29,90 zł
„Nasza apokalipsa jest podobna do nas” to wybór wierszy jednego z najbardziej intrygujących poetów słowackich XX wieku - Štefana Strážaya. Słowacki poeta kończy w tym roku 82 lata, a od 30 lat uparcie milczy: nie tylko nie pisze i nie publikuje, ale też nie występuje publicznie. Od 1966 roku, kiedy zadebiutował zbiorem wierszy „Rzeczom na stole”, ceniono jego lirykę za radykalny, nowoczesny, niemal minimalistyczny realizm. Poeta koncentrował się na sprawach prywatnych, intymnych, codziennych. Jego poetyka wiele zawdzięcza filmowym środkom wyrazu, zwłaszcza różnym technikom montażu i interpunkcji filmowej. W swoim nieustannym dążeniu do weryfikacji rzeczywistości społecznej poprzez ukazywanie poszczególnych losów i charakterów ludzkich przypominał Kieślowskiego. Byli, zresztą, rówieśnikami, o podobnej wrażliwości i podobnych doświadczeniach pokoleniowych. W latach 70 i 80 poprzedniego wieku, jego liryka ewoluowała w stronę antyliryki, prozy, nieraz eseizującej, pisanej wolnym wierszem.
Tom „Nasza apokalipsa jest podobna do nas” będzie zawierał wiersze z lat 1966–1992. Za ich wybór i przekład odpowiedzialny jest, doskonale Państwu znany, Zbigniew Machej. Jako ilustracje wierszy w tomie znajdą się też niepokojące i mroczne prace jednego z najoryginalniejszych słowackich twórców sztuki wizualnej – Rudolfa Sikory.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 57
redaktor serii
Paweł Orzeł
redakcja
Marcin Sendecki
korekta
Michał Trusewicz
projekt okładki
Barbara Bugalska
© Copyright for the Polish edition
by Państwowy Instytut Wydawniczy, 2022
© Copyright by Štefan Strážay
© Copyright for the Polish translation
by Zbigniew Machej
Państwowy Instytut Wydawniczy
ul. Foksal 17, 00–372 Warszawa
tel. 22 826 02 01
e-mail: [email protected]
Księgarnia internetowa www.piw.pl
www.fb.com/panstwowyinstytutwydawniczy
Projekt typograficzny
Barbara Bugalska
ISBN 978-83-8196-522-4
Kiedyś po obiedzie
byłem małym chłopcem.
Biegłem za ciężkim wozem.
Leżał na nim żołnierz.
Miał otwarte oczy.
Jego jasna głowa
tłukła o drewno, całe
zakrwawione.
Nie pamiętam
jego twarzy; może dlatego
nadal czuję w ustach
smak ziemi.
Prawym ciemnym okiem
widzimy fortepian
z otwartymi ustami
gotowymi do krzyku.
Lewym jasnym okiem
widzimy różę
i jej rozkwit
jak spowolniony wybuch.
Patrzmy obojgiem oczu.
W ciemnej wodzie
odbija się gałąź.
Kwiat,
zwinięty w podłużnym pąku,
wyświetla w głąb siebie
owoc.
Jest w tym czystość. Aż się wydaje,
że chwycił mróz.
Mam wiele czasu w lesie iglastym.
W ciemną podściółkę bagniska
schodzą owoce leśnego runa.
Jest wilgotno i mętnie. I nagle światło…
Przestaję oddychać… I dźwięk:
To krążą owady. Trawa oddycha.
Podnosi się ociężała mgła.
Pada deszcz.
1.
Siekiera wzlatuje
w kształcie motylich skrzydeł.
Słońce jest tam, gdzie był chłód.
Blaszany garnek
obity przez deszcz
jest rozświetlony i kwaśny
jak jabłuszko.
2.
Ręka na wypranym obrusie
ma tytoniowy cień.
Drzewo ścięte. I księżyc,
który się nad nim żali.
Płomień, ponad ziemią,
a jednak głęboki jak studnia,
cichy, bojaźliwy krąg,
nękany światłem.
Przechylonemu przez krawędź
ukazuje się cynk wody
i zieleń, która wstrzymuje
oddech tafli.
Koszula światła
dotyka wody;
tchnięty w studnię
płomyk.
Kowal podkuwa konia.
Trzyma w ręce kopyto,
które od spodu jest podobne
do zwiędłego liścia.
Buzuje palenisko,
tętnią płomienie.
Kleszcze żarzą się koło studni,
lecz zimna woda jest głęboko.
A kowal wbija hufnale jak pioruny.
Jeszcze się tlą powiędłe liście
i wiatr jest poznaczony dymem,
kiedy odprowadzają
podkutego konia.
Idzie, nie dotykając ziemi,
kopyta świecą mu w mroku.
Idziesz długo pod wiatr
(zamknij oczy, przypomina płomień),
żeby na koniec
ręką dotknąć pokrzywy.
I nagle pojmujesz,
jak bardzo chce świecić.
W nocy, nad zaoranym polem,
w całkowitym zaćmieniu węgla,
głęboko oddycha gęsty wiatr.
Długie lustro rzeki jest szorstkie,
a okno wypełnia
zamyślone światło,
powoli je rozplatamy.
Za domem, nad pustym stogiem,
gwiazdy spadają, podkreślając ciemność.
Szkło sczerniało, węgiel świeci,
płomień sięga po czerń.
Głęboko wdychamy czystą woń ognia.
Słówko,
a wstaną albo się skulą.
Zwierzęta są spokojne,
domowe i piękne,
nasze.
Chodzą wokół,
jakby nas nie widziały. Ale
i my należymy do nich.
Śpi tak wspaniale,
jakby całe długie lato
miała prześnić na własność.
Uśmiech ma delikatny
jak cichutki powiew.
Raz po raz ją przykrywam,
bo jestem przy niej, a niedaleko
rozedrgał się deszcz.
W ogrodzie
błysnął wiatr.
Płoną zimne i słodkie
ognie śliw.
W lustrach wielkich jabłek
śpi niebo.
Nad oliwkowym potokiem
trwa cisza.
Przemija pora
gorzkich roślin.
Wstrzymała oddech
jak węgiel zwierający płomień.
Na ciepłej ścianie drgnął
malinowy cień ognia.
Pod swetrem ma ciemność,
którą pachną jej piersi.
Chuchnęła na szkło i nagle z mgły
zaświecił na jej włosy żółty księżyc.
Wrzesień. Pełnia słodyczy,
przypływy światła, złoto wody
już przechodzi w brąz.
Przekroczona już granica gnicia,
tylko poranne zimno
uściśla ogród.
Gospodarstwo jest ciemne, na
gospodarstwie są ludzie,
ciężcy ludzie, także ciężkie
zwierzęta,
ziemia, napojona
przenikliwym moczem i brudnym
deszczem,
ziemia, z której wszystko wyrosło,
i w którą wszystko się zsuwa.
Na gospodarstwie wszystko jest ciężkie:
nawet oczy dzieci.
Na polach znowu wykopki,
warczą maszyny, za nimi
idą wpół zgięci ludzie, dziewczyna
podnosi się, prostuje
zdrętwiały grzbiet,
potem przyklęka i unosi
ziemniak przecięty na pół –
świeci jej w ręce niesamowitym,
trochę zamglonym światłem.
Ta wysłużona maszyna, tam w dole,
pod zielonym zagonem,
jest taka zmęczona i cicha,
obmywają ją przeźroczyste deszcze,
przenika czuła rdza,
chrom zszedł,
ale za to ile razy odbija się
w rozsypanym szkle,
jest też ciepła w dotyku –
i taka piękna, że nie przeszkadza
polnym liliom,
które tu wyrosły.
Krowa jak słoneczko
wychodzi zza bramy.
Na nożyku w trawie
ożywia się światło.
Zielonkawy mech
wbija się w kamień.
W ogródkach opada
malinowy kwiat maku.
Piasek zasypał
rączkę lalki.
Jabłko
odpadło z drzewa.
Dziewczynka śmierć
idzie sobie po pieska.
Po wojnie, na jasnym,
słonecznym podwórzu, uważni
i sprawiedliwi,
dzieliliśmy się z bratem czereśniami.
Brał je pomalutku
ze swojej połowy na ziemi
i jadł powoli, w milczeniu.
A ja jadłem swoje.
Już nie żyje. I wszystko
znowu się rozdzieliło. Wszystko
z tamtych czasów należy do niego.
Czereśnie kwitną.
1.
W izbie od podwórza stoją ludzie,
nie rozmawiają, umarły też milczy;
umyli go, ubrali, uczesali
i położyli na stole.
Na podwórzu pachnie słońcem.
Dziewczęta zamiatają ziemię,
proch cichnie pod przejrzystą wodą
z głębi studni.
Na płocie krzyczy kogut.
W stajni tupią konie.
Dzieci jedzą chleb ze smalcem,
a dorośli czują się jak zabici.
I zamykają trumnę.
2.
W niedzielę gęsi zbielały
do reszty. Dachy zsuwają się,
wiatr zbiera dym.
W domach przed obiadem dzwoni szkło.
Idziemy,
proch zapamiętuje nasze kroki.
Cmentarz, cmentarz.
Zardzewiały otacza go płot,
tu stajemy.
3.
I takeśmy stali i czekali,
póki ciężka ziemia
nie wypełniła dołu po krawędź
i jeszcze wyżej.
Było cicho.
I całkiem białą lilią
było słońce.
Zdawało się, że utonęło.
W oddali są krawędzie cmentarza,
niespokojny deszcz ściele tam
zieloną wodę miękko pod głową.
Ale kto wyjmuje gwoździe z ust
i pomaga sobie kolanem, by domknąć
trumnę na siłę?
Po wielu ciemnych tygodniach,
po tym, jak deszcze niszczyły
ładne krajobrazy,
kiedy liście spadają dostojnie,
a wszędzie jest wilgotno i grząsko,
w listopadzie przychodzi jeszcze
słoneczny, całkiem klarowny
dzień: