Nadzieja. Autobiografia - Papież Franciszek - ebook + audiobook

Nadzieja. Autobiografia ebook i audiobook

Papież Franciszek

0,0
29,98 zł
14,99 zł
Najniższa cena z 30 dni przed obniżką: 29,98 zł

TYLKO U NAS!
Synchrobook® - 2 formaty w cenie 1

Ten tytuł znajduje się w Katalogu Klubowym. Zamów dostęp do 2 formatów w stałej cenie, by naprzemiennie czytać i słuchać. Tak, jak lubisz.

DO 50% TANIEJ: JUŻ OD 7,59 ZŁ!
Aktywuj abonament i zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego, aby zamówić dowolny tytuł z Katalogu Klubowego nawet za pół ceny.

Dowiedz się więcej.
Opis

Papież Franciszek

Nadzieja

Początkowo papież Franciszek chciał, aby ta wyjątkowa książka została opublikowana dopiero po jego śmierci, ale potrzeby naszych czasów i Jubileuszowy Rok Nadziei 2025 skłoniły go do udostępnienia swych wspomnień i refleksji już teraz.

Nadzieja jest pierwszą autobiografią w historii opublikowaną przez papieża. Pisana przez sześć lat, opisuje włoskie korzenie Franciszka i migrację jego rodziny z Europy do Ameryki Łacińskiej, przez jego dzieciństwo, młodzieńcze pasje i troski, powołanie, dorosłe życie i całą papieską posługą aż do chwili obecnej.

Franciszek przypomina kluczowe dylematy swojego pontyfikatu, pisze szczerze, bez lęku i proroczo o niektórych najważniejszych i kontrowersyjnych kwestiach naszych czasów: wojnie i pokoju (w tym o konfliktach na Ukrainie i Bliskim Wschodzie), migracjach, kryzysie klimatycznym, polityce społecznej, pozycji kobiet, seksualności, rozwoju technologicznym, przyszłości Kościoła i religii.

Nadzieja to z jednej strony istna skarbnica przemyśleń i anegdot, a z drugiej fascynujący i bardzo ludzki pamiętnik – miejscami poruszający, czasami zabawny. Historia życia jednego człowieka, a jednocześnie poruszające duchowe przesłanie, które zafascynuje czytelników na całym świecie i będzie dziedzictwem nadziei papieża Franciszka dla przyszłych pokoleń.

Książkę wzbogacają niezwykłe fotografie, w tym prywatne i niepublikowane materiały udostępnione przez papieża Franciszka.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 386

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 14 godz. 16 min

Lektor: Krzysztof Gosztyła

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Wprowadzenie. Wszystko rodzi się, by rozkwitnąć

Wpro­wa­dze­nie

Wszystko rodzi się, by roz­kwit­nąć

Księga mojego życia to histo­ria piel­grzymki nadziei, ści­śle zwią­za­nej z losem mojej rodziny, mojej wspól­noty, całego Ludu Bożego. Opi­sane na tych stro­nach kolejne etapy wędrówki to także histo­ria naszych towa­rzy­szy podróży. Tych, któ­rzy wyru­szyli przed nami lub przyjdą po nas.

Auto­bio­gra­fia nie jest pry­watną lite­ra­turą, to raczej torba podróżna. Nasze wspo­mnie­nia doty­czą bowiem nie tylko nas samych, ale i tego, co nas ota­cza. Nie odno­szą się wyłącz­nie do tego, co było, ale także do tego, co dopiero nastąpi. Pamięć, jak mówi mek­sy­kań­ski poeta3, to teraź­niej­szość, która ni­gdy nie prze­mija.

Wydaje nam się, jakby coś wyda­rzyło się led­wie wczo­raj, a prze­cież to będzie już jutro.

Mówimy „cze­kaj i nie trać nadziei”. Ale hisz­pań­skie słowo espe­rar ozna­cza zarówno nadzieję, jak i ocze­ki­wa­nie. Nadzieja to przede wszyst­kim pra­gnie­nie, by podą­żać naprzód, pra­gnie­nie zmiany. Wyzna­cza rela­cję mię­dzy wspo­mnie­niem a uto­pij­nym dąże­niem do reali­za­cji naszych marzeń w przy­szło­ści. Kiedy marze­nie bled­nie, trzeba je wskrze­sić, oży­wia­jąc nadzieję siłą pamięci.

Jako chrze­ści­ja­nie wiemy, że nadzieja ni­gdy nie zawo­dzi i nie przy­nosi roz­cza­ro­wa­nia. Wszystko bowiem rodzi się po to, aby roz­kwi­tać wieczną wio­sną4.

Dla­tego nasze wspo­mnie­nia pełne są Cie­bie.

Prolog

Naoczni świad­ko­wie opo­wia­dali, że naj­pierw poja­wiło się przy­po­mi­na­jące trzę­sie­nie ziemi drże­nie. Pod­czas całej podróży pasa­że­ro­wie czuli zło­wiesz­cze drga­nia, a „prze­chył statku był taki, że rano nie można było posta­wić na stole fili­żanki z mleczną kawą, boby się roz­lała”. To drże­nie było jed­nak zupeł­nie inne. Przy­po­mi­nało eks­plo­zję bomby. Pasa­że­ro­wie w pośpie­chu opu­ścili wspólne pomiesz­cze­nia i pry­watne kajuty i wyle­gli na pokład, pró­bu­jąc zorien­to­wać się, co się stało. Było późne popo­łu­dnie. Sta­tek pły­nął kur­sem na Porto Seguro w Bra­zy­lii. Wstrząs, jaki odczuli, nie został spo­wo­do­wany eks­plo­zją, to był raczej ogłu­sza­jący grzmot. Paro­wiec gwał­tow­nie zmie­nił kurs i zaczął zacho­wy­wać się jak naro­wi­sty koń, hal­su­jąc i nie­spo­dzie­wa­nie zwal­nia­jąc. Jeden z oca­la­łych, który po kata­stro­fie przez wiele godzin dry­fo­wał po oce­anie, kur­czowo ucze­piony kawałka drewna, opo­wia­dał, że widział wyraź­nie, jak od statku ode­rwała się śruba napę­dowa i wał lewego sil­nika. Praw­do­po­dob­nie to wła­śnie śruba prze­cięła kadłub. Przez powstałą w ten spo­sób szcze­linę do wnę­trza zaczęła wle­wać się woda, wypeł­nia­jąc maszy­now­nię, a także ładow­nię, gdyż wodosz­czelne gro­dzie nie funk­cjo­no­wały pra­wi­dłowo. Pod­jęta natych­miast próba napra­wie­nia uszko­dzo­nego kadłuba za pomocą meta­lo­wych paneli skoń­czyła się nie­po­wo­dze­niem.

Mówiono, że człon­ko­wie orkie­stry otrzy­mali pole­ce­nie, by do końca grać dalej.

W pogłę­bia­ją­cych się ciem­no­ściach, na wzbu­rzo­nym morzu, sta­tek prze­chy­lał się coraz bar­dziej.

Kiedy już stało się jasne, że nie uda się uspo­koić pasa­że­rów, kapi­tan pole­cił zatrzy­mać maszyny. Roz­le­gły się syreny alar­mowe, a tele­gra­fi­sta zaczął nada­wać sygnał SOS.

Ode­brało go wiele znaj­du­ją­cych się w pobliżu jed­no­stek, w tym dwa statki parowe i dwa liniowe trans­atlan­tyki, które natych­miast ruszyły na ratu­nek. Spie­szący z pomocą nie mogli jed­nak zbli­żyć się zbyt­nio do toną­cego statku. Wyraź­nie widoczny słup bia­łego dymu wska­zy­wał, że na „Prin­ci­pessa Mafalda” mogło dojść do kata­stro­fal­nej eks­plo­zji kotłów.

Kapi­tan, sto­jąc na mostku, przez mega­fon wzy­wał do zacho­wa­nia spo­koju. Sta­ra­jąc się koor­dy­no­wać akcję ratow­ni­czą, przy­po­mi­nał o pierw­szeń­stwie należ­nym kobie­tom i dzie­ciom. Kiedy jed­nak zapa­dła noc, tym ciem­niej­sza, że księ­życ był aku­rat w nowiu, a na pokła­dzie zga­sły elek­tryczne świa­tła, sytu­acja stała się dra­ma­tyczna.

Zaczęto spusz­czać sza­lupy. Nie­które z nich jed­nak tonęły natych­miast, ude­rza­jąc o kadłub prze­chy­lo­nego na jedną burtę statku. Wiele łodzi ratun­ko­wych było już sta­rych, znisz­czo­nych i nie­zdat­nych do użytku. Nabie­rały wody, a pasa­że­ro­wie sta­rali się wyle­wać ją, czym tylko się dało, nawet posłu­gu­jąc się kape­lu­szami. Kilka sza­lup, do któ­rych ludzie wdarli się sztur­mem, z powodu prze­cią­że­nia wywró­ciło się i zato­nęło. Więk­szość pasa­że­rów sta­no­wili rze­mieśl­nicy i chłopi, miesz­ka­jący w doli­nach lub na rów­ni­nie, któ­rzy ni­gdy wcze­śniej nie widzieli morza i nie potra­fili pły­wać. Słowa modli­twy i okrzyki roz­pa­czy mie­szały się ze sobą. Na pokła­dzie wybu­chła panika. Wielu podróż­nych tonęło, wpa­da­jąc do morza.

Póź­niej mówiono, że nie­któ­rzy, pod­da­jąc się roz­pa­czy, z wła­snej woli sko­czyli do wody. Lokalna prasa dono­siła rów­nież o ludziach żyw­cem pożar­tych przez rekiny.

W obli­czu śmier­tel­nego zagro­że­nia docho­dziło do szar­pa­niny i prze­py­cha­nek, jed­nak nie­któ­rzy z pasa­że­rów zdo­by­wali się na gesty wiel­kiej odwagi i poświę­ce­nia. Wśród kil­ku­dzie­się­ciu osób ocze­ku­ją­cych na wej­ście do łodzi ratun­ko­wej na swoją kolej cze­kał też jakiś młody czło­wiek z kołem ratun­ko­wym. Kiedy zoba­czył, że pewien star­szy męż­czy­zna błaga o pomoc, gdyż nie potrafi pły­wać i nie udało mu się dostać do żad­nej sza­lupy, bez waha­nia oddał mu swoją obręcz. Razem wsko­czyli do wody. Wtedy mło­dzie­niec, który sta­rał się jak naj­szyb­ciej dopły­nąć do naj­bliż­szej łodzi, usły­szał pełne prze­ra­że­nia okrzyki: Rekiny! Rekiny! Jeden z nich zaata­ko­wał, ale mło­dego czło­wieka mimo to udało się wcią­gnąć do sza­lupy. Z powodu odnie­sio­nych ran zmarł jed­nak wkrótce potem.

Kiedy pasa­że­ro­wie oca­lali z kata­strofy opo­wie­dzieli histo­rię boha­ter­skiego mło­dzieńca, wszy­scy w Argen­ty­nie byli głę­boko wzru­szeni. Jedną ze szkół w jego rodzin­nym mie­ście, w pro­win­cji Entre Ríos, nazwano jego imie­niem. Anac­leto Ber­nardi miał tylko dwa­dzie­ścia jeden lat i był synem imi­granta z Pie­montu i Argen­tynki.

Sta­tek zato­nął krótko przed pół­nocą. Uno­sząc do góry dziób, po raz ostatni zawył niczym zwie­rzę i zapadł się w otchłań. W tym miej­scu głę­bo­kość się­gała ponad 1400 metrów. Świad­ko­wie zgod­nie twier­dzą, że kapi­tan do końca stał na mostku, a orkie­stra na jego roz­kaz grała „Marsz kró­lew­ski”. Ciała kapi­tana ni­gdy nie odna­le­ziono. Mówi się, że na chwilę przed zato­nię­ciem parowca na pokła­dzie roz­le­gły się strzały. Człon­ko­wie załogi, zro­biw­szy wszystko, co było moż­liwe dla rato­wa­nia pasa­że­rów, woleli zgi­nąć od kuli, niż tonąć w mękach.

Kilku łodziom ratun­ko­wym spusz­czo­nym z uszko­dzo­nego parowca udało się dotrzeć do stat­ków spie­szą­cych z pomocą i razem z ich zało­gami oca­lić życie dal­szych kil­ku­set pasa­że­rów.

Do póź­nej nocy trwały poszu­ki­wa­nia toną­cych, któ­rzy za wszelką cenę sta­rali się utrzy­mać na powierzchni wody. Kiedy tuż przed świ­tem kilka bra­zy­lij­skich parow­ców dotarło na miej­sce kata­strofy, już nikogo wię­cej nie można było odna­leźć.

Licząca pra­wie 150 metrów dłu­go­ści „Prin­ci­pessa Mafalda” była dumą wło­skiej mary­narki han­dlo­wej na prze­ło­mie wie­ków, naj­bar­dziej luk­su­so­wym liniow­cem w całej flo­cie, na któ­rego pokła­dzie podró­żo­wali Arturo Tosca­nini, Luigi Piran­dello czy legenda argen­tyń­skiego tanga Car­los Gar­del. Czasy świet­no­ści parowca jed­nak już dawno minęły. Wybu­chła wojna świa­towa, a czas, zanie­dba­nia i brak kon­ser­wa­cji doko­nały reszty. Kiedy doszło do kata­strofy, o tym nie­gdyś luk­su­so­wym statku, wów­czas już w kiep­skim sta­nie, mówiono lek­ce­wa­żąco „balaìna”, tan­cerka. Kiedy wyru­szył w swój ostatni rejs, miał na pokła­dzie ponad 1200 pasa­że­rów, głów­nie emi­gran­tów z Pie­montu, Ligu­rii i Wene­cji Euga­nej­skiej, lecz także z Mar­chii, Luka­nii i Kala­brii.

Według danych udo­stęp­nio­nych przez ówcze­sne wła­dze Włoch, w kata­stro­fie zgi­nęło ponad 300 osób, przede wszyst­kim człon­ko­wie załogi. Połu­dnio­wo­ame­ry­kań­skie gazety dono­siły jed­nak o ponad dwu­krot­nie więk­szej licz­bie ofiar, wśród któ­rych byli także nie­le­galni migranci, kil­ku­dzie­się­ciu emi­gran­tów z Syrii, a także wło­scy chłopi, któ­rzy pły­nęli do Ame­ryki Połu­dnio­wej, by w zimie zatrud­nić się na połu­dnio­wej pół­kuli jako pra­cow­nicy sezo­nowi.

Okro­jona i tuszo­wana przez ofi­cjalne wła­dze histo­ria kata­strofy statku „Prin­ci­pessa Mafalda” była wło­skim odpo­wied­ni­kiem słyn­nego zato­nię­cia RMS „Tita­nic”.

Nie potra­fię powie­dzieć, ile razy sły­sza­łem histo­rię kata­strofy5 statku, nazwa­nego „Prin­ci­pessa Mafalda” na cześć córki króla Wik­tora Ema­nu­ela III. Kilka lat póź­niej, pod koniec kolej­nej strasz­nej wojny, księż­niczka Mafalda także zgi­nęła tra­giczną śmier­cią w nie­miec­kim nazi­stow­skim obo­zie kon­cen­tra­cyj­nym w Buchen­wal­dzie.

Histo­rię zato­nię­cia statku „Prin­ci­pessa Mafalda” opo­wia­dano dzie­ciom, opo­wia­dano w każ­dej dziel­nicy, w każ­dym bar­rio. Opie­wały ją także bal­lady śpie­wane przez migran­tów po obu stro­nach oce­anu:

„Z Włoch «Mafalda» wyru­szyła z tysią­cem lub wię­cej pasa­że­rów… Ojco­wie i matki rato­wali dzieci zni­ka­jące wśród fal”.

Na rejs tym wła­śnie stat­kiem, wypły­wa­ją­cym do Buenos Aires z portu w Genui 11 paź­dzier­nika 1927 roku wyku­pili bilety rów­nież moi dziad­ko­wie i ich jedyny syn, a mój ojciec Mario, wów­czas jesz­cze mło­dzie­niec.

Nie wyru­szyli jed­nak w podróż na pokła­dzie tego parowca.

Choć bar­dzo się sta­rali, nie udało im się na czas sprze­dać tego, co posia­dali. Musieli więc prze­ło­żyć swój wyjazd do Argen­tyny.

I dzięki temu wła­śnie teraz tu jestem.

Nie może­cie sobie nawet wyobra­zić, jak bar­dzo jestem za to wdzięczny Bożej Opatrz­no­ści.

1. Niech język mi przyschnie do podniebienia

1

Niech język mi przy­schnie do pod­nie­bie­nia

W końcu wyru­szyli w rejs.

Dziad­kom udało się wresz­cie sprze­dać nie­wielki spła­che­tek ziemi, jaki posia­dali w Pie­mon­cie we wsi Bricco Mar­mo­rito, i dotrzeć do portu w Genui. Mieli teraz bilety w jedną stronę na rejs stat­kiem „Giu­lio Cesare”.

Jako pasa­że­ro­wie trze­ciej klasy musieli cze­kać na swoją kolej, dopóki wszy­scy podró­żu­jący pierw­szą klasą nie zostali wpusz­czeni na pokład. Kiedy sta­tek wypły­nął na otwarte morze, a na hory­zon­cie znik­nęły ostat­nie świa­tła Lan­terny, latarni mor­skiej w por­cie w Genui, uświa­do­mili sobie, że już ni­gdy nie wrócą do Włoch i muszą na nowo roz­po­cząć życie na dru­gim końcu świata.

Był 1 lutego 1929 roku. Tam­tej zimy, jed­nej z naj­mroź­niej­szych w całym stu­le­ciu, w Tury­nie ter­mo­metr wska­zy­wał 15 stopni poni­żej zera, a w innych czę­ściach Włoch nawet minus 25 stopni. Do tej wła­śnie zimy nawią­zał w jed­nym ze swo­ich fil­mów Fede­rico Fel­lini, nazy­wa­jąc ją „rokiem wiel­kiego śniegu”. Całą Europę, od Uralu po wybrzeża Morza Śród­ziem­nego, pokrył wtedy śnieg, który grubą war­stwą leżał nawet na kopule Bazy­liki św. Pio­tra.

Na koniec dwu­ty­go­dnio­wego rejsu, po zawi­nię­ciu do por­tów w Vil­le­fran­che-sur-Mer, Bar­ce­lo­nie, Rio de Jane­iro, San­tos i Mon­te­vi­deo, sta­tek dotarł w końcu do Buenos Aires. Moja babka Rosa, mimo pra­wie trzy­dzie­sto­stop­nio­wych upa­łów i wil­goci, dalej miała na sobie grube palto, w któ­rym wyje­chała. Zgod­nie z ówcze­sną modą ozdo­bione było koł­nie­rzem z lisa. Pod pod­szewką tego koł­nie­rza, mię­dzy futrem a jedwa­biem, babka zaszyła cały rodzinny doby­tek. Miała to palto na sobie niczym mun­dur, nawet kiedy już zeszli na ląd i ruszyli w głąb kraju, w górę rzeki Parana. Po prze­by­ciu pra­wie pię­ciu­set kilo­me­trów w nie­zno­śnym upale wresz­cie dotarli do celu. Dopiero wtedy babka Rosa, lucha­dora (wojow­niczka), jak ją nazy­wano, zde­cy­do­wała się zdjąć weł­niane okry­cie.

Po dopły­nię­ciu do portu w Buenos Aires rodzinę Ber­go­glio zare­je­stro­wano jako migran­tes ultra­mar. Dzia­dek Gio­vanni, który naj­pierw pra­co­wał w polu, a potem otwo­rzył sklep z kawą i ciast­kami, został zare­je­stro­wany jako comer­cio (kupiec), jego żona Rosa jako casera (gospo­dyni domowa), a ich syn i mój ojciec Mario, któ­remu ku wiel­kiemu zado­wo­le­niu rodzi­ców udało się zdać maturę z rachun­ko­wo­ści, jako con­ta­dor (kon­ty­sta).

Mnó­stwo ludzi towa­rzy­szyło moim krew­nym w tej dłu­giej podróży nadziei. W tam­tym stu­le­ciu z Włoch do la Merica (Ame­ryki), przede wszyst­kim do Sta­nów Zjed­no­czo­nych, Bra­zy­lii i Argen­tyny, wyje­chały miliony ludzi. Tylko od 1925 do 1929 roku do Buenos Aires tra­fiło ponad 200 tysięcy emi­gran­tów.

Pamięć o strasz­nej kata­stro­fie statku „Prin­ci­pessa Mafalda” była wtedy jesz­cze świeża. A by­naj­mniej nie był to odizo­lo­wany przy­pa­dek. Były to lata, o któ­rych mówią słowa zna­nej wło­skiej pio­senki śpie­wa­nej przez wiele poko­leń migran­tów: Mamma mia dammi cento lire che in Ame­rica voglio andar (Mamuś moja, daj mi ze sto lirów, do Ame­ryki jechać chcę), czasy, kiedy czę­sto decy­do­wano się rów­nież na tylko sezo­nową emi­gra­cję. Wło­scy migranci wyru­szali z Genui jesie­nią, kiedy żniwa na pół­kuli pół­noc­nej dobie­gają końca, by pra­co­wać w polu na połu­dnio­wej pół­kuli, gdzie wła­śnie zaczy­nało się lato. Wra­cali do domu na wio­snę z kil­koma mar­nymi lirami, z któ­rych znaczna część tra­fiała do kie­szeni wer­bow­ni­ków i orga­ni­za­to­rów pośred­ni­czą­cych w wyjeź­dzie. Po ich opła­ce­niu i pokry­ciu kosz­tów podróży w kie­szeni pozo­sta­wało led­wie kil­ka­dzie­siąt lirów jako rekom­pen­sata za cztery lub pięć mie­sięcy cięż­kiej pracy.

Pod­czas podróży do Ame­ryki wielu migran­tów stra­ciło życie. W 1888 roku na pokła­dzie stat­ków „Mat­teo Bruzzo” i „Carlo Rag­gio”, które pły­nęły z Genui do Bra­zy­lii, z głodu i wyczer­pa­nia zmarło pięć­dzie­siąt osób. Na statku „Fri­sca” doli­czono się dwu­dzie­stu ofiar stra­to­wa­nych przez tłum pasa­że­rów. W 1893 roku, po wej­ściu na pokład „Remo”, migranci zdali sobie sprawę, że na rejs sprze­da­nych zostało dwa razy wię­cej bile­tów, niż było miejsc. Na statku wybu­chła cho­lera. Zmar­łych wyrzu­cano za burtę. Liczba pasa­że­rów malała codzien­nie o kilka osób. Osta­tecz­nie jed­nak sta­tek nie został nawet wpusz­czony do portu doce­lo­wego. W dro­dze do Buenos Aires doszło też do kata­strofy statku „Sirio”. Życie stra­ciło wtedy pię­ciu­set wło­skich migran­tów. Histo­rię tych tra­ge­dii opie­wają popu­larne pie­monc­kie pio­senki, śpie­wane w takt melo­dii do dziś wygry­wa­nych na akor­de­onie w wielu bar­rios.

Histo­rie stat­ków „Sirio”, „Fri­sca” i „Prin­ci­pessa Mafalda” w ludo­wej pamięci spla­tają się ze sobą. Zato­nię­cie statku „Sirio” przy­po­mi­nało tra­ge­dię parowca „Prin­ci­pessa Mafalda” i odwrot­nie. W takt podob­nych smut­nych melo­dii opo­wia­dano także histo­rię kolej­nych kata­strof.

Mimo wszystko jed­nak ludzie na­dal wyru­szali w podróż. Przede wszyst­kim wsku­tek biedy, cza­sem ze zło­ści, po to, by odmie­nić los, by uciec od tra­gicz­nych skut­ków wojny świa­to­wej, zarówno pierw­szej, jak i dru­giej, na którą już wtedy się zano­siło, aby unik­nąć powo­ła­nia do woj­ska lub dla­tego, że śmierć już zaj­rzała im w oczy, albo dołą­czyć do rodziny, zapew­nić sobie lep­sze warunki życia i nie cier­pieć dłu­żej nędzy. Nic nowego, tak było kie­dyś i tak samo jest dziś. „Gorzej już być nie może. Naj­wy­żej tam też będę głodny, tak jak tutaj. Mam rację?” – pyta jeden z boha­te­rów powie­ści Na oce­anie Edmondo De Ami­cisa6, także pocho­dzą­cego z Pie­montu autora książki Serce.

Ci, któ­rzy emi­gro­wali, musieli sta­wić czoło roz­ma­itym trud­no­ściom i wyrze­cze­niom. Ruszali w drogę naj­czę­ściej za namową wer­bow­ni­ków, któ­rzy razem z pośred­ni­kami odwie­dzali wio­ski w dzień tar­gowy, by opo­wia­dać o Ame­ryce jak o praw­dzi­wej „ziemi obie­ca­nej” i kra­inie cudów. Opła­ca­nych przez firmy emi­gra­cyjne za każdą rodzinę, którą udało im się prze­ko­nać do wyjazdu, wer­bow­ni­ków ówcze­sna prasa porów­ny­wała nie­kiedy do han­dla­rzy nie­wol­ni­ków. W mia­stach i na wsi roz­da­wano bro­szury i poka­zy­wano fał­szywe listy tych, któ­rzy jakoby już dotarli na koniec świata. Niektó­rzy przy­się­gali, że rol­nik, jeśli stał się nie­zdolny do pracy, w Ame­ryce może liczyć na hojną eme­ry­turę, pod­czas gdy inni dawali gwa­ran­cje uła­twień w przej­mo­wa­niu ziemi na wła­sność.

Dla tych, któ­rzy zde­cy­do­wali się wyje­chać, pierw­szą trud­ność sta­no­wiło dotar­cie do portu. Sprze­da­wano cały doby­tek, by zapła­cić czę­sto chci­wym i pozba­wio­nym skru­pu­łów wer­bow­ni­kom, któ­rzy nie­jed­no­krot­nie, przy­naj­mniej dopóki nowe prze­pisy nie upo­rząd­ko­wały tej kwe­stii, zni­kali z pie­niędzmi.

Droga do portu przy­po­mi­nała pry­watną, cza­sem rodzinną piel­grzymkę, w któ­rej podą­żały całe wspól­noty. Jej uczest­nicy szli wszy­scy razem, jak w pro­ce­sji, przy dźwię­kach dzwo­nów, które cza­sem zabie­rali ze sobą nawet na sta­tek. Czę­sto przy­by­wali do portu na wiele dni przed zaokrę­to­wa­niem i roz­bi­jali obóz na nabrzeżu.

Nie­któ­rzy z nich ni­gdy nie dotarli do wyma­rzo­nej Ame­ryki, gdyż ocean ode­pchnął ich lub pochło­nął.

Ci, któ­rym się to udało i scho­dzili na ląd w Buenos Aires, musieli sta­wić czoło twar­dej rze­czy­wi­sto­ści. Na począ­tek tra­fiali do Hotel de Inmi­gran­tes: ogrom­nej rudery, gdzie po bada­niach lekar­skich, reje­stra­cji i dezyn­fek­cji mogli zatrzy­mać się na nie wię­cej niż pięć dni. W tym cza­sie musieli zna­leźć sobie pracę w mie­ście lub na wsi. Na początku XX wieku tak oto opi­sy­wał to miej­sce jeden z wło­skich kore­spon­den­tów dzien­nika „Cor­riere della Sera”: „Przez osta­nie trzy dni przy­je­chało trzy tysiące ośmiu­set emi­gran­tów, w więk­szo­ści naszych roda­ków. Hotel de Inmi­gran­tes jest pełen. (…) Budy­nek, który nazy­wają hote­lem, wznosi się na błot­ni­stym, a zara­zem wybo­istym tere­nie roz­cią­ga­ją­cym się za mia­stem aż do męt­nych i nie­spo­koj­nych wód Río de la Plata (…) Ostry zapach kwasu kar­bo­lo­wego nie jest w sta­nie zdu­sić mdlą­cego smrodu śli­skiej od brudu pod­łogi, sta­rych drew­nia­nych ścian, który wydo­bywa się przez otwarte drzwi na zewnątrz. To zapach stło­czo­nych do nie­moż­li­wo­ści ludzi, zapach nędzy (…) Pod sufi­tem, na ścia­nach z desek, widać nieco wyraź­niej­sze znaki ludz­kiej obec­no­ści. Można powie­dzieć, że to ślady dusz: imiona, daty, wyzna­nia miło­sne, prze­kleń­stwa, nie­przy­zwo­ite słowa wydłu­bane w far­bie, naskro­bane ołów­kiem lub też wyryte w drew­nie. Naj­czę­ściej powta­rza się tu motyw statku”7.

Nie­przy­pad­kowo ten obraz odwo­łuje się do prze­szło­ści. „Niech język mi przy­schnie do pod­nie­bie­nia, jeśli nie będę pamię­tał o tobie” (Ps 137/136, 6) zarze­kają się wygnańcy, wra­ca­jąc myślami do Jero­zo­limy. Rów­nież Trzej Kró­lo­wie zasad­ni­czo sym­bo­li­zują tę samą tęsk­notę za Bogiem. Taka postawa, prze­zwy­cię­ża­jąc kon­for­mizm, zmu­sza nas do doko­na­nia zmian, któ­rych potrze­bu­jemy. To zdrowe pra­gnie­nie powrotu do korzeni, ponie­waż naród bez korzeni jest zagu­biony, a czło­wiek bez korzeni cho­ruje. To z nich czer­piemy siłę, by iść naprzód, owo­co­wać, roz­kwi­tać. Jak pisze argen­tyń­ski poeta Fran­ci­sco Luis Bernárdez8, „Drzewo roz­kwita dzięki temu, co zostało pogrze­bane”.

Wszyst­kie te histo­rie z prze­szło­ści, zapi­ski, wydra­pane na ścia­nach znaki jed­nak są także nawią­za­niem do dnia dzi­siej­szego, odsy­łają do innych por­tów, innych mórz.

Moi dziad­ko­wie i mój ojciec mieli szczę­ście. Wyje­chali do Buenos Aires na zapro­sze­nie braci mojego dziadka, któ­rzy miesz­kali w Argen­ty­nie już od 1922 roku. Udało im się roz­po­cząć tam nowe życie, nueva suerte. Zaczy­nali jako robot­nicy asfal­tu­jący drogę pro­wa­dzącą z portu na rzece do wsi. Wkrótce zało­żyli wła­sną dobrze funk­cjo­nu­jącą firmę zaj­mu­jącą się kła­dze­niem bruku i asfaltu. Moi dziad­ko­wie i mój ojciec po kon­troli doku­men­tów nie musieli zatrzy­my­wać się w Hotel de Inmi­gran­tes i mogli ruszyć dalej, do Parany w pro­win­cji Entre Ríos, gdzie cze­kali na nich krewni, miesz­ka­jący w czte­ro­pię­tro­wym zbu­do­wa­nym wła­snymi rękami Palazzo Ber­go­glio. Był to pierw­szy w całym mie­ście budy­nek, w któ­rym zain­sta­lo­wano windę. Każdy z braci, Gio­vanni Lorenzo, Euge­nio, Erne­sto i mój dzia­dek Gio­vanni Angelo, zaj­mo­wał jedno pię­tro. Z rodzeń­stwa dziadka zostało w Pie­mon­cie tylko dwoje: Carlo, naj­star­szy z braci, i Luisa, jedyna sio­stra, która po mężu nosiła nazwi­sko Mar­ti­nengo. Tak więc pra­wie cała rodzina znów zna­la­zła się razem, czego, wyjeż­dża­jąc, tak bar­dzo pra­gnęli moi rodzice.

Mój ojciec, który był kon­ty­stą, pra­co­wał w admi­ni­stra­cji przed­się­bior­stwa. Nie trwało to jed­nak długo. Wielki świa­towy kry­zys 1929 roku zata­czał coraz szer­sze kręgi. Rów­no­cze­śnie pre­zes rodzin­nej firmy, jeden z moich wspa­nia­łych stry­jecz­nych dziad­ków, Gio­vanni (Juan) Lorenzo, zacho­ro­wał na bia­łaczkę i mię­saka lim­fa­tycz­nego. Kiedy zmarł, jego żona Elisa została sama z trójką dzieci. Rece­sja i żałoba prze­są­dziły o klę­sce rodziny Ber­go­glio. W 1932 roku musieli sprze­dać wszystko: maszyny, firmę, dom, a nawet kaplicę cmen­tarną. Zostali z pustymi rękami i zna­leźli się w nędzy.

Trzeba było zaczy­nać wszystko od nowa. I z taką samą deter­mi­na­cją, jak za pierw­szym razem, udało im się tego doko­nać.

Ale oczy­wi­ście, kiedy tam­tego cie­płego luto­wego poranka po raz pierw­szy posta­wili stopę na argen­tyń­skiej ziemi, ani mój dzia­dek ani mój ojciec, ani babka, która ubrana w weł­niane palto rzu­cała wyzwa­nie upa­łom, nic jesz­cze nie wie­dzieli o tym, co ich spo­tka.

Podob­nie jak nie wie­działy tego tysiące, miliony kobiet i męż­czyzn, któ­rzy przy­byli do Argen­tyny przed nimi i po nich. Wśród nich byli rze­mieśl­nicy, drwale, robot­nicy budow­lani, gór­nicy, pie­lę­gniarki, kowale, sto­la­rze, szewcy, krawcy, pie­ka­rze, mecha­nicy, szkla­rze, mala­rze, kucha­rze, słu­żący, lodzia­rze, fry­zje­rzy, robot­nicy w kamie­nio­ło­mach i kamie­nia­rze, kupcy i księ­gowi oraz nie­zli­czona rze­sza chło­pów i pro­stych robot­ni­ków. Przy­wo­zili ze sobą nędzę, wspo­mnie­nia tra­gicz­nych wyda­rzeń i upo­ko­rzeń, ale także siłę, odwagę, wytrwa­łość, wiarę. I mnó­stwo talen­tów, które, jak w przy­po­wie­ści z Ewan­ge­lii św. Mate­usza, cze­kały na oka­zję, aby zaowo­co­wać. Gdy tylko się nada­rzyła, ta banda łach­ma­nia­rzy potra­fiła zbu­do­wać na dru­giej pół­kuli nową część świata. Wolni i uparci ludzie (rassa nostrana libera e stu­arda). W pięk­nym, przej­mu­ją­cym wier­szu opi­sał ich Nino Costa9, jeden z naj­więk­szych pie­monc­kich poetów tam­tych cza­sów. Poeta umarł na serce, kiedy dowie­dział się o śmierci syna, zale­d­wie dzie­więt­na­sto­let­niego par­ty­zanta. Babka Rosa kazała mi nauczyć się strof tego wier­sza w dia­lek­cie:

O bionde di grano pia­nure argen­tine… non sen­tite mai pas­sare un’aria mon­fer­rina o il ritor­nello di una can­zone di mon­ta­gna? (O złote zbo­żem argen­tyń­skie rów­niny, czyż nie czu­je­cie powiewu Mon­fer­rato lub refrenu góral­skiej przy­śpiewki?).

Costa poświę­cił wiersz Pie­mont­czy­kom, któ­rzy z Włoch wyemi­gro­wali za pracą. Nie­kiedy ci emi­granci wra­cali, a „zaro­bione pie­nią­dze pozwa­lały im na kupno nie­wiel­kiego domu lub kawałka ziemi i wycho­wa­nie córek…”. Innych „gorączka lub nad­szarp­nięte pod­czas pracy zdro­wie wtrą­ciły do grobu”10 i dziś spo­czy­wają w mogi­łach gdzieś na obcym cmen­ta­rzu, un camp-sant foresté.

Z tego wła­śnie powodu wiele lat póź­niej, z oka­zji mojej pierw­szej papie­skiej podróży, chcia­łem udać się na Lam­pe­dusę, maleńką wyspę na Morzu Śród­ziem­nym, która stała się przy­czół­kiem nadziei i soli­dar­no­ści oraz sym­bo­lem tra­ge­dii migran­tów, a także powo­dem wielu kon­tro­wer­sji. Na wodach wokół Lam­pe­dusy znaj­duje się mor­skie cmen­ta­rzy­sko wielu, bar­dzo wielu ofiar. Kiedy kilka tygo­dni póź­niej usły­sza­łem wia­do­mość o zato­nię­ciu na Morzu Śród­ziem­nym kolej­nego statku, moje myśli znów skie­ro­wały się ku Lam­pe­du­sie. Ta wyspa jest jak cierń w sercu. Moja podróż na Lam­pe­dusę nie była wcze­śniej pla­no­wana, ale musia­łem ją odbyć. Prze­cież ja także uro­dzi­łem się w rodzi­nie migran­tów. Mój ojciec, mój dzia­dek, moja babka, podob­nie jak wielu innych Wło­chów, wyje­chali do Argen­tyny i poznali los tych, któ­rzy zostali z niczym. Ja rów­nież mogłem zna­leźć się wśród tych, któ­rzy dziś spo­ty­kają się z odrzu­ce­niem. I w związku z tym zawsze zasta­na­wiam się: dla­czego oni, a nie ja?

Musia­łem udać się na Lam­pe­dusę, aby się pomo­dlić, oka­zać bli­skość, wyra­zić wdzięcz­ność i dodać otu­chy wolon­ta­riu­szom i miesz­kań­com tego spła­chetka ziemi, potra­fią­cym dać kon­kretny wyraz soli­dar­no­ści. A przede wszyst­kim po to, by wstrzą­snąć sumie­niem nas wszyst­kich i przy­po­mnieć o poczu­ciu odpo­wie­dzial­no­ści.

Jedna ze sztuk hisz­pań­skiego dra­ma­to­pi­sa­rza Lope de Vegi11 opo­wiada o tym, jak miesz­kańcy mia­sta Fuente Ove­juna zabi­jają guber­na­tora, ponie­waż jest tyra­nem. Nie wia­domo, kto wła­ści­wie doko­nał egze­ku­cji. Gdy więc sędzia kró­lew­ski pyta: „Kto zabił guber­na­tora?”, wszy­scy odpo­wia­dają: „Fuente Ove­juna, panie”. Wszy­scy i nikt.

To pyta­nie wysuwa się na pierw­szy plan rów­nież dzi­siaj. Kto ponosi odpo­wie­dzial­ność za tę śmierć? Nikt! Wszy­scy gotowi jeste­śmy udzie­lić takiej samej odpo­wie­dzi: To nie ja, nie mam z tym nic wspól­nego, to ktoś inny, na pewno nie ja.

Glo­ba­li­za­cja obo­jęt­no­ści spra­wia, że wszy­scy jeste­śmy „bez­i­mienni” jak ów Inno­mi­nato z powie­ści Man­zo­niego12. Bez­i­mienni, pozba­wieni twa­rzy, nie­po­mni histo­rii i prze­zna­cze­nia, w obli­czu stra­chu, który wie­dzie nas do sza­leń­stwa, sły­szymy pyta­nie Boga skie­ro­wane do Kaina: „Gdzie jest brat twój, Abel? (…) Krew brata twego gło­śno woła ku mnie z ziemi!” 13 .

2. Zbyt długo mieszkała moja dusza z tymi, co nienawidzą pokoju

2

Zbyt długo miesz­kała moja dusza z tymi, co nie­na­wi­dzą pokoju

Emi­gra­cja i wojna to dwie strony tego samego medalu. Jak słusz­nie napi­sano, wojna jest naj­więk­szą fabryką migran­tów. Zmiany kli­ma­tyczne i ubó­stwo to w dużej mie­rze zatrute owoce wojny, jaką czło­wiek wypo­wie­dział bar­dziej spra­wie­dli­wej dys­try­bu­cji zaso­bów, przy­ro­dzie, na zamiesz­ka­nej przez sie­bie pla­ne­cie.

Dzi­siej­szy świat jest z każ­dym dniem coraz bar­dziej świa­tem elit, okrut­nym wobec wyklu­czo­nych i odrzu­co­nych. Kraje roz­wi­ja­jące się wciąż są pozba­wiane swo­ich naj­cen­niej­szych zaso­bów natu­ral­nych i ludz­kich na rzecz kilku uprzy­wi­le­jo­wa­nych ryn­ków.

Praw­dziwy postęp ma cha­rak­ter inklu­zyjny i przy­nosi owoce, ponie­waż jest ukie­run­ko­wany na przy­szłość i młode poko­le­nia. Roz­wój pozorny nato­miast, wyklu­cza­jąc wielu, zawsze i wszę­dzie spra­wia, że bogaci stają się coraz bogatsi, a biedni ubo­żeją. Bied­nym nie wyba­cza się niczego, nawet nie­do­statku. Nie mogą sobie pozwo­lić na nie­śmia­łość czy znie­chę­ce­nie. Zawsze są postrze­gani jako zagra­ża­jący lub nie­udolni. Nie wolno im dostrzec świa­tełka nawet w tunelu ich wła­snej nędzy. Aby pozbyć się ich obec­no­ści, ich widoku na uli­cach, posu­nięto się do opra­co­wa­nia i reali­za­cji odstra­sza­ją­cych kon­struk­cji archi­tek­to­nicz­nych.

Łudząc się, że będzie bez­piecz­nie, można budo­wać mury i bary­ka­do­wać wej­ścia na szkodę tych, któ­rzy zostają na zewnątrz. Ale nie będzie tak zawsze. „Dzień Pana”, opi­sany przez pro­ro­ków (Am 5,18; Iz 2,5; Jl 1,3), zbu­rzy bariery mię­dzy pań­stwami i zastąpi wro­gość nie­licz­nych soli­dar­no­ścią wielu. Zepchnię­cie na mar­gi­nes i nęka­nie milio­nów ludzi nie może trwać bez końca. Ich krzyk jest coraz gło­śniej­szy i w końcu ogar­nie całą zie­mię. Jak pisał ksiądz Primo Maz­zo­lari14, jeden z wiel­kich wło­skich dusz­pa­ste­rzy, pro­ro­cza, świe­tli­sta i „nie­wy­godna” twarz nie­kle­ry­kal­nego Kościoła: „Czło­wiek biedny to nie­milk­nący pro­test prze­ciwko wyrzą­dza­nym przez nas nie­spra­wie­dli­wo­ściom; bie­dak jest jak beczka pro­chu. Jeśli ją pod­pa­lisz, wybuch­nie cały świat”15.

Nie da się zigno­ro­wać naglą­cych wezwań Słowa Bożego. Gdzie­kol­wiek skie­ru­jemy wzrok, Pismo Święte wska­zuje ubo­gich, tych, któ­rym brak środ­ków do życia, uci­śnio­nych, poni­żo­nych, sie­roty, wdowy, obcych, migran­tów. Jezus nie oba­wiał się utoż­sa­miać z tą nie­zli­czoną rze­szą malucz­kich. „Wszystko co uczy­ni­li­ście jed­nemu z tych braci moich naj­mniej­szych, Mnie­ście uczy­nili” (Mt 25,40). Nie macie czy­nić dobra sobie podob­nym, ani człon­kom wła­snej kasty, ale wła­śnie „naj­mniej­szym”, głod­nym, spra­gnio­nym, pozba­wio­nym odzie­nia. Nie dostrze­gać tego utoż­sa­mie­nia się Jezusa z ubo­gimi to sta­rać się roz­wod­nić Obja­wie­nie, zakła­my­wać Ewan­ge­lię, czy­niąc z niej folk­lo­ry­styczne przed­sta­wie­nie, a nie stały ele­ment naszego życia. Wśród chrze­ści­jan nikt nie jest pierw­szy, bo to ostatni będą pierw­szymi. I to wła­śnie oni, ci „ostatni” z egzy­sten­cjal­nych pery­fe­rii naszych miast codzien­nie bła­gają Pana o wyba­wie­nie od zła, które ich dotyka. To oni zostali oszu­kani i porzu­ceni, by umrzeć na pustyni, to ich tor­tu­ro­wano, mal­tre­to­wano i gwał­cono w obo­zach dla uchodź­ców, to oni rzu­cili wyzwa­nie nie­zna­ją­cym lito­ści mor­skim falom.

Współ­cze­sne wojny toczą się tylko w nie­któ­rych regio­nach świata, a uży­wana pod­czas nich broń pro­du­ko­wana jest gdzie indziej. Wytwa­rzana jest w regio­nach, skąd wyrzuca się i oddala uchodź­ców, któ­rzy ucie­kają przed wojną.

W dzie­ciń­stwie od dziadka Gio­van­niego dowie­dzia­łem się, czym jest wojna. To z jego ust po raz pierw­szy sły­sza­łem te dra­ma­tyczne opo­wie­ści. Pod­czas I wojny świa­to­wej dzia­dek wal­czył na fron­cie na rzece Piawa.

W czerwcu 1904 roku, mając dwa­dzie­ścia lat, metr sześć­dzie­siąt sześć cen­ty­me­trów wzro­stu, ciemne, falu­jące włosy i brą­zowe oczy, z powodu „nie­wy­dol­no­ści płuc­nej” wykry­tej przez komi­sję pobo­rową został „wyłą­czony ” z trzy­let­niej służby woj­sko­wej. Wró­cił wtedy do domu, do Por­ta­co­maro. Dwa lata póź­niej, na początku 1906 roku, prze­niósł się do Turynu. Naj­pierw pra­co­wał jako „złota rączka” w skle­pie bła­wat­nym swego wuja Carla, który jako jeden z pierw­szych naszych krew­nych zamiesz­kał w sto­licy, a następ­nie zna­lazł zatrud­nie­nie w kawiarni, jak się wtedy mówiło, jako „liqu­ori­sta”. Jego losy nie­uchron­nie sple­cione były z histo­rią wielu innych mło­dych ludzi tam­tej epoki, kiedy zaczy­nały powsta­wać pierw­sze duże ośrodki prze­my­słowe, kiedy pró­bu­jąc uciec od biedy i nie­do­statku, wyjeż­dżano ze wsi w nadziei na usa­mo­dziel­nie­nie się i lep­szy zaro­bek w mia­stach.

Każdy emi­grant ma swoje korze­nie. Rodzina Ber­go­glio od zawsze miała je w Por­ta­co­maro, wśród stro­mych zbo­czy, poro­śnię­tych lasami orze­cho­wymi. W lutym 2001 roku, zale­d­wie kilka godzin przed otrzy­ma­niem od Jana Pawła II kar­dy­nal­skiej god­no­ści, po raz ostatni wspią­łem się drogą do Bricco Mar­mo­rito. Patrzy­łem na wzgó­rza, win­nice, na sto­jący wśród nich dom. Schy­li­łem się, by pod­nieść garść ziemi. Tutaj uro­dził się mój dzia­dek, tu zmarł jego ojciec Fran­ce­sco, tu wła­śnie są nasze korze­nie.

Wró­ci­łem do Por­ta­co­maro rów­nież jako papież, z oka­zji dzie­więć­dzie­sią­tych uro­dzin mojej kuzynki Carli, które świę­to­wa­li­śmy u niej w domu. Razem z nią i kuzy­nem Elio jedli­śmy pie­rożki agno­lotti i pili­śmy lokalne wino gri­gno­lino. Cza­sami do nich dzwo­nię i wtedy roz­ma­wiamy w piemontèis, który był moim pierw­szym języ­kiem. Jeśli aku­rat Elio gra w krę­gle, roz­ma­wiam chwilę ze wszyst­kimi. Oni wciąż mówią do mnie Gior­gio.

Gio­vanni i moja babka Rosa poznali się w Tury­nie. Rosa Mar­ghe­rita Vas­sallo była w tym samym wieku co Gio­vanni i także przy­była do mia­sta z daleka. Uro­dziła się bli­sko sank­tu­arium Todocco, w Piana Cri­xia, w pro­win­cji Savona, na gra­nicy Ligu­rii i Pie­montu. Pocho­dziła z licz­nej rodziny: była ósma z dzie­wię­ciorga rodzeń­stwa. Przy­je­chała do Turynu jako mała dziew­czynka. Powie­rzono ją opiece ciotki ze strony matki, Rosie, która stró­żo­wała w jed­nej z kamie­nic w cen­trum mia­sta. Jej mąż miał na imię Giu­seppe i był szew­cem. Dla moich pra­dziad­ków, Angeli i Piera, rodzi­ców Rosy, nie była to łatwa decy­zja. Zasta­na­wiali się i dys­ku­to­wali długo, zasię­ga­jąc nawet opi­nii pro­bosz­cza i nauczy­cielki. Osta­tecz­nie wszy­scy zgod­nie zde­cy­do­wali, że bystre, cie­kawe, inte­li­gentne dziecko, które mimo trud­nych warun­ków wyda­wało się bar­dzo zdolne, powinno mieć moż­li­wość ukoń­cze­nia szkoły pod­sta­wo­wej. Rosa zasłu­gi­wała na lep­szą przy­szłość. Jako ośmio­let­nia dziew­czynka opu­ściła więc rodzinną wio­skę i prze­była ponad 140 kilo­me­trów, które dzie­liły ją od mia­sta. Place i ulice Turynu wyda­wały jej się ogromne, dzi­wiły opie­ra­jące się o sie­bie domy, a świa­tło ulicz­nych latarni zda­wało się ni­gdy nie gasnąć. Ten wspa­niały wyna­la­zek, przy­wie­ziony z Paryża i okre­ślany sło­wem elek­trycz­ność, w cudowny spo­sób poru­szał rów­nież tram­waje, któ­rych już nie musiały cią­gnąć konie. Oboje wujo­stwo byli po pięć­dzie­siątce i nie mieli dzieci. Przy­jęli więc małą dziew­czynkę z rado­ścią, jakby była ich wła­sną córką. Moja babka bar­dzo przy­wią­zała się do ciotki Rosy i nawet zna­la­zł­szy się na dru­gim końcu świata, utrzy­my­wała z nią kon­takt. Oczy­wi­ście kore­spon­do­wała także z rodzi­cami i rodzeń­stwem, prze­sy­ła­jąc wia­do­mo­ści i zdję­cia.

Kiedy na początku XX wieku w Tury­nie mój dzia­dek po raz pierw­szy zoba­czył Rosę, była drobną dziew­czyną o kasz­ta­no­wych wło­sach i oczach tak wiel­kich, jak jej odwaga. Pra­co­wała jako szwaczka.

Mło­dzi zako­chali się w sobie i 20 sierp­nia 1907 roku pobrali się w kościele św. Teresy. Zamiesz­kali tuż obok świą­tyni, a kiedy 2 kwiet­nia następ­nego roku uro­dził się ich pier­wo­rodny syn, Mario Giu­seppe Fran­ce­sco, mój ojciec, tam też go ochrzcili.

W czerwcu 2015 roku, pod­czas wizyty dusz­pa­ster­skiej w Tury­nie z oka­zji wysta­wie­nia Całunu, zatrzy­ma­łem się na modli­twie w tym małym baro­ko­wym kościółku. Uca­ło­wa­łem chrzciel­nicę i poczu­łem, jak­bym wró­cił do domu.

Dzia­dek Gio­vanni i jego żona, mając małe dziecko, musieli w życiu sta­wić czoło wielu trud­no­ściom. Nie­spełna dzie­sięć lat póź­niej wybu­chła wojna. Wszy­scy rezer­wi­ści otrzy­mali powo­ła­nie, gdyż na woj­nie zawsze potrzeba nowych ludzi. Dzia­dek był już wtedy po trzy­dzie­stce.

Esze­lon z Turynu do Medio­lanu

nie zatrzy­muje się już,

ale jedzie nad Piawę,

na cmen­ta­rzy­sko mło­dych16.

Dzia­dek otrzy­mał numer ewi­den­cyjny 15 543. Zda­niem komi­sji pobo­ro­wej był mło­dym męż­czy­zną o zaokrą­glo­nym pod­bródku (tak jak ja) i ostrym nosie. W rubryce zawód wpi­sano „kawiarz”. W jego płu­cach nie nastą­piły żadne zmiany, ale tym razem komi­sja pobo­rowa nie zna­la­zła nic, co by unie­moż­li­wiało odby­cie służby woj­sko­wej. Na początku lipca 1916 roku dzia­dek dostał przy­dział do 78. pułku pie­choty, sta­cjo­nu­ją­cego w Casale Mon­fer­rato. W listo­pa­dzie został stam­tąd wysłany na front prze­bie­ga­jący wzdłuż rzek Piawa i Isonzo, na gra­nicy Włoch i Sło­we­nii na pół­noc od Gory­cji, w rejo­nie Monte Sabo­tino. W tym samym rejo­nie ksiądz Maz­zo­lari stra­cił swo­jego jedy­nego brata, który słu­żył w 26. pułku arty­le­rii17.

Dzia­dek w oko­pach, w ogniu coraz bar­dziej zacię­tych walk, spę­dził wiele mie­sięcy.

Z jego opo­wie­ści dowie­dzia­łem się mnó­stwa rze­czy. Nauczył mnie także kilku żar­to­bli­wych pio­se­nek, wykpi­wa­ją­cych dowód­ców, a nawet króla i kró­lową.

Gene­rał Ludwik Cadorna tak pisze do kró­lo­wej:

„Gdy­byś Triest widzieć chciała, to na kartce pocz­to­wej”.

Bum bum bum to strza­łów sły­chać szum.

Gene­rał Ludwik Cadorna zajada się ste­kami,

a nas, bied­nych żoł­nie­rzy, karmi się kasz­ta­nami.

Bum bum bum to strza­łów sły­chać szum.

Gene­rał Ludwik Cadorna napy­cha sobie brzuch,

a nasza wielka armia roz­bita jest już w puch.

Bum bum bum to strza­łów sły­chać szum.

Gene­rał Ludwik Cadorna powo­zić bar­dzo chciał,

a za swego osiołka króla Ita­lii miał.

Bum bum bum to strza­łów sły­chać szum18.

Zda­rzało się, jak w przy­padku prze­by­wa­ją­cego na prze­pu­stce mło­dego mura­rza z doliny Ber­gamo w stop­niu kaprala, że za śpie­wa­nie takich pio­se­nek, pod zarzu­tem defe­ty­zmu i nie­sub­or­dy­na­cji, można było zostać ska­za­nym na sześć lat woj­sko­wego aresztu.

Dzia­dek opo­wia­dał mi o okrop­no­ściach, bólu, stra­chu i absur­dal­nym, alie­nu­ją­cym bez­sen­sie wojny. Przy­ta­czał także przy­kłady bra­ter­stwa mię­dzy pie­chu­rami z wro­gich sobie oddzia­łów, zło­żo­nych po obu stro­nach frontu z bied­nych chło­pów i robot­ni­ków. Żoł­nie­rze prze­rzu­cali się dow­ci­pami, posłu­gu­jąc się języ­kiem gestów i mimiki i nie­wielu sło­wami, jakie znali w języku prze­ciw­nika, dzie­lili się odro­biną tyto­niu, kawał­kiem chleba, czym tylko mogli. Ini­cjo­wali małe rozejmy, aby zła­go­dzić trud i wyob­co­wa­nie życia w oko­pach. Oczy­wi­ście, wszystko to w tajem­nicy, ponie­waż dowódcy nie­rzadko surowo karali takie gesty czło­wie­czeń­stwa, naka­zu­jąc egze­ku­cje, a w nie­któ­rych przy­pad­kach strze­la­jąc do wła­snych oddzia­łów w oko­pach. Za wszelką cenę sta­rali się uda­rem­nić wza­jemne kon­takty żoł­nie­rzy, któ­rzy w miarę upływu czasu coraz lepiej rozu­mieli, że wro­go­wie, widziani z bli­ska, gdy spoj­rzeć im w oczy, w niczym nie przy­po­mi­nają prze­ra­ża­ją­cych potwo­rów opi­sy­wa­nych przez pro­pa­gandę wojenną. Byli takimi samymi zmę­czo­nymi i prze­ra­żo­nymi nędza­rzami, sie­dzą­cymi w takim samym bło­cie, cier­pią­cymi tak samo. Il tuo stesso iden­tico umore/ ma la divisa di un altro colore19 (Każdy żoł­nierz, jak tamci ponury, choć różne noszą mun­dury), jak śpie­wał w jed­nej ze swo­ich bal­lad znany wło­ski pio­sen­karz.

Co zosta­wia po sobie wojna? Przede wszyst­kim tra­giczny bilans ofiar. Wśród żoł­nie­rzy 78. pułku dziadka było 882 zabi­tych, 1573 zagi­nio­nych i 3846 ran­nych. To byli jego kole­dzy, towa­rzy­sze broni, przy­ja­ciele.

„Wyda­wało się, jakby dowód­ców ogar­nęło sza­leń­stwo – wspo­mi­nał inny pie­moncki żoł­nierz, porucz­nik pie­choty wysłany na linię frontu nad Isonzo z 68. puł­kiem. – Naprzód! Nie dajesz rady? Kogo to obcho­dzi? Naprzód, naprzód! Byli­śmy jak pijani. Ci, któ­rzy wyda­wali roz­kazy, byli daleko, a przez lor­netkę widok nacie­ra­ją­cej pie­choty musiał być eks­cy­tu­jący. Gene­ra­ło­wie nie byli z nami; ni­gdy nie widzieli zasie­ków, chyba że przed wej­ściem do gma­chu, gdzie mają biura”20.

„Ludzie to amu­ni­cja, któ­rej ni­gdy nie brak­nie” – stwier­dził cynicz­nie szef sztabu, gene­rał Cadorna. Pod­czas gdy inny wysoki rangą ofi­cer dono­sił: „Isonzo to dziś rzeka umar­łych”.

Wojna świa­towa przy­nio­sła miliony ofiar. Połowa zmo­bi­li­zo­wa­nych żoł­nie­rzy zgi­nęła, inni zostali ciężko ranni lub uznani za zagi­nio­nych. Według naj­bar­dziej ostroż­nych sza­cun­ków, wsku­tek wojny na gro­bach cywi­lów i żoł­nie­rzy wyro­sło co naj­mniej 15 milio­nów krzyży. Liczba ta wzro­śnie nawet czte­ro­krot­nie, jeśli uwzględ­nić ofiary grypy hisz­panki. Epi­de­mia zbie­gła się z wybu­chem wojny, jak to nie­rzadko bywa rów­nież współ­cze­śnie.

Osta­tecz­nie była to rze­czy­wi­ście ogromna „bez­u­ży­teczna rzeź”, którą papież Bene­dykt XV potę­pił w swoim szcze­rym liście do przy­wód­ców wal­czą­cych naro­dów, nazy­wa­jąc ją samo­bój­stwem cywi­li­zo­wa­nej Europy21.

Dzia­dek prze­żył wojnę i po prze­nie­sie­niu do 9. pułku lek­kiej pie­choty zme­cha­ni­zo­wa­nej (Ber­sa­glieri) w Asti opu­ścił pole bitwy. W grud­niu 1918 roku został urlo­po­wany, a następ­nie zwol­niony z zaświad­cze­niem o „god­nej pochwały posta­wie” i przy­znaną mu kwotą 200 lirów do ode­bra­nia. Dziś to mniej wię­cej 300 euro. To była nagroda za to, że unik­nął śmierci. Po trzech latach mógł w końcu wró­cić do rodziny. „Zbyt długo miesz­kała moja dusza z tymi, co nie­na­wi­dzą pokoju” (Ps 119,6).

Podob­nie jak wielu innych dziad­ków we Wło­szech i w całej Euro­pie, dwu­krot­nie roz­po­czy­nał życie na nowo: naj­pierw jako wete­ran, który uszedł z życiem, a póź­niej jako świa­dek tam­tych wyda­rzeń, opo­wia­da­jąc o nich swym dzie­ciom i wnu­kom.

Co jesz­cze pozo­sta­wia po sobie wojna? Nie­spra­wie­dli­wość. Przy­cho­dzą tu na myśl słowa, które ksiądz Lorenzo Milani, kapłan i nauczy­ciel, wielki rewo­lu­cyjny wycho­wawca, napi­sał do swo­ich uczniów w 1965 roku: „Wzię­li­śmy książki i cof­nę­li­śmy się o ponad sto lat w poszu­ki­wa­niu «spra­wie­dli­wej wojny». To jed­nak nie nasza wina, że jej nie zna­leź­li­śmy… Kiedy cho­dzi­li­śmy do szkoły, nasi nauczy­ciele, niech Bóg im wyba­czy, oszu­ki­wali nas. Nie­któ­rzy ludzie naprawdę im uwie­rzyli, ale oni nas oszu­kali i sami też zostali oszu­kani. Nie­któ­rzy zda­wali sobie sprawę, że nas oszu­kują, ale oba­wiali się do tego przy­znać. Więk­szość trak­to­wała tę kwe­stię tylko powierz­chow­nie, bo prze­cież wszyst­kie wojny zawsze toczyły się «za ojczy­znę». Nasi nauczy­ciele zapo­mnieli zwró­cić nam uwagę na coś oczy­wi­stego, a mia­no­wi­cie, że armie masze­rują zawsze na roz­kaz klasy rzą­dzą­cej… Nie mogę nie ostrzec moich chłop­ców, że ich nie­szczę­śliwi ojco­wie cier­pieli i zmu­szali ich do cier­pie­nia na woj­nie w obro­nie inte­re­sów nie­licz­nej kasty (do któ­rej nawet nie nale­żeli!), a nie inte­re­sów Ojczy­zny. (…) Nie­któ­rzy zarzu­cają mi brak sza­cunku dla pole­głych. To nie­prawda. Mam wiele sza­cunku dla tych nie­szczę­snych ofiar. I dla­tego wła­śnie jestem prze­ko­nany, że bym obra­ził ofiary, chwa­ląc tych, któ­rzy wysy­łali je na śmierć po to, by oca­lić sie­bie. (…) Z dru­giej strony sza­cu­nek należny zmar­łym nie może powo­do­wać, że zapo­mnę o moich żyją­cych dzie­ciach. Nie chcę, by spo­tkała je taka sama tra­ge­dia. Jeśli pew­nego dnia będą chcieli zło­żyć swoje życie w ofie­rze, będę z nich dumny. Jed­nak musi to nastą­pić w imię Boga, w imię ubo­gich, a nie w imię dyna­stii sabaudz­kiej czy pana Kruppa”22.

Co zostaje po woj­nie? Zazwy­czaj zalążki nowego kon­fliktu, nowych aktów prze­mocy, nowych błę­dów i okrop­no­ści. Wielu histo­ry­ków wska­zuje, że w Euro­pie także nazizm i ultra­na­cjo­na­lizm były pod pew­nymi wzglę­dami li tylko owo­cem poprzed­niego kon­fliktu. Dziś jest podob­nie. Wyścig zbro­jeń, roz­sze­rza­nie stref wpły­wów, agre­sywna i bru­talna poli­tyka nie zapew­niają sta­bi­li­za­cji. Ni­gdy. Inte­li­gentna wojna nie ist­nieje: wojna nie­sie tylko nędzę, broń – tylko śmierć. Wojna jest głu­pia. I pra­wie zawsze ludzie zda­wali sobie z tego sprawę. Ludzie nie są głupi. Albert Ein­stein napi­sał: „Jestem jed­nak dobrego mnie­ma­nia o ludz­ko­ści i sądzę, że ponure to widmo dawno by już scze­zło, gdyby nie to, że okre­ślone mate­rialne i poli­tyczne inte­resy korum­pują sys­te­ma­tycz­nie zdrowy roz­są­dek ludów, posłu­gu­jąc się do tego szkołą i prasą”23.

W sercu Gio­van­niego Angelo Ber­go­glio, syna Fran­ce­sco Giu­seppe i Marii Bru­gnano, uro­dzo­nego 13 sierp­nia 1884 roku w Bricco Mar­mo­rito di Por­ta­co­maro Sta­zione, mojego dziadka, wojna, pod­czas któ­rej wal­czył, i ta, która już się zapo­wia­dała, pozo­sta­wiła głę­boko zako­rze­niony sprze­ciw wobec monar­chii. Będzie mu towa­rzy­szył do końca życia.

– To nie­spra­wie­dliwe! – mówił. – To nie­spra­wie­dliwe, że ludzie muszą utrzy­my­wać całe to kon­sor­cjum leni­wych zja­da­czy chleba, pła­cąc za ich przy­wi­leje i przy­wary wła­sną skórą! Niech pójdą do pracy!

Pamię­tam jego radość, gdy w czerwcu 1946 roku nade­szła wia­do­mość o porażce zwo­len­ni­ków monar­chii we Wło­szech i ogło­sze­niu repu­bliki. W refe­ren­dum, w któ­rym wybrano repu­blikę, po raz pierw­szy gło­so­wały rów­nież kobiety. Tylko w sto­sunku do księż­niczki Mafaldy, którą spo­łecz­ność wete­ra­nów i emi­gran­tów szy­der­czo nazy­wała Mal­fait, poha­mo­wy­wał swoją nie­chęć do dyna­stii sabaudz­kiej. Uwa­żał, że księż­niczka sama wycier­piała wiele i tym samym zapła­ciła za wszyst­kich.

Po tym jak dzia­dek wyemi­gro­wał na drugi koniec świata, jego matka Maria, moja pra­babka, dwu­krot­nie poko­ny­wała długą drogę z Włoch do Argen­tyny, aby odwie­dzić jego i resztę rodzeń­stwa. Pra­babka, uro­dzona w 1862 roku w San Mar­tino Alfieri, kilka kilo­me­trów od Asti, była bar­dzo poczciwą kobietą. Zmarła na początku lat trzy­dzie­stych XX wieku, pod­czas swo­jej dru­giej wizyty w Argen­ty­nie, w pro­win­cji Santa Fe i tam też została pocho­wana. Jej syno­wie asfal­to­wali wów­czas odci­nek drogi kra­jo­wej Ruta wła­śnie w tej pro­win­cji.

W naszej rodzi­nie wszyst­kim wpa­jano sza­cu­nek dla zmar­łych. W moim mnie­ma­niu pra­babka po śmierci nie została usza­no­wana jak trzeba, gdyż pięć lat póź­niej jej ciało eks­hu­mo­wano i prze­ło­żono do mniej­szej trumny. Pamię­tam, z jaką miło­ścią i odda­niem moja matka, która pod­jęła się doko­na­nia tej bole­snej czyn­no­ści, czy­ściła alko­ho­lem szczątki zmar­łej. Na­dal jed­nak mia­łem wra­że­nie, że coś jest nie tak. Wresz­cie jakieś dwa­dzie­ścia lat temu udało mi się zna­leźć miej­sce pochówku mojej pra­babki i prze­nieść jej trumnę do rodzin­nego gro­bowca. Teraz spo­czywa wraz z dziećmi i resztą krew­nych. Jej szczątki zna­la­zły miej­sce w gro­bie rodzin­nym syna Euge­nia, na angiel­skim cmen­ta­rzu José C. Paz. Drugi z jej synów, Gio­vanni, mój dzia­dek, zmarł w wieku osiem­dzie­się­ciu lat i został pocho­wany na cmen­ta­rzu Jardín de Paz. Kiedy odszedł, 30 paź­dzier­nika 1964 roku we wło­skim szpi­talu, z powodu guza dróg żół­cio­wych, byłem nauczy­cie­lem w Santa Fe.

O ile o pierw­szej woj­nie świa­to­wej sły­sza­łem z ust mojego dziadka, to drugą pozna­łem w Buenos Aires z opo­wie­ści licz­nych emi­gran­tów, któ­rzy przy­by­wali do Argen­tyny, ucie­ka­jąc przed nią lub jako jej ofiary. Uchodź­ców było bar­dzo wielu… miliony Wło­chów, Niem­ców, Pola­ków… Wielu Pola­ków pra­co­wało jako robot­nicy w fabryce, gdzie był zatrud­niony mój ojciec. Słu­cha­jąc opo­wie­ści tych męż­czyzn i kobiet, my, dzieci, dowia­dy­wa­li­śmy się, co się stało, słu­cha­li­śmy opo­wie­ści o bom­bar­do­wa­niach, prze­śla­do­wa­niach, depor­ta­cjach, o obo­zach kon­cen­tra­cyj­nych i obo­zach zagłady. Pró­bo­wa­li­śmy zro­zu­mieć ten nowy, straszny kon­flikt. Dla­tego uwa­żam, że mło­dzi ludzie powinni poznać skutki obu wojen świa­to­wych ubie­głego wieku. Pamięć bowiem to skarb, bole­sny, lecz konieczny, by kształ­to­wać sumie­nie.

Ten skarb przy­czy­nił się także do roz­woju wło­skiej i euro­pej­skiej sztuki.

W tam­tych latach rodzice zabie­rali nas na filmy Ros­sel­li­niego, Vit­to­ria De Siki, Viscon­tiego i wielu innych twór­ców epoki neo­re­ali­zmu. Pod­czas jed­nego seansu oglą­dało się trzy obrazy: jeden główny i dwa pomniej­sze. Przy­no­si­li­śmy z domu kanapki i spę­dza­li­śmy cały dzień w kinie. Moim zda­niem powo­jenne neo­re­ali­styczne filmy wło­skie to wielka szkoła huma­ni­zmu. Dzieci patrzą na nas, film, któ­rym De Sica dał począ­tek epoce neo­re­ali­zmu, powi­nien być poka­zy­wany na kur­sach przed­mał­żeń­skich do dziś. Ja opo­wia­dam o nim na ślu­bach, któ­rych udzie­lam. Świet­nie pamię­tam też nie­które sceny z filmu Roma città aperta (Rzym mia­sto otwarte). Anna Magnani i Aldo Fabrizi to byli nasi mistrzo­wie. Uczyli nas walki, nadziei, mądro­ści. Czę­sto cytuję zda­nie, które Magnani powta­rzała wiza­ży­stce na pla­nie: „Zostaw mi wszyst­kie zmarszczki, nie ukry­waj żad­nej z nich. Pra­co­wa­łam na nie przez całe życie”. Nan­na­rella24 była mądrą kobietą.

A potem był Fel­lini. Jako chło­piec z zachwy­tem oglą­da­łem jego filmy aż do Słod­kiego życia25. Mia­łem osiem­na­ście lat, kiedy widzia­łem La strada, z którą do dziś się utoż­sa­miam.

W klu­czo­wej sce­nie młody siłacz, przy­wo­dzący na myśl postać Bożego Sza­leńca, mówi do zagu­bio­nej w świe­cie gra­ją­cej na trąbce Giu­lietty Masiny, Gel­so­miny:

– Nie uwie­rzysz, ale każda rzecz na tym świe­cie ma swoje prze­zna­cze­nie. Nawet ten kamień.

– Który?

– Ten. Jaki­kol­wiek. Nawet ten kamień jest tu z jakie­goś powodu.

– Z jakiego powodu?

– Jest tu, ponie­waż… Co ja zresztą wiem? Gdy­bym to wie­dział, był­bym…

– Kim?

– Bogiem Wszech­mo­gą­cym, który wie wszystko. Kiedy się uro­dzisz, kiedy umrzesz. Nie, nie wiem, po co jest ten kamień, ale musi cze­muś słu­żyć. Ina­czej nic nie mia­łoby sensu. Nawet gwiazdy. Przy­naj­mniej tak myślę. Nawet ty… Ty rów­nież jesteś tu z jakie­goś powodu… z tą twoją głową kar­czo­cha26.

Cała ta scena wyraź­nie nawią­zuje do św. Fran­ciszka. Także kamień. Jeste­śmy tylko kamy­kami leżą­cymi na ziemi. A prze­cież „kamień, który odrzu­cili budu­jący, stał się gło­wicą węgła” (Mt 21,42). I to wła­śnie ten kamień nadaje sens wszyst­kiemu, także temu, czego nie rozu­miemy. Św. Ignacy Loy­ola uczył, by „szu­kać i znaj­do­wać Boga we wszyst­kim”.

Dosko­nale zdaję sobie sprawę, że w tam­tych cza­sach nie­które z tych wło­skich fil­mów, a przede wszyst­kim Słod­kie życie, były kry­ty­ko­wane w pew­nych krę­gach, w tym także kościel­nych. Ale zawsze znaj­dzie się jakiś świę­to­szek, któ­rego obu­rzy postać try­ska­ją­cej życiem dziew­czyny w fon­tan­nie di Trevi.

We wszyst­kich tych fil­mach wiele jest praw­dzi­wie arty­stycz­nych głę­bo­kich tre­ści. Są jak wydo­byte na powierzch­nię kamie­nie.

Pier Paolo Paso­lini uwa­żał, że Słod­kie życie podej­muje kwe­stie „rela­cji mię­dzy grze­chem a nie­win­no­ścią”27 i że w tym przy­padku mamy do czy­nie­nia z naj­wznio­ślej­szym przy­kła­dem współ­cze­snego kato­li­cy­zmu. Jezu­ita ojciec Naza­reno Tad­dei mówił w odnie­sie­niu do tego filmu o „wspa­nia­łej ducho­wo­ści chrze­ści­jań­skiej”, a inny jezu­ita, ojciec Vir­gi­lio Fan­tuzzi, który był przy­ja­cie­lem Fel­li­niego, pisał, że „każde dzieło tego autora jest oży­wione tajem­ni­czym tchnie­niem ukry­tego Boga”.

Na swój spo­sób wszy­scy trzej mieli rację. Te filmy to skarb, z któ­rego powin­ni­śmy czer­pać. To współ­cze­sna peda­go­gia.

W tam­tych cza­sach rów­nież kino argen­tyń­skie – myślę o Los isle­ros Lucasa Demare – było głę­boko huma­ni­styczne, sta­no­wiąc nie­od­łączną część kul­tury rodzin­nej, a także punkt wyj­ścia moral­nej reflek­sji w codzien­nych roz­mo­wach z dziećmi. Tamto kino argen­tyń­skie było na naj­wyż­szym pozio­mie.

Trzeba mło­dym ludziom przy­bli­żyć wspo­mnie­nia i korze­nie dziad­ków, ojców i matek, by nie zna­leźli się w próżni i nie popeł­niali tych samych błę­dów. Powinni dowie­dzieć się, na przy­kład, jak rodzi się i umac­nia wypa­czony popu­lizm, jak odgra­dza się i izo­luje suwe­re­nizm. Wystar­czy przy­wo­łać tutaj wybory w Niem­czech w latach 1932–1933 i Adolfa Hitlera. Ten były żoł­nierz pie­choty, mający obse­sję na punk­cie klę­ski I wojny świa­to­wej i „czy­sto­ści krwi”, obie­cy­wał roz­wój Nie­miec po upadku rządu, który zawiódł spo­łeczne ocze­ki­wa­nia. Niech mło­dzi ludzie wie­dzą, jak zaczyna się popu­lizm i jak to się koń­czy. Obiet­nice, które opie­rają się na stra­chu, przede wszyst­kim na lęku przed obcymi, są cha­rak­te­ry­styczne dla popu­lizmu. To począ­tek dyk­ta­tury i wojny. Musimy pamię­tać, że dla tych, któ­rych uwa­żamy za innych, to my jeste­śmy inni.

Opo­wie­ści mojego dziadka Gio­van­niego roz­brzmie­wały w moich uszach i sercu, kiedy we wrze­śniu 2014 roku uda­łem się na wielki cmen­tarz-pomnik w Redi­pu­glia w pro­win­cji Gory­cji. W tym miej­scu pochówku ofiar I wojny świa­to­wej spo­częły szczątki ponad 100 tysięcy wło­skich żoł­nie­rzy, z któ­rych 60 tysięcy pozo­stało bez­i­mien­nych. Zabrano im wszystko, nawet nazwi­ska, a ich rodzi­nom i krew­nym także ich groby. Wcze­śniej byłem w Fogliano, gdzie pocho­wano 15 tysięcy wal­czą­cych prze­ciwko sobie żoł­nie­rzy pię­ciu róż­nych naro­do­wo­ści, tylko w nie­wiel­kiej licz­bie ziden­ty­fi­ko­wa­nych.

Zachwy­ci­łem się przej­mu­ją­cym pięk­nem tam­tej­szego kra­jo­brazu, widzia­łem męż­czyzn i kobiety pra­cu­ją­cych, by utrzy­mać rodzinę, bawiące się dzieci, zamy­ślo­nych star­ców… i nagle sta­ną­łem wśród tysięcy takich samych gro­bów, w któ­rych pocho­wano mło­dych męż­czyzn. Odpra­wia­jąc mszę świętą, wraz z bisku­pami i kil­ku­set księżmi, któ­rzy przy­byli ze wszyst­kich kra­jów zaan­ga­żo­wa­nych w kon­flikt w latach 1915–1918, powie­dzia­łem, że wojna to sza­leń­stwo. Przed oczami mia­łem prze­cież bru­talny dowód tego stwier­dze­nia, jego demon­stra­cję pla­styczną. Pod­czas gdy Bóg reali­zuje swoje dzieło stwo­rze­nia i wzywa nas do współ­pracy, wojna nisz­czy wszystko. Nawet to, co Bóg stwo­rzył naj­pięk­niej­szego: czło­wieka i jego bra­ter­skie więzi. Wojna to sza­leń­stwo, a jej obłą­kany plan zakłada jedy­nie znisz­cze­nie. Nad wej­ściem na cmen­tarz wid­niało szy­der­cze motto każ­dej wojny: „Co mnie to obcho­dzi?”. Tak samo Kain odpo­wie­dział Bogu: „Czyż jestem stró­żem brata mego?” (Rdz 4,9). Kto wypo­wiada te słowa, z nikim innym się nie liczy, nie patrzy w oczy nikomu: ani star­com czy dzie­ciom, ani matce czy ojcu…

W Redi­pu­glia pła­ka­łem. I to samo przy­da­rzyło mi się pod­czas obcho­dów ku czci pole­głych we wszyst­kich woj­nach, w 2017 roku w Anzio, na ame­ry­kań­skim cmen­ta­rzu w Net­tuno, kiedy prze­cho­dzi­łem wzdłuż nie­koń­czą­cych się rzę­dów bia­łych krzyży. Były bar­dzo podobne do tych, które dwa lata póź­niej, w 75. rocz­nicę desantu alian­tów, widzia­łem w Nor­man­dii. W walce z bar­ba­rzyń­stwem nazi­zmu tylko jed­nego dnia pole­gły tysiące żoł­nie­rzy i jesz­cze wię­cej cywi­lów. Po stro­nie nie­miec­kiej zgi­nęło 10 tysięcy żoł­nie­rzy, któ­rzy wal­czyli i oddali życie posłuszni zbrod­ni­czej ide­olo­gii. Wszy­scy ci ludzie, któ­rzy zostali tam pocho­wani, mieli też wła­sne plany, marze­nia, umie­jęt­no­ści, które mogli roz­wi­nąć i dobrze wyko­rzy­stać. Lecz usły­szeli tylko: „Co mnie to obcho­dzi?”.

Tak samo jest i dziś. W imię daw­nych i nowych inte­re­sów, sza­lo­nych pla­nów geo­po­li­tycz­nych, pie­nię­dzy i wła­dzy. Także i dzi­siaj stra­te­dzy ter­roru, inspi­ra­to­rzy kon­fron­ta­cji i pro­du­cenci broni mają w sercu wyryte te same słowa: „Co mnie to obcho­dzi?”. Te słowa bez­czesz­czą i wyko­rzy­stują nawet to, co uwa­żamy za naj­święt­sze: nawet Boga. Nie ma boga wojny. Wojnę pro­wa­dzi sza­tan. Bóg jest poko­jem. Dla­tego w doku­men­cie o ludz­kim bra­ter­stwie pod­pi­sa­nym wspól­nie z wiel­kim ima­mem uni­wer­sy­tetu Al-Azharr w Kairze, Ahma­dem al-Taje­bem, w Zjed­no­czo­nych Emi­ra­tach Arab­skich w lutym 2019 roku obaj: „wzy­wamy wszyst­kich, któ­rych to doty­czy, do zaprze­sta­nia posłu­gi­wa­nia się reli­gią w celu wzbu­dza­nia nie­na­wi­ści, prze­mocy, eks­tre­mi­zmu oraz śle­pego fana­ty­zmu, do zaprze­sta­nia uży­wa­nia imie­nia Boga dla uspra­wie­dli­wia­nia zabójstw, eks­ter­mi­na­cji, ter­ro­ry­zmu oraz uci­sku”. Pro­simy o to „na pod­sta­wie naszej wspól­nej wiary w Boga, który nie stwo­rzył ludzi, żeby byli zabi­jani lub wal­czyli ze sobą nawza­jem, ani też by byli tor­tu­ro­wani czy poni­żani w swoim życiu i egzy­sten­cji. Bóg Wszech­mo­gący nie potrze­buje niczy­jej obrony i nie chce, aby Jego imię było uży­wane do ter­ro­ry­zo­wa­nia ludzi”28. Wyko­rzy­sty­wa­nie Boga jako alibi naszych grze­chów i zbrodni to jedno z naj­cięż­szych bluź­nierstw.

Trzeba zro­bić wszystko, aby skoń­czyć z wyści­giem zbro­jeń, utrud­nia­jąc dostęp do broni zarówno poszcze­gól­nym jed­nost­kom, jak i pań­stwom, na fron­tach wojen i w naszych mia­stach. Szcze­gól­nie w kra­jach bar­dziej roz­wi­nię­tych, gdzie wyścig zbro­jeń uspra­wie­dli­wia efe­me­ryczny kon­sen­sus lub złudne poczu­cie bez­pie­czeń­stwa. Chęć, by zwal­czyć zło złem, nie­uchron­nie pro­wa­dzi do naj­gor­szego. A przy­wódcy poli­tyczni o takiej men­tal­no­ści, któ­rzy nie wie­dzą, jak pro­wa­dzić dia­log, jak kon­fron­to­wać się ze sobą, któ­rzy inter­pre­tują swoją rolę z aro­gan­cją, a nie z pokorą kogoś powo­ła­nego, by tkać wątki współ­ist­nie­nia, nie są w sta­nie popchnąć żad­nego kraju w kie­runku pokoju, spra­wie­dli­wo­ści i dobro­bytu. Pchają go nato­miast w prze­paść znisz­cze­nia.

Od początku mojego pon­ty­fi­katu było jasne, że po klę­sce II wojny świa­to­wej coraz wyraź­niej widać zarysy trze­ciej wojny „w kawał­kach”, w któ­rej ofiarą zbrodni, masa­kry, znisz­czeń i prze­ra­ża­ją­cego okru­cień­stwa pada przede wszyst­kim lud­ność cywilna, starcy, kobiety i dzieci. Jak się wydaje, to główna cecha wszyst­kich współ­cze­snych wojen. W prze­szło­ści ten, kto wypo­wia­dał wojnę, wysy­łał innych, aby ginęli zamiast niego. Wojny toczyły się „w imię króla!”, choć pod­czas nich ginęli chłopi. Pierw­sza wojna świa­towa, w któ­rej wal­czyli nasi dziad­ko­wie, sta­no­wiła swego rodzaju prze­łom. Odtąd w każ­dym kon­flik­cie, od Bli­skiego Wschodu po Bał­kany, od Azji po Afrykę, przy­tła­cza­jącą więk­szość ofiar – aż 80 pro­cent na początku XXI wieku – sta­nowi lud­ność cywilna. Jeden z kore­spon­den­tów wojen­nych pisał, że: „w wyniku współ­cze­snych dzia­łań wojen­nych tak zwane straty uboczne to teraz żoł­nie­rze”. Na prze­strzeni ostat­nich trzy­dzie­stu lat pod­czas więk­szo­ści kon­flik­tów łatwiej ujść z życiem w mun­du­rze niż w dzie­cię­cej czer­wo­nej koszulce. Teraz zabija się głów­nie bez­bron­nych, a co trze­cia ofiara to dziecko. Ci, któ­rych dotyka sza­leń­stwo wojny, doświad­czają go nie z wła­snej woli. Są tylko ofia­rami. Nie ma to nic wspól­nego z boha­ter­stwem, z reto­ryką wojenną. Dzi­siaj wojna to tylko tchó­rzo­stwo i wstyd. I ten wstyd wszy­scy powin­ni­śmy odczu­wać. Praw­dziwe nie­szczę­ście jest wtedy, kiedy nie wsty­dzimy się już niczego.

Mój dzia­dek Gio­vanni i wielu innych dziad­ków, a także nasi ojco­wie ostrze­gali, że wojna zawsze czyha za rogiem. I rze­czy­wi­ście, jest bar­dzo bli­sko, w każ­dym z nas. Każdy kon­flikt bowiem roz­po­czyna się naj­pierw w sercu.

Nie można pozwo­lić, by w naszej świa­do­mo­ści utrwa­lił się obraz męż­czyzn, kobiet i dzieci bez­kar­nie toną­cych w Morzu Śród­ziem­nym. Raz, drugi, kolejny…

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

1. Rainer Maria Rilke, Listy do mło­dego poety, Czuły Bar­ba­rzyńca, 2005. (Wszyst­kie przy­pisy pocho­dzą od tłu­maczki). [wróć]

2. Wszyst­kie cytaty z Pisma Świę­tego za https://biblia.deon.pl/ [wróć]

3. Cho­dzi o mek­sy­kań­skiego poetę Octa­vio Paza (1914–1998), lau­re­ata lite­rac­kiej Nagrody Nobla. [wróć]

4. Por. Fran­ci­szek, kate­cheza pod­czas audien­cji gene­ral­nej 20 wrze­śnia 2017 r. [wróć]

5. Kata­strofa statku „Prin­ci­pessa Mafalda” nastą­piła 25 paź­dzier­nika 1927 r. w odle­gło­ści 80 mil od brze­gów Bra­zy­lii. [wróć]

6. Edmondo Mario Alberto De Ami­cis (1846–1908) – wło­ski pisarz i dzien­ni­karz. W słyn­nej powie­ści dla mło­dzieży Serce opi­suje losy jede­na­sto­let­niego ucznia wło­skiej szkoły pod­sta­wo­wej. [wróć]

7. Luigi Barzini, Gli allu­ci­nati, „Cor­riere della Sera”, 13 stycz­nia 1902. [wróć]

8. Fran­ci­sco Luis Bernárdez (1900–1978) – argen­tyń­ski poeta i dyplo­mata. [wróć]

9. Gio­vanni (Nino) Costa (1886–1945) – poeta wło­ski piszący głów­nie w języku pie­monc­kim. [wróć]

10. 21 czerwca 2015 r. pod­czas wizyty w Tury­nie Fran­ci­szek w swo­jej homi­lii zacy­to­wał po wło­sku frag­ment napi­sa­nego w dia­lek­cie pie­monc­kim wier­sza N. Costy Razza nostrana (dial. Rassa Nostrana). Przy­to­czone tu cytaty pocho­dzą z wło­skiej wer­sji tego wier­sza. [wróć]

11. Félix Lope de Vega y Car­pio (1562–1635) – hisz­pań­ski pisarz, autor wielu dra­ma­tów, w więk­szo­ści opar­tych na histo­rii i legen­dach ludo­wych, w któ­rych tra­gizm spla­tał się z komi­zmem, a realizm z fan­ta­styką. [wróć]

12. Ales­san­dro Man­zoni (1785–1873) – pisarz, czo­łowy przed­sta­wi­ciel wło­skiego roman­ty­zmu, autor słyn­nej powie­ści histo­rycz­nej Narze­czeni. [wróć]

13. Rdz 4, 9-10. [wróć]

14. Ks. Primo Maz­zo­lari (1890–1959) – nazy­wany rów­nież „pro­bosz­czem z Boz­zolo” duchowny, pisarz i anty­fa­szy­sta był jedną z naj­bar­dziej zna­czą­cych postaci wło­skiego kato­li­cy­zmu pierw­szej poł. XX w. [wróć]

15. Primo Maz­zo­lari, La parola ai poveri, Bolo­gna 2016. [wróć]

16. Pieśń wojenna z okresu I wojny świa­to­wej. [wróć]

17. Tu błąd Autora – brat ks. Maz­zo­la­riego słu­żył w 26., a nie 28. pułku; patrz: https://movio.beni­cul­tu­rali.it/mcbcv/maggio1915iviadanesirisposero/it/260/maz­zo­lari-giu­seppe-7-set­tem­bre-1893-24-novem­bre-1915 [wróć]

18. Fran­ci­szek zacy­to­wał pierw­szą strofę tej pio­senki z 1917 r. pod­czas swo­jej wizyty w Trie­ście 7 lipca 2024 r. Il gene­ral Cadorna ha scritto alla regina: „Se vuoi veder Trie­ste te la mando in car­to­lina”. Bom bom bom al rombo del can­non.[…] [wróć]

19. Frag­ment bal­lady La guerra di Piero wło­skiego pie­śnia­rza Fabri­zio De André (1940–1999). [wróć]

20. Por. Carlo Salsa, Trin­cee: con­fi­denze di un fante, Riz­zoli, Milano 2022. [wróć]

21. Słowa skie­ro­wane po trzech latach od wybu­chu I wojny świa­to­wej 1 sierp­nia 1917 r. przez Bene­dykta XV, do „przy­wód­ców wal­czą­cych państw” zawie­ra­jące apel o poło­że­nie kresu krwa­wemu kon­flik­towi, który stał się „z każ­dym dniem coraz bar­dziej bez­u­ży­teczną rze­zią”. [wróć]

22. Don Lorenzo Milani, Let­tera ai giu­dici, Bar­biana 18 paź­dzier­nika 1965. [wróć]

23. Albert Ein­stein, Mój obraz świata, War­szawa 1935, s. 14. [wróć]

24. Takim zdrob­nie­niem imie­nia Anna nazy­wano Annę Magnani. [wróć]

25.La dolce vita, 1960 r. [wróć]

26. https://www.open­sub­ti­tles.com/it/sub­ti­tles/3363698-la-strada [wróć]

27. https://paso­li­ni­pun­to­net.blog­spot.com/2012/05/la-dolce-vita-per-me-si-tratta-di-un.html [wróć]

28. Tekst pol­ski za https://www.vati­can.va/con­tent/fran­ce­sco/pl/tra­vels/2019/out­side/docu­ments/papa-fran­ce­sco_20190204_documento-fra­tel­lanza-umana.html [wróć]