).
O braci dbała tak, jakby była ich matką, ale wychowując ich, nie zdążyła skończyć szkół, mimo, jak mówiono, talentu i wielkiej cierpliwości, ani też w porę wyjść za mąż. Zbliżała się do czterdziestki, kiedy oni skończyli osiemnaście lat i poszli swoją drogą, pojechali do Belgradu, w świat, a ona, jakby po drodze straciła rozum, ruszyła na poszukiwanie mężczyzny swojego życia. Szukała go w kinach, w teatrze i operze, w salonach sarajewskich mieszczan, tych, którzy jeszcze zostali, i nie znalazła, ale choć była w tym szalona, nigdy nie stała się pośmiewiskiem wiecznie złośliwych ludzi, którzy tylko czekają, żeby ktoś, zwłaszcza samotna kobieta, zwariował i przemienił się w jarmarcznego błazna. Była pogodna i uśmiechnięta, nigdy ponura, troskliwa i uprzejma dla sąsiadów, zawsze gotowa komuś pomóc, ulżyć w nieszczęściu. Gołębiowi ze złamanym skrzydłem, kotu, psu, samotnym starcom z Koševskiego brda, biedakom i dzieciom biedaków. Kochała ludzi i ludzie kochali ją, nie chcieli widzieć w niej błazna. Jedyne, czym ją napiętnowali, było to, jak ją nazywali. Panna, panna Rajka. Ale i wszyscy inni w tym mieście mieli jakieś przezwiska, przydomki, tajne imiona, identyfikacyjne hasła, w których często mieścił się cały ludzki charakter i los.
(No tak, to prawda, myślał Džemal, o nas też mówią Muhadžirowie. Nawet listonosz, jeszcze jeden Serb, myśli, że to nasze nazwisko. I może by się nim stało, gdybyśmy zostali dłużej w tym szatańskim mieście. Džemal od początku chciał jechać jak najdalej od Sarajewa. Do Rogaticy wracać nie miał ochoty, ciągnęło go w daleki świat. Gdy kiedyś wyjedzie w ten daleki świat, wbrew swojej woli, zabierze coś, czego dawniej się bał).
I to właściwie było wszystko. Ledwie się obejrzysz, życie upłynęło. A życie panny Rajki upłynęło na szukaniu narzeczonego, lecz szukała tak, wydawało się Džemalowi, żeby go nie znaleźć, na opatrywaniu gołębich skrzydeł i smarowaniu chleba powidłem dla sąsiedzkich dzieci. Trzeba stąd uciekać, myślał, a i Senadzie ten pomysł nie był niemiły, jemu przestało jednak być niemiłe to mieszkanie, w którym się znaleźli. Poruszał się po nim, jakby żył w cudzym śnie. Dotykał ścian, głaskał przedmioty pozostałe po Rajce, ale tamtej izdebki nigdy nie otworzył.
Jedyne, czego nikt mu nie potrafił powiedzieć, to skąd ten worek pięciodinarówek. Dlaczego je zbierała? I jak długo musiała to robić, żeby uzbierać aż tyle? Tego sąsiedzi nie wiedzieli. Długo jeszcze szukał odpowiedzi i w końcu doszedł do wniosku, że panna Rajka latami zbierała pięciodinarówki po to, żeby on je tutaj znalazł.
Piękny dzień