Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Nie miał nikogo bliskiego na tym świecie. Nie miał też nikogo po tamtej stronie. Nie wiedział skąd się wziął. Kim byli jego rodzice. Zasłonił twarz rękoma, ale najchętniej zaszyłby się gdzieś w bezpiecznym miejscu,… a teraz - uczucie pustki jeszcze bardziej się pogłębiło. Świat powoli przestawał istnieć. Stracił wszystko. Pustka, samotność.
Czyli o tym jak na naszą przyszłość wpływa nasza własna historia, dokonane czyny, mądre i głupie decyzje, zbiegi okoliczności. Czy można bardziej pogrążyć się w beznadziei? Czy można odmienić wydawałoby się przesądzony już los?
Młody mężczyzna, wychowany w domu dziecka, nie ma bliskich, traci żonę i wszystko co ma, wskutek… Gdy zdaje sobie sprawę co jest tego przyczyną, myśli tylko o jednym: „Należnej odpłacie” – do czego to doprowadzi?
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 252
NależnaOdpłata
Robert Janas
Copyright © by Robert Janas
Wszelkie prawa zastrzeżone. Rozpowszechnianie i kopiowanie całości lub części publikacji zabronione bez pisemnej zgody autora.
Projket okładki: Robert Janas
ISBN 978-83-941243-2-8 pdf
ISBN 978-83-941243-3-5 epub
ISBN 978-83-941243-4-2 Mobi
…jaką miarą mierzycie, taką i wam odmierzą.
(Łuk. 6:38)
Ludwik Miszkowski prowadził swój samochód krętą wiejską drogą wijącą się przez piękny liściasty las. Po obu stronach drogi drzewa oblepiały liście we wszystkich kolorach jesieni, od ledwo, co żółkniejących się małych listków brzóz, poprzez miodowe kolory licznych tutaj buków, aż po królów jesieni, dorodnych klonów, z których promienie wydobywały mieszaninę kolorów od żółci na brzegach swych liści podkreślających gasnącą już zieleń lata w ich środkowej części lub dla odmiany czerwieniejącymi się. Gdzieniegdzie zieleń przebijających się sosen i świerków podkreślała tylko uroki jesieni. Pełni dopełniała ciepła, pełna słońca pogoda.
Kierowca jechał powoli.
Prawdziwa polska złota jesień – pomyślał.
Prowadził swój samochód niespiesznie, ale bynajmniej nie z powodu piękna otaczającego go pejzażu, ani wyboistej żwirowej drogi prowadzącej go do celu. Ów cel powodował, że wcale mu się nie spieszyło. Powoli więc, lawirował między kolejnymi wybojami, aż droga doszła do skraju lasu, za którym pojawiły się pierwsze domy małej wioski. Leśnówka położona pomiędzy lasem z jednej strony, a polami uprawnymi z drugiej, składała się zaledwie z kilku gospodarstw rolnych. Była to mała, niemal zapominana przez Boga osada, jakich wiele w całej Polsce. Wszystkie bramy prowadzące na podwórza były otwarte, jakby ich gospodarze zapraszali do wejścia, jakby nie mieli nic do ukrycia. Ludwik Miszkowski zatrzymał swojego bogato wyposażonego SUV’a przy czwartym obejściu z prawej strony. Nauczony zawodowym doświadczeniem starał się jak najmniej ingerować w prywatność odwiedzanych przez niego ludzi, do czego zmuszały go obowiązki służbowe. Zatem zostawiwszy samochód na drodze, wziął ze sobą dokumenty i pomacał się po kieszeni marynarki sprawdzając, czy znajduje się tam mały aparat cyfrowy. Wszedł niespiesznie na podwórze powoli rozglądając się po całym obejściu. Po prawej stronie dom z białej cegły, nieotynkowany, na wysokim podpiwniczeniu. W głębi podwórza stała stara murowana stodoła, dla odmiany z czerwonej cegły, a po lewej stornie kilka budynków gospodarczych, zapewne jakiś chlewik lub obora. Wszystkie zabudowania robiły wrażenie zadbanych, choć niegrzeszących, ani nowością, ani najmniejszym przejawem jakichkolwiek usprawnień. Podwórze wymiecione i zupełnie puste, poza chyba już nieużywaną studnią, jak sądził, w jej centralnym punkcie.
Ani psa z kulawą nogą.
W tym momencie dostrzegł jednak biszkoptowego kundla leżącego obok swej budy. Wydawało się, że zwierz niezbyt interesuje się przybyszem, ale jego duże czarne ślepia śledziły każdy jego ruch. Miszkowski zastanawiał się czy spokój psa wynika z jego charakteru, czy może ze starości, czy też czeka spokojnie, aby zaatakować intruza, gdy tylko nieostrożnie zbliży się na odpowiednią odległość. Tak czy inaczej, poza psem nie dostrzegł żadnego innego zwierza gospodarskiego. Dzisiejsze wioski różniły się bardzo swym charakterem od tych, jakie zapamiętał ze swego dzieciństwa, kiedy to większość letnich wakacji spędzał u swych dziadków we wschodniej Polsce. Wtedy zawsze coś się działo. Po podwórku biegało kilka psów, nie wspominając już o wszędobylskim drobiu, gdzieś pod domem wylegiwały się koty czekając na resztki z posiłków, albo na wieczorny udój mleka. Dziadek zawsze coś majstrował w swojej małej stolarni. Babcia pichciła posiłki przy otwartych drzwiach domu, albo razem z obojgiem dziadków chodził choćby przewracać skoszoną trawę, plewić niewielki ogródek warzywny, albo pomóc w żniwach na ich zaledwie trzyhektarowym gospodarstwie. Często wieczorami zachodzili jacyś sąsiedzi, aby pogadać o czymkolwiek. Sam jednak biegał beztrosko po łąkach wraz z całą wioskową dzieciarnią.
Miszkowski odpędził jednak te wspomnienia, gdyż zbyt kontrastowały z motywami, dla których się znalazł w tym miejscu. Wyjął z kieszeni cyfrówkę i kliknął zdjęcie domu. Odwrócił się i zrobił kolejne zdjęcia: stodoły i obórek.
– A szanowny Pan, do kogo? – Usłyszał za sobą głos.
Odwrócił się. Zobaczył mężczyznę w średnim wieku. Ubrano typowo jak niemal każdy wiejski gospodarz. Miał na sobie schodzone spodnie, stary wyblakły sweter, a spod niego wystawał kołnierz flanelowej koszuli. Całość ubrania nie należała do najczyściejszych.
– Szukam pana Karola – Miszkowski spojrzał na swoje dokumenty – Buszaka.
– A, o co się rozchodzi?
– To pan? Jestem Ludwik Miszkowski. Czy mam przyjemność z panem Buszakiem, Karolem Buszakiem? – Miszkowski postąpił parę kroków w kierunku rozmówcy wyciągając dłoń na przywitanie.
– To zależy, kto pyta. – Gospodarz nie wyciągał rąk z kieszeni.
Odpowiedź zastanego człowieka uświadomiła Ludwika Miszkowskiego, że ma przed sobą właściwego człowieka. Jednak jego zachowanie raczej nie wróżyło spokojnego załatwienia sprawy.
– Jestem tu na polecenie sądu z...
– A tu nie ma żadnych przestępców. Tu sami spokojni ludzie żyją. – Gospodarz przerwał tonem jakby zupełnie niewinnego człowieka, nieświadomego przyczyn przybycia gościa.
– Nie wątpię, panie Karolu. – Miszkowski chciał, choć trochę zjednać sobie swego rozmówcę.
– Karol, to ja dla kobity jestem. A z szanownym panem to się nie znamy, prawda?
– Prawda – przyznał Miszkowski. Wiedział już, że czeka go ciężka przeprawa. – Otóż panie Buszak – zaczął jeszcze raz – jestem na polecenie sądu. Mam obowiązek poinformować pana o ostatecznym terminie spłaty kredytu udzielonego panu przez bank na zakup sprzętu rolniczego. W sumie bank żąda zwrotu maksymalnie do 30 września, stu dwudziestu tysięcy sześćset trzydziestu dwóch złotych i osiemnastu groszy zaległego kredytu wraz z odsetkami w wysokości...
– Jakimi to odsetkami panie? Ja żadnych odsetek nie brałem.
– Odsetki to dodatkowe odszkodowanie za nieterminową spłatę kredytu.
– Żadnych odsetków płacić nie zamierzam.
– A zaległy kredyt? – Miszkowski postanowił działać etapami.
– A z czego? – Gospodarz niemal ironicznie zatoczył ręką krąg po swoim obejściu.
– Kredyt wziął pan na ciągnik oraz urządzenia na wyposarzenie pieczarkarni. Czy zgadza się?
– A co ma się nie zgadzać?
– Gdzie to wszystko jest?
Rolnik zastanowił się. – Chodź pan. Pokażę panu. – Machnął ręką na gościa i skierował się w kierunku stodoły.
Miszkowski poszedł za swoim przewodnikiem, który właśnie otwierał małe drzwi w wielkiej drewnianej bramie stodoły.
– Patrz pan.
Miszkowski zajrzał do wewnątrz. Było tam zupełnie pusto. Żadnej pieczarkarni, żadnego sprzętu choćby starych wideł, ani nawet żadnego zboża czy siana. Zupełna pustka. – Tu nic nie ma?
– Ano nie ma. – Rolnik przytaknął.
– Sprzedał pan to wszystko?
– A gdzie tam?
– No to gdzie się to wszystko podziało?
– Nie wiem. – Rolnik spokojnie wzruszył ramionami i zamknął drzwi do stodoły.
Słowa te rozgrzały Miszkowskiego do białości. – Kolejny cwaniak. – Zachowanie rolnika wskazywało, że już biorąc kredyty nie zamierzał go spłacać. Już nie jeden raz miał do czynienia z podobnymi typkami. Arogancki sposób bycia rolnika wzbudzał w Miszkowskim najgorsze instynkty. Nie lubił takich gnojków. Podświadomość nakazywała mu obejść się z delikwentem jak najostrzej, mimo że rutyna zagłuszała w nim ów instynkt.
– Daję panu dwa tygodnie. – Mimo wewnętrznego zdenerwowania wypowiadał swe słowa zupełnie spokojnie, tak, że postronny człowiek nie zauważyłby śladu targających nim emocji. – Jeśli za dwa tygodnie nie ureguluje pan długu, będę musiał wejść na hipotekę pańskiego gospodarstwa.
– Może se pan wchodzić. Tylko uważaj pan by z drabiny nie spaść – Buszak zaśmiał się z własnego dowcipu.
– Jako zabezpieczenie kredytu przedstawił pan swoje gospodarstwo. – Jeśli będzie trzeba to eksmituję pana bez zmrużenia oka.
Na te słowa rolnik nieco spochmurniał. Miszkowskiemu ulżyło, że popsuł mu samopoczucie. Teraz chętnie zgniótłby go jak robaka. Jednak rolnik schylił się i podniósł niedaleko leżący kawałek drąga.
– Ja ci pokażę! Łachudro jedna! – Rolnik ruszył w kierunku Miszkowskiego. – Myślisz, że jak garniturek włożysz to ci wszystko wolno!
– Nie jestem z panem na ty.
– A poszedł ty! – Buszak nerwowo pomachał kijem.
Ludwik Miszkowski odruchowo cofał się ku bramie. Kątem oka zauważył stojących przed nią ludzi. – No to może być po mnie.
– A wy czego?! Gapić się przyszliście?! Poszli stąd!
Ostatnie okrzyki rolnika bardzo ulżyły Miszkowskiemu, bowiem dotarło do niego, że gapie nie przyszli tu bynajmniej dla obrony swego ziomka. Gdy się do nich zbliżał rozstąpili się by mógł bezpiecznie przejść. Sami też się nieco cofnęli, aby zbytnio nie prowokować właściciela gospodarstwa.
Miszkowski zauważywszy sprzyjających mu ludzi, a przynajmniej nie wrogich, postanowił kuć żelazo póki gorące. Odchodząc od gospodarstwa Buszaka zagadał do miejscowych.
– Nie wiecie panowie co się stało ze sprzętem, który kupił Buszak?
Ludzie patrzyli na obcego zachowawczo, jakby nieufnie. Widok był iście pegeerowski. Jeden z ludzi miał na sobie robocze ubranie, niegdyś niebieskawe, gumofilce na nogach, i berecik z antenką. W zębach trzymał prawie wypalonego peta. Drugi z mężczyzn był znacznie młodszy. Ubrany w stary zielonkawy wojskowy dres, który za jego młodych lat był marzeniem młodych chłopców, a w którym dzisiejsza młodzież nie chciałaby nawet sprzątać kibla. Na nogach miał wybrudzone białe najki. Głowę zdobiła stara i również nie najświeższej nowości bejsbolówka z napisem: New York. Inni uczestnicy widowiska prezentowali równie ciekawą kolekcję leciwych ubrań, kolorowych spodni, marynarek, sweterków i innej konfekcji oraz niedogolonych twarzy.
– Co? Chce pan byśmy zakapowali człowieka? – odezwał się ten w bejsbolówce.
– Dlaczego zaraz zakapowali – tłumaczył Miszkowski. – Przez takich jak ów człowiek co nie spłacają kredytów to brakuje pieniędzy na oświatę, albo na zdrowie, czy choćby na zasiłki?
– A ile tego wziął?
– A jak Pan sądzi? Ile byłoby zasiłków dla bezrobotnych za ten ciągnik i urządzenia do uprawy pieczarek?
– Dużo?
Miszkowski cieszył się, że udało mu się trafić we wrażliwą strunę. – Ano bardzo dużo, Dla waszej wioski to by na parę lat starczyło.
– Aż tyle?! – wyrwało się jednemu z mężczyzn.
Miszkowski tylko pokiwał głową chcąc dać do zrozumienia, że bardzo dużo.
– U córki to wszystko trzyma – odezwał się człowiek z petem.
– A gdzie córka mieszka?
– W Nikiejkach, w sąsiedniej wsi. – Inny człek wskazał ręką kierunek, najwidoczniej zachęcony przez tego z petem.
– Tam całą uprawę mają – rzekł inny. – Nawet ludzi na czarno zatrudniają.
– Zamknij ryja byś za dużo nie powiedział – znów poruszył się wygasły pet w ustach, którego właściciel był zapewne nieformalnym przywódcą całej grupki. – Idź pan do Nikiejków, tam cały sprzęt pan znajdzie.
Pet odwrócił się i poszedł w kierunku małej budki pełniącej zapewne rolę wiejskiego sklepu.
Miszkowski poszedł do swojego samochodu. Otworzył drzwi wsiadł za kierownicę i odetchnął głęboko.
* * *
– Wolisz dwie czy jedną łyżkę kawy?
Zachary trzymając w jednej ręce puszkę z kawą, a w drugiej srebrną łyżeczkę pochodzącą z końca dziewiętnastego wieku, czekał na odpowiedź. W rogu kuchennego blatu właśnie wyłączył się elektryczny czajnik.
– Półtora – doszedł go głos z salonu.
Do jednej z pięknych śnieżnobiałych porcelanowych filiżanek i prawdopodobnie równie starych co trzymana przez niego łyżeczka, nasypał półtora miarki pachnącej kawy. Do drugiej wsypał dwie łyżeczki i chwilę się zastanowiwszy dosypał jeszcze małą ilość mieszczącą się na czubku. Zalał filiżanki gorącą wodą. Ustawił je na srebrzonej tacce wraz z dzbanuszkiem podgrzanego mleka i cukiernicą, pochodzącymi z tego samego kompletu co filiżanki.
– Zrobisz sobie przerwę na kawę? – Wszedł do salonu.
Olga oderwała wzrok od kartek papieru luzem porozkładanych na stoliku.
– Co to za okazja?
– Żadna, chociaż...
– Tak.
– Chciałem uczcić, twój ostatni wiersz.
Olga odłożyła pióro, zadowolona z usłyszanej odpowiedzi.
– Podobał ci się?
– Owszem. – Zachary postawił przed żoną filiżankę z kawą. Po stronie drugiego krzesła postawił drugą. – Jedną łyżeczkę? Jak zwykle? – Chwycił za cukiernicę.
– Tak poproszę.
– I mleczka?
Olga przytaknęła skinięciem głowy. – Owszem? Tylko tyle? Nie masz nic więcej do powiedzenia? – Olga udała oburzenie.
– A co ja mogę powiedzieć? Wiesz przecież, że jestem laikiem. Nie znam się na poezji, ale ostatnie dzieło zrobiło wrażenie, nawet na mnie.
– Myślałam, że wszystkie moje wiersze robią na tobie wrażenie.
– Ależ oczywiście – Zachary szybko przytaknął. – Wiesz przecież, ale „Zefir uczuć”, jest wyjątkowy.
Olga zastanowiła się. Pomieszała kawę i odkładając łyżeczkę na spodku odparła. – Też tak myślę. Rzeczywiście jest wyjątkowy.
– Wyślesz go do gazety?
Jeden z tygodników umieszczał czasem wiersze Olgi. Miała nawet z nimi stosowną umowę, co dawało jej całkiem przyzwoity dochód.
– Nie. Zamierzam go umieścić w następnym tomiku.
– Taki rarytas. Prawda?
– No, tak myślę. – Zaśmiała się nieśmiało. Wzięła łyczek ciemnego napoju. – Yym. Jaka dobra. Co to za kawa?
– Kupiłem ją w takiej małej prywatnej palarni. Zdałem się na słowo właściciela i chyba dobrze zrobiłem.
– Pyszna. Jeszcze takiej nie piłam.
– Nie to, co te sklepowe marki. Nawet najdroższe.
– Racja. Musisz ją teraz zawsze kupować.
– Jest trochę droga, ale myślę, że możemy sobie pozwolić na tę odrobine luksusu.
– Chyba tak.
Obydwoje jeszcze delektowali się ciepłym i aromatycznym napojem.
– Idziesz dziś do teatru?
– Tak. Zaraz wychodzę.
– Tak szybko?
– Dzisiaj grają spektakl, w którym występuje dużo osób. Będzie sporo pracy.
* * *
Miszkowski jechał w kierunku niejakich Nikiejek, którego kilka domów majaczyło na horyzoncie. Powoli omijał dziury i wyboje w żwirowej drodze. Dotarł do białej mocno zdezelowanej i częściowo przerdzewiałej tablicy z nazwą miejscowości jednocześnie, zgodnie z dawno już zmienionymi przepisami, oznajmiającymi strefę zabudowaną. Zaśmiał się w duchu.
Chyba powinienem zwolnić.
Wioska okazała się jeszcze mniejsza, niż opuszczona przez niego przed kilkoma minutami. Mijał pierwsze zabudowania i zastanawiał się gdzie może znaleźć córkę Buszaka, a właściwie sprzęt, którego poszukiwał. Przejechał kilkaset metrów i wioska się kończyła, a droga, która przez nią wiodła zmieniła się w polną dróżkę wiodącą gdzieś w otchłań pól i łąk, jakie się przed nim rozpościerały. Zawrócił samochód i jechał z powrotem. Zatrzymał się przy zabudowaniach wyglądających na największe w całej wsi, więc wydało mu się, że właśnie w nich musi być umiejscowiona produkcja pieczarek. Wyszedł z pojazdu. Wziął swoją teczkę z dokumentami i skierował się do domu mieszkalnego.
Wszędzie panoszyły się kury i gęsi. Stąpał ostrożnie by nie wdepnąć swoimi eleganckimi półbutami w oznaki ich licznej obecności. Ledwo dotarł do domku, a drzwi same się otworzyły.
– A czegój? – spytała sucha starowinka.
– Jestem Ludwik Miszkowski.
Kobieta stała i przyglądała się przybyszowi, bez słowa ruszając nieustannie ustami jakby coś żuła.
– Córki pana Buszaka szukam. Karola Buszaka.
– Ireeena! – kobiecina wydarła się nagle takim głosem, iż Miszkowski pomyślał, że nawet Oskar z „Blaszanego bębenka” mógłby jej pozazdrościć tonacji i odruchowo spojrzał na swój samochód, czy aby szyby nie popękały. – Ten panoczek przyjechał co ojciec dzwonił!
Z małej obórki wyszła jakaś znacznie młodsza kobieta w roboczym fartuchu.
– Czego pan szuka?
– Linii do produkcji pieczarek. – Miszkowski skierował się ku niejakiej Irenie.
– A z jakiego powodu?
– Pani ojciec, jak mniemam, nie spłaca rat kredytu, który zaciągnął na wyposarzenie pieczarkarni.
– Więc? – Młoda kobieta patrzyła na Miszkowskiego bezczelnym wzrokiem.
– Przyszedłem sprawdzić i udokumentować stan własności banku.
– Ja nic nie wiem. Ja kredytu nie brałam i ani bank, ani pan nie mają prawa wpychać tu swojego nosa.
– Myli się pani. Sprzęt jest własnością banku. Przynajmniej w kwocie w jakiej pozostaje kredyt do spłacenia, a że żadna rata nie została jeszcze zapłacona to sama pani rozumie...
– A dokumenty? Ma pan jakieś ze sobą? To niech pan tam zajrzy i proszę mi powiedzieć, czy jest tam napisane, że ja mam jakieś zaległości. Czy ja brałam kredyt?
Będą kłopoty – pomyślał Miszkowski.
– Proszę Pani – westchnął ciężko. – Wiem w co pani ze mną gra. To, że nie pani brała kredyt nie czyni pani wolnej od tej sprawy.
– A to niby czemu?
– Już mówiłem. Wiem, że sprzęt jest tutaj.
– Niby skąd?
– Mam świadków.
– Niby kogo?
– Teraz nie mogę tego zdradzić, ale jak zajdzie potrzeba to zeznają w sądzie.
Kobieta zaśmiała się głośno.
– Myśli pan? Nikt w sądzie zeznawać nie będzie.
– Nie pani pierwsza taka pewna swego. – Miszkowski zajrzał do dokumentów. – Niejaka Irena Pawluk, córka Karola Buszaka, wraz ze swoim mężem Leszkiem Pawlukiem są głównymi żyrantami owego kredytu. Czyż tak?
– A co to pana obchodzi? – Kobieta zbiła się stropu.
Co za durni ludzie?
– Ano to, że jak nie z pani ojca to z pani majątku bank odzyska kapitał kredytu wraz z odsetkami i wszystkimi dodatkowymi opłatami. Chcę powiedzieć, że nie opłaca się państwu wchodzić na ścieżkę wojenną z bankiem. Jesteście na przegranej pozycji.
– Pan nam grozi?
– Nie. Tylko ostrzegam. – Miszkowski triumfował.
Kobieta założyła ręce. – Ma pan szczęście, że mojego męża tu nie ma. Pokazałby panu gdzie raki zimują.
– Myślałem, że wszystko polubownie załatwimy. Nie chciałem z państwem walczyć, ale sama pani wybrała drogę. Pani i pani ojciec jesteście... – komornik nie dokończył. – Jeszcze się spotkamy.
Miszkowski obrócił się na pięcie i poszedł w kierunku swego samochodu. Pod podeszwą poczuł coś miękkiego. Spojrzał w dół. To była gęsia kupa. Za plecami usłyszał śmiech.
– Co za wiocha! – Powiedział głośno, tak aby został usłyszanym, ale jego słowa nie pozostały bez odpowiedzi.
– Słyszała babcia? Wielki pan z miasta. Nie podoba się mu u nas.
– A poszczuj psami, psubrata! – zapiszczała stara kobieta.
* * *
W teatrze panował harmider wynikły z przygotowań do pierwszego spektaklu po wakacyjnej przerwie. Miał to być właściwe musical, który okazał się hitem poprzedniego sezonu. W kuluarach kręciło się mnóstwo ludzi, od techników, kostiumologów, charakteryzatorów, operatorów światła, dźwięku i wielu innych ludzi z personelu pomocniczego począwszy poprzez tancerki i tancerzy, aż po aktorów skończywszy. Istny bałagan dla człowieka nieobytego z kuluarami.
Zachary kierował pracą charakteryzatorów. Zespół najpierw zajmował się tancerzami.
Aktorzy mieli być obsłużeni na końcu. Zresztą nawet niewielu z nich pofatygowało się, aby przyjść tak wcześnie. Manierą odtwórców głównych ról było przychodzenie na ostatnią chwilę jakby ich głównym celem było przyprawianie inspicjenta o ból głowy.
W charakteryzatorni roiło się od półnagich tancerek i tancerzy oczekujących na swoją kolej. Cześć z nich miała srebrzyste, a inni złociste stroje, a właściwie tylko dolną część trykotu. Nagie torsy i ramiona musiały być nieco pozłocone lub posrebrzone odpowiednio do dolnej części stroju.
Na twarzach tancerek malowano odpowiednie makijaże nadające im nieco drapieżnego charakteru. Resztę stroju stanowiły tylko spódniczki. Piersi miały być osłonięte jedynie nowoczesnymi wzorami kwiatów namalowanymi bezpośrednio na ciele. Dawało to ciekawy efekt. Zdawało się, że baletnice wcale nie są pozbawione okrycia, a jednocześnie wzbudzały swym wyglądem lekką ekscytację. Charakteryzacja tylko dodawała tego efektu. Zachary nie był wyjątkiem w tym względzie, chociaż widok nagich piersi w teatrze muzycznym nie był niczym niezwykłym.
– Co się tak przyglądasz?
– A nie, nic – odpowiedział nieco sfatygowany Zachary. Tak się zamyśliłem.
Po pracowni rozległ się lekki szmer uśmieszków i dogaduszek pod adresem Zacharego.
– Nigdy cycków nie widziałeś? – zagadnęła jedna z charakteryzatorek.
– Bardzo śmieszne – odparł Zachary i właśnie wziął się za makijaż na piersi siedzącej przed nim tancerki.
* * *
Miszkowski doszedł do swego samochodu nie zważając zupełnie na ujadanie staruszki. W myślach podjął już decyzję, że użyje wszelkich możliwości jakie daje mu prawo aby wyegzekwować dług Buszaków. Nie lubił takich ludzi i nie miał wątpliwości, że nie mieli zamiaru spłacać kredytu już w momencie starania się o jego udzielenie.
Wsiadł do samochodu i ledwo ujechał kawałek drogi z głośników swego auta usłyszał dźwięk komórki. Dźwięk przypisany do jego żony. Nacisnął przycisk odbioru telefonu umiejscowiony na kierownicy
– Tak kochanie – odezwał się pierwszy.
– Gdzie jesteś? – usłyszał z głośnika.
– Na jakimś zadupiu.
– Pytam czy daleko?
– A czemu? Coś się stało?
– Trzeba młodego odebrać z przedszkola. Dzwonili, że w kuchni znaleziono jakieś bakterie i będą odkażać cały budynek.
– No to go odbierz?
– Nie dam rady. Jestem umówiona u kosmetyczki.
– To się odmów.
– Ale, proszę zrób coś. Muszę sobie zrobić pazurki na naszą rocznicą. – Miszkowskiego doszło z głośnika intymne mruczenie. – Kocurku.
Do świadomości Ludwika dotarło, że właśnie dzisiaj mija ich kolejna rocznica, jak się poznali i tego co wówczas między nimi zaszło i że zawsze świętowali owo wydarzenie w mniej lub bardziej podobny sposób. Najpierw kolacja, świece i te sprawy, a jak młody pójdzie spać to...
– Nie dam rady. Jestem daleko. Zresztą muszę coś jeszcze załatwić.
– Ależ kotku. – Usłyszał bardzo intymny głos.
– Przykro mi, ale jestem w pracy. Nie jestem w stanie odebrać młodego co najmniej przed upływem dwóch godzin, zresztą to ty, a nie twoje pazurki będą dla mnie najważniejsze dziś wieczorem. – Miauknął do słuchawki
– Nie będzie pazurków, to może też nie będzie tego czego się spodziewasz – odpowiedziała poważnym tonem.
Te słowa zelektryzowały Ludwika Miszkowskiego. Miał wręcz bzika na punkcie żony, a właściwie na doznaniach, które mu zapewniała. Nie należał do świętych i w przeszłości miał kilka związków, ale od czasu jak spotkał Elę, nawet nie pomyślał o żadnym skoku w bok. Bynajmniej nie z powodów moralnych lecz ze strachu, iż mógłby utracić to co miał.
– Elu. Jestem w pracy. Rozumiesz? – powiedział łagodnie.
– Twój wybór. Pojedziesz po Dawidka, czy ja mam iść? – zadała pytanie wymownym tonem.
– Na pewno nie uda mi się wcześniej niż za godzinę. Jestem poza miastem i obawiam się, że w mieście są korki.
W słuchawce panowała cisza.
– Elu, Eluniu! Jesteś tam? – Miszkowski zatrzymał samochód.
– Jestem – odezwał się głos żony. – Myślę.
– Tak? – Odpowiedział Miszkowski, dając znać, że czeka na dalszy ciąg, choć w duchu pomyślał sobie, że ten rodzaj aktywności nie należy do atutów jego żony.
– Mogę odebrać juniora, ale pojadę z nim do centrum, prosto do salonu urody. Wiesz gdzie?
– Tam gdzie zawsze?
– Tak. Tam odbierzesz Dawidka, ale bądź jak najszybciej. Mam umówioną wizytę za czterdzieści minut. Mogę trochę przeciągnąć ale nie za długo.
– Dobra. W godzinę powinienem się wyrobić.
– No to pa?
– Pa.
Ruszył przed siebie ale dodał gazu, nie zważając już tak bardzo na dziury w drodze. Jednak zauważył, że maska samochodu pochyla się lekko na prawą stronę. Zatrzymał auto. Wyszedł, obszedł je dookoła. Nie chciał, by było prawdą to co zauważył. Przednie prawe koło było pozbawione powietrza.
Kicha. I to w takim momencie! – Pomyślał z desperacją. – Akurat wtedy gdy się spieszę.
Mimo to podszedł do bagażnika, by wyjąć lewarek i klucz. Postanowił działać systematycznie, ale gdy jego wzrok powędrował ku niedalekiej tablicy z napisem Nikiejki, dał upust swojej rozpaczy. Rzucił kluczem o drogę z całym impetem, a z jego ust wydobyły się przekleństwa.
Gdy się uspokoił wyciągnął koło zapasowe. Poturlał je ku przodowi. Podstawił lewarek i zaczął kręcić. Auto powoli unosiło się do góry.
* * *
Pisanie nie szło dzisiaj Oldze najlepiej. Odczuwała lekką melancholię, a właściwie bliżej nieokreślony niepokój. Kilkukrotnie odkładała pióro. Podchodziła do okna jakby chciała sprawdzić co się dzieje na zewnątrz. Wracała. Ponownie brała pióro do ręki. Zapisywała parę słów może nawet wersetów, ale wszytko wydawało się jej nie takie jak trzeba. Złapała się na tym, że ciągle zerka na wyświetlacz komórki, który swą uporczywą czernią oznaczał, że nikt nie próbuje się do niej dodzwonić. Uświadomiła sobie, że właśnie owo milczenie jest źródłem jej niepokoju.
Powinien przecież zadzwonić. – Czekała na wiadomość od Zacharego. Ale czego właściwie oczekiwała? Co miałby jej powiedzieć?– Przecież jest w pracy, w teatrze. Zapewne nie ma czasu... zadzwonić... do mnie.
Poszła do kuchni przygotować sobie coś lekkiego do zjedzenia. Po kilku minutach siadła na kanapie w salonie. Kolacja nie była w jej domu czasem małżeńskich spotkań, podczas których można było omówić miniony dzień, pośmiać się, przytulić do partnera, móc liczyć na pocałunek. Kolacje zazwyczaj jadała sama czekając, aż Zachary wróci z teatru późnym wieczorem.
Odruchowo włączyła telewizor, ale nie śledziła toczącej się na szklanym ekranie debaty. Nie zdobyła się nawet, aby poszukać czegoś bardziej interesującego. Jej myśli krążyły po zupełnie innych obszarach.
Rozmyślania przerwała uporczywa melodia. Spojrzała na telewizor, ale to nie stamtąd dochodził ją ów dźwięk.
Komórka.
Skoczyła do telefonu
– Tak. – Odebrała rozmowę nie patrząc nawet na wyświetlacz.
– Witaj córeczko – usłyszała głos matki.
Jej ożywienie wyraźnie osłabło. Nie dlatego, że miałaby jakikolwiek uraz do matki, ale dlatego, że spodziewała się usłyszeć głos kogoś innego.
– Tak. Wszytko w porządku... Zachary jest w teatrze... Nie, jeszcze nie wrócił... Nie wiem dlaczego, ale chyba ma dzisiaj dużo pracy... Ależ mamo. To u niego normalne. Taki zawód... Przecież go nie tłumaczę... Dobrze przyjadę jutro na kawę... Pa. Do jutra. – Rozłączyła rozmowę.
Telefon matki raczej jej nie pomógł.