Narzeczona nazisty - Wysoczańska Barbara - ebook + audiobook + książka
BESTSELLER

Narzeczona nazisty ebook i audiobook

Wysoczańska Barbara

4,7

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!

53 osoby interesują się tą książką

Opis

Czym była miłość w obliczu gigantycznej nienawiści, śmierci i poniżenia? Czy miała prawo się z niej cieszyć, podczas gdy tylu straciło życie?
Jest koniec sierpnia 1938 roku.
Polka Hania Wolińska, na co dzień studentka germanistyki, jest damą do towarzystwa zamożnej niemieckiej hrabiny. Poznaje wnuka swojej pracodawczyni, hrabiego Johanna von Richter. W młodych rodzi się wzajemna fascynacja. W rodzinnej posiadłości von Richterów w Monachium, Polka naocznie styka się z hitlerowskim fanatyzmem, który ogarnia całe Niemcy.
Na tle rosnącego w siłę nazizmu i niechybnej wojny w Europie, Hania i Johann zakochują się w sobie. Dziewczyna wkracza na niemieckie salony jako narzeczona hrabiego i poznaje najwyższych rangą przywódców III Rzeszy. Równocześnie zostaje zwerbowana przez polskie władze do przekazywania tajnych planów Hitlera dotyczących Polski i Europy…
Z CZASEM OBOJE ZOSTAJĄ ZMUSZENI STOCZYĆ MORALNĄ WALKĘ O MIŁOŚĆ, STOJĄC PO OBU STRONACH BARYKADY.
„Przepiękna, cudowna, idealna. Jedna z najpiękniejszych książek, jakie czytałam. To będzie największe odkrycie tego roku!”
Justyna Chaber / ONA CZYTA
„Genialna. Powieść dla fanów "Słowika" Kristin Hannah. Ta historia pochłonie cię bez reszty. Nigdy jej nie zapomnisz.”
Magda Sobczak, Radio Pogoda

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 587

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 18 godz. 32 min

Lektor: Barbara Wysoczańska
Oceny
4,7 (6210 ocen)
4985
857
265
75
28
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Dzidudzidu
(edytowany)

Nie polecam

Zastanawiam się, ile z poniższych recenzji zostało napisane faktycznie przez zachwycone czytelniczki, a ile to zwykły marketing, bo ja się żadnego z tak hojnie i licznie wymienianych w nich pozytywów nie potrafię dopatrzeć. Książka jest po pierwsze wtórna - tematyka "losów zwykłych ludzi przed wojną, podczas wojny i po niej" to od kilku lat niezwykle modny nurt powieści, są ich dziesiątki, a wszystkie takie same. Po drugie, jest straszliwie przewidywalna, w 90% odgadłam, "co dalej". Jest wreszcie strasznie rozwlekła i przegadana; dziesiątki dłużyzn, nic nie wnoszących do akcji dialogów. Język tez nie powala - płaskie opisy, egzaltowane wypowiedzi, przemowy zamiast rozmów. Bardzo nudna i irytująca lektura.
drpawell
(edytowany)

Nie polecam

Ckliwe romansidło, język na poziomie wypracowań z liceum. Oczywiście żadnego związku z realiami przedwojennej rzeczywistości, ale mniejsza o to. Nie polecam. P. S. Jakim cudem ten gniot ma ocenę 4.7?!?
123
gideo

Nie polecam

Nawet fikcyjne romansidła powinny mieścić się w jakiś granicach rozsądku. Tutaj nawet tego zabrakło.
92
Magda5634

Nie polecam

bardzo słaba literatura napisana prostym językiem romansideł czytanie sprawia ból!
93
Anmanika

Nie polecam

Jakby wyciąć te wszystkie opisy urody głównych bohaterów to by tak z połowa zawartości została. Reszta to coś w rodzaju harlekina fantasy z wojna w tle. Momentami komiczny, a to chyba nie było zamierzeniem autorki
93

Popularność




 

 

 

 

 

 

 

PROLOG

 

marzec 1950

Warszawa

 

Bibliotekarka Hania Wolińska unikała nieznajomych. Każdy nieznajomy mógł być wrogiem, komunistycznym konfidentem, więc jej wyczulone na zagrożenie zmysły podpowiadały jej, że lepiej nie wdawać się w rozmowy z kimś, kogo się nie zna. Teraz stała w progu czytelni biblioteki uniwersyteckiej i przyglądała się ukradkiem tajemniczej damie siedzącej na ławce niedaleko szatni. Elegancka sylwetka nieznajomej wyraźnie odróżniała się na tle odrapanej ściany, nieodświeżonej jeszcze po wojennych zniszczeniach. Studenci opuszczający bibliotekę zerkali na damę zaciekawieni, niektórzy wręcz pożerali ją zdumionym wzrokiem. Była zbyt ufryzowana, zbyt wystrojona, w pełnym, nieco teatralnym makijażu. Jednak najbardziej uderzające było to, jak bardzo nie pasowała do tego miejsca.

Bibliotekarka powoli i trochę niechętnie, wyraźnie kulejąc na prawą nogę, ruszyła w jej kierunku. Kuśtykając, odruchowo wygładziła dłońmi plisy kraciastej spódnicy, jakby ten gest miał choć w niewielkim stopniu poprawić jej skromny wygląd, tak mocno kontrastujący z elegancją nieznajomej.

– Dzień dobry. Czy my się znamy? Podobno chciała pani ze mną rozmawiać?

Dama wstała z ławki i śmiało spojrzała Hani w oczy. Kącik wyszminkowanych ust uniosła w delikatnym uśmiechu.

– Witaj, Haniu – rzekła po niemiecku, wyciągając dłoń w skórzanej rękawiczce. Na jej gładkiej, wypielęgnowanej twarzy nie było ani jednej zmarszczki, a zielone oczy, mimo że straciły dawny dziewczęcy blask, wciąż spoglądały bystro i magnetyzująco.

– Nina! – Bibliotekarka zachwiała się lekko, jakby w panice, i zrobiła dwa kroki w tył, ale niemiecka hrabianka Nina von Richter złapała ją pewnie za ramię i mocno przytrzymała.

– Wiem, że jesteś zaskoczona… I masz do tego prawo.

Hania wyrwała ramię z uścisku kobiety.

– Co tu robisz?! Jak mnie tu znalazłaś?! – wyrzuciła z siebie po niemiecku, pamiętając, że Nina nie zna polskiego.

– Wszystko ci wyjaśnię, ale najpierw pójdźmy w jakieś bezpieczniejsze miejsce – to powiedziawszy, Nina von Richter popatrzyła znacząco na woźnego, który wyłonił się z głównej sali i teraz stał nieco przygarbiony w pewnym oddaleniu, przyglądając się obu kobietom z plotkarską ciekawością.

Hania zerknęła najpierw na pana Witolda, a później na Ninę. Starała się być opanowana, ale wewnątrz czuła narastające napięcie. Znała Ninę, choć nie widziały się od dawna, a właściwie od 1939 roku, kiedy to Hania po raz ostatni była w Monachium.

– Wybacz, ale raczej nie mamy sobie nic do powiedzenia – odparła sucho i nieco wyniośle.

– Owszem, mamy! I to bardzo dużo – rzuciła Nina z sarkazmem, mierząc wzrokiem grupkę studentów opuszczających gmach biblioteki. – Przyjechałam do Warszawy wyłącznie z twojego powodu. Jesteśmy rodziną, pamiętasz?

Hania gorączkowo pokręciła głową.

– Bzdura! – syknęła. – Wiesz, że to niebezpieczne… Jesteś Niemką. Niemcy nie są tu mile widziani!

– Wiem, a jednak zaryzykuję. Póki co w Warszawie nic mi nie grozi, a musiałam się z tobą zobaczyć. Chodzi o Johanna…

Johann. Na dźwięk tego imienia Hania poczuła nagłe drżenie. Przez ułamek sekundy kobiety mierzyły się wzrokiem, obserwując bacznie swoje reakcje na wspomnienie mężczyzny, który dla jednej był bratem, a dla drugiej mężem.

– Nie żyje? – zapytała Hania, tłumiąc emocje. – Przyjechałaś mi to powiedzieć? – Boleśnie wbiła palce w ramię, jakby chciała przebić się paznokciami przez materiał koszuli, aż do skóry. Ból fizyczny był mniej dotkliwy niż ból serca, a bibliotekarka za wszelką cenę starała się opanować narastające drżenie, które mogłoby zdradzić, jak bardzo poruszyło ją wspomnienie o mężu, którego nie widziała od czasów wojny i o którym uparcie próbowała zapomnieć.

Nina von Richter przyglądała jej się z uwagą, aż wreszcie pokręciła głową.

– Żyje. I właśnie dlatego tu jestem. Chcę cię do niego zabrać.

– Żyje…! – Hania wypuściła gwałtownie powietrze jakby z urywanym szlochem, ale trwało to tylko ułamek sekundy, bo w okamgnieniu opanowała wzruszenie, chcąc udać, że ta wiadomość nie zrobiła na niej większego wrażenia. Ileż to razy uczyła się właśnie tak reagować! W ilu sytuacjach zachowywała zimną krew, podczas gdy jej serce rozpadało się na tysiąc kawałków! Była twarda i silna. Tak ją wyszkolono i taka pozostała. To była jedyna skuteczna tarcza obronna przed złymi ludźmi i przed sobą samą.

– Dziękuję, że mi o tym powiedziałaś, ale… Idź już. Zrozum, nie mogę… – Uśmiechnęła się blado.

– Nie bądź głupia! Mój brat żyje, a ty jesteś jego żoną, chyba powinnyśmy o tym porozmawiać!

– Nie mamy o czym. Co było kiedyś, jest przeszłością. Mam tu swoje życie, pracę. Odejdź, daj mi spokój!

Nina zacisnęła usta w wąską kreskę.

– Wyjdę na zewnątrz i poczekam. Wiem, że zaraz zamykacie.

Bibliotekarka westchnęła. Irytował ją upór Niny. Odwróciła się sztywno na pięcie i bez pożegnania udała do głównej czytelni, zostawiając Niemkę samą, jeśli nie liczyć gapiących się na nią studentów. Wiedziała, że szwagierka ją obserwuje. Czuła na sobie jej wzrok, odgadła, że lustruje jej skromny strój, zbyt szczupłą sylwetkę i chwiejny krok. Czy Nina porównywała ją do dziewczyny, którą poznała dwanaście lat temu? A może właśnie doszła do wniosku, że pożal się Boże bibliotekarka nie jest godna być żoną jej brata?

Nie była zdziwiona, kiedy pół godziny później po wyjściu z gmachu biblioteki zastała hrabiankę von Richter stojącą w wielkopańskiej pozie tuż przy luksusowym mercedesie. Widok był o tyle niecodzienny, że po ulicach podnoszącej się z gruzów Warszawy nie jeździły aż tak drogie samochody. „Prezydent Bierut pewnie padłby trupem z zazdrości na widok tego cacka” – pomyślała z przekąsem, równocześnie przypominając sobie upodobanie Niny do wszelkiego przepychu.

– Jak zwykle uparta jak wół! Tyle lat minęło… Po co ci ta rozmowa? Czyżbyś stała się sentymentalna?

– Za to ty jesteś bardziej zadziorna niż kiedyś.

Hania zmarszczyła brwi.

– No cóż… Życie mnie tego nauczyło.

– Nie mam co do tego wątpliwości – przyznała Nina z powagą w głosie. – Niełatwo było cię znaleźć, Panno Nikt. Szukałam cię kilka miesięcy. Dobrze się ukryłaś w Warszawie.

– A jednak mnie znalazłaś, więc teraz możesz już wracać do domu! – Hania ze złością machnęła ręką w stronę auta. Jego czarna karoseria lśniła bardziej niż eleganckie pantofle Niny. Nawet przypadkowi przechodnie odwracali głowy i przyglądali się pojazdowi. – Nie należymy do tego samego świata! Nie widzisz tego?! Czego ode mnie chcesz?

Nina wzruszyła ramionami i z westchnieniem pokręciła głową.

– Ja niczego. Nie jesteś mi do niczego potrzebna. To mój brat cię potrzebuje.

Hania odruchowo odwróciła głowę w przeciwną stronę, udając, że patrzy gdzieś w dal, i tym samym dać sobie czas na opanowanie emocji. Stała na chodniku, drżąc z zimna i nie mając śmiałości spojrzeć na tę elegancką kobietę, która była jej szwagierką. Bała się dostrzec w jej twarzy jakiś znak, który wzbudzi w niej nadzieję – tę, na którą nieświadomie przez tyle lat czekała, a której z drugiej strony wypierała na wszystkie sposoby.

– Zatrzymałam się w Hotelu Polonia – rzekła Nina, widocznie niezrażona jej odmową. – Przyjdź do mnie, kiedy będziesz gotowa. Teraz nazywam się Nina Howard. Jestem obywatelką Stanów Zjednoczonych. – Po tych słowach wierzchem dłoni zastukała w szybę na szofera, który wyskoczył z samochodu i usłużnie pomógł jej zająć miejsce pasażera.

Hania Wolińska stała na środku chodnika i patrzyła za odjeżdżającym mercedesem. Jakaś uśpiona jej cząstka przypomniała sobie świat, który na krótko stał się również jej udziałem. To było w innym życiu, w innych czasach. Te odległe wspomnienia teraz zdawały się być jak nierzeczywisty sen. Kiedyś była naiwną, szaleńczo zakochaną panną, wierzącą, że sen Kopciuszka może się spełnić. Nie brała pod uwagę wojny i tego, co miało wydarzyć się później…

Pogrążona w myślach nie zauważyła, że podszedł do niej woźny. Starszy mężczyzna był mocno zgarbiony, pokonany przez nieznośny ból, który towarzyszył mu każdego dnia jako pamiątka po odbitych w Auschwitz nerkach. Dłonie drżały mu mocno, kiedy podawał Hani klucze od biblioteki.

– To jakaś bogata persona – zauważył pogardliwym tonem, również rzuciwszy okiem za odjeżdżającym samochodem.

– Dawna znajoma. Przyjechała do Warszawy i z uprzejmości postanowiła mnie odwiedzić.

Woźny wzruszył ramionami.

– Ech, dawne czasy… Lepiej o nich zapomnieć. Do zobaczenia jutro, Haneczko.

– Do widzenia, panie Witku.

Marcowy wieczór był przejmująco zimny, a wiatr nieprzyjemnie hulał po ulicach Warszawy. Hania szczelniej owinęła się wełnianym płaszczem, poprawiła sfatygowaną chustkę na szyi i wolnym krokiem ruszyła przed siebie, w głąb warszawskich ulic. W dłoni ściskała torbę z zakupami, które rano zrobiła na bazarze przy placu Kazimierza Wielkiego. Po kilku minutach minął ją tramwaj, do którego dziś wyjątkowo nie wsiadła, choć zwykle jeździła po mieście komunikacją miejską, bo ból biodra nie pozwalał jej na długie spacery.

Zapadł już zmrok, ale na ulicach nadal było tłoczno. Ludzie podążali w różnych kierunkach – czy to piechotą, czy na rowerach. Raz na jakiś czas ulicą przejechał samochód albo konna furmanka. Miasto żyło, odradzało się jak feniks z popiołów. Kiedy Hania mimochodem spoglądała na twarze ludzi, którzy tak jak ona przeżyli piekło wojny, bezsilnie patrzyli na zagładę swojego miasta i na wszechobecną śmierć, dziwiła się szczerze, że widzi w nich nadzieję i chęć życia. Warszawiacy cieszyli się, kiedy choć jeden dom został odbudowany, kiedy choć jedna ulica przestawała straszyć ruinami po dawnych bombardowaniach, po upadku powstania. Mieszkańcy stolicy uparcie chcieli żyć i budować swoje miasto na nowo.

Hania nie podzielała tego entuzjazmu. Jej ukochana Warszawa z czasów młodości została zniszczona bezpowrotnie i nic nie było w stanie przekonać jej, że jeszcze kiedyś może być piękna. Zgliszcza, ruiny, śmierć, okrucieństwa wojny – nadal to czuła w zaułkach i na ulicach miasta. Wszechobecny szwindel, bieda i brak zaufania do sąsiada wciąż odciskały bolesne piętno na życiu warszawiaków, a ona równie boleśnie dostrzegała to każdego dnia. Z bólem i goryczą skrycie przyznawała, że obecna okupacja sowiecka jest nie mniej okrutna niż wcześniej nazistowska. Doskonale zdawała sobie sprawę – tak jak i inni mieszkańcy stolicy – co dzieje się w więzieniach UB na Pradze czy na Rakowieckiej. Starała się nigdy nie zapuszczać w tamte rejony i nie patrzeć na mury katowni, w których krótko po wojnie ginęli jej przyjaciele i towarzysze z podziemia mordowani przez komunistów. Jeszcze większy ból sprawiało jej patrzenie na ruiny Woli, gdzie kiedyś, otoczony ogrodem różanym, stał jej ukochany dom rodzinny. To tam podczas powstania, w rzezi, zginęła jej matka, bestialsko zamordowana przez Niemców. Hania wciąż widziała ślady krwi na rozłupanych przez granaty ścianach, przy których Niemcy rozstrzeliwali ludność cywilną. Nadal słyszała w uszach wystrzały z niemieckich karabinów i paniczny krzyk ludzi uciekających przed łapanką. To wszystko plątało się w jej głowie niczym pnącza trującego bluszczu, burząc równowagę umysłu. Nawet sen nie przynosił ukojenia. Prawie każdej nocy budziła się zlana potem, wystraszona, mając przed oczami umarłych, groteskowo tańczących na gruzach Warszawy. Miała trzydzieści cztery lata, a czuła się jak stara kobieta bez przyszłości. Bo przeszłość zabrała jej wszystko.

Po godzinie marszu dotarła na ulicę, przy której mieszkała jej bratowa i zarazem jedyna przedwojenna przyjaciółka, Lucyna Wolińska-Ostaszewska. Ścisk i duchota w częściowo odbudowanej kamienicy wyczuwalne były już na korytarzu, ale nikogo to nie dziwiło, skoro w pięciu mieszkaniach tłoczyło się dwanaście rodzin, a każdy cieszył się, że ma dach nad głową.

Wchodząc skrzypiącymi schodami na piętro, zmuszona była przeciskać się między wózkiem dziecięcym, dwoma starymi krzesłami, stojącym na półpiętrze rowerem i innymi przedmiotami użytkowymi, które nie mieściły się w ciasnych mieszkaniach. Ostatnio, wchodząc po tych schodach, napotkała na jednym ze stopni tłustego szczura i wspomnienie to wywołało w niej teraz dreszcz obrzydzenia.

Lucyna otworzyła jej drzwi z takim samym jak zawsze zbolałym wyrazem twarzy. Wyglądała jeszcze gorzej niż parę dni temu, kiedy widziały się ostatni raz. Była przerażająco blada, miała podkrążone oczy, a złe wrażenie potęgowały długie zaniedbane włosy – niegdyś blond, teraz w kolorze mysio-szarym, brzydkimi strąkami wychodzące spod wzorzystej chustki. Lucyna wiązała chustkę na głowie od czasu wojny, tłumacząc, że boi się znowu dostać wszy.

– Myślałam, że dziś nie przyjdziesz. Późno już – rzekła, wpuszczając Hanię do mieszkania.

– Tramwaj mi uciekł i szłam z pracy na piechotę – skłamała Hania. – Byłam rano na targu i kupiłam trochę świeżych warzyw. – Wręczyła bratowej torbę z zakupami. – Będą na zupę dla Janka. Kupiłam ci też olejek lawendowy. Wiem, że go lubisz.

– Nie musisz mnie rozpieszczać.

– Nie robię tego. Po prostu zobaczyłam, że jest, i kupiłam.

Hania zdjęła płaszcz i usiadła przy okrągłym stole okrytym białą serwetą. Niewielki pokój jak zwykle był idealnie czysty. Lucyna nie dbała o siebie, ale bardzo dbała o to, żeby w jej mieszkaniu było schludnie i przytulnie. Hania odnajdowała w tym przyzwyczajenia z czasów przedwojennych, kiedy Lucyna jako młoda panna wraz z rodzicami mieszkała w dużym, eleganckim i pełnym wygód mieszkaniu, na co dzień lśniącym pachnącą czystością. Wspomnienie tamtych czasów było jak sen, ale uparcie ciągnęło się za nimi obiema niczym upiorna mara. Teraz jedynie obraz w złoconej ramie przedstawiający nadwiślany pejzaż pędzla jej matki, Honoraty Waszyńskiej, i oficerska szabla polskiego kawalerzysty należąca do pierwszego męża Lucyny i jedynego brata Hani, Janka, były pamiątkami po dawnych czasach. Obie te rzeczy niczym trofea wisiały na ścianie w skromnym pokoju, otaczane przez Lucynę czcią większą niż obraz Matki Boskiej.

– Zjesz z nami kolację?

– Nie, napiję się tylko herbaty i idę do domu. Jestem zmęczona.

Lucyna kiwnęła głową ze zrozumieniem. Nastawiła na kuchni czajnik z wodą i wzięła do rąk cukiernicę.

– A gdzie Karol? – Hania rozglądała się za mężem Lucyny, który zwykł o tej porze drzemać na leżance. W duchu cieszyła się, że go nie widzi, bo szczerze nie znosiła jego grubiańskiego towarzystwa.

Lucyna niedbale wzruszyła ramionami.

– Nie ma go od wczoraj. Pewnie jak zwykle pije.

– Dlaczego na to pozwalasz? Przecież on przepija prawie całą wypłatę, a ty i Janek musicie coś jeść!

Lucyna odwróciła się znad kuchni i popatrzyła na Hanię pustym wzrokiem. Jej usta wygięły się w pogardliwym uśmiechu.

– A co według ciebie powinnam zrobić?

– Odejść od niego.

– Co za mądra rada! I gdzie pójdę? Nie mam dachu nad głową! Gdyby nie Karol, mieszkałabym z Jankiem na ulicy!

– Głupstwa pleciesz! Znalazłabyś pracę, to i dach nad głową by się znalazł. Nie mogę patrzeć, jak się męczysz z tym życiowym degeneratem. Jak mogłaś za niego wyjść?

– A co mi pozostało? Miałam karmić się wspomnieniami o twoim bracie? Mam syna, którego muszę wychować i wykształcić! Jako samotna matka nie miałabym szans… I doskonale o tym wiesz!

Hania z bezsilnością patrzyła, jak za każdym razem na wspomnienie Janka Lucyna kurczyła się w sobie. Ten odruch rozpaczy tkwił w niej od dnia, kiedy otrzymała wiadomość, że Janek zginął w Katyniu rozstrzelany przez Sowietów – jak tysiące innych polskich oficerów. Żyli w małżeństwie bardzo krótko, bo zaledwie rok, a później wybuchła wojna i Janek dostał się do niewoli. Jego śmierć złamała Lucynę bardziej niż śmierć rodziców. Uparcie i z goryczą powtarzała, że przy życiu trzyma ją wyłącznie syn, którego poprzysięgła wychować na porządnego człowieka. Dla Janka.

– Skoro mi go zostawił, to muszę o niego dbać – powtarzała, choć mówiąc to, myślami odbiegała w czasy, kiedy była szczęśliwą i zakochaną żoną brata Hani. Karmiła się przeszłością i nie umiała o niej zapomnieć. Janek wrył się w jej pamięć i świadomość tak mocno, że nic nie mogło zatrzeć wspomnień o nim. Nawet czas nie był w stanie uleczyć ran i tęsknoty za ukochanym. W którymś momencie zmarły mąż stał się dla Lucyny niemalże świętym, a myśli o nim tragiczną obsesją. Za Karola Ostaszewskiego wyszła za mąż zaraz po wojnie, kiedy została sama z synem w zrównanej z ziemią przez Niemców Warszawie. Zrobiła to wyłącznie z poczucia bezsilności i zupełnego braku zaradności życiowej, tułając się po zrujnowanych ulicach z kilkuletnim dzieckiem. Bez słowa protestu, a wręcz ze służalczą wdzięcznością pozwoliła, żeby zawładnął nią pijak i zwyrodnialec, który bił ją z byle powodu i wracał do domu bez zarobionych na kolei pieniędzy, bo po drodze zdążył je przepić bądź zgubić w pijackim amoku. Hania nie miała już siły tłumaczyć przyjaciółce, jak bardzo źle postępuje, żyjąc z takim degeneratem pod jednym dachem i do tego pozwalając, żeby patrzył na to jej jedyny syn.

Teraz również z westchnieniem zacisnęła usta i postanowiła milczeć. „Skoro bratowa zgotowała sobie taki los, to najwidoczniej takie życie jej odpowiada” – pomyślała z goryczą.

– A gdzie Janek? Tak późno i jeszcze nie ma go w domu?

Lucyna wzruszyła ramionami.

– Włóczy się gdzieś z chłopakiem sąsiadów. Wiecznie gdzieś razem chodzą.

– Nie martwisz się tym?

– Ma już jedenaście lat. Nie słucha mnie i jest uparty jak osioł.

– Ale do szkoły chodzi?

– Chodzi. Wie, że tego mu nie odpuszczę.

Lucyna postawiła przed Hanią gorącą herbatę.

– A u ciebie coś się zmieniło? Wreszcie się z kimś umówiłaś? Mnie pouczasz, a sama żyjesz jak zakonnica!

Hania spochmurniała. Lucyna bezustannie namawiała ją, żeby umówiła się z wykładowcą akademickim, który już wielokrotnie zapraszał ją na kawę. Poznali się w bibliotece. Mężczyzna był miły i dość przystojny, ale Hania konsekwentnie mu odmawiała – nie zamierzała umawiać się na randki ani z nim, ani z nikim innym. Tę zasadę stosowała od zakończenia wojny i nie zamierzała jej nigdy złamać. Samotność była jej jedynym i najlepszym życiowym towarzyszem. Zresztą tego dnia niespodziewanie dowiedziała się, że wciąż ma męża…

– Spotkałam dzisiaj pewną osobę z dawnych lat… Ninę… Howard – zaczęła ostrożnie.

Lucyna zmarszczyła brwi, jakby nie rozumiejąc, i popatrzyła na Hanię pytającym wzrokiem.

– Przyjechała do mnie, do biblioteki. Być może jej nie pamiętasz, ale kiedyś, dawno temu wspominałam ci o niej. To moja… szwagierka.

Lucyna rozszerzyła oczy ze zdumienia.

– Czy to jego siostra? – zapytała, wolno cedząc słowa i przyglądając się Hani uważnie.

Hania przytaknęła i spuściła głowę. Nie chciała, żeby przyjaciółka widziała cały pejzaż emocji, które nadto wyraźnie malowały się na jej twarzy.

– Przyjechała do Warszawy, żeby mi powiedzieć, że… Johann żyje. Przeżył wojnę.

Lucyna przez chwilę stała w milczeniu, parę kroków od Hani, przyglądając się jej uważnie. Wreszcie zbliżyła się do niej wolno i położyła szczupłe dłonie na jej ramionach.

Hania lekko drgnęła pod wpływem tego dotyku, jakby nie spodziewała się zawartej w nim czułości. Popatrzyła na przyjaciółkę z wypiekami na twarzy, a ta bez słowa pochyliła się nad nią i mocno ją przytuliła.

– On nie był zły, Haniu – wyszeptała jej do ucha. – Zawsze chciałam ci to powiedzieć. On bardzo cię kochał.

Ten delikatny szept wywołał w ciele Hani nagły wstrząs. Kobieta zadrżała tak mocno, że nie umiała już tego ukryć ani opanować, a Lucyna nie tłumiła w niej tego drżenia. Ze zrozumieniem głaskała ją po plecach.

 

* * *

 

– Witam szanowną sąsiadkę!

Hania zatrzymała się w pół kroku i obejrzała przez ramię na stojącego w drzwiach mieszkania na parterze sąsiada. Mężczyzna tkwił w niedbałej pozie oparty o futrynę i przyglądał jej się bacznie. W szarej od brudu koszuli i przykrótkich spodniach wyglądał jak obwieś. Nie lubiła go. Starała się tolerować jego obecność, bo mieszkali w tej samej kamienicy, ale budził w niej dziwny wstręt. Chyba nawet trochę się go bała. Poza tym odstręczał ją wieczny smród potu i alkoholu, który od niego wyczuwała.

– Dobry wieczór – powiedziała z udawaną uprzejmością, chcąc jak najszybciej uciec do swojego mieszkania.

– Coś późno dziś pani wraca, towarzyszko Haniu – rzekł jakby od niechcenia, ale Hania w duchu skrzywiła się na tę uwagę. Dobrze wiedziała, że sąsiad donosi bezpiece nie tylko na innych, ale i na nią. Bezpieka wiedziała, że Hania podczas wojny działała w konspiracji, ale na razie nie mieli na to dowodów, a Stanisławski zapewne miał im te dowody dostarczyć.

– Byłam u bratowej – dodała, siląc się na uprzejmość.

– Szukała cię jakaś paniusia. Bardzo szykowna. Podobno aktorka.

– Nie znam żadnej aktorki.

– Nie mówiła po polsku. – Stanisławski włożył lufkę z papierosem między zęby. – Ja tam nie wiem, coś ty przed wojną robiła – dodał drwiąco, lustrując ją bezczelnym wzrokiem.

Dziewczyna wzruszyła ramionami i nic nie mówiąc, weszła na schody.

– Wybacz, sąsiedzie, ale jestem zmęczona – rzuciła przez ramię, udając obojętność i kulejąc, poczłapała na górę.

Jej malutkie jednopokojowe mieszkanko znajdowało się na poddaszu kamienicy. Było skromne i pozbawione jakichkolwiek wygód, ale Hania cieszyła się, że mieszka w nim sama, co w obecnych czasach było nie lada luksusem.

Otworzyła kluczem drzwi i natknęła się w progu na kota Stefana. Kocisko, miaucząc, łasiło się do jej nóg, dając upust swojemu zadowoleniu, że pani wreszcie wróciła do domu.

– Witaj, Stefciu.

Wzięła kota na ręce i na parę sekund przyłożyła policzek do jego miękkiego, ciepłego futerka.

– Tęskniłeś za mną? Pewnie jesteś głodny? Wszystkie myszy wygoniłeś ze spiżarni!

W progu zrzuciła z siebie płaszcz i odłożyła torebkę.

Kilka minut później kot jadł kaszankę, a Hania gotowała na kuchni węglowej wodę na kąpiel.

Nie miała ochoty na kolację, więc czekając, aż woda się zagotuje, usiadła przy otwartym oknie i zapaliła papierosa. Palić zaczęła podczas wojny. Wtedy każdy wydech dymu tytoniowego pomagał choć na chwilę stępić nieprzyjemne uczucie strachu. Teraz nie czuła już mdlącego uczucia paniki, a krew nie pulsowała jej w żyłach pod wpływem adrenaliny. Teraz czuła się jak martwa. Dzień za dniem płynął, a ona nie miała w sobie nic oprócz paraliżującej obojętności. Z ironią pomyślała, że mrok ulicy za oknem mieszał się z mrokiem w jej samotnej duszy.

Rozebrała się do naga i pierwszy raz od dawna przyjrzała się swojemu ciału. Była chuda i blada, miała płaski brzuch i zbyt małe piersi, ale biodra ładnie zaokrąglone. Drżącymi palcami przejechała po poszarpanej bliźnie na prawym biodrze – pamiątce po postrzeleniu przez niemieckiego żołnierza podczas powstania. Szybkimi ruchami wyjęła wsuwki z ciasno spiętych włosów i pozwoliła, żeby kaskadą gęstych fal opadły jej na plecy. Tylko te włosy były takie jak dawniej – długie i lśniące. Obcięła je podczas wojny, ale w końcu znowu dała im odrosnąć jak w czasach szczęśliwej młodości. Upinała je każdego dnia w ciasny kok, jakby wstydząc się tego ewidentnego dowodu jej dawnej urody, ale prawdą było, że nie chciała rzucać się w oczy, mając świadomość, jaką siłą włada uroda. Jej ciało podczas wojny tyle razy zostało zbrukane, tyle razy narażone na gwałt, ból i poniżenie, że dla bezpieczeństwa wyparła się swojej kobiecości.

Czy teraz, po tylu latach życia w zapomnieniu i samotności mogłaby na nowo stać się kobietą? Żoną? Kochanką? Czy miała jeszcze na to siły?

Kiedy zanurzyła się po szyję w gorącej wodzie, zamknęła oczy i przywołała we wspomnieniach obraz Johanna von Richtera. Ostatni raz widziała go sześć lat temu, 1 sierpnia 1944 roku, kiedy w Warszawie wybuchło powstanie. Wyraźnie – jakby to było wczoraj – przypomniała sobie ich wspólnie spędzoną noc w lesie pod miastem. To była ich ostatnia noc – kilka godzin po tym, jak ksiądz udzielił im ślubu w ruinach kościoła. Jakże byli głupi i naiwni, że zdecydowali się na ten szalony krok.

Mocno zacisnęła oczy, czując wzbierające pod powiekami łzy. Dlaczego to wspomnienie nadal w niej tkwiło? Dlaczego nie umiała unicestwić w sobie tych uczuć, które wlewały się w jej duszę i serce, ilekroć o tym myślała? Dlaczego Johann von Richter nie odszedł z jej wspomnień wraz z martwymi przyjaciółmi czy zamordowaną w rzezi matką? Nadal doskonale pamiętała jego dotyk, zapach… Widziała jego niebieskie przenikliwe oczy wpatrzone w nią z miłością. Warszawa spływała krwią, wstrząsana heroicznymi walkami, a oni jakby o tym zapominając, kochali się bez opamiętania.

Johann. Niemiec. Jeden z tych, którzy katowali jej kraj. Mężczyzna jej życia. Jej mąż.

Najpierw powoli zaczęła tracić oddech, a po chwili z jej piersi wyrwało się żałosne łkanie, które odbiło się echem od ścian pokoju.

 

* * *

 

Hotel Polonia był najlepszym hotelem w stolicy i jedynym ocalałym po wojnie budynkiem. Obecnie kwaterowali tu wyłącznie dyplomaci innych państw i zamożni goście przybywający do Warszawy. Podczas wojny w hotelu stacjonowali niemieccy oficerowie, a w czasie powstania zamieniono go na szpital.

Hania weszła do hotelu przemoknięta do suchej nitki. Kulała mocniej niż zwykle, ale ból biodra był wyjątkowo przeszywający. Zawsze bolało ją dotkliwiej przy zmianie pogody.

Kiedy jechała tramwajem, zaczął padać ulewny deszcz, a ona w roztargnieniu wyszła z domu bez parasola. Beret, który miała na głowie, wyglądał w tej chwili jak nieświeży naleśnik, a mokre, niesforne i wychodzące ze spinek włosy kleiły się do twarzy i karku. Cieszyła się, że przynajmniej nie chlupie jej w butach.

Rozejrzała się niepewnie po rozległym lobby i nagłe wspomnienia uderzyły w nią jak bumerang. To tutaj podczas powstania leżał ranny i zmarł Władek Koterski, jej przedwojenny narzeczony. Mimo że w trakcie wojny ich drogi rozeszły się definitywnie, jego śmierć boleśnie ją dotknęła. Jeszcze długo po niej cierpiała i nie mogła pogodzić się z tym, że najbliższa rodzina Władka zabroniła jej uczestniczyć w jego pogrzebie. Mieli do niej żal o to, że zerwała zaręczyny. Jego matka twierdziła, że mężczyzna chciał umrzeć z powodu złamanego serca i dlatego tak ochoczo garnął się do powstania, ale Hania w to nie wierzyła. Władek był doskonale wyszkolonym żołnierzem, gotowym walczyć z Niemcami na śmierć i życie i bez mrugnięcia okiem narażał się dla dobra ojczyzny, nie zważając ani na nią, ani na nikogo innego.

Wyrzuciła z myśli natrętne wspomnienia i podeszła do recepcji.

– Ja do szanownej pani Niny Howard – rzekła do stojącego za kontuarem młodego recepcjonisty.

Od czasów wojny został jej nawyk oglądania się za siebie, więc teraz też nieufnie rozglądała się wokół, jakby bała się, że ktoś za chwilę ją zaczepi albo, co gorsza, aresztuje. Bo co taka prosta kobieta jak ona może robić w hotelu dla wyższych sfer? W dodatku wyglądająca tak żałośnie…

Ale w lobby panowała cisza, nie kręcili się tu żadni goście. Słychać było jedynie stłumione rozmowy dochodzące z hotelowej restauracji.

– Towarzyszka Hanna Wolińska? – zapytał recepcjonista uprzejmie, taksując wzrokiem jej smętną, przemokniętą postać.

– Tak.

– Szanowna Mrs. Howard oczekuje na panią w pokoju 314.

– Dziękuję.

Ściskając w dłoni mokry beret, Hania udała się do windy.

Nina Howard rzeczywiście na nią czekała. Na jej twarzy nie było zdziwienia, kiedy zobaczyła Hanię w drzwiach swojego pokoju.

Od ich spotkania w bibliotece minęły trzy dni i dopiero teraz Hania zdecydowała się na rozmowę ze szwagierką, choć wciąż nie miała pewności, czy postępuje słusznie. Ostatnie dni i noce poświęciła na rozdrapywanie ran i ponowne oswajanie się z bólem. Informacja o tym, że jej mąż żyje, była dla niej szokująca. Musiała przetrawić to w samotności. Wiedziała jednak, że jeśli nie porozmawia z jego siostrą i nie dowie się, jak Johann się czuje i jak żyje, każdy kolejny dzień będzie jeszcze bardziej nieznośny, nawet jeśli Hania nie miała zamiaru się ze swoim mężem spotkać.

– Zmarzłaś. Napij się ciepłej herbaty. – Nina postawiła na stoliku przed Hanią filiżankę z aromatycznym napojem i ciasteczka, które przyniósł kelner.

Hanię owionął delikatny zapach luksusowych perfum, których aura unosiła się wokół postaci Niny. Nadal z trudem docierało do niej, że ta elegancka, światowej sławy aktorka jest jej szwagierką.

– Jesteś głodna? Zadzwonię po kelnera, żeby przyniósł obiad.

– Nie, dziękuję. Nie jestem głodna.

Nina z wrodzoną swobodą usiadła w obitym skórą fotelu i z gracją otworzyła leżącą na stoliku złotą papierośnicę.

Hania na krótką chwilę skupiła uwagę na dużym brylancie pyszniącym się na palcu serdecznym szwagierki.

– Zapalisz?

Niemo odmówiła. Nie chciała, by papieros drżał jej w palcach, a wiedziała, że tak by właśnie było.

Niemka swobodnie odpaliła swojego papierosa i wolno wypuściła strużkę dymu.

– Cieszę się, że przyszłaś.

– Przecież nie czekałabyś na mnie wieczność.

– Pewnie nie, ale wierzyłam w twój głos rozsądku. Zawsze byłaś dość rozsądna. – Nina uśmiechnęła się z lekkim sarkazmem. – Co się stało? – To mówiąc, wskazała na sztywną nogę Hani, którą ta bezwiednie masowała w okolicy biodra.

– Zostałam postrzelona. – Hania lekceważąco wzruszyła ramionami. – To nic takiego. Mam szczęście, że przeżyłam.

– Mówisz o tym tak lekko, jakby nic się nie stało.

Hania wzruszyła ramionami i przemilczała tę uwagę.

Nina obserwowała ją spod półprzymkniętych powiek.

– Ta praca w bibliotece… To chyba nudne?

– Dla mnie wystarczająco absorbujące.

– Ale raczej sporo poniżej twoich umiejętności. Pamiętam cię jako bystrą dziewczynę. Chyba nawet skończyłaś studia na uniwersytecie? Przypomnij, co to było? Germanistyka?

Hania zmarszczyła brwi.

– Przyjechałaś do Warszawy rozmawiać o moim wykształceniu? Pamiętam, że kiedyś o to samo pytała mnie twoja matka.

Nina prychnęła.

– Już ci mówiłam. Mój brat żyje, a ty jesteś jego żoną. Powinniście się spotkać.

– Więc dlaczego sam nie przyjechał? Czemu mnie nie szukał?

Niemka zmrużyła oczy. Spomiędzy jej wyszminkowanych warg wypłynęła kolejna strużka dymu.

– A ty go szukałaś?

Powietrze między nimi zawibrowało. Obie w skupieniu mierzyły się wzrokiem, a czas ich milczenia odmierzało głośne tykanie zegara. Obie były dojrzalsze nad swój wiek, choć niedawno przekroczyły trzydziestkę. Obie również przeżyły trudny czas młodości, choć każda inaczej. Życie dość dosadnie nauczyło je milczeć wtedy, gdy okoliczności tego wymagały.

– Chyba nie sądzisz, że Johann miałby odwagę przyjechać do Warszawy? – ciągnęła Nina po chwili. – Po tym wszystkim?

Hania odwróciła twarz w stronę okna. Deszcz ostro zacinał w szyby, a nad miastem wisiały ciężkie granatowe chmury. Nie wiedzieć czemu w głowie zabrzmiał jej fragment Deszczy Baczyńskiego[1]. Ten utwór od wojny dość często przewijał się w jej myślach, ale to, że akurat teraz o nim pomyślała, wydało jej się groteskowe.

– Cała Warszawa mówi o tym, że zawitała do nas sławna amerykańska aktorka – rzuciła nieco ironicznie, na siłę próbując zmienić temat. – Wiele ryzykujesz, przyjeżdżając tutaj.

– Moja sława pomogła mi jak na razie uniknąć kłopotów. Staram się zabawiać wasze komunistyczne władze swoją osobą, a nawet umówiłam się na kolację z premierem, żeby nie wzbudzać zbędnych podejrzeń. Ale masz rację, nie chcę, żeby ktoś stąd dowiedział się, że jestem córką i siostrą nazisty – Nina przerwała, zaciągając się papierosem. – Zresztą oni wszyscy myślą, że jestem amerykańską agentką – dokończyła z sarkazmem.

– A nie jesteś?

Nina zbyła pytanie milczeniem.

Hania zlustrowała Niemkę wzrokiem. Na jej twarzy nie było widać piętna wojny, które tak wyraźnie rysowało się na obliczach większości polskich kobiet. Nina Howard wyglądała na kobietę spełnioną, otaczającą się wszystkim, co najlepsze. Miała kosmopolityczny styl i najwyraźniej mnóstwo pieniędzy, które pozwalały jej swobodnie go podkreślać. Hania doskonale pamiętała, że przed wojną Nina była na wskroś buntownicza i bezpruderyjna, ale miała również odwagę żyć po swojemu. Lubiła przebywać w towarzystwie ludzi z dekadenckich elit głoszących swobodne, często kontrowersyjne hasła, żyła na własnych zasadach, nie bała się prowokować. Za nic miała sztywne reguły i dobre wychowanie, a ponad wszystko ceniła sobie wolność i sztukę.

– Jak to się stało, że zostałaś amerykańską aktorką?

Nina zaśmiała się z ironią.

– Pamiętasz, nigdy nie ukrywałam, że Hitler i jego chore wizje to nie mój świat. Ku rozpaczy ojca, który zresztą postanowił się mnie wyrzec, na początku 1940 roku uciekłam z Monachium do Nowego Jorku. Tam udało mi się spróbować sił w aktorstwie. Wiesz przecież, że to była moja wielka pasja. Rok po przyjeździe do Ameryki zagrałam niewielką rolę na Broadwayu i tam poznałam mojego obecnego męża, Allana Howarda. Jest producentem filmowym w Los Angeles. To on pomógł mi zaistnieć. Mój nazistowski ojciec zszedłby z tego świata na zawał, gdyby wcześniej nie zdechł na tej swojej wojnie, wiedząc, że zostałam żoną Żyda z wielopokoleniową tradycją.

Hania przyglądała się szwagierce z powagą. Nie dziwiła ją pogarda kobiety dla ojca, bo prawdą było, że hrabia Hans von Richter, zatwardziały nazista o wyjątkowo plugawych poglądach, osobiście przyczynił się do wywózki do obozów śmierci wielu setek Żydów. A Nina ku jego wściekłości zawsze ostro ośmieszała jego antysemityzm i poddańczą miłość do Hitlera.

– Miałaś szczęście – rzuciła.

– Owszem. Przede wszystkim uniknęłam tego wszystkiego, co spotkało Johanna i… ciebie. Nie poznałam z bliska smaku wojny. Żałuję, że ty i on… Żałuję, że po was nie posłałam. Tam bylibyście bezpieczni.

Hania lekko zmarszczyła brwi. W zamyśleniu uniosła do ust filiżankę z herbatą. Palce drżały jej tak bardzo, że z trudem była w stanie ją utrzymać.

– Nie spodziewałam się, że… mogłabym go jeszcze kiedyś zobaczyć – rzekła po chwili. – Nie miałam o nim wieści od lat. Myślałam, że nie żyje. Tak naprawdę nigdy nie byliśmy małżeństwem. Wzięliśmy ślub, ale wybuchło powstanie i… rozstaliśmy się.

– On wciąż na ciebie czeka. Ciągle ma nadzieję, że wrócisz do niego.

Hania spojrzała na Niemkę, nie kryjąc zdumienia. Wreszcie gwałtownie zerwała się z fotela, choć przez jej twarz przemknął cień bólu spowodowany chorym biodrem.

– Przestań! Mówisz to, żeby mnie dręczyć?

– A co mam mówić? Że on nie żyje? Że go nie ma? Przecież to kłamstwo! On żyje, Haniu, ale jest na granicy życia i śmierci. Wiem, że jeśli do niego nie pojedziesz… Mój brat umrze. Umrze z rozpaczy i tęsknoty za tobą. Ta wojna zniszczyła was oboje, ale wy nadal żyjecie! Jedź ze mną do niego. W tym przeklętym mieście nie ma dla ciebie miejsca!

– Nie wiesz, o co mnie prosisz…

– Wojna już się skończyła. Czas wrócić do życia.

– Nie masz pojęcia, czym była wojna! Nie wiesz, do czego nas zmuszała, przez co ja i twój brat musieliśmy przejść, żeby zapłacić za miłość!

Nina wolno podniosła się z fotela. Podeszła do Hani i próbowała objąć ją ramieniem, ale ta odepchnęła ją z nadzwyczajną siłą.

– Ty nic nie rozumiesz! Jesteś sławna, bogata, masz wszystko, o czym można marzyć! Nigdy nie doświadczyłaś tego, co ja i Johann! Wiesz, jak bardzo gardzono mną za to, że zakochałam się w Niemcu? Wiesz, ile bólu sprawiało mi patrzenie na niego, kiedy miał na sobie mundur żołnierza Wehrmachtu? Kiedy z pustką w oczach przyglądał się, jak jego koledzy mordowali moich przyjaciół? Nie mów mi, że po tym wszystkim mam wrócić do życia!

– Haniu…

– Ja miałam swoją miłość, ale wojna ją zabiła! Nie ma powrotu!

Nie bacząc na protesty Niny, Hania wyszła z hotelowego pokoju. Żałowała, że zdecydowała się tu przyjść. Jak Nina śmiała pomyśleć, że w piekle wojny mogło przetrwać coś pięknego? Przecież to niemożliwe! Wojna zabrała im wszystko – miłość, przyszłość. Nawet dziecko, które straciła, zanim przyszło na świat.

 

* * *

 

Hanię obudziło głośne łomotanie w drzwi. Najpierw nieprzytomna usiadła na łóżku i rozejrzała się po ciemnym pokoju, do którego wpadała jedynie strużka księżycowego blasku. Wyskoczyła z łóżka jak oparzona, bo łomotanie nie ustawało. Nawet nie zawracała sobie głowy szukaniem podomki. W negliżu otworzyła drzwi.

– Janek!

Ku jej zdumieniu w mroku korytarza zamajaczyła sylwetka jej bratanka.

– Mama potrzebuje pomocy – wyszeptał gorączkowo.

– Co się stało?

– Ten drań ją pobił. Nie było mnie w domu, a kiedy wróciłem… Leżała we krwi…

– Matko Boska!

– Musisz jej pomóc, ciociu… Ona chyba umiera…

Hania pośpiesznie narzuciła na siebie ubranie, które miała pod ręką, i wybiegła z mieszkania.

Był środek nocy, a ulice puste, ciche i złowieszcze. Hania dawno nie chodziła po nocy. Od wojny… Każdy krok zdawał się odbijać dudniącym echem od uśpionych murów kamienic. „Żeby tylko nie natknąć się na patrol…” – myślała gorączkowo. Złapała Janka za rękę i pobiegli przed siebie w stronę ulicy, przy której mieszkała Lucyna. W połowie drogi zatrzymała się na kilka sekund, bo noga zaczęła tępo pulsować od biodra aż do kolana. W bólu zagryzła wargi i ruszyła dalej.

– Karol jest?

– Nie, wyszedł. Pewnie pije, ale może wrócić w każdej chwili.

Hania nie odpowiedziała. Wciąż zagryzała wargi, prawie do krwi. Czuła, że serce wali jej w piersi jak oszalałe, a noga boli jak nigdy dotąd. Kiedy ostatni raz tak się bała? Czy to było wtedy, gdy przemieszczała się wzdłuż barykady, wiedząc, że jest na muszce niemieckiego snajpera? Czy kiedy w stercie trupów próbowała odnaleźć ciało matki? Traumatyczne wspomnienia przewijały się w jej głowie jak krzykliwe obrazy w kalejdoskopie.

Lucyna leżała na podłodze w pokoju w pozycji embrionalnej. Była przytomna. Ze zbolałą twarzą wpatrywała się w jeden punkt przed sobą, trzymając w mocno zaciśniętych dłoniach poły zakrwawionej koszuli nocnej. Instynktownie próbowała zaciskać uda, które spływały krwią.

Hania już to widziała. Sama to kiedyś przeżyła. Z głuchym jękiem padła na kolana przed ranną przyjaciółką.

– Kochanie, jestem tu. Jestem z tobą. – Objęła ją ramionami i zaczęła bezwolnie kołysać, czując w piersi szarpaną rozpacz. Lucyna oparła się o nią jak szmaciana lalka.

– Janek! Biegnij do szpitala! Natychmiast! Sprowadź lekarza!

Chłopak bez wymówek wybiegł z mieszkania, jakby się paliło.

Hania delikatnie odsunęła od siebie przyjaciółkę, chcąc obejrzeć jej obrażenia. Lucyna miała pękniętą dolną wargę i łuk brwiowy, a skórę na policzku brudną od zakrzepłej krwi. Na włosach też widniały ślady krwi, co świadczyło o tym, że musiała mieć rozciętą głowę. Ale najgorsze było to, że poroniła. Straciła dziecko.

Hania patrzyła na bratową, czując rozpacz i wściekłość równocześnie. Twarz Lucyny, niegdyś tak piękna, uśmiechająca się promiennie do jej brata, teraz wykrzywiona była cierpieniem.

– Lucynko, wszystko będzie dobrze. Obiecuję. Już nigdy nie pozwolę mu cię skrzywdzić – wyszeptała do ucha przyjaciółki, głaszcząc ją delikatnie po głowie. W duchu modliła się, żeby Janek z lekarzem wrócił jak najszybciej. Tuliła przyjaciółkę w ramionach i wiedziała, że musi podjąć być może najtrudniejszą, ale też jedyną słuszną decyzję. Musi zabrać Lucynę z tego mieszkania i zrobić wszystko, co w jej mocy, żeby przyjaciółka już nigdy nie była zmuszona wrócić do męża oprawcy. A sposób na to znała tylko jeden.

 

* * *

 

– Dziękuję, że zaopiekowałaś się Jankiem.

Hania uśmiechnęła się lekko i złapała Lucynę za rękę, która leżała bezwładnie na szpitalnej kołdrze.

– A mogłabym postąpić inaczej? To mój bratanek. Kocham go jak syna.

Lucyna westchnęła.

– Wiem, ale straszny z niego urwis. Ostatnio straciłam z nim kontakt. Jest taki zamknięty w sobie…

– To mądry chłopak, da sobie radę. Bardzo się o ciebie martwił.

Lucyna kiwnęła głową i odwróciła twarz w stronę okna. Wiosenne słońce wpadało do sali szpitalnej, rozświetlając szare ściany złotym blaskiem. Mieszkańcy Warszawy mieli nadzieję, że wiosna już na dobre zagości na ulicach, w parkach i na skwerach. Każdy z niecierpliwością czekał na pierwszy podmuch ciepłego wiatru na policzku, na pierwsze zielone pąki na drzewach, na świeży zapach wiosennych traw unoszący się w miejskich alejach. Przebiśniegi już wychylały dumne główki w miniaturowych przydomowych ogródkach.

– Doktor mówi, że dochodzisz do siebie, ale nie chcesz jeść. Musisz jeść, Lucynko!

Chora zagryzła wargę i energicznie pokręciła głową. Próbowała ukryć łzy.

– Nie chcę… Nie potrafię…

Hania westchnęła. Fizyczne obrażenia Lucyny prawie się zagoiły, choć na poszarzałej twarzy widniały jeszcze niezabliźnione ślady po pięściach Karola. Na szczęście lekarz nie stwierdził żadnych złamań. Jednak Lucyna w wyniku pobicia straciła dziecko. Hania nie miała pojęcia, że jej przyjaciółka jest w ciąży, bo Lucyna nawet słowem o tym nie wspomniała. „Tylko czy coś by to zmieniło?” – pomyślała z goryczą. Jej bratowa żyła zamknięta w klatce z oprawcą, który ją bił i gwałcił do woli, a ona znosiła to nabożnie, w przekonaniu, że tak ma być. Bo takie jest życie. Bo inni mężowie też biją swoje żony. Czy więc było coś dziwnego w tym, że Janek junior uciekał z domu, nie chcąc oglądać swojej matki poniżanej i katowanej przez ojczyma? Chłopak sam wielokrotnie dostał od Karola solidne lanie, ale teraz był już wystarczająco duży i zaczął się buntować. Jednak matki wciąż nie potrafił skutecznie obronić.

– Musisz od niego odejść.

– Nie mogę – odparła Lucyna słabym głosem. – Nie mam dokąd. Znajdzie mnie i zabije.

– Nie znajdzie. Pomogę ci.

– Jak? Narażając swoje życie? Wtedy zabije i ciebie.

Hania zmarszczyła brwi.

– Nie mów tak. To absurdalne. Już tyle razy to słyszałam, że nie robi to na mnie wrażenia.

– A co robi na tobie wrażenie?

– To! Właśnie to, jak wyglądasz! Nie pozwolę, żeby żona mojego brata i moja jedyna przyjaciółka cierpiała katusze przez takiego łotra!

Lucyna przez chwilę patrzyła Hani w oczy, aż nagle rozpłakała się, głośno szlochając. Hania objęła ją mocno i pocałowała w spocone czoło. Chciała widzieć Lucynę szczęśliwą. Pragnęła, żeby ich życie potoczyło się inaczej.

– Nienawidzę go, Haniu! Nienawidzę go tak bardzo, że to zatruwa mi życie! Przez niego jestem okaleczona… Nie mogę normalnie żyć…

– Wiem, kochanie, ale zabiorę cię od niego. Obiecuję.

Lucyna ze złością odepchnęła Hanię gwałtownie.

– Jesteś głupia! Nie mówię o Karolu! Mówię o twoim bracie!

– O Janku? Jak to? Przecież on nie żyje!

Lucyna zaczęła dusić się płaczem. Schowała twarz w poduszkę, która tłumiła jej szloch, ale całe jej ciało ukryte pod kołdrą drżało w spazmach. Hania patrzyła na to wszystko, nie rozumiejąc.

– On zniszczył mi życie, Haniu! Kochałam go z całych sił, a on mnie zostawił! Mieliśmy małe dziecko, ale to go nie obchodziło! Zostawił nas, kiedy tylko dostał rozkaz wyjazdu na front. Wojsko było dla niego ważniejsze! Wojna była dla niego ważniejsza! Nie obchodziło go, co ja czuję i jak bardzo boję się zostać sama!

– Lucynko, Janek był żołnierzem.

– I dlatego wolał zginąć, zamiast żyć ze mną i z synem?! – Żałość w głosie Lucyny przeraziła Hanię. – Gdybyś wiedziała, ile dni i nocy czekałam na niego. Ciągle patrzyłam w okno. Wciąż otwierałam drzwi z myślą, że on w nich stanie. Miałam nadzieję, że zobaczy syna… Jak rośnie. A później ta wiadomość o jego śmierci… Nie potrafię bez niego żyć, Haniu… I dlatego tak go nienawidzę!

 

* * *

 

Był wieczór. Hania zastała Ninę Howard w hotelowej restauracji w otoczeniu kilku osób, z którymi Niemka prowadziła swobodną towarzyską rozmowę. Jej głośny, nieskrępowany śmiech roznosił się gromkim echem po całej sali. Nad rozbawionym towarzystwem unosiła się strużka dymu z cygar. Nina małymi łykami popijała wino, nie umknęło jednak uwagi Hani, że oprócz niej wszyscy inni pili czystą wódkę.

Niemka dostrzegła Hanię dopiero, kiedy kelner szepnął jej do ucha, że towarzyszka Wolińska czeka na nią w holu. Z pewnym ociąganiem pożegnała się z towarzystwem i – kręcąc zmysłowo biodrami, świadoma, że wszyscy na nią patrzą – opuściła restaurację.

– Mam do ciebie pilną sprawę – zaczęła Hania bez wstępów.

Nina wygięła usta w uśmiechu.

– Lepiej późno niż wcale – odparła uszczypliwie. – Czy tym razem także zamierzasz uciec bez słowa?

– Nie, jeśli zgodzisz się mi pomóc.

Nina uniosła brwi w zdumieniu.

– Pomóc? Czyżby przeszłość jednak deptała ci po piętach?

– Nie mów bzdur! Potrzebuję twojej pomocy w sprawie rodzinnej. Jesteś bogata i wpływowa, więc możesz wiele…

Nina przez chwilę z konsternacją badała Hanię wzrokiem.

– Nie możemy rozmawiać w moim pokoju – rzekła po chwili z powagą. – Podejrzewam, że jest na podsłuchu. Towarzysz Bierut chyba naprawdę uwierzył, że jestem amerykańską agentką.

– Więc chodźmy gdzie indziej.

Pół godziny później siedziały w małej kawiarni niedaleko hotelu, zajadając ciasto ze śliwkami i popijając herbatę.

– Jak on się miewa? Czy jest zdrowy? – zapytała Hania z lekkim wahaniem.

Oczy Niny rozbłysły.

– Pytasz o mojego brata? Fizycznie jest zdrowy, chociaż… Stracił rękę. Był ranny i dostał się do obozu jenieckiego. Sama wiesz, że Sowieci nie dbają o swoich jeńców, więc nie miał mu kto pomóc. Wdała się gangrena i jakiś rzeźnik uważający się za lekarza obciął mu rękę. To cud, że nie umarł.

Mięsień na twarzy Hani zadrżał.

– Którą?

– Lewą. Ale oprócz tego jest cały i zdrowy.

Hania bawiła się bezwiednie widelczykiem do ciasta.

– Czy on wie, że tu jesteś? Że mnie szukałaś?

Nina pokręciła głową.

– Nie pozwoliłby mi tu przyjechać. Boi się, że mu nie wybaczyłaś, że wrócił do wojska i wyjechał na front. Myśli, że nie chcesz go znać.

– Więc po co tu jesteś?

– Bo Johann kocha cię do szaleństwa. Zawsze cię kochał. Jesteś jego obsesją. Tylko ty możesz mu pomóc wrócić do normalnego życia.

Tym razem Hania nie umiała powstrzymać łez, które wolno i bezwiednie spłynęły po jej policzkach. Tyle lat ukrywała miłość do tego jedynego mężczyzny, udając, że to nie ma znaczenia, i nagle uczucie owładnęło nią całą, paraliżując oddech. Kochała Johanna. Kochała go mocno i prawdziwie. Był jedynym, któremu oddała siebie z ufnością i szaleństwem, nie bacząc na konsekwencje. Cierpiała przez to, choć duma nie pozwalała jej okazywać tego cierpienia. Nie śmiała mówić o bólu serca, podczas gdy tylu ludzi cierpiało z powodu traumy wojennej. Czym była miłość w obliczu gigantycznej nienawiści, śmierci, poniżenia i totalnej znieczulicy? Czy miała prawo cieszyć się, że jej ukochany mąż żył, podczas gdy tylu innych czyichś mężów straciło życie? Czy to było moralne?

Nina złapała ją za dłoń i mocno uścisnęła.

– Tu nie ma dla ciebie miejsca – powiedziała ściszonym głosem. – To miasto jest przeklęte. Wiem, co robiłaś podczas wojny, bo Johann wszystko mi opowiedział. Wiem również, że UB wymordowało po wojnie twoich towarzyszy. Więc do ciebie też się dobiorą. Nie masz rodziny ani przyjaciół. Nie masz nikogo, kto mógłby cię obronić. Ale masz męża.

Hania połykała łzy, które płynęły jej po policzkach. Mocno ścisnęła dłoń Niny.

– Mój mąż był hitlerowcem. Pieprzonym szwabem!

– Tak jak i tobie, jemu również przyszło żyć w przeklętych czasach.

– I uważasz, że można to wszystko wymazać? Zapomnieć o tym? Moja matka nie żyje, Janek nie żyje, Władek nie żyje…

– Ale ty żyjesz! I Johann.

Nina miała rację. Hanna nadal żyła, oddychała i czuła bicie swojego serca.

– Czy Richterhause przetrwał? – zapytała po chwili.

– Tak. Dom nie stracił na świetności, choć utraciliśmy większość majątku. Jednak browar nadal funkcjonuje i przynosi niezłe dochody. Johann mieszka z naszą matką, ale ona w niczym nie będzie ci przeszkadzać. Nie ma na mojego brata żadnego wpływu.

Hania starła smukłymi palcami łzy z policzka.

– Więc dobrze. Niech będzie. Pojadę z tobą do Niemiec, ale mam jeden warunek.

– Stawiasz mi warunki, choć wiesz, że chcę cię zabrać do człowieka, który cię kocha?

– Nie pojadę sama. Mam bratową i bratanka. Zabieram ich ze sobą albo zostaję tutaj. To mój warunek.

 

 

 

[1] Deszcze – wiersz Krzysztofa Kamila Baczyńskiego, napisany 21 lutego 1943 roku (wszystkie przypisy pochodzą od autorki).

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

CZĘŚĆ PIERWSZA

 

 

(…) Szczęście trzeba rwać jak świeże wiśnie

Potem przyjdzie mróz

I szczęście pryśnie

Pustka w sercu

W duszy mrok

I tak do końca za rokiem rok

Szczęście trzeba rwać jak świeże wiśnie

Póki jeszcze czas

Niech szczęście błyśnie

Chwycić szczęście co masz sił

Kochać żyć na jawie śnić

Ten sen co się w dzieciństwie śnił

Tadeusz Faliszewski,

Szczęście trzeba rwać jak świeże wiśnie

 

 

 

 

 

 

ROZDZIAŁ 1

 

sierpień 1938

Wolne Miasto Gdańsk

 

Kochana Haniu!

Nawet nie wiesz, jak bardzo się cieszę, że jeszcze tylko kilka dni i wreszcie do nas wrócisz. Bardzo mi Ciebie brakuje i nie mogę Ci wybaczyć, że nie byłaś ze mną w salonie pani Róży, kiedy wybierałam suknię ślubną. Jest prześliczna! Taka, jaką sobie wymarzyłam! Cała z koronki, wyszywana perełkami, a w talii ma cudowną atłasową szarfę! Myślisz, że będę w niej pięknie wyglądać? A jeśli nie spodobam się Jankowi? Nie mogę uwierzyć, że jeszcze tylko dwa tygodnie i będę Twoją bratową! Zobacz, jak wszystko wspaniale się układa! Jesteśmy najlepszymi przyjaciółkami, a wkrótce będziemy również rodziną!

Twoja mama i Janek parę dni temu przyszli do rodziców na zrękowiny. Było pięknie i bardzo wzruszająco! Janek przyniósł mojej mamie ogromny bukiet kwiatów. Szkoda, że Ciebie nie było.

Władek bardzo za Tobą tęskni. Całe lato chodził do profesora Borowskiego i robił z nim te swoje projekty, ale widać było, że bez Ciebie nie miał do niczego zapału. On też z niecierpliwością na Ciebie czeka. Kiedy wy postanowicie się pobrać? Wiesz, że on o niczym innym nie marzy! Zazdrości Jankowi ślubu ze mną.

Jest coś jeszcze, co muszę Ci wyznać, bo obiecałyśmy sobie, że kiedy to nastąpi, to sobie o tym powiemy. Bo wiesz, ja i Janek… tylko nie bądź zła!... nie wytrzymaliśmy do nocy poślubnej. I było cudownie! Jestem taka szczęśliwa! I tak go kocham! Nie każ mi tylko opowiadać Ci tego ze szczegółami, za bardzo się wstydzę. Władek nic o tym nie wie, bo Janek mu się nie przyznał.

Wracaj do Warszawy, Kochana, bo chcę Cię już uściskać! Czekam na Ciebie z utęsknieniem.

Twoja przyjaciółka Lucyna Waszyńska

 

Od strony morza powiewała morska bryza. Całą noc nad Gdańskiem szalała burza z piorunami, tak potężna, jakby nad miasto nadciągnęła nieuchronna apokalipsa. Ale wraz ze zbliżającym się świtem niebo oczyściło się z ciężkich chmur, a powietrze pachniało świeżością, która następuje wyłącznie po burzy.

Dwudziestodwuletnia Hania Wolińska siedziała na plaży na gołym piasku i wpatrywała się w morską przestrzeń przed sobą. W dłoniach trzymała list od najlepszej przyjaciółki. Jej stopy, uwolnione z pantofli, zatapiały się w żółtym, wilgotnym piasku. Pragnęła oddychać morskim powietrzem – potrzebowała tego. Jej młodość, która pięknie rozkwitła, jej głodne życia zmysły chłonęły wszystkie otaczające ją zewsząd bodźce. Czuła się szczęśliwa. Była szczęśliwa.

Zaledwie przed godziną wstał świt, a poranki nad Zatoką Gdańską u schyłku lata były chłodne i rześkie. Chcąc zmniejszyć odczuwanie zimna, dziewczyna szczelniej otuliła się zarzuconym na ramiona miękkim kardiganem i mrużąc bursztynowe oczy przed porannym słońcem, odwróciła twarz w stronę latarni morskiej.

Patrzyła z zachwytem, jak latarnia powoli spływała złotym, słonecznym blaskiem. Był to ostatni taki widok, który panna Wolińska mogła podziwiać nad Gdańskiem. Już jutro miała wsiąść do pociągu i wyruszyć w drogę powrotną do domu. Do Warszawy.

Pomimo że tęskniła za domem, myśl o opuszczeniu Gdańska napawała ją wyjątkowym smutkiem. Doskonale zdawała sobie sprawę, że za rok już tu nie wróci. Może kiedyś, może za parę lat – ale nie za rok. Czuła, że wraz z odejściem lata kończy się jakaś mała część jej beztroskiej młodości. Miała prawo tak myśleć, bo przez ostatnie cztery lata każde wakacje spędzała w Gdańsku. Wprawdzie nie jako turystka, ale to nie zmieniało faktu, że stanowiły one bezsprzeczną część jej młodzieńczego życia. Nie byle czym było to, że przez ostatnie letnie sezony w lipcu i sierpniu przyjeżdżała do Gdańska jako dama do towarzystwa zamożnej niemieckiej arystokratki hrabiny Irene von Richter. Tę wyjątkowo przyjemną pracę dostała dzięki protekcji zaprzyjaźnionej pani profesor z Uniwersytetu Warszawskiego, która bardzo dobrze znała się z hrabiną. To ona zarekomendowała pannę Wolińską jako idealną kandydatkę na damę do towarzystwa. Takim oto sposobem panna Wolińska ze zwyczajnej studentki wydziału germanistyki stała się powierniczką, towarzyszką i opiekunką starszej, niezwykle ekscentrycznej damy, którą uwielbiała jak własną babcię.

Spędzając każde lato w Gdańsku z hrabiną von Richter, Hania miała wyjątkową i niepowtarzalną możliwość zarobienia dość sporych pieniędzy. Dwumiesięczna pensja, którą otrzymywała od hrabiny, była równowartością prawie rocznych dochodów jej matki pracującej w salonie z kapeluszami i z powodzeniem starczała dziewczynie na kolejny rok studiów. Oczywiście hrabina Irene (którą Hania pieszczotliwie nazywała po polsku panią Irenką) była dość osobliwą starszą panią, z wybuchowym temperamentem i ciętym dowcipem, ale ich wspólne spacery, codziennie celebrowane posiłki, godziny rozmów i niekończące się przyjęcia towarzyskie wśród niemieckiej gdańskiej elity nauczyły pannę Wolińską więcej obycia i ogłady niż cała jej edukacja w domu rodzinnym.

– To, że pochodzisz z rodziny mieszczańskiej, nie zwalnia cię z dobrego wychowania! – powtarzała zrzędliwie pani Irene. – Obycie i maniery to podstawa w wielkim świecie!

Matka i ojciec Hani dbali o jej dobre wychowanie i wykształcenie, bo sami szczycili się warszawskimi manierami, ale skromne mieszczańskie dochody urzędnika państwowego i modystki nie pozwalały na zbyt eleganckie życie. Dopóki żył ojciec, raz na jakiś czas stać ich było na wyjście całą rodziną do teatru czy na obiad w lepszej restauracji, ale po śmierci Stanisława Wolińskiego, która nastąpiła w wyniku ciężkiego zapalenia płuc, było już znacznie gorzej. Matka Hani, Aniela Wolińska, ledwo wiązała koniec z końcem, a wszystkie z trudem zaoszczędzone pieniądze przeznaczała na karierę wojskową starszego syna, Janka. Hania jako panna została odstawiona na boczny tor, a jej chęć studiowania na uniwersytecie pani Wolińska uważała za zbędną i po prostu ekstrawagancką zachciankę. Mimo to dziewczyna była uparta – ku zdumieniu i niezadowoleniu matki zdała egzaminy wstępne i rozpoczęła studia na Uniwersytecie Warszawskim.

Początki były dla dziewczyny trudne, bo między zajęciami chodziła do kawiarni, by dorobić do rodzinnego budżetu jako kelnerka. Pomimo to pierwszy rok studiów zaliczyła z wyróżnieniem i to wtedy zaczęła się jej przyjemna i oświecająca przygoda z hrabiną von Richter.

Pani Irene z charyzmą i entuzjazmem wprowadziła młodziutką, niedoświadczoną Polkę do wielkiego świata blichtru i snobistycznego luksusu, który oszołomił dziewczynę i w mig poszerzył jej dość mocno ograniczone horyzonty. Niemiecka hrabina z upodobaniem uczyła ją, czym różni się widelec do ostryg od tego do raków bądź jakiej porcelany należy używać do popołudniowej herbaty. Pokazała, jak kosztować kawior i małymi łyczkami popijać francuskiego szampana, oraz w jaki sposób należy prowadzić grzecznościową pogawędkę o niczym.

Nauki pani Irene były dla młodziutkiej Hani prawdziwą skarbnicą wyrafinowanego savoir vivre’u, którego nie uczyli na żadnym znanym jej uniwersytecie, toteż chłonęła je z entuzjazmem i wdzięcznością. Wielokrotnie pytała staruszkę, dlaczego to właśnie ją tak stanowczo upiera się zatrudniać co roku podczas wakacji, kiedy mogłaby wybierać z tuzina innych chętnych dziewcząt, i zawsze słyszała tę samą odpowiedź:

– Bo się z tobą nie nudzę, moje dziecko, a wiesz przecież, że nie znoszę się nudzić. Nuda jest największym wrogiem starości! Ty jesteś taka zabawna! Twoja młodość jest jak balsam na moją starą duszę!

Prawdą było, że starszą panią do łez bawiły gafy, które zdarzało się pannie Wolińskiej popełniać w towarzystwie. Irene z uwielbieniem potęgowała u Hani niespożyty apetyt na tańce i wszelkiego rodzaju gry zespołowe, jakich mnóstwo było w eleganckim towarzystwie. Dziewczyna kochała grę w tenisa i brydża, a nawet zasiadała do szachów. Hrabina kibicowała jej z prawdziwym entuzjazmem i z figlarnym błyskiem w oczach obserwowała swoją pupilkę, kiedy ta toczyła towarzyskie rozmowy z młodymi, eleganckimi kawalerami wpatrującymi się w nią jak w święty obraz.

Hania niejednokrotnie odnosiła wrażenie, że pani Irene była z niej szczerze dumna. Czuła to całą sobą, a przez to kwitła na oczach starszej damy niczym najpiękniejszy kwiat, nieskrępowana wiecznie karcącym wzrokiem swojej nadopiekuńczej i wiecznie krytycznej matki. I pomimo że tęskniła za bliskimi – mamą i bratem – to jednak czas spędzony w Gdańsku z dala od rodziny i przyjaciół wydawał jej się bezcennym doświadczeniem.

Jeszcze przez chwilę wsłuchiwała się w szum fal, który harmonijnie współgrał ze skrzekiem szybujących nad plażą mew, aż wreszcie westchnęła przeciągle i powoli wstała z piasku. Boso, trzymając pantofle w dłoni, ruszyła niespiesznie w stronę wyjścia z plaży, omijając porozwieszane na żerdziach sieci rybackie. Zamierzała wrócić do hotelu, zanim pani Irene się obudzi. Hrabina bezwzględnie życzyła sobie, żeby Hania zawsze towarzyszyła jej podczas śniadania. To był jeden z podstawowych obowiązków dziewczyny.

Gdańsk budził się do życia z nocnego snu. Z portu wyruszały w morze kutry rybackie, by po kilku godzinach wrócić wypełnione po brzegi świeżymi rybami, których ostry zapach bezustannie unosił się wzdłuż całej Zatoki nad Motławą.

Hania zeszła z plaży, założyła buty i pewnym krokiem, przemierzając zabytkowe portowe uliczki, powędrowała w stronę średniowiecznego Żurawia, który pełnił funkcję bramy miejskiej. Zamierzała jak najszybciej dotrzeć na przystanek tramwajowy. Robiło się późno i pani von Richter zapewne niedługo wstanie, a dziewczyna nie chciała, żeby odkryła jej nieobecność.

Idąc szybkim krokiem przed siebie, z początku nie zauważyła dwóch patrolujących ulice żołnierzy zmierzających w jej kierunku od strony Żurawia. Kiedy zbliżyli się do niej, próbowała ich minąć, ale bezceremonialnie zaszli jej drogę, blokując przejście. Hania zaskoczona podniosła na nich wzrok, odsuwając z zarumienionej twarzy szarpane przez wiatr kosmyki ciemnych włosów.

– Witamy śliczną damę. A szanowna panienka dokąd się wybiera o tak wczesnej porze? – zapytał po niemiecku jeden z nich. Nie zdziwiło jej to; w Gdańsku większość mieszkańców stanowili Niemcy. Dziewczyna popatrzyła raz na jednego, raz na drugiego, zupełnie nie rozumiejąc ich zachowania. Zrobiła krok w tył i znowu chciała ich minąć, ale oni, jakby bawiąc się jej zmieszaniem, ponownie zaszli jej drogę i śmiało patrzyli dziewczynie w oczy. Obaj byli młodzi, ale w ich młodzieńczych twarzach było coś, co wzbudziło w Hani czujność. Dopiero teraz dostrzegła, że mieli na sobie czarne mundury, spod których wychodziły brunatne koszule, a na ich czapkach widniały emblematy orła ze swastyką i trupią czaszką SS. Już nie miała wątpliwości, kim są. W Gdańsku z dnia na dzień formacja SS zwiększała swoje siły. A odkąd zaledwie parę dni temu gdański senat wydał dekret, w którym mianował członka nazistowskiej NSDAP Alberta Forstera zwierzchnikiem Wolnego Miasta Gdańska, miało być ich jeszcze więcej. Polityka niezbyt Hanię interesowała, ale dziewczyna nie mogła nie dostrzec ogólnego napięcia, które panowało w mieście po ogłoszeniu tej wiadomości. Polacy, mimo że mieli szerokie uprawnienia nad miastem, dane im na mocy konwencji polsko-gdańskiej podpisanej w 1920 roku, zaczęli mocno się obawiać, czy ich prawa nie zostaną pogwałcone przez Trzecią Rzeszę. Nie od dziś wiadomo było, że Niemcy nigdy nie pogodzili się z utratą Gdańska po Wielkiej Wojnie, a kanclerz Rzeszy Adolf Hitler bezustannie zaostrzał niemieckie apetyty na odzyskanie miasta.

– Proszę mnie przepuścić, śpieszę się – powiedziała po niemiecku dość ostrym tonem, robiąc krok w przód, w stronę bramy miejskiej.

Jeden z żołnierzy zbliżył się do niej niebezpiecznie blisko. Poczuła zapach jego spoconego munduru. Popatrzyła mu w oczy i nie wiedzieć czemu, ogarnął ją dziwny lęk. Nie była bojaźliwa, miała już wcześniej do czynienia z żołnierzami na ulicach Warszawy – zresztą jej brat był kawalerzystą – teraz jednak instynktownie rozejrzała się w bok, pragnąc znaleźć wzrokiem kogoś, kto ewentualnie mógłby jej pomóc. Ale jak na złość w pobliżu nie było nikogo.

– Pani pozwoli, że się przedstawię. SS-Rottenfūhrer Hans Bachmann, a to mój towarzysz SS-Rottenfūhrer Jacob Einbacher.

– Bardzo mi miło, panowie, ale muszę już iść. Pozwoli pan, że przejdę?

W odpowiedzi mężczyzna zbliżył się do niej jeszcze bardziej, a Hania zbita z tropu i coraz bardziej zaniepokojona cofnęła się. Czując narastające zdenerwowanie, z całej siły ścisnęła trzymający w dłoni list od Lucyny, co najwyraźniej nie uszło uwagi młodego esesmana.

– Szanowna panienka jest Polką?

Hania nerwowo zamrugała oczami.

– Owszem. Czy to jakiś problem?

– Ależ skąd! Po prostu zwykła procedura wyjaśniająca. Jesteśmy na służbie, więc chyba pani rozumie.

– Nie, nie rozumiem! Miło mi się z panami rozmawia, ale śpieszę się, więc proszę pozwolić mi odejść.

Mężczyzna uśmiechnął się do niej. Bezczelnie lustrował Hanię wzrokiem od stóp do głów, co tylko pogłębiło jej oburzenie i lęk.

– Zmuszony jestem zapytać szanowną panienkę, jak się panienka nazywa.

– Co za tupet! Chyba nie wypada zaczepiać na ulicy nieznajomą i pytać, jak się nazywa?! – odburknęła, natychmiast ganiąc się w duchu za zbytnią zuchwałość.

– Już mówiłem, że jesteśmy na służbie, więc w takiej sytuacji jak najbardziej wypada, zwłaszcza jeśli spotykamy młodą damę błąkającą się o świcie samotnie po porcie.

– To wolne miasto, więc mogę chodzić, gdzie chcę i kiedy chcę. A poza tym nie błąkam się, tylko spaceruję.

– Pan Albert Forster mógłby mieć na ten temat inne zdanie. Tyle ostatnio mówi się o nieprzyjemnych incydentach, do których dochodzi w mieście, więc chyba panienka rozumie? Musimy bezwzględnie pilnować porządku!

– Proszę mnie natychmiast przepuścić! – Hania coraz bardziej zdenerwowana, nie myśląc, co robi, uderzyła esesmana otwartą dłonią w pierś, próbując go odepchnąć. Dopiero gdy zobaczyła jego reakcję, przestraszyła się nie na żarty. Mężczyzna impulsywnie złapał ją w pół i przycisnął do siebie w żelaznym uścisku.

– Proszę mnie puścić! To boli! – krzyknęła, czując narastającą panikę.

– Sama panienka widzi, że rutynowe kontrole na mieście są potrzebne, skoro nawet tak młode damy jak panienka nie panują nad swoim zachowaniem i atakują funkcjonariuszy SS! – wycharczał jej do ucha.

Ciało dziewczyny zesztywniało ze strachu. Mężczyzna ściskał ją tak mocno, że z bólu jej oczy zaszły łzami. Nagle puścił ją gwałtownie i zrobił dwa kroki do tyłu. Zachwiała się i w ostatniej chwili złapała równowagę – inaczej wyrżnęłaby kolanami o bruk. Strach i upokorzenie sprawiły, że zacisnęła zęby i popatrzyła na mężczyznę z odrazą.

– Powtórzę pytanie. Jak się panienka nazywa? – zapytał esesman z naciskiem.

– Nie ma pan prawa mnie o to pytać! Jestem wolną obywatelką!

– Więc co panienka tu robi o tak wczesnej porze? Może jakieś sekretne spotkanie z kochankiem? – To mówiąc, znacząco popatrzył na list, który Hania ściskała w dłoni. Nawet nie wiedziała, kiedy go pochwycił i zamachał jej nim przed nosem.

– Jak się panienka nazywa?! – zapytał ponownie, tym razem głośniej, tonem nieznoszącym sprzeciwu, patrząc jej obcesowo w oczy.

Dziewczyna bezsilnie zacisnęła usta i popatrzyła na drugiego esesmana, który do tej pory stał nieruchomo i dość obojętnie przypatrywał się całej scenie.

– Nazywam się Hanna Wolińska. Jestem damą do towarzystwa szanowanej niemieckiej arystokratki hrabiny Irene von Richter. Pani von Richter będzie bardzo niezadowolona, kiedy dowie się, co mnie tu spotkało! Mieszkam w Grand Hotelu i natychmiast muszę tam wrócić, więc proszę mnie puścić! – wykrzyczała, czując, że trzęsie się ze zdenerwowania i gniewu. Wielokrotnie słyszała, że funkcjonariusze gdańskiej SS od jakiegoś czasu organizowali prowokacje przeciwko Polakom w mieście, ale do incydentów dochodziło głównie w biedniejszych, tak zwanych czerwonych dzielnicach miasta.

Dziewczyna z rozpaczą popatrzyła na cumujące w zatoce kutry rybackie, mając nadzieję, że choć jeden rybak schodzący na ląd przyjdzie jej z pomocą. Z daleka widać było wóz zaprzężony w konia, który toczył się brukowaną ulicą w stronę portu. Tuż za bramą ruch na ulicy wzmagał się z minuty na minutę.

– Proszę natychmiast oddać mi mój list! – krzyknęła.

– Co opiekunka tak szanowanej damy robi o świcie w porcie? – zapytał drugi esesman.

Hania popatrzyła na niego wzburzona.

– Spacerowałam po plaży! Czy to przestępstwo?

– Panno Wolińska, musimy zweryfikować pani słowa, więc pojedzie pani z nami. Na pewno szybko wszystko wyjaśnimy i wróci pani do hotelu.

Hania zadrżała ze strachu.

– To jakiś absurd! Nie zamierzam nigdzie z panami jechać!

– Chyba będzie panienka musiała. – Po tych słowach esesman złapał dziewczynę boleśnie za ramię i mimo jej głośnego oburzenia i protestów przeprowadził brutalnie przez bramę, gdzie niedaleko stał zaparkowany czarny samochód.

 

 

Ciąg dalszy w wersji pełnej

 

 

 

 

 

 

Copyright © by Barbara Wysoczańska, 2021

Copyright © by Wydawnictwo FILIA, 2021

 

Wszelkie prawa zastrzeżone

 

Żaden z fragmentów tej książki nie może być publikowany w jakiejkolwiek formie bez wcześniejszej pisemnej zgody Wydawcy. Dotyczy to także fotokopii i mikrofilmów oraz rozpowszechniania za pośrednictwem nośników elektronicznych.

 

Wydanie I, Poznań 2021

 

Projekt okładki: Mariusz Banachowicz

Zdjęcie na okładce: © Stephen Mulcahey / Trevillion Images

 

Redakcja: Malwina Kozłowska

Korekta: Monika Ślusarska

Skład i łamanie: Dariusz Nowacki

 

Konwersja publikacji do wersji elektronicznej:

„DARKHART”

Dariusz Nowacki

[email protected]

 

 

eISBN: 978-83-8195-618-5

 

 

Wydawnictwo Filia

ul. Kleeberga 2

61-615 Poznań

wydawnictwofilia.pl

[email protected]