Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Tam, gdzie pojawia się głód drugiego człowieka, wszystko staje się tak bardzo oczywiste, a jednocześnie tak bardzo skomplikowane
Klara nie wyobraża sobie życia bez miłości. Jej jedynym pragnieniem jest trwać u boku mężczyzny, który jej potrzebuje. Uwikłana w toksyczny związek z uzależnionym od kokainy i pornografii pisarzem, nie snuje planów na przyszłość i odrzuca myśl o jakichkolwiek zmianach. Do momentu, w którym spełnia się jej największe marzenie z czasów dzieciństwa. Podróż do Indii staje się początkiem fascynującej historii, która wkrótce ukształtuje życie Klary. Pomiędzy Londynem, Indiami, Warszawą, Rzymem i Paryżem młoda kobieta uczy się samodzielnie podążać drogą, która jest kręta i nieprzewidywalna jak ludzki los.
„Nasłuchując pieśni wieloryba” to niezwykła opowieść o tym, co na wskroś ludzkie: o relacjach z innymi, które nigdy nie są łatwe; o miłości, która nawet niszcząc, nie pozwala odejść; duszach, które poszukują zrozumienia. Jest to w końcu historia o trwaniu i przemijaniu, o poznawaniu i siebie, i świata, a także o magii, która każdego dnia dzieje się wokół nas.
Być może gdzieś, kiedyś, odwracam się do ciebie i pytam cię, czy to naprawdę ty. Być może śpiewają o tym wieloryby. Być może nauczymy się je kiedyś rozumieć, ale zdarzyć się może, że mowa ich pozostanie wieczną tajemnicą. Miałeś rację – na naszej drodze stanął język. Byliśmy jak myśliwy i wieloryb, nasłuchujący i odgadujący, czujący, ale nierozumiejący, nieumiejący sobie przekazać tego, co naprawdę istotne. Może nie byłoby polowania, może nie trzeba byłoby przepraszać zabitego. Czy połów był konieczny? Z pewnego punktu widzenia tak, ponieważ czas jest nieskończony.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 210
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
I
SJENA PALONA
Ktoś wcześniej musiał robić ciasto na pierogi. Zatopiona w krześle siedzi nieruchoma, bojąc się przez te drobiny mąki wiszące w powietrzu przejść. Boi się zepsuć porządek, zmącić światło. Cząsteczki unoszą się, wibrują, mylą oczy. Sięga dłonią i zaciska pięść. Otwiera – pusta. Patrzy przed siebie, a ona nadal tam jest, tak samo drżąca i ponętna, bo nieuchwytna – powietrzna mieszanka, namacalna i widoczna, jednakże taka nie do zdobycia, nie do uchwycenia.
Stary dom nigdy nie był porośnięty bluszczem. Brzoskwiniowe ciepło wczesnowieczornego południa, a w jego barwach równo ustawiony rząd donic. Zielone, żółte, pomarańczowe i czerwone pomidory. Mokra ziemia pachnie życiem i śmiercią. Liście dojrzewających pomidorów pachną cierpko. Pachną jak dusza.
Herbata czarna, przesłodzona. Szklanka taka zwykła, prosta, a obok niej absurdalnie smukłe makówki i grzyby. Dotyka ich, przeciągając drobnymi palcami po prążkowanych spodach niczym po zliczonych klawiszach fortepianu, i nie potrafi wytłumaczyć, dlaczego lubi to robić.
– Dowiedziałam się tego tuż po śmierci. Ktoś pięknie nazwał to mieszaniną destrukcji i wzrostu. Tchawica rozszerza się, jelito maleje. Sześć oczek prostych przesuwa się w głąb, do mózgu; na zewnątrz tworzy się dwoje oczu złożonych1. Ale o tym za chwilę. Mamy gościa.
Nie słyszy jej, ale wie, że się skrada. Czuje ubity gdzieś głęboko nieutulony strach. Upłynie dokładnie tyle czasu, ile potrzeba, by pewna mała dziewczynka pokolorowała w swym śnie sto grzybów, i zobaczy ją, gdy ta stanie w wyrysowanym specjalnie dla niej stożku światła dumna i uprzejma, nieprzenikniona. Jej oczy są duże, piękne i smutne. Wilgotne i cudze. Bezbrzeżnie tęskne niczym jeziora wyschnięte na zawsze. Skądś wie, że babcia zna tę sarnę.
Na stole, w kuli wody, coś pływa z werwą.
– Gustawie, pozwól na chwilę, to jest Sarna. Sarno, to jest Gustaw, złota rybka. Wiedz, że jeśli wypowiesz życzenie, on je spełni. – Babcia uśmiecha się przy tym kwaśno, bo co nieco wie. – Jest tylko jeden warunek. Musisz być tego czegoś absolutnie pewna.
Sarna robi się smutna. Podoba jej się ta złota rybka, ciekawi ją i intryguje, ale zupełnie nie wie, co ma powiedzieć. Niby to, niby tamto, a wszystko bez pewności, bez przekonania. Poniekąd dobrze jej w tym cieple, ale boi się tu zostać, boi się tu umrzeć. Myśli o swym czarownym lesie, o kroplach rosy strącanych z wielkich liści zaraz po deszczu, o wolności, o niezależności, o tym, że utraci status zwierzęcia magicznego. Jedna tylko odpowiedź przychodzi jej do głowy. Odwraca się i wychodzi, a wszystko to robi bardzo spokojnie, dystyngowanie.
Gustaw nie wierzy własnym oczom.
– Po raz kolejny w tak krótkim okresie ktoś nie miał prawdziwego życzenia. – Jak świat światem spełnia Gustaw marzenia i prośby i coraz śmielej twierdzi, że z ludzkością od dłuższego czasu coś dzieje się nie tak, jakby działali po omacku, chodząc w kółko. – Mało tego, ona odwróciła się i wyszła, po prostu wyszła. Nawet pieniędzy nie chciała. Nic. Zupełnie pomylona.
„Wzrok babci kieruje się na mnie, dostrzegam jej błękitne, rozwodnione jak u większości bardzo starych ludzi oczy. To barwa jasnej wody. Jej oczy są nieprzeniknione, jest zła”.
II
PSOKOŃ NA ULICY PANDROSSOU
Przez próg mieszkania przechodzi Klara. W pomieszczeniu panuje niczym niezmącona, wyizolowana cisza. Umyta cisza. W bliżej nieznanym stopniu Klarę to wzrusza. Trzy okna znajdują się na wprost drzwi. Z białych drewnianych ram łuszczy się i odpada farba – taki śnieg w nieśnieżnym lutym. Łącznie sześćdziesiąt niewielkich okienek w pięciu rzędach i dwunastu kolumnach. Czas przesącza się na deskach podłogi pomiędzy taflami światła i cienia. W bliżej znanym stopniu Klarę to bardzo wzrusza.
Okna bez firan, bez zasłon, bez rolet. Łóżka nie ma. Duży materac zajmuje sporą przestrzeń powiększoną o zsuwające się z niego poduszki, koce i pledy z owczych wełen. Wszystkie w kolorach złamanej bieli, bez wzorów, bez zdobień. Kość słoniowa, sojowe mleko, krem, papier i porcelana.
Na prawo od materaca leżą komputer i kilka poukładanych w kolumny książek, poza tym nic więcej. Co do lewej strony, to strzeże jej psokoń. Jego strzeże lustro, lustra – kwiaty, a kwiaty – kwiaty strzegą miłości.
Jakow zamykał oczy, kręcił głową i zupełnie nie pojmował tej nagłej fali bezbrzeżnego uwielbienia do konia na biegunach, który wygląda jak whippet. Zdawało się, że zamknął także uszy, a w zamian rozchylił usta. Ujęła jego twarz w swoje dłonie.
– Otwórz uszy, Jakow. Gdy byłam dzieckiem, ogromnie marzyłam o tym, by mieć konia, konia na biegunach. Żywo zazdrościłam wszystkim posiadaczom cynamonowych, czekoladowych i nieskomplikowanie brązowych koni. Żywię do tego pragnienia i do samej siebie śniącej o koniu na biegunach pewną słabość. To boleściwie zabawne, ponieważ jako dziecko nie potrafiłam pogodzić się z tym, dlaczego nie mogę go mieć. Ot, zwykły koń, którego posiadało tak wiele dzieci, nie mógł być mój. Zdaje się, że to on zapoczątkował pewną listę. Listę rzeczy, o których dawno powinno się zapomnieć, a nadal są. Jakkolwiek to brzmi, wzruszają mnie konie na biegunach. Podoba mi się ich subtelna konstrukcja, która styka się z powierzchnią tylko w niewielu punktach. Są treściwe i lekkie jednocześnie. Zdaje się, kochanie, że ja tego psokonia po prostu mieć muszę.
Wkrótce po tym Jakow już tylko kręcił głową, targując się o cenę. Gdyby Jakow i Klara zobaczyli Jakowa i Klarę idących za rękę, całujących się na każdym skrzyżowaniu dróg i na czerwonych światłach, bo te zielone przegapiali, z psokoniem u boku Jakowa, mogliby zrozumieć, czym jest miłość. Byłoby to jednakże nazbyt szybko. Niczym w zgniliźnie zakrzepłej krwi zatopiliby się soczyście i nieomylnie we własnej głupocie i egoistycznej miłości własnej, niczego w życiu nie zrozumiawszy.
Lustra strzegą kwiaty. Moczą swe długie nogi w dwóch wysokich wazonach, w których utonęło sześć konewek wody. Osobliwie ciężkie zarówno w formie, jak i kształcie oraz barwach. Gorzka kawa, splamiona strugą ciemnoczerwonego wina z Bordeaux, posmarowana gnijącą wiśnią, ożywa w tabace i rozgryzionym orzechu. Kupiła je Klara, a raczej zabrała, z zaskakującego rzędu przedmiotów pozostawionych bez sprzedawcy przy wejściu do metra Politechnika.
– A nie wiem. Niech pani bierze.
– Bierze?
– A jak chcesz je pani kupić, jak nie ma sprzedawcy?
– Zaczekam na niego.
– Hmm, to sobie czekaj.
– No przecież nie mogę ich zabrać ot tak.
– A dlaczego nie? Aj, jesteś pani tak samo dziwna jak on.
Zanim Klara zabrała dwa wazony, poprosiła rumianą kobietę sprzedającą truskawki o przekazanie wyciągniętych w jej kierunku pięćdziesięciu złotych „temu panu”. Zamieszkują je lilie – nieskazitelnie białe i poczciwie odurzające, wyblakłe różowe piwonie, kremowe róże i śliwkowe, prawie czarne gladiole, ale wszystko zależy od tego, kiedy skierowalibyśmy tu wzrok.
Kwiaty, by strzec miłości, także muszą być strzeżone, a strzeże je światło. Promieniująca światłość lustra, tego lustra, które jako jedne z nielicznych, a być może, jako jedyne z możliwych, mieści w sobie i jego, i ją, i brak łóżka, psokonia, kwiaty i ich wazony. Mieści w sobie ich, a ją mieści mahoniowa, mięsista rama. Lustro w ramie przytachała tu kiedyś Klara, postawiła oparte o ścianę i tak już pozostało. Lubili poprzez nie na siebie patrzeć. Uśmiechali się do nich ludzie nieznanym im uśmiechem ich własnych ust. Stojąc obok siebie, sprawiali wrażenie doszczętnie innych i jednocześnie łudząco do siebie podobnych. Czegóż zresztą można oczekiwać od pary, która poznała się w lustrze. Od pary, która rozpoznała się w lustrze.
To było wtedy, gdy Klara stała przodem do lustra. Wiedziała, że ma przyjść on, wprawdzie był wtedy tylko nim, znanym jej jedynie z imienia i nazwiska, choć nie był jej zupełnie obcy. Towarzyszyło jej przeświadczenie, że ponownie mają się zobaczyć, choć nie przypominała sobie, by ich kiedykolwiek sobie przedstawiono. Prawdopodobnie ktoś uznał, że nareszcie powinni się dotknąć. Czekając, wpatrywała się w szklane drzwi. Dokładnie za cztery siódma w marcowy, wietrzny poranek, nieomylnie zapowiadający deszcz, pojawił się on. Obserwowała, jak niespiesznie i zdecydowanie zmierza ku niej w lustrze, odwrócona do niego plecami, z oczami utkwionymi w nim. Odnalazł jej spojrzenie i patrzyli już w tym samym kierunku do momentu, w którym ona odwróciła się energicznie, lecz z ujmującą prostotą przyprószoną przejęciem, z jaką panie domu witają swoich gości. Według wszelkiego prawdopodobieństwa spojrzeli sobie wtedy prosto w oczy, jakkolwiek ona to niezupełnie pamięta, ponieważ uderzyła ją niczemu niedająca się odeprzeć myśl, że czekała jedynie, by go ponownie powitać, a nie poznać.
Czarna, plisowana, aksamitna spódnica zatoczyła wzburzony krąg dookoła nagich łydek nad burgundowymi pantoflami dwadzieścia cztery centymetry poniżej kolan. Jedyną winą w czerwonym winie jest samo wino. Klara zapytała, choć znała odpowiedź:
– Czy ty jesteś Jakowem?
To jedyna prawda o tamtym powitaniu, choć moglibyśmy poznać inne. Pozornie zaskakujący początek czegoś, co istniało od bardzo dawna, być może od zawsze.
„Dojście do przesądzonego końca zdawało się być tylko grą słów. Zaczęliśmy żyć w podwójnej powieści. Za Jakowem płynęły brązowe włosy Emmy, jego dziewczyny”.
Na podłodze kartki: nieponumerowane, zadrukowane czarnym tuszem, zapełnione odręcznym pismem pełnym skreśleń. Gdybyśmy pochylili się i przyjrzeli pierwszej stronie, moglibyśmy przeczytać słowa ułożone w zdanie:,,Przez próg mieszkania przechodzi Klara. W pomieszczeniu panuje niczym niezmącona, wyizolowana cisza”, ale reszty doczytać nie możemy, poplątany szyk tego wariactwa, uczynił z całości gmatwaninę niejasną, niepodpisaną, zrodzoną z symbiozy patologicznej, pełnej oziębłości, jadu i miłości niezdrowej, i nie chce Klara nawet na te kartki patrzeć zdegustowana i zniesmaczona własną osobą, obrażona na siebie i na nie, na te papiery, które brzydzą ją i budzą trwogę, które wzruszają ją i powodują litość, i widzi Klara oderwaną od jej własnej skóry skórę, która przed momentem była jeszcze jej, dostrzega skórę świeżą i skórę starą, i przypomina sobie Klara tę noc, gdy wylała na siebie wrzątek i poparzyła sobie uda, a potem zobaczyła ciało jeszcze niedawno własne, ciało wygłaskane i wypielęgnowane, trzymane przez kogoś w białych rękawiczkach, ciało okaleczone, a jeszcze przed chwilą przecież żywe, i myśli sobie Klara, że ciało tylko na niby jest nasze, że jest trochę obrzydliwe, odrobinę w złym guście, że ciało nasze jest zupełnie wyjątkowe.
Klara często gubiła stół. Niegotowe jeszcze awokado i owoce mango potrzebowały słońca, by móc dojrzeć, a to z kolei wymagało codziennego, parokrotnego przenoszenia stołu. Wprawdzie nawet zagubiony, zawsze znajdował się dokładnie tam, skąd dochodziło ciepło. Plaster pnia na nóżce, na nim patera, pod nią obrus. Nieduży, szydełkowany, zmięty. Od kiedy pamięta, ten uprasowany obrus mieścił się po lewej stronie na drugiej półce od góry, w ciężkiej, trzydrzwiowej, komodzie. Dom babci pachniał rozgotowaną marchwią i rozmarynem, liśćmi dojrzewających pomidorów, chociaż często ich tam nie było, ciepłem drożdżowego ciasta i ogniem.
„Później, gdy jeszcze żył ogród, ale nie żyła już babcia, wtedy, gdy zawartość szafy rzęsiście pachniała brakiem rozmarynu, a stygnące wnętrza murów pustoszały tym bardziej leniwie, gdyż niepowstrzymanie, ja zabrałam obrus. Gdy przestępujemy próg domu należący do osoby, która nie żyje, w mózgu błąka się fałszywa myśl, mniemanie, że usłyszymy całkowity brak dźwięków, że wejdziemy w ciszę śmierci, w pustkę bez odpowiedzi, w jałową martwotę. Lubiłam ten tylko pozorny bezruch, w którym to otwierający się pąk lilii jest odgłosem rozrywanych orzechowych łupin, a przedzierane na pół, opadłe już płatki piwonii słyszalne są niczym fotografie rwane za karę.
Jest też coś niewymownie osobliwego w samym procesie otwierania się pąków. Towarzyszy temu przedwieczny chrzęst, pewien wysiłek i słyszalne przerywanie błon, co znaczy każde nowe życie. Zasklepione płatki lilii otwierają się zupełnie nieoczekiwanie, a z nagła pękające wygłaskane pąki róż w mgnieniu oka ukazują swoje świeże i nietknięte wnętrze. Miałam przemożną ochotę uklęknąć i ucałować je z umiłowaniem, i ulegałam tej swojej ekstrawagancji, nagłej namiętności, klęcząc i całując dziewicze płatki kwiatów, niedotykane nigdy wcześniej. Oddawałam się temu misterium w pełnym onieśmielenia nabożeństwie, jakie wywołuje adoracja życia w domu umarłych. Niełatwo doświadczyć tak pierwotnej intymności i harmonijnej boskości. W ekstazie zapominałam o muchach, choć bardzo je lubiłam. Przez niewidzialne tunele wlatywały tu te nieco pomylone owady, by przycupnąć na obrazach świętych – w poniedziałki i czwartki pływały z Chrystusem w łodzi, we wtorki wspinały się po wieży Babel, w piątki i soboty wlatywały do ognia, w niedziele siadywały na uszach baranków, a w środę robiły kupy na kamieniach, koronach i skrzydłach. Przysiadywały także na firankach, cukiernicach i szybach. A ja podążałam za nimi i z zamkniętymi oczyma odkrywałam nieznane mi dźwięki wyłącznie dlatego, że przestałam się bać.
Najczystsze łzy płyną tylko wtedy, gdy w niezaprzeczalny sposób rozumiemy, że ktoś odszedł w znanej nam formie, bezpowrotnie. Odbywa się to w kosmicznie głębokiej samotności i towarzyszy temu trudno wytłumaczalny spokój. Jej ciała już tam nie było, ale uśmiechała się do mnie i słuchała mnie w milczeniu, odpowiadając wybornym i akceptowalnym tylko u niej smakiem przesłodzonej herbaty. Wiedziałam, że boi się kostuchy, choć mówiła o niej w sposób sugerujący, że przeszły już na mówienie sobie po imieniu. Modliła się żarliwie, by żyć i żeby odejść w lekkiej śmierci.
Kiedyś zapytała mnie, czy wiem, ile razy gotowała w swoim życiu obiad i ile razy obierała na niego ziemniaki. Innym razem powiedziała, żeby tylko minęła zima i dożyć do wiosny, bo wtedy lżejsza ziemia, grób będzie łatwiej wykopać.
– Będą świeże kwiaty. – Miałam wrażenie, że właśnie kwiaty, prężne i pełne życia, zmieniają przed nią jej własne oblicze śmierci. – Zawsze są na wiosnę, czasami później, czasami wcześniej, ale są.
Zmarła w styczniu. W kościele zamarzła święcona woda, spodziewam się, że grób trudno było wykopać.
Pamiętam uścisk jej kościstych dłoni, przesadnie silny, jeżeli mamy na uwadze jej postać prawie stuletnią. Było to łapczywe chwytanie się życia, by mieć prawo zarazić się tym młodym życiem, by móc nie umrzeć. Pierwszy raz było to, gdy miała lat dziewięćdziesiąt.
– Dziecko, nie chciałabym mieć tak jak ty dwudziestu pięciu lat, chciałabym mieć sześćdziesiątkę, byłam wtedy jeszcze tak młoda, tak rześka, taka w pełni sił.
Później, gdy miała lat dziewięćdziesiąt cztery, rzekła:
Gdybym ja tak miała siedemdziesiątkę, poszłabym z tobą na spacer i nad jezioro pooglądać łabędzie.
Gdy zaś miała dziewięćdziesiąt pięć lat, mówiła:
Gdybym ja tak miała z piętnaście lat mniej, choćby osiemdziesiąt, poszłabym na rynek, kupiła sobie gęś i gąsiora, miałabym w końcu co robić. A i może ze dwie kury. Mama i ciocia mówią, że jestem za stara, że mam uważać, ale mnie to nudzi. Całe życie coś hodowałam.
Gdy odwiedziłam ją ostatni raz, miała dziewięćdziesiąt sześć lat. Wówczas chciała mieć tylko osiemdziesiąt pięć, ale nie poświęcała temu zagadnieniu zbyt wielu słów. Zaprosiła mnie na spacer po ogrodzie i z dumą pokazała, co wyrosło z ziemi tamtego lata”.
Klara, wypowiedziawszy to zdanie, postawiła dwie nieidentyczne, kruche filiżanki ze złotymi reliefami – jedną w wyblakłe róże z liśćmi, drugą w łubiny. Wypełniła je herbatą nalewaną z różowego, porcelanowego dzbanka z nieproporcjonalnie wielkim uchem.
– Jak zawsze płot otaczający ogród porastały pachnące groszki.
Tym zdaniem dokończyła pewną historię. On w tamtym momencie podnosił łyżeczki, które upadły. Na stole, w misie leżały borówki. W wazonach moczyły swe długie nogi kwiaty strelicji i anturia, ale nadal wszystko zależało od tego, kiedy skierowalibyśmy tu wzrok.
Potem krótkie zdanie przerwało ciszę:
– Co do tego konia, to miałaś rację.
Nie odpowiedziała żadnym słowem, uśmiechając się prawie nieuchwytnie.
– Ale tylko co do konia.
Uśmiechnęła się nieco bardziej zauważalnie, on zresztą też. Jego prawa ręka zawisła w połowie drogi do stołu, cofnęła się i odłożyła książkę, umieszczając ją na lewym udzie. Spojrzała na nią. Nie pojmowała tego, w jaki sposób można tak niszczyć książki, ich okładki i strony. Westchnęła na głos, a towarzyszyło temu nad wyraz teatralne zamknięcie obu powiek, głębokie i niezsynchronizowane, następnie ruch głowy lewo–prawo–lewo–prawo–lewo–środek, a później, choć zajmowało to ułamki sekund, powolne i precyzyjne odemknięcie powiek, skierowanie wzroku ponownie na tę wymiętą książkę, ze – zdawałoby się – jednoczesnym ruchem głowy lewo–prawo–lewo–prawo–lewo–środek, zwieńczone uniesieniem lewej brwi i ciężkim oddechem, jakbyśmy próbowali otrząsnąć się z bardzo wątpliwej jakości deseru.
– Muszę cię o to zapytać, mój drogi. Czy ty robisz z tego lunetę? Przecież to jest książka.
Wtedy on zaczął się śmiać tak znakomicie rzęsiście, radośnie i czysto, wyciągając do niej prawą rękę.
– Chodź tu. – Leżąca na lewym udzie książka upadła na płaszczyznę podłogi, wzbijając w powietrze niewidzialny zapach wypalonych kadzideł. – No, i widzisz, Jakow, jak ty nie szanujesz książek.
– Mylisz się, Klaro. Ja nie umiem bez nich żyć.
„Kochaliśmy się każdego dnia, czasami tak zupełnie bezsensownie. Gówno prawda, z miłości się kochaliśmy, a potem się kąpaliśmy albo i nie”.
Zdarzało się, że Jakow brał ją w ramiona i całował zupełnie bez opamiętania, w gruncie rzeczy, jak popadnie, z taką żarliwością i nabożeństwem, z jaką dawno temu całowało się święte obrazki. Widział jej uśmiech, widziała jego uśmiech; widział jej miękkość i wilgotność; widziała jego rozczulenie, które potrafi wywołać u nas bliska osoba swą czarującą powagą dotyczącą rzeczy małych, unikalnym przejmowaniem się drobnostkami. Błyszczącymi oczyma, wokół których obsypał się czarny tusz, zapytała Klara pewnego dnia, czy chce Jakow mango. Któreś z nich odgryzło kawałek. Na wpół zaciśnięta wokół owocu dłoń Klary zbliżyła się nieubłaganie ku rozgrzanym deskom podłogi, zagubione już bezpowrotnie palce powoli uwolniły go, a on toczył się przez chwilę, zdawałoby się, samoistnie, ku miejscu, gdzie ze spokojem mógł odwrócić swą zawstydzoną twarz z nienadgryzioną jeszcze skórką.
„Z dnia na dzień kąpaliśmy się rzadziej, jakby naskórki i wydzieliny naszych ciał przestały być nam obce”.
Któregoś dnia Jakow i Klara obudzili się obok siebie i odkryli, że trzymają się za ręce. Ich palcom ukazał się świat zupełnie nowy, świat nieznany, różniący się od tamtego muzyką światła i smakiem powietrza. Kształty stały się miękkie, a ich ciała zachłanne. Oczy ich pokryte głodem i brakiem snu były gotowe. Gdy w Kolombo ogłoszono godzinę policyjną, kochali się w wodzie. Gdy w Urugwaju obwieszczono epidemię, wyszli z domu i skierowali się ku uliczce Westchnień. Gdyby błądząc, usłyszeli głos płynący z Domu Wróżek, że od kilku dni nie żyją, uwierzyliby i poszliby dalej nieprzytomnie szczęśliwi. W skrytości swoich osobliwych serc Jakow i Klara wierzyli, że odnaleźli się w tajemniczej, aczkolwiek zniewalającej rzeczywistości. Wkrótce potem przestali też wierzyć w przypadki. Gdyby wtedy powiedzieli to sobie prosto w oczy, wyśmialiby się gorzko, soczyście i smutno.
Słowa nie były sprzymierzeńcami tej miłości, działały w zupełności na jej niekorzyść, a Jakow i Klara żonglowali nimi niczym stojący na cienkiej linie akrobaci, niesłusznie przekonani o własnej ponadprzeciętności, zapominając, że w żonglowaniu chodzi o to, by złapać wyrzucone przedmioty, a nie o to, by upadły.
A słowa upadały i tłukły się niczym schwytane ptaki. W ogrzanych miejscach, w których późną jesienią i wczesną wiosną skraplająca się para w postaci wody płynie po szybach, zalega wtedy wilgotna cisza, jaka towarzyszy polowaniu na foki. W afonii rozlega się jedynie wściekle tłukące się, przerażone ptasie serce. Serce prawie że zdziczałe. Porażony oszustwem szyby ptak atakuje krzycząco, bezsłownie i bez opamiętania. Na tyle nieobliczalnie szturmuje szybę, że niemożliwe jest, by mu pomóc, ponieważ nie można go schwytać.
„Czułam się, jakby ktoś wyświetlał mi film, zatrzymał go, a ja miałam wejść w scenę. Poruszałam się tylko ja, ponieważ wszyscy ci, którzy stali w kolejce po parzący jeszcze chleb, a także ci, którzy jeszcze przed chwilą pili kawę przy małych, kwadratowych stolikach, oczekiwali pozbawieni krążenia, aż ptaki opadną z sił, padną na ziemię, a ich pióra nierozerwalnie pomieszają się z okruchami croissantów i pain au chocolat spoczywających na tamtejszych podłogach.
Wydaje mi się, że ludzie boją się dotykać ciał ptaków, a dokładnie ich skrzydeł. Brzydzą się albo wierzą, że to coś obcego naszym ciałom pokona ich lub okaleczy. Za pierwszym i drugim razem też się bałam. Przyglądając się, jak ptaki tłuką skrzydłami i główkami o szybę, czułam się, jakby ktoś łamał mi kości, ale nie potrafiłam zareagować. Wszystko zmieniło się pewnego dnia. Przyszedł starszy pan, którego nigdy wcześniej nie widziałam, zamówił czarną herbatę i szepnął mi na ucho:
– Wiedz, że kimkolwiek ten ptak jest, boi się bardziej niż ty. Jeżeli chcesz mu pomóc, zaczekaj, aż sam pozbawi się możliwości ucieczki, czyli wpadnie w wąską przestrzeń uniemożliwiającą mu rozłożenie skrzydeł, gdzieś pomiędzy półki, kaloryfery czy stoliki.
Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej
III
ROZDZIAŁ TRZECI JEST O MUCHACH
Dostępne w wersji pełnej
IV
PAN PISARZ
Dostępne w wersji pełnej
V
MOTYLE TRUDNO UCHWYTNE
Dostępne w wersji pełnej
VI
ROZDZIAŁ SZÓSTY JEST O PIERŚCIENIACH Z WODNEGO LODU
Dostępne w wersji pełnej
VII
ROYAL FLUSH
Dostępne w wersji pełnej
VIII
SĘPY I AFRYKAŃSKIE MARABUTY
Dostępne w wersji pełnej
IX
MANDARYNKI
Dostępne w wersji pełnej
X
ROZDZIAŁ DZIESIĄTY JEST O TYM, CO WYDARZYŁO SIĘ W ISTAMBULE
Dostępne w wersji pełnej
XI
MARRAKESZ
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Nasłuchując pieśni wieloryba
ISBN: 978-83-8313-529-8
© Agnieszka Maliwiecka i Wydawnictwo Novae Res 2023
Wszelkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie, reprodukcja lub odczyt jakiegokolwiek fragmentu tej książki w środkach masowego przekazu wymaga pisemnej zgody Wydawnictwa Novae Res.
REDAKCJA: Magdalena Czarnecka
KOREKTA: Anna Grabarczyk
OKŁADKA: Izabela Surdykowska-Jurek
Wydawnictwo Novae Res należy do grupy wydawniczej Zaczytani.
Zaczytani sp. z o.o. sp. k.
ul. Świętojańska 9/4, 81-368 Gdynia
tel.: 58 716 78 59, e-mail: [email protected]
http://novaeres.pl
Publikacja dostępna jest na stronie zaczytani.pl.
Na zlecenie Woblink
woblink.com
plik przygotowała Katarzyna Błaszczyk