Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
54 osoby interesują się tą książką
WOJNA WYOSTRZYŁA JEJ ZMYSŁY, OBRAZY ŚMIERCI I NIENAWIŚCI PRZETACZAJĄCE SIĘ PRZEZ MIASTO NAUCZYŁY JĄ W KRÓTKIM CZASIE WIDZIEĆ WOKÓŁ WYŁĄCZNIE WROGÓW.
W rzeczywistości wojennej okupacji młoda żona polskiego oficera Karolina Kornacka zamieszkuje u teściów i czeka na powrót męża z obozu jenieckiego z ZSRS. Codzienność Kornackich zmienia się wraz z przejęciem ich domu przez oficera SS Friedricha Webera i jego żony Leni.
Równocześnie w wyniku ogłoszonej amnestii dla polskich jeńców, z więzienia NKWD zostaje zwolniony Waldek Romanowicz, przyjaciel i adiutant zaginionego porucznika Kornackiego. Romanowicz zostaje wysłany przez polski rząd w Londynie do Warszawy jako szkolony żołnierz AK. Przy okazji przybywa tam również z osobistą misją pomocy Karolinie Kornackiej.
Tymczasem Niemcy odnajdują w lasku katyńskim tysiące zwłok polskich jeńców.
Jestem żoną i córką żołnierzy, walkę mam we krwi, więc będę walczyć.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 411
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Tomkowi, mojemu mężowi, za to,
że nieprzerwanie mnie kocha
PROLOG
Październik 1939 roku
Brześć nad Bugiem
Zjawili się przed wieczorem. Karolina Kornacka ledwie zdążyła odstawić od piersi niespełna ośmiotygodniowego synka i ułożyć go w kołysce, kiedy usłyszała natarczywe pukanie do drzwi. Spodziewała się najścia i równocześnie obawiała. Miała także głupią nadzieję, że jej dom ominą, nie przyjdą. Może przeoczą fakt, że jest żoną polskiego oficera, który jeszcze do niedawna walczył, a teraz znalazł się wśród rzeszy przegranych jeńców.
A jednak przyszli. I nie byli to Niemcy, którzy triumfalnie wkroczyli do Brześcia ze zwycięskim generałem Heinzem Guderianem na czele, ale Sowieci, również roszczący sobie prawa do pokonanego terytorium na mocy traktatu podpisanego między Ribbentropem a Mołotowem.
Karolina drżącymi dłońmi poprawiła na sobie sukienkę i popatrzyła na przerażoną służkę, która ścieląc łóżko do spania dla swojej pani, zamarła.
– Stefciu, idź do siebie – poprosiła Karolina, starając się zachować spokój, by nie wywoływać u dziewczyny niepotrzebnej paniki. – Jak będziesz potrzebna, to cię zawołam.
– A Krzyś? – spytała służka, patrząc z przestrachem na niemowlę.
– Zostanie ze mną. Nie chcę spuszczać go z oka.
Od kiedy Niemcy i Sowieci opanowali Brześć, Stefcia była strzępkiem nerwów i dla Karoliny stanowiła raczej niepewną wyrękę. Ale przynajmniej pocieszała swoją panią w samotności, bo po wyjeździe Staszka na front zostały zupełnie same, zdane tylko na siebie.
Karolina w tych trudnych dniach wrześniowych walk starała się obowiązki domowe oraz opiekę nad niemowlęciem ogarniać samodzielnie i w ten sposób radzić sobie z potwornym strachem, który jej nie opuszczał. Jej zewnętrzne opanowanie było pozorne i miało za zadanie utrzymać ją na nogach. Bez tego by się rozpadła. Najbardziej bała się o synka, którego ledwo dwa miesiące temu wydała na świat, a już zmuszona była chronić przed najgorszym złem. Krzyś wymagał ciągłej uwagi i opieki, lecz Karolina nie miała możliwości cieszyć się nowo odkrytym macierzyństwem tak, jak by tego pragnęła. Nie miała też przy sobie męża, z którym mogłaby dzielić radość z narodzin synka. Wybuch wojny, choć nie był zaskoczeniem, zburzył jej poczucie bezpieczeństwa, pomimo że Staszek przygotowywał ją na taką ewentualność. Powtarzał, że musi być gotowa na najgorsze, a ona zapewniała go, że jest. Bo była żoną i córką polskich oficerów i nie wypadało jej okazać słabości.
Pukanie do drzwi nasiliło się i od werandy dało się słyszeć nawoływania po rosyjsku, by ktoś otworzył drzwi.
Stefcia w popłochu zniknęła w swoim pokoju, a Karolina wzięła kilka głębokich wdechów i poszła do sieni.
– Porucznikowa Karolina Kornacka, żona Stanisława Kornackiego?
W progu stało ich trzech, o twarzach zaciętych i mrocznych. Z pewnością nie przyszli w pokojowych zamiarach.
– Tak, to ja – odparła spokojnie, choć w środku cała dygotała. Szczególnie przeraził ją widok przytroczonych do pasów pistoletów, których nawet nie próbowali ukryć.
Wiedziała, dlaczego się zjawili. Zewsząd docierały do niej głosy, że Sowieci przychodzą po każdą rodzinę wziętych do niewoli po kapitulacji polskich żołnierzy i zapędzają ich na stację kolejową, skąd pociągami wywożą w głąb Rosji. Ktoś mówił, że może po to, aby rodzina była bliżej jeńca; wielu jednak miało co do tego wątpliwości. Karolina z początku myślała, że straszenie wywózkami to niedorzeczne plotki, ale szybko się okazało, że polskie rodziny w błyskawicznym tempie znikały jedna za drugą i nikt nie wiedział, dokąd ich wysłano.
To, co niedawno wydarzyło się w Brześciu, polskiej twierdzy obronnej, dziś było dla Polaków brutalną rzeczywistością. Wojna dopadła ich z dwóch stron – z zachodu i ze wschodu, a klęska polskiej obrony była szokiem dla ludności cywilnej. Choć z początku nikt nie dowierzał, że to wszystko naprawdę miało miejsce, że to koniec, że w płaczu i poczuciu klęski należy pożegnać się z wolnością, bo zarówno Wehrmacht, jak i Armia Czerwona zadali śmiertelny cios polskiej obronie.
Karolina na wieść o kapitulacji polskiego wojska próbowała dowiedzieć się czegokolwiek o losie męża, porucznika Stanisława Kornackiego, i jego przyjaciela oraz adiutanta, sierżanta Waldka Romanowicza. Podobno część żołnierzy dostała się do niewoli, ci, którzy odnieśli rany, przebywali w szpitalach polowych, a dowódca polskiej obrony, generał Konstanty Plisowski, nawoływał ludność Brześcia do natychmiastowej ewakuacji. Wielu załadowało samochody, rowery i furmanki dobytkiem, po czym w popłochu próbowało wyjechać z miasta, ale natychmiast siłą byli oni zawracani z drogi przez okupacyjne wojska. Ludzie bali się nowych sprzymierzonych rządów hitlerowców i Sowietów, którzy panoszyli się w Brześciu jak u siebie. Ale Karolina, mimo że też odczuwała potworny strach, nadal nie zdecydowała się na wyjazd. Pomimo niepewności i lęku o dziecko postanowiła zostać w mieście tak długo, dopóki będzie mogła, żeby dowiedzieć się czegokolwiek o losie wziętego do niewoli męża. Jej serce było z nim, gdziekolwiek się znajdował, nie umiała więc tak po prostu wyjechać, nie oglądając się za siebie – chociaż była pewna, że Staszek nakazałby jej uciekać natychmiast.
Kilka dni po kapitulacji żołnierze Wehrmachtu i Armii Czerwonej pod dowództwami generała Heinza Guderiana i generała Siemiona Kriwoszeina, uroczystą defiladą zademonstrowali siłę i triumf nad polskim wojskiem. To był czarny dzień dla Polaków. Większość polskich obywateli w Brześciu płakała, a Sowieci podawali hasła, że „polscy obszarnicy ujarzmili lud pracujący Białorusi Zachodniej, rzucili ich na pola imperialistycznej wojny. Idziemy zatem nie zdobywać, a wyzwalać”. W obliczu takiej propagandy spanikowani ludzie nie wiedzieli, co robić, dokąd pójść, jak się ratować z tej sytuacji, którą nakręcała spirala nienawiści ze strony białoruskiej społeczności w Brześciu.
Karolina, tak jak i inni Polacy, z trwogą patrzyła na panoszących się okupantów, którzy nawoływali do względnego spokoju i poddania się rozkazom. Ze wszystkich słupów i budynków użyteczności publicznej oraz z Twierdzy Brześć zdjęto biało-czerwone flagi i zastąpiono je czerwonymi sztandarami ze swastyką oraz sierpem i młotem. Pakt Ribbentrop-Mołotow nabrał w tym miejscu pełnej i szczególnej mocy.
– Mamy rozkaz natychmiast doprowadzić panią do komisariatu rejestracji ludności – rzekł do Karoliny jeden z enkawudzistów, robiąc krok w jej stronę, jakby chciał ją pochwycić, ale ona natychmiast się cofnęła.
– Czy to nie może poczekać do jutra? – spytała, starając się, żeby jej głos brzmiał pewnie. – Jest prawie wieczór, a ja mam małe dziecko. Niemowlę, które już śpi. Proszę. Obiecuję, że jutro z samego rana stawię się w komisariacie.
– Trzeba iść teraz! – odparł ostrym tonem Sowiet. – I proszę wziąć dokumenty oraz najpotrzebniejsze rzeczy. Wszystko, co niezbędne. I spakować również dziecko.
– Ale po co? Skąd ten pośpiech? – Karolina spoglądała na nich z przestrachem.
Czyżby zamierzali wysiedlić ją natychmiast?
– Nie pytać, tylko wykonywać! Na komisariacie wszystko wytłumaczą.
Godzinę później Karolina z dwiema torbami – jedną z jedzeniem, a drugą wypchaną ubraniami i bielizną na zmianę dla siebie oraz Krzysia, z plikiem schowanych w torbie pieniędzy i wszytą w sukienkę biżuterią, siedziała na komisariacie NKWD. Trzymała w ramionach synka, szczelnie owiniętego w kocyk, a przerażona służka Stefcia spoczywała obok niej z własną torbą, splótłszy dłonie jak do modlitwy.
Komisariat, na którego fasadzie powiewały flagi hitlerowskie i sowieckie, pękał w szwach. Pełno tu było zdezorientowanych i wystraszonych ludzi, czekających na to, by zostać spisanym. Na wszystkich twarzach malowały się strapienie i strach. Nikt nie czuł się spokojny ani bezpieczny.
W pokoju, do którego zawołano Karolinę, prócz sowieckiego komisarza siedział również niemiecki oficer SS, przeglądający przy osobnym biurku jakieś dokumenty. Widać było, że z Rosjaninem nie wchodzili sobie w drogę, a pilnowali własnych interesów.
Komisarz Borys Zaharenko, mężczyzna w średnim wieku, surowy i postawny, ale o spokojnym spojrzeniu ciemnych oczu, przez chwilę przyglądał się jej, zanim sprawdził dokumenty i zaczął spisywać protokół.
Karolina, ubrana w elegancki zielony płaszcz i modny kapelusz, pod którym chowała jasne włosy, musiała zrobić na nim wrażenie, bo zrezygnował z aroganckiego tonu, który słyszała chwilę wcześniej, a którego używał, kiedy spisywał innych. Nie zdziwiło jej to, bo celowo starała się, by uznano ją za damę. W końcu była damą. Warszawianką. Córką znanej przed laty śpiewaczki operowej i polskiego oficera, więc godną prezencję i dumę miała we krwi.
Siedziała sztywno, spojrzenie orzechowych oczu kierując prosto na komisarza i starając się nie okazać strachu. Tuląc do siebie dziecko, w lęku o nie powstrzymywała się, żeby nie patrzeć na Rosjanina z wyniosłą pogardą.
– Nazywacie się Karolina Kornacka? – zaczął nadzwyczaj uprzejmie Zaharenko.
– Tak.
– Jesteście żoną porucznika Stanisława Kornackiego z Korpusu Ochrony Pogranicza?
Karolina na wzmiankę o mężu natychmiast poczuła gwałtowniejsze bicie serca.
– Tak. Co z nim? Wiadomo, gdzie jest?
Komisarz Zaharenko zmarszczył brwi i spuścił wzrok na papiery, jakby tam znajdowała się odpowiedź na jej pytanie.
– Wasz mąż wraz z innymi oficerami został internowany. Przebywa w obozie przejściowym, a następnie zostanie przewieziony do obozu właściwego.
– Czyli gdzie dokładnie? Czy jest zdrowy? Nic mu nie dolega?
Sowiet wykrzywił usta w grymasie. Wyraźnie nie spodobały mu się zbyt dociekliwe pytania Karoliny.
– Tego niestety nie mogę wyjawić. To tajemnica wojskowa. Jesteście żoną oficera, więc powinnyście to rozumieć.
– Chciałabym się z nim zobaczyć – odparła Karolina.
Nie zamierzała dawać za wygraną. Niepokój o Staszka, którego nie widziała od miesiąca, był w niej tak silny, że nie zastanawiała się, jakie to może przynieść konsekwencje dla niej czy dla Krzysia. Chciała wiedzieć cokolwiek – czy mąż był ranny, jak się czuł… Czy jego życiu nic nie zagrażało.
Kiedy Staszek szedł walczyć, nie mogła zrobić nic, bo to był jego obowiązek. Nie miała mocy, żeby go powstrzymać, choć jej serce płakało ze strachu i tęsknoty. Pożegnała go z malutkim synkiem na rękach, błagając, żeby wrócił. I modliła się o to każdego dnia od chwili najazdu Niemców na Polskę. Nosiła w pamięci obraz, kiedy trzymał ją w ramionach po raz ostatni, ale ten dzień po dniu coraz bardziej się zacierał. Łaknęła widoku męża, jego głosu. Pragnęła jego bliskości. Chciała, żeby otoczył ją i Krzysia ochronnym murem, żeby obronił ich przed złem. Była pewna, że przy mężu nie lękałaby się tak bardzo.
– Widzenie z jeńcem jest niemożliwe. Cywile nie mają wstępu do obozów dla internowanych.
Mały Krzyś poruszył się w jej ramionach i zaczął płakać. Karolina pochyliła się nad synkiem i szeptała uspokajająco, ale dziecko wierciło się niecierpliwie i popłakiwało.
– Muszę zmienić mu pieluszkę – rzekła do komisarza.
Mężczyzna uniósł brwi w zaskoczeniu.
– Najpierw spiszemy protokół.
– Będzie płakał, dopóki go nie przebiorę.
– Proszę pozwolić szanownej pani przebrać dziecko. – Nad Karoliną stanął esesman, który dotąd w milczeniu przeglądał dokumenty i zdawało się, że nie zwracał na nich uwagi.
Teraz jednak zaciętym wzrokiem patrzył prosto na komisarza Zaharenkę, oczekując reakcji.
– Chyba wiecie, jak należy traktować tutejszą ludność cywilną, prawda? – dodał. – Szczególnie kobiety takie jak szanowna pani Kornacka. Skoro mamy wam te tereny przekazać, komisarzu Zaharenko, musimy mieć pewność, że umiecie się zająć cywilami.
– Nie wy o tym decydujecie – odparł sucho Sowiet i zwrócił ponure spojrzenie na Karolinę.
– Chyba jednak my, komisarzu – rzekł esesman. – Nasze siły wojskowe wciąż tu są i dopóki nie wyszliśmy z Brześcia, musicie liczyć się z naszym zdaniem. To nie jest sprawa moja ani wasza, ale sprawa między naszymi przywódcami, których jesteśmy zobowiązani słuchać. A oni zawarli w tej kwestii sojusz.
– Nie musicie mi przypominać o naszych sojuszach, Weber.
Karolina uniosła głowę i popatrzyła na Niemca. Był wysoki i szczupły i mógł być o co najmniej dziesięć lat młodszy od komisarza Zaharenki, ale w jego jasnym spojrzeniu dostrzegła coś zimnego i nieustępliwego, co w pierwszej chwili ją zaniepokoiło. Biły od niego twarda stanowczość i nadmierna pewność siebie. Dopiero gdy na jego ustach zagościł uśmiech, wyraźnie skierowany do niej, poczuła się nieco pewniej.
– Pani pozwoli, że się przedstawię – rzekł uprzejmie, nie zwracając uwagi na płaczące w jej ramionach dziecko.
Krzyś, nieświadomy zagrożenia, płakał coraz głośniej, wpędzając Karolinę w coraz większe zakłopotanie.
– Hauptsturmführer Friedrich Weber – dodał Niemiec. – Do usług szanownej pani porucznikowej.
Karolina skinęła głową.
– Miło mi. Jeśli pan pozwoli, chciałabym przebrać dziecko – powtórzyła, unikając wzrokiem jego natarczywego spojrzenia.
– Proszę przekazać niemowlę służącej, niech je przebierze. A pani w tym czasie odpowie na pytania komisarza Zaharenki. Żywię nadzieję, iż rozumie pani, że taka formalność to wymóg, aby wprowadzić porządek w mieście.
Karolina niechętnie oddała dziecko przestraszonej Stefci, a ta usadowiła się z maluchem na ławie pod ścianą i zaczęła go przebierać.
– Więc nazywacie się Karolina Kornacka i jesteście żoną porucznika Stanisława Kornackiego – kontynuował Sowiet, ignorując obecność stojącego przy nich Niemca. – Ile ma pani lat?
– Dwadzieścia dwa.
Komisarz zanotował, a Karolina odruchowo odwróciła się przez ramię, szukając wzrokiem synka. Malec rozwijany z powijaków wciąż płakał, więc instynktownie czuła, że powinna wziąć go na ręce.
– Od jak dawna jest pani żoną porucznika Kornackiego?
– Od maja trzydziestego ósmego roku.
– Więc ponad rok. Gdzie wzięliście ślub?
– W Warszawie.
Sowiet zerknął na nią spod protokołu wyraźnie zaskoczony, ale zanotował jej słowa.
– Pochodzi pani z Warszawy? – To pytanie padło z ust Hauptsturmführera, który z rękami założonymi do tyłu wolno przemierzał izbę, obserwując ich ukradkiem.
Jego wysokie wyglancowane oficerki raz po raz uderzały podeszwami o drewnianą podłogę. Do pracy nad dokumentami chwilowo nie wrócił.
– Tak. Jestem warszawianką. Do Brześcia przeniosłam się z mężem zaraz po naszym ślubie, bo w tutejszym garnizonie odbywał służbę wojskową – odparła Karolina, zwracając się do esesmana.
Niemiec zatrzymał się i zmierzył ją badawczym spojrzeniem.
– W takim razie podlega pani jurysdykcji niemieckiej, nie sowieckiej – wyjaśnił. – Warszawa została zajęta przez Rzeszę.
– Porucznikowa Kornacka mieszka w Brześciu, więc podlega pod nasze wpływy, Hauptsturmführerze Weber – wtrącił cierpko komisarz Zaharenko.
Wmieszanie się esesmana w rozmowę wyraźnie bardzo mu nie pasowało, podobnie jak to, że Niemiec krążył wokół nich jak sęp.
Weber wykrzywił usta w złośliwym grymasie.
– Przypominam, że wciąż jest to nasz wspólny wpływ, komisarzu Zaharenko. Generał niemieckich sił zbrojnych Guderian nie przekazał wam oficjalnie miasta pod nadzór, więc ludność cywilna podlega nam wspólnie. Ale skoro pani Kornacka pochodzi z Warszawy, podlega pod wpływy Rzeszy.
Karolina bezwiednie spuściła głowę i zaczęła obracać na palcu obrączkę ślubną. Zawsze tak robiła, kiedy czuła się niepewnie lub kiedy coś ją silnie denerwowało. Teraz nie wiedziała, czy stwierdzenie Niemca ją niepokoi, czy raczej powinna przyjąć je z ulgą. Bez wątpienia Weber i Zaharenko toczyli między sobą jakąś grę, a ona znalazła się w jej centrum. Nie potrafiła tylko stwierdzić, którego z nich mogłaby uznać za mniej niebezpiecznego wroga.
Za oknami komisariatu zapadł już zmrok. Godzina była późna, a mimo to słychać było głosy tłoczących się na zewnątrz ludzi, pilnowanych przez uzbrojonych enkawudzistów. Każdy czekał na swoją kolej. Jakieś dziecko płakało, gdzieś w oddali zawodził pies, a Karolina czuła coraz większy niepokój. To wszystko zdawało jej się koszmarem, z którego pragnęła się obudzić. Dopóki nie było wojny, głupio łudziła się, że do niej nie dojdzie, mimo iż Staszek wielokrotnie z nią o tym rozmawiał. A potem wojna przyszła, szybka i okrutna, odzierając ich ze złudzeń, spokoju i bezpieczeństwa. Przewaliła się przez rzeczywistość jak straszna machina śmierci, burząc porządek i zmuszając ludzi do panicznej ucieczki, a Karolinę, tak jak i wiele innych kobiet, skazując na samotność bez męża.
Kornacka podskórnie czuła, że od tego, co się wydarzy tu, na tym zimnym komisariacie, zależy jej dalsza przyszłość. Wiedziała, że większość rodzin, które nie zdołały uciec z Brześcia, była wywożona gdzieś w głąb ZSRS, i przez jedną szaloną sekundę pomyślała o tym, że może jeśli ją spotka to samo, mogłaby być tam, gdzie Staszek. Że jeśli zwolnią go z obozu jenieckiego, to będą razem.
Jednak już po chwili głos rozsądku podpowiedział jej, że to nie może tak wyglądać. Nie w obliczu wojny, kiedy wróg czaił się w cieniu i nic już nie było takie jak wcześniej.
– Porucznikowa Kornacka jest żoną internowanego, który przebywa w naszym obozie, mamy więc obowiązek się nią zająć. Przewieziemy ją i jej syna w bezpieczne miejsce.
Karolina odniosła wrażenie, że Hauptsturmführer Weber natychmiast się zjeżył na słowa Sowieta.
– Pani Kornacka wolałaby raczej wrócić do Warszawy. Czy tak, szanowna pani?
Gdy kobieta poczuła na sobie badawcze spojrzenia obu mężczyzn, jej ciało przeszył nieprzyjemny dreszcz. W odruchu ponownie spojrzała na swoje dziecko w ramionach służki.
– Chciałabym dołączyć do mojego męża – odparła rzeczowo.
– A gdzie mąż będzie pani szukał po zwolnieniu z obozu? Gdzieś na rubieżach wielkiej Rosji czy właśnie w Warszawie? – spytał łagodnie Niemiec, a Karolina natychmiast zrozumiała, że to nie jest pytanie, tylko wyraźna sugestia ze strony esesmana.
Dotarło do niej, że z jakiegoś powodu naciskał, żeby tak właśnie odpowiedziała. Odniosła niejasne wrażenie, że próbował ją ochronić. Być może chciał jej pomóc, bo doskonale wiedział, gdzie Sowieci zamierzają ją wysłać z dzieckiem.
Wątpliwości kłębiły się w jej głowie, a niepokój odbierał trzeźwość myślenia, ale instynktownie troszczyła się o życie syna. Tu, w tym obcym i niebezpiecznym miejscu, gdzie po ulicach krążyły wojska okupanta, zupełnie sama z małym dzieckiem nie będzie bezpieczna. Nie wiedziała też, dokąd chcą ją zabrać Sowieci, a Warszawa… Warszawa była jej miastem. Tam mieszkali rodzice jej męża. Oraz jej ojciec – pułkownik Marian Wachowski, z którym wprawdzie nie rozmawiała od czasu ślubu ze Staszkiem… Ale ojciec to ojciec.
– Tak – zaczęła wolno, czując, jak coś ściska ją za gardło. – Chciałabym wrócić do Warszawy.
Jej myśli płynęły do ukochanego męża. Wiedziała, że Staszek chciałby, aby ona i Krzyś byli bezpieczni. Z pewnością namawiałby ją na powrót do Warszawy. Do domu.
– To się bardzo dobrze składa, szanowna pani, bo pojutrze z samego rana wyruszam specjalnym pociągiem do Warszawy. I zapewniam, że nikt poza mną nie zagwarantuje pani większego bezpieczeństwa w trakcie podróży.
– To nie takie oczywiste, Hauptsturmführerze Weber – upomniał go surowo komisarz Zaharenko z wielce niezadowoloną miną. – Proszę nie sugerować porucznikowej, dokąd powinna się udać, bo nie od niej to zależy.
Karolina mierzyła wzrokiem obu mężczyzn, a obawa walczyła w niej ze zdrowym rozsądkiem. To oczywiste, że nie ufała do końca Weberowi. Był Niemcem, obecnie największym wrogiem jej ojczyzny; jednak podskórnie czuła, że jeśli wsiądzie z nim do pociągu, rzeczywiście bezpiecznie dowiezie ją do stolicy. Podświadomość podpowiadała jej, że tak będzie.
– Chciałabym wrócić do Warszawy – dodała już bardziej stanowczo, zwracając się do komisarza Zaharenki. – Proszę mi na to pozwolić. Tam jest mój dom.
– Myślę, że okoliczności są takie, iż nie powinno tu być żadnego sprzeciwu, komisarzu. Nie ma wątpliwości, że ta pani podlega pod jurysdykcję Rzeszy – natychmiast wtrącił się Weber, z tym samym surowym spojrzeniem co na początku. – Proszę podpisać stosowne dokumenty i wypuścić panią Kornacką. Za tymi drzwiami czeka jeszcze długa kolejka ludzi do odprawy.
* * *
Pociąg wyruszył z Brześcia z wielogodzinnym opóźnieniem. Ciężki i przeładowany, wypełniony przede wszystkim bronią, zapasami żywności oraz garstką cywilów, których tak jak Karolinę ewakuowano do Polski Centralnej. Kilka specjalnych przedziałów zajmowali esesmani, jadący prosto do okupowanej od niedawna Warszawy.
Karolina słyszała, jak rozmawiali między sobą, że na początku października Adolf Hitler przyjął w polskiej stolicy defiladę zwycięstwa, która zwieńczyła niemiecką kampanię zajęcia Polski. Ta informacja spotęgowała jej obawy. Co ją czeka po powrocie do Warszawy? Co tam zastanie?
Dzięki Hauptsturmführerowi Weberowi dostała osobny przedział dla siebie, dziecka i Stefci, bo służącej też – ku ich wielkiej uldze – pozwolono jechać z nimi do Warszawy. W bagażu nie miały nic więcej prócz tego, co Karolina spakowała, opuszczając dom z Rosjanami. Nie pozwolono jej tam wrócić, więc ze ściśniętym sercem myślała o wszystkim, co zostawiła, a co wiązało się ze wspólnym, choć tak krótkim życiem małżeńskim ze Staszkiem. Ze wzruszeniem wspominała chwilę, kiedy w tym domu przyszedł na świat ich syn. Staszek był wówczas tak dumny, tak oszalały ze szczęścia.
Teraz Karolina czuła potworny ból na myśl, że z każdym kolejnym kilometrem coraz bardziej oddala się od męża. Martwiła się, że Staszek zacznie jej szukać i może nie będzie wiedział, że uciekła do Warszawy. A tymczasem ona nabrała świadomości, że gdyby Sowieci wywieźli ją w nieznane, do tego z malutkim dzieckiem, znalazłaby się w wielkim niebezpieczeństwie.
Ostatni dzień w Brześciu był dla niej zarazem zaskakujący i decydujący w kwestii powrotu do Warszawy.
Ku jej zdziwieniu Hauptsturmführer Friedrich Weber zaopiekował się nią od razu po spisaniu protokołu przez komisarza Zaharenkę i na noc zaoferował cywilną kwaterę, w której ze Stefcią i Krzysiem bezpiecznie spędzili noc. Następnego dnia wysunął uprzejmą propozycję, że objedzie z nią wszystkie pobliskie szpitale polowe, żeby mogła sprawdzić, czy w którymś nie ma jej męża. Ta propozycja ją zszokowała i wzruszyła. Chwyciła się myśli o odnalezieniu Staszka jak ostatniej nadziei i przyjęła propozycję Niemca bez wahania.
Jej wdzięczność dla Webera rosła z każdą chwilą, kiedy ten przez kilka godzin woził ją wojskowym samochodem od szpitala do szpitala i wypytywał o porucznika Stanisława Kornackiego. Karolina starała się ignorować spojrzenia polskich sanitariuszek, które patrzyły podejrzliwie to na nią, to na jej niemieckiego towarzysza. W tamtej chwili jednak nie miało dla niej znaczenia, z kim szuka męża. Liczyło się jedynie to, że ktoś, kto ma jakiś wpływ i możliwości, próbuje jej pomóc.
Niestety, nie udało się. W żadnym ze szpitali nie znaleźli Staszka. Nie było też jego adiutanta, sierżanta Romanowicza. Z jednej strony znaczyło to, że ani jeden, ani drugi nie zostali ranni; z drugiej – Karolina wciąż nie wiedziała, gdzie przebywają. A przez to straciła nadzieję na odnalezienie męża.
Teraz, siedząc w pociągu i trzymając Krzysia przy piersi, patrzyła w okno na migoczący za szybą krajobraz. Na lasy, pola i łąki, które przyjmowały ostatnie promienie jesiennego słońca. Na wioski, ciche i spokojne, choć pora sprzyjała jeszcze ostatnim pracom na polach. Później znów były lasy i jakieś niewielkie zabudowania. Karolina patrzyła na to wszystko i czuła się pusta w środku. Jakby ogarnęła ją jakaś nadmierna cisza, nakazująca trwać niemal w bezruchu. Reagowała wyłącznie na kwilenie dziecka, ale to był tryb bezwarunkowy. Nie czuła nawet bólu stęsknionego serca, tylko tę dziwną, przemożną pustkę. Jakby wraz z opuszczeniem Brześcia coś kończyło się w niej na zawsze.
Dłuższy postój mieli na stacji w Terespolu, nieludzko przeludnionej i zastawionej pociągami, z których każdy odjeżdżał przeładowany i z opóźnieniem. Kiedy i oni ruszyli w dalszą trasę, Karolina odetchnęła z ulgą. Teraz już chciała dotrzeć do Warszawy jak najszybciej. Byle wyjść z tego stanu zawieszenia. Byle już wydostać się z tej pustki.
Dotąd Weber nie narzucał jej się ze swoim towarzystwem. Głównie przebywał w przedziale oficerskim i tylko nieraz słyszała jego głos, jak wydawał polecenia esesmanom. Kiedy więc nagle drzwi do jej przedziału otworzyły się ze zgrzytem i stanął w nich on, Karolinę ogarnęło nagłe zdenerwowanie. Poprawiła na sobie chustę okrywająca pierś, którą karmiła synka, bo mężczyzna odruchowo powędrował wzrokiem w tym kierunku.
– Chciałem spytać, czy wszystko w porządku, pani porucznikowo?
– Tak – odparła, onieśmielona jego nagłym wtargnięciem.
Mocniej przytuliła do siebie dziecko.
– Kiedy pani skończy, proszę przyjść do mojego przedziału. Służąca niech w tym czasie zajmie się dzieckiem.
Popatrzyła na niego zaskoczona, ale napotkała tylko jego poważne spojrzenie. Bez żadnego wyrazu, bez cienia serdeczności.
Skinęła głową.
– Stefciu, postaraj się go ukołysać – nakazała później służce, czując, jak w środku wszystko w niej sztywnieje ze zdenerwowania.
Miała złe przeczucie.
– Jeśli będzie płakał, pogłaszcz go po główce. On tak lubi.
– Wiem, psze pani. Już tak robiłam.
Stefcia odebrała od niej dziecko, a Karolinę ogarnął jeszcze większy chłód. Poprawiła ubranie, szczelniej owinęła się chustą i wyszła z przedziału.
Hauptsturmführer czekał na nią, siedząc przy rozłożonym stoliku w swoim przedziale. Czytał gazetę, ale na jej widok zwinął ją i odłożył.
– Cieszę się, że tak szybko pani przyszła – rzekł.
Wstał i zamknął za nią drzwi przedziału. Chyba wyczuł, że była zesztywniała z niepokoju, bo pytająco popatrzył jej w oczy.
– Pani się boi – zauważył.
– Tak…
– Niepotrzebnie. Przecież nie zrobię pani krzywdy.
Jednak jakby zaprzeczając tym słowom, przysunął się do niej i niespodziewanie wsunął dłoń pod jej sukienkę. Karolina odskoczyła od niego jak oparzona, ale wpadła plecami na zamknięte drzwi przedziału. Z nerwów pociemniało jej w oczach.
– Co pan robi?! – wyrzuciła z siebie wstrząśnięta.
– Spokojnie, Karolino. Pomyślałem, że moglibyśmy spędzić trochę czasu razem. – Głos Webera był niski i ochrypły. – Pomyślałem, że po tym, co dla pani zrobiłem, okaże mi pani odrobinę wdzięczności.
Karolina poczuła napływającą od brzucha do gardła falę mdłości. Paraliżującą i nieprzyjemną.
Zamknęła oczy i przygryzła wargi. Nie miała dokąd uciec, nie miała jak się obronić.
– Pani wie, czemu ją uratowałem? – kontynuował cicho Weber. – Bo jest pani piękną kobietą. Zauważyłem od razu, że ma pani klasę, a takiej damy nie można oddać tej dziczy, Sowietom. Oni by panią zmarnowali, rozszarpali na strzępy. Dzieliliby się między sobą i nic by z pani nie zostało. Chcieli was wysłać gdzieś, skąd nie zdołałaby pani nigdy wrócić. Pani wie, Karolino, że gdyby nie ja…
Z jej gardła wydobył się nagły spazm. W panice uchwyciła się klamki i szarpnęła za nią, ale ta ani drgnęła.
– Ja nie jestem jak oni – ciągnął Hauptsturmführer, niezrażony jej sprzeciwem. – Jestem człowiekiem na znacznie wyższym poziomie. Jestem Niemcem.
Jego głos docierał do niej jakby z daleka, bo w głowie dudniła jej tylko jedna myśl: że człowiek, który wzbudził jej zaufanie, za chwilę ją zgwałci. Zrobi to, bo ma nad nią władzę.
Gorące łzy napłynęły jej do oczu. Weber tymczasem przesuwał dłonią po jej udzie, a ona odnosiła wrażenie, jakby już ją miał. Już czuła ten ból, to potworne upokorzenie. I to nie był strach, ale przygniatające poczucie klęski. Że naiwnie mu zaufała, a on ją osaczył i wykorzystał.
– Proszę… Mam męża – zdołała wykrztusić, nie rozpoznając własnego zmienionego błaganiem głosu.
Przysunął się do niej jeszcze bliżej. Teraz już niemal ją przygniatał do drzwi. Na wysokości oczu miała jego mocną szyję i kołnierzyk paramilitarnego munduru. Zacisnęła powieki i poczuła, że dotknął jej policzka.
– Wiem, pani Kornacka. Ja też mam żonę. Czeka na mnie w naszym domu w Hamburgu. Ale teraz jej tu nie ma, a ja pragnę pani od pierwszej chwili, kiedy panią ujrzałem. – Zrobił pauzę i pochylił się nad nią, wciąż głaszcząc ją po policzku. Wyraźnie chciał ją pocałować. – Pani męża też tu nie ma. Naprawdę chciałem go odszukać i sprawić pani radość. Moje intencje były szczere, ale się nie udało…
Poczuła na twarzy jego oddech i zacisnęła usta, żeby nie krzyczeć. Wiedziała, że w niemieckim pociągu pełnym esesmanów nie miała żadnych szans na obronę.
– I to ma być zapłata za pańskie intencje i pomoc? – wykrztusiła, z trudem łapiąc oddech.
– Nie. – Zdziwił się i nieco odsunął od niej. – I tak zabrałbym panią do Warszawy. To raczej… wyświadczenie mi przysługi.
Odważyła się otworzyć oczy i popatrzyła na niego z lękiem zmieszanym z pogardą.
– Nie świadczę takich przysług. Jestem mężatką – odparła głucho. – Zaufałam panu, bo uwierzyłam, że mnie pan nie skrzywdzi. Pan wie, że jestem matką małego dziecka.
Patrzył na nią dłuższą chwilę z wyraźnym napięciem. Widziała, jak sunął pożądliwym wzrokiem po jej ustach i szyi, a jego dłoń wciąż zaciskała się na jej udzie. Ale z jakiegoś powodu nie odważył się pójść dalej.
– Jest wojna! – wycedził nagle. – W obliczu niemieckiego zwycięstwa mógłbym zażądać od pani czegokolwiek, bez proszenia o względy, bo wojna ma swoje prawa… I swoje ofiary. – Odsunął się od niej nagle, jakby z obrzydzeniem. – Ale ma pani rację, nie chcę pani skrzywdzić.
Bezwiednie spuściła głowę. Nie była w stanie nic mu odpowiedzieć, bo głos uwiązł jej w gardle.
Kiedy tuż za nią we wzburzeniu szarpnął klamką i otworzył drzwi przedziału, wybiegła z niego, niemal potykając się o własne nogi. Dygotała tak bardzo, że idąc wąskim korytarzem, musiała trzymać się ściany. Nie wiedziała, czy Weber również wyszedł i patrzył za nią. Nie oglądała się za siebie. Bała się, że kiedy na niego spojrzy, on zmieni zdanie.
* * *
– Święci Pańscy, przecież to nasza Karolina! – Stojąca w progu domu Maria Kornacka ze łzami w oczach porwała synową w ramiona. – I nasz wnusio! Nasz Krzyś! Co za ulga!
Zaraz za Marią natychmiast pojawił się jej mąż, profesor Antoni Kornacki.
– Chodź, córko, chodź! – powtarzał, wciągając synową do sieni.
Na twarzach obojga widać było radość i wzruszenie, i ogromną ulgę.
Z Karoliną nie było już Stefci, bo dziewczyna zaraz po wyjściu z pociągu na Dworcu Wileńskim za pozwoleniem Karoliny udała się do swojej rodziny. Kornackiej było trochę żal, bo przyzwyczaiła się do obecności dziewczyny, ale wiedziała, że w obecnej sytuacji pożegnanie się ze Stefcią było dobrym wyjściem. Bo od teraz brakowałoby jej pieniędzy na opłacanie służki.
– Jesteście w domu! – wołała głęboko wzruszona Maria, porywając w ramiona owiniętego w kocyki wnuczka, którego jeszcze nie miała okazji poznać. – Taki malutki! Mój wnusio kochany. A jak Staszek? – spytała natychmiast, podczas gdy Karolina zdejmowała zakurzone od pyłu płaszcz i kapelusz. – Jak nasz syn? Gdzie on?
– Staszek jest w sowieckiej niewoli – odparła Karolina beznamiętnie, odruchowo unikając wzrokiem spojrzenia teściowej. – Po kapitulacji zabrali go do obozu jenieckiego.
– Gdzie?
– Nie wiem – odparła z goryczą, czując, że na wspomnienie o mężu coś ją brutalnie ściska w środku. – Nie mogłam się z nim zobaczyć. Szukałam go przed wyjazdem z Brześcia, ale nie znalazłam.
– A Waldek?
Karolinę nie zdziwiło to pytanie o sierżanta Romanowicza. Kornaccy znali Waldka bardzo dobrze, bo przez długie lata mieszkał u nich, będąc synem ich gosposi Apolonii Romanowicz. Oni sami zresztą traktowali go jak swojego rodzonego, tym bardziej że był ledwie rok młodszy od Staszka.
– O Waldku też nic nie wiem – odparła z goryczą.
Powrót do Warszawy wstrząsnął Karoliną. Miasto, które opuszczała przeszło rok temu jako młoda, szczęśliwa i beznadziejnie zakochana mężatka, było żywe i znajome. To, które zastała teraz, okazało się pokonane, pełne zgliszczy i ruin. Przedzierała się ulicami z dzieckiem na rękach i przerażona patrzyła na znajome kamienice, sklepy, kawiarnie, częściowo bądź w całości obrócone w gruzy. Zaglądała w twarze ludzi nieumiejących się pogodzić z apokaliptyczną rzeczywistością. Najtragiczniejsze wrażenie zrobił na niej ostrzelany przez artylerię Zamek Królewski. Przez chwilę stała w bezruchu i patrzyła na monumentalny budynek, symbol polskości, przez lata zajmowany przez Rosjan, teraz zaś zniszczony przez Niemców, dopóki nie dostrzegła grupki niemieckich żołnierzy z karabinami maszerujących w jej stronę. Dopiero wówczas otrzeźwiała i ruszyła dalej, starając się nie zwracać na siebie uwagi. I szła tak, nie rozpoznając własnego miasta, a widząc jedynie dramat i cierpienie, i zastanawiając się, co dalej, skoro Warszawa upadła, jej kraj upadł, a ukochany mąż – do końca wierzący w zwycięstwo – był gdzieś daleko w niewoli.
– Wiadomo, co z moim ojcem? – odważyła się spytać Kornackich, kiedy już rozgościła się i nakarmiła głodnego synka.
Profesor Antoni Kornacki zareagował wściekłym machnięciem ręki.
– A co ma być? Pułkownika nie ma w Warszawie – rzucił oschłym tonem, a Karolina bez trudu dosłyszała w nim urazę. – Uciekł z prezydentem Mościckim, generałem Śmigłym-Rydzem i premierem Składkowskim do Rumunii. Tam ich ponoć internowali, a Składkowski złożył dymisję z funkcji premiera. Ech, sypie się nasz kraj i sypie się nasz rząd, córeńko. – Profesor z rezygnacją machnął ręką. – Tylko nasz warszawski prezydent Starzyński został. Musiałabyś widzieć, jak ofiarnie wspierał ludność Warszawy. Jak sam kopał rowy i budował barykady.
Karolina bezwiednie skinęła głową.
Myśl o ojcu, który w obliczu wojny opuścił Warszawę, nie zabolała jej. Znała swojego ojca na tyle, żeby wiedzieć, że pułkownik własny interes zawsze przedkładał nad honor i patriotyzm. Ogarnęła ją raczej gorycz i poczucie winy, że nie potrafiła myśleć o ojcu ciepło. Nie potrafiła się o niego martwić. Wiedziała jednak, że on również tego nie robił w stosunku do niej. Raczej nie poświęcił jej nawet jednej myśli w chwili, kiedy pakował walizki i uciekał z Warszawy.
Ojciec Karoliny, pułkownik Marian Wachowski, był człowiekiem despotycznym i stanowczym. I jeśli te cechy były mile widziane u dowódcy oraz dyplomaty, to już nieszczególnie u ojca. Karolinę wychowywał twardą ręką, przejmując nad nią pełną kontrolę po śmierci jej matki, która odeszła, kiedy dziewczynka miała zaledwie dziesięć lat. Wynajmując rzeszę opiekunek, guwernantek i znających się na fachu modystek, pułkownik Wachowski wychowywał jedynaczkę na prawdziwą damę, choć sam miał dla niej niewiele czasu. Wymagał, żeby Karolina była wykształcona, śmiała i piękna, o doskonałych manierach, jak na córkę oficera przystało. Materialnie zapewniał jej wszystko, czego potrzebowała, ale oczekiwał bezwzględnego posłuchu i wojskowej dyscypliny, zwłaszcza podczas nauki jazdy konnej. Uważał, że córka kawalerzysty nie może siedzieć w siodle jak niezdara, więc wbrew powszechnemu oburzeniu dam z towarzystwa nakazywał trenerom szkolić Karolinę na Służewcu tak długo, aż dziewczyna nabierze właściwej prezencji i nauczy się jeździć jak zawodowiec. Nauczyła się, a przy okazji pokochała konie i zaczęła w stajniach spędzać większość czasu. Ojciec jednak nadal był niezadowolony. Zawsze znajdował powód, by ją zbesztać, pouczyć, wytknąć wadę. Według niego córka czytała nie takie książki, nie dość płynnie mówiła po francusku, nie znała się na muzyce. Ojciec otoczył ją ludźmi, którzy napominali ją, strofowali na każdym kroku i nigdy nie chwalili, bo uważali, że tylko dzięki takim metodom mogła dojść do perfekcji. W tym kieracie nie zdołała więc nawiązać żadnej przyjacielskiej relacji, choć zazdrościła panienkom, które w grupkach przesiadywały na trawnikach w warszawskich parkach. Karolina, choć otoczona ludźmi, niemal zawsze była samotna.
Dopiero młody porucznik Kornacki sprawił, że wszystko się zmieniło. Pokazał jej, że życie może mieć smak, a miłość głębokie odcienie.
Bo taki był Staszek – charakterny, momentami zbyt brawurowy, ale dzięki temu na tyle odważny, żeby wyrwać ją spod kurateli ojca.
– Mój ojciec sobie poradzi – rzekła bardziej do siebie niż do teściów. – Zawsze sobie radzi – dodała.
– Gorzej z waszym domem – wtrąciła Maria. – Zbombardowali willę. Obawiam się, że wszystko, co tam było, jest już stracone. Bo czego Niemcy nie zrobili, to szabrownicy dokończyli.
Na wspomnienie domu rodzinnego Karolina poczuła ukłucie żalu. Lata jej życia. Lata wspomnień. Dom był jedynym miejscem, które kojarzyło jej się ze zmarłą przedwcześnie matką.
– Pójdę tam – rzekła zduszonym głosem.
– Nie masz po co, córeńko – rzekł do niej profesor. – Tam same ruiny zostały i tylko smutno ci będzie.
Mimo wszystko Karolina poszła. Po kilku dniach nabrała odwagi i udała się na znajomą ulicę. Już z daleka dojrzała rodzinny dom – powalony, zniszczony, jakby zawładnęła nim jakaś straszliwa, nieczysta siła.
– Panienka tam nie wchodzi, bo jeszcze wszystko runie i panienka nie wyjdzie.
Karolina wzrokiem zamglonym od łez popatrzyła na przechodnia, który zatrzymał się przy niej i spoglądał na zawaloną willę.
– To mój dom… – wyszeptała zduszonym głosem.
Człowiek sposępniał na twarzy i nieznacznie kiwnął głową. Być może chciał powiedzieć coś jeszcze, coś pokrzepiającego, ale ostatecznie postanowił milczeć i ruszył przed siebie.
A Karolina wciąż trwała w tym miejscu, wrośnięta w bruk i wpatrzona w to, co do niedawna stanowiło jej życie, a teraz należało już do bezpowrotnie utraconej przeszłości.
ROZDZIAŁ 1
Listopad 1941 roku
Kujbyszew – ZSRS
Ktoś do niego mówił, ktoś lekko nim potrząsał, ale nie jak zwykle – z nadmierną siłą i brutalnością, do których przywykł, tylko nadzwyczaj spokojnie. Jakby w końcu nie chciano nic na nim wymuszać, a jedynie próbowano wybudzić z letargu, w którym tkwił od jakiegoś czasu. To było dziwne, niecodzienne. Ale nawet jeśli go zdumiewało, to i tak nie miał siły jakkolwiek zareagować. Ciało przestało poddawać się jego woli. Głowa, gdy tylko odzyskiwał przytomność, opadała bezwładnie pod wpływem własnego ciężaru. Przyzwyczaił się, że nie mógł utrzymać jej prosto. Nie pamiętał nawet, czy kiedykolwiek to potrafił.
Kiedyś, kiedy jeszcze czuł się człowiekiem i potrafił kontrolować odruchy, przez jego głowę jak w niemym kinie przesuwały się niewyraźne obrazy z innego, odległego świata. Ludzie, zdarzenia, które utkwiły głęboko w jego pamięci. Na tym jeszcze wtedy potrafił skoncentrować myśli. Jednak im częściej go bito, im więcej od niego wymagano, a on nadwyrężał całą wolę, żeby przetrwać, tym szybciej wspomnienia znikały z jego świadomości, a ich miejsce zajmowała ciemność.
Od teraz jednak było inaczej. Coś się zmieniło. Odbierał to bardzo wyraźnie, niemal każdym zmysłem, które od czasu do czasu odbierały bodźce z zewnątrz. Nawet zapach wokół niego był inny – nie jak zawsze duszny i mdlący smród krwi, potu i wszystkiego, co człowiek z siebie wydalał, ale ożywczy jak powiew świeżego powietrza. Dawno nie czuł takiego zapachu.
– Słyszycie mnie, sierżancie?
Słyszał. Ale nie był pewien, czy ten głos zwracał się do niego. Bo to nie był twardy rozkaz ani obelżywy rechot enkawudzisty na chwilę przed kolejną torturą. Ten głos był spokojny i opanowany. Nadzwyczaj trzeźwy. Chyba nigdy dotąd go nie słyszał.
Chciało mu się pić. Gardło miał tak wyschnięte, że czuł jedynie bolesną suchość, która paliła przy każdej próbie przełknięcia powietrza, bo w ustach brakowało mu już śliny. Chciał wykrzyczeć, że chce pić, ale wydobył z siebie tylko chrapliwe rzężenie. To jednak odniosło skutek, bo ktoś litościwie przyłożył do jego warg kubek z wodą. Ktoś nawet uniósł jego głowę, podtrzymując ją niemal troskliwie, żeby znów nie opadła.
Trząsł się, ale pił łapczywie, chciwie, świadom, że to może być ostatni łyk w jego życiu. Czuł, jak woda nadzwyczajnie łagodzi jego spierzchnięte wargi, jak spływa do spalonej krtani. I wówczas zaczął się dławić. Gardło zwęziło się gwałtownie, płuca jakby zajęły się żywym ogniem, ale ktoś nim potrząsnął w odruchu ratunku, więc resztkami sił odkaszlnął i zdołał złapać haust powietrza.
– Sierżancie, czy pan mnie słyszy? – padło ponowne pytanie, kiedy jego świszczący, urywany oddech zaczął się wyrównywać, a ból w płucach nieco ustąpił.
Próbował unieść głowę, bo nagle dotarło do niego, że ten głos zwraca się do niego po polsku. Nie po rosyjsku, ale po polsku! Że też wcześniej nie zdawał sobie z tego sprawy.
Naprawdę chciał unieść głowę. Chciał spojrzeć na nieznajomego.
Ale nie potrafił.
Był przygotowany na śmierć. Oczekiwał jej. Nawet zaczął jej pragnąć. Ale jej widmo, wbrew jego oczekiwaniom, niespodziewanie zaczęło się oddalać. Już go nie bito, nie torturowano. Nie zadawano mu obelżywych pytań, nie zmuszano do odpowiedzi, nie szydzono z niego i nie grożono mu. Nikt na niego nie krzyczał. Nie wstrzymywano mu również wody i jedzenia. Komuś wyraźnie zaczęło zależeć na tym, żeby nadal żył.
Tylko czy on był w stanie żyć? Czy nie było na to za późno?
Nieznajomy wciąż coś do niego mówił, namawiał do reakcji, ale on czuł się za słaby, żeby zareagować.
Ile to trwało? Jak długo tkwił w tym dziwnym letargu? Nie wiedział. Siły wracały powoli, skapywały w jego umęczone ciało jak kroplówka, a wraz z nimi pomalutku docierała do niego zaskakująca świadomość, że naprawdę żyje i z dużym prawdopodobieństwem nie jest już na Suchanowce[1] pod Moskwą, ale w zupełnie innym miejscu – czystym i spokojnym.
Czyżby ci, którzy bijąc go, obiecywali mu spokój, jednak dotrzymali słowa?
Kiedy otwierał oczy, miał przed sobą zamglony obraz jasnych ścian.
Obcych. Innych.
Nieznajoma kobieta, najpewniej pielęgniarka, czuwała przy nim niemal przez cały czas. Podawała mu wodę, karmiła małymi porcjami jak dziecko, opatrywała i nawet myła. Odczuwał wewnętrzną ulgę, że kiedy to robiła, nie był świadom jej zabiegów, bo wraz z odradzającą się trzeźwością umysłu powracało do niego poczucie wstydu wywołanego własną bezsilnością. Wiedział aż nadto, że nie wygląda jak człowiek. Był jedynie marnym strzępem człowieka. Kawałkiem. Okaleczoną i żałosną resztką tego, co po nim zostało i nie zdołało umrzeć.
Nieznajomy, którego słyszał wcześniej, powrócił. I jego głos znów był spokojny, rzeczowy. I znów mówił do niego po polsku, a on tym razem brzmienie języka ojczystego odczuł niezwykle gwałtownie. Czy kiedykolwiek wcześniej płakał? Przecież zawsze wmawiano mu, że mężczyźni nie płaczą. Żołnierze nie płaczą. Żołnierz jest silny, twardy i waleczny.
Ale on już nie czuł się silny ani twardy, więc mógł płakać do woli. Nigdy też nie pragnął być żołnierzem.
– Sierżancie Romanowicz, pamiętacie, kim jesteście? Rozpoznajecie swoje nazwisko?
Otworzył oczy i popatrzył na rozmówcę zamglonym wzrokiem. W pomieszczeniu panował półmrok, więc sylwetkę mężczyzny w czarnej marynarce widział słabo. Zdawała się ledwie cieniem. Docierał za to do niego intensywny zapach tytoniu. Jak bardzo chciałby zaciągnąć się papierosem! W tej chwili na niczym mu nie zależało tak bardzo, jak na jednym mocnym sztachnięciu się.
– Czy mogę… – Wykonał nieokreślony gest, ale to wystarczyło, bo nieznajomy przyłożył mu do ust papierosa.
Zaciągnął się i poczuł nagły zawrót głowy. Odetchnął.
– Byłem w Suchanowce… – zaczął po polsku chrapliwym głosem. – A teraz…? Gdzie jestem…?
Mężczyzna pochylił się nad nim.
Do nozdrzy Romanowicza dotarł zapach wody kolońskiej.
– Jesteście w polskiej placówce dyplomatycznej w Kujbyszewie na terenie Sowietów. Nazywam się Stanisław Kot. Minister Kot. Jestem tu z ramienia premiera polskiego rządu, generała Władysława Sikorskiego. Na mocy podpisanego niedawno traktatu Sikorski-Majski, pomiędzy polskim rządem a ZSRS, udzielono wam amnestii i zwolniono z Suchanowki. Jest pan wolnym człowiekiem, sierżancie Romanowicz.
Coś ścisnęło go w dołku i nagle zabrakło mu powietrza. Zaczął się dusić i z oczu popłynęły mu łzy. Ktoś mógłby pomyśleć, że to spóźniona reakcja po zaciągnięciu się papierosem, ale on czuł, że ogarnia go nagły paraliż całego ciała.
„Więc jednak umieram” – pomyślał.
– Wszystko będzie dobrze. Proszę oddychać spokojnie…
Starał się. Słuchał poleceń mężczyzny, bo nie były to wulgarne rosyjskie rozkazy, do jakich przywykł.
– Sierżancie, już lepiej? Czy pan mnie słyszy? Rozumie pan, co do niego mówię?
– Mówicie… że jestem wolny… – Cedził te słowa z wahaniem, jakby dopiero się ich uczył. Jakby dopiero zaczynał pojmować sens tego, co wypowiedział.
– Tak, jesteście wolni. NKWD zwolniło was z więzienia. Was i wielu innych. – Mężczyzna przedstawiający się jako minister Kot powiedział to bardzo wyraźnie i z pełnym przekonaniem. – Jestem tu, żeby pomóc wam wrócić do zdrowia i dawnego życia.
Dawnego życia… Do tego z mglistych obrazów, które zacierały się w świadomości Romanowicza, kiedy enkawudzista wymyślnymi torturami po raz kolejny brutalnie udowadniał mu, ile jest w stanie przeżyć. Tak go przesłuchiwali, sprawdzając jego gotowość do współpracy, i badali, jak bardzo ceni sobie Rosję Sowiecką. Szczególnie interesowało ich to, jak głęboka jest jego pogarda dla Sowietów.
Pomyślał, że przez cały ten czas tylko tyle z niego wyciągnęli – jak dalece nimi gardził. Inne odczucia ukrył tak głęboko w sobie, że sam nie potrafił ich odszukać.
Odchrząknął i nieznacznie wskazał na tlącego się wciąż między palcami mężczyzny papierosa. Kot znów pozwolił mu się zaciągnąć.
– Potwierdza pan, że nazywacie się Waldemar Romanowicz? – spytał.
Waldemar Romanowicz…
– Tak… – przyznał chrapliwie.
– Pamiętacie, że przed wojną byliście robotnikiem mieszkającym w Warszawie?
– Pamiętam – wymamrotał.
– A pamiętacie, że jesteśmy w stanie wojny z Niemcami?
– Pamiętam… Walczyłem w Brześciu, nim Sowieci nas zdradzili i rozszarpali.
– Tak. Wy, sierżancie, i tysiące innych trafiliście do obozu internowanych. I jakimś cudem jak dotąd jesteście jedynym, który z tego obozu wyszedł.
Romanowicz poczuł, jak spływa na niego potężna fala strachu. Nagle z całą mocą wróciły do niego wstrząsające obrazy i wspomnienia, lecz bynajmniej nie te z wojny ani walki. Wyraźnie ujrzał niewielką stację kolejową obstawioną przez uzbrojonych enkawudzistów, ciężko dyszący pociąg z więziennymi wagonami, w których zamknięto setki polskich jeńców, oraz zamalowane wapnem okna czornyj woron, do których z pociągu zapędzano jego kolegów. Jednego po drugim…
– Gniezdowo… – wycharczał, z trudem łapiąc powietrze. – Tam nas zabrali, a później… Mnie jednego przewieźli na Łubiankę. A potem do Suchanowki.
– Ile czasu byliście w Suchanowce?
Romanowicz milczał. Przymykał i otwierał oczy, jakby w ten sposób próbował wyostrzyć blade wspomnienia tłoczące się w jego głowie. One tam były, nie dawały mu spokoju, przerażały go. Z każdą sekundą stawały się coraz wyraźniejsze.
– Nie pamiętam…
– A pamiętacie, w którym obozie jenieckim byliście, zanim trafiliście na Łubiankę?
– Pamiętam. Byłem w Kozielsku.
Ciąg dalszy w wersji pełnej
[1] Suchanowka – specjalne więzienie śledcze NKWD utworzone w 1938 roku w pobliżu miasta Widnoje koło Moskwy, na terenie dawnego klasztoru św. Katarzyny, w którym przetrzymywano groźnych wrogów władzy sowieckiej.
Copyright © by Barbara Wysoczańska, 2024
Copyright © by Grupa Wydawnicza FILIA, 2024
Wszelkie prawa zastrzeżone
Żaden z fragmentów tej książki nie może być publikowany w jakiejkolwiek formie bez wcześniejszej pisemnej zgody Wydawcy. Dotyczy to także fotokopii i mikrofilmów oraz rozpowszechniania za pośrednictwem nośników elektronicznych.
Wydanie I, Poznań 2024
Projekt okładki: Michał Grosicki
Zdjęcie na okładce: © Leonardo Baldini/Arcangel
Redakcja: Malwina Kozłowska
Korekta: RedKor Agnieszka Luberadzka, Jarosław Lipski
Skład i łamanie: Dariusz Nowacki
Konwersja publikacji do wersji elektronicznej:
„DARKHART”
Dariusz Nowacki
eISBN: 978-83-8357-571-1
Grupa Wydawnicza Filia sp. z o.o.
ul. Kleeberga 2
61-615 Poznań
wydawnictwofilia.pl
Wszelkie podobieństwo do prawdziwych postaci i zdarzeń jest przypadkowe.