Nasza wina - Mercedes Ron - ebook + audiobook + książka

Nasza wina ebook

Ron Mercedes

4,7

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.

17 osób interesuje się tą książką

Opis

Ich związek nie będzie łatwy. Są przeciwieństwami: wodą i ogniem, cukrem i solą... A kiedy zbliżają się do siebie, lecą iskry...

Wydaje się, że nic już nie uratuje związku Nicka i Noah. Jak wiele będą musieli przejść, by się przekonać, czy rzeczywiście są dla siebie stworzeni? A może wręcz przeciwnie - życie osobno jest tym, co naprawdę im odpowiada? Jak zapomnieć o gorącym uczuciu i wymazać wspomnienia wytatuowane na sercu? Noah i Nick nie są już razem. Ale przewrotny los ciągle przecina ich ścieżki. Czy uwolnią się od przeszłości i zaczną od nowa?

Trylogię Mercedes Ron przeczytało 75 milionów czytelników Wattpada. Moja wina już na ekranach!

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 553

Oceny
4,7 (1013 oceny)
838
112
44
13
6
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Weronika8608

Dobrze spędzony czas

ponad 400 stron jak bohaterowie krążyli wokół siebie, taka sobie, najlepsza była zdecydowanie część pierwsza
30
Ferzich

Nie oderwiesz się od lektury

Mercedes Ron dbrze spina całą historię w ostatniej książce. Czyta się od dechy do dechy. Warto sobie zrobić przerwę od "poważnych" książek tą trylogią ;) Polecam!
10
Ewelaig

Nie oderwiesz się od lektury

Cała trylogia jest wspaniała jednak trzecia cześć wywołała we mnie najwiecej uczuć od wielu łez po radość z zakończenia tej całej historii. Wciągnęłam ja w kilka godzin nie mogąc się oderwać nawet na minutę. Oby więcej takich historii pokazujących siłe prawdziwiej miłości.
goska171084

Nie oderwiesz się od lektury

Najlepsza trylogia jaką kiedykolwiek czytałam .
10
LuiNie2

Nie oderwiesz się od lektury

Cudna... Jak wszystkie części.
10

Popularność




Prolog

Pro­log

Nie mogłam zro­zu­mieć, dla­czego pła­czę teraz, jakby wszystko zakoń­czyło się przed chwilą, skoro Nick i ja zerwa­li­śmy ponad rok wcze­śniej. Żeby wypła­kać się na kie­row­nicy bez ryzyka wypadku, musia­łam zje­chać na pobo­cze i zga­sić sil­nik.

Opła­ki­wa­łam to wszystko, co prze­ży­li­śmy razem, i to, czego nie mie­li­śmy już razem prze­żyć… Pła­ka­łam nad nim i nad fak­tem, że tak strasz­nie go zawio­dłam, że zła­ma­łam mu serce; nad tym, że pozwo­li­łam mu otwo­rzyć się na miłość, by zaraz potem udo­wod­nić, że miłość nie ist­nieje, a raczej nie ist­nieje miłość bez bólu – i to bólu, który nazna­cza czło­wieka na resztę życia.

Pła­ka­łam nad tamtą Noah, którą byłam przy nim: nad pełną życia Noah, która – pomimo prze­śla­du­ją­cych ją demo­nów – potra­fiła kochać z całego serca; bo kocha­łam go bar­dziej, niż mogła­bym poko­chać kogo­kol­wiek innego… i to był mój kolejny powód do roz­pa­czy. Kiedy spo­ty­kasz osobę, z którą chcesz spę­dzić resztę życia, nie ma już odwrotu. Wielu ludziom ni­gdy nie będzie dane poznać, jakie to uczu­cie; inni myślą, że je zna­leźli, by potem prze­ko­nać się, że się pomy­lili. Jed­nak ja wie­dzia­łam, i wciąż to wiem, że Nick był miło­ścią mojego życia, męż­czy­zną, w któ­rym widzia­łam ojca swo­ich dzieci, któ­rego chcia­łam mieć przy sobie na dobre i na złe, w zdro­wiu i w cho­ro­bie, dopóki śmierć nas nie roz­łą­czy.

Nick był tym jedy­nym, moją drugą połówką. A teraz nad­szedł czas, by wresz­cie nauczyć się żyć bez niego.

CZĘŚĆ PIERWSZA. Ponowne spotkanie

CZĘŚĆ PIERW­SZA

Ponowne spo­tka­nie

1. Noah

1

Noah

Dzie­sięć mie­sięcy póź­niej…

Na lot­ni­sku pano­wał ogłu­sza­jący zgiełk: ludzie bie­gali roz­go­rącz­ko­wani w tę i we w tę, cią­gnąc za sobą walizki, dzie­ciaki i wózki baga­żowe. Wle­pi­łam wzrok w tablicę nad głową, wypa­tru­jąc nazwy celu mojej naj­bliż­szej podróży i dokład­nej godziny otwar­cia bramki. Nie uśmie­chało mi się lecieć tam w poje­dynkę, zwłasz­cza że ni­gdy nie prze­pa­da­łam za podró­żo­wa­niem samo­lo­tami. Nie bar­dzo mia­łam inną moż­li­wość, w końcu byłam teraz sama: tylko ja i nikt wię­cej.

Zer­k­nę­łam na zega­rek i znów prze­nio­słam wzrok na tablicę. Dobra, jestem przed cza­sem, po przej­ściu na ter­mi­nal zdążę jesz­cze napić się kawy i chwilę poczy­tać, a to na pewno pomoże mi się uspo­koić. Ruszy­łam do kon­troli bez­pie­czeń­stwa. Nie­na­wi­dzi­łam tego maca­nia, które musia­łam zno­sić, ile­kroć prze­cho­dzi­łam przez wykry­wacz metali. Naj­wy­raź­niej zawsze musia­łam mieć przy sobie coś, co uru­cha­mia alarm. Ktoś zażar­to­wał sobie kie­dyś, że pew­nie mam serce z metalu; no nie wiem, w każ­dym razie byłoby to jakieś wyja­śnie­nie moich odwiecz­nych pro­ble­mów z wykry­waczami.

Poło­ży­łam ple­cak na taśmo­ciągu, po czym zdję­łam zega­rek, bran­so­letki i wisio­rek, który zawsze nosi­łam na szyi, choć dawno już powin­nam była prze­stać. Zgro­ma­dzi­łam to wszystko na tacy razem z komórką i paroma wyło­wio­nymi z kie­szeni mone­tami.

– Jesz­cze buty, pro­szę pani – znu­żo­nym gło­sem upo­mniał mnie młody ochro­niarz. Rozu­mia­łam, skąd ten ton: jego praca była defi­ni­cją słów „nudny” i „mono­tonny”. Wyobra­zi­łam sobie, że jego umysł musi pogrą­żać się w letargu w wyniku powta­rza­nia wciąż tych samych czyn­no­ści i tych samych zdań. Posta­wi­łam na tacy moje białe conversy i pogra­tu­lo­wa­łam sobie w duchu, że nie zało­ży­łam skar­pe­tek z jakimś głup­ko­wa­tym moty­wem, któ­rego musia­ła­bym się teraz wsty­dzić. Pod­czas gdy moje rze­czy jechały na taśmie, ja prze­szłam przez wykry­wacz, który – a jakże… – od razu zaczął pisz­czeć.

– Pro­szę tutaj sta­nąć, ramiona i nogi sze­roko – poin­stru­ował mnie chło­pak, a ja tylko wes­tchnę­łam. – Ma pani przy sobie jakieś meta­lowe lub ostre przed­mioty albo…?

– Nie mam niczego takiego. Zawsze na mnie tra­fia, nie mam poję­cia dla­czego – odpar­łam, pozwa­la­jąc, by ochro­niarz prze­szu­kał mnie od stóp do głów. – To pew­nie jakaś plomba.

Chło­paka roz­ba­wiła moja odpo­wiedź, a ja zapra­gnę­łam jedy­nie, by jak naj­szyb­ciej zabrał ode mnie ręce.

Gdy tylko się odsu­nął, zgar­nę­łam swoje rze­czy i pogna­łam do duty free. „Dzień dobry, są te wiel­kie toble­rone? To ja popro­szę”. No, choć jeden plus prze­by­wa­nia na lot­ni­sku. Kupi­łam dwie cze­ko­lady, wło­ży­łam je do pod­ręcz­nej walizki i ruszy­łam na poszu­ki­wa­nie bramki. Lot­ni­sko w Los Ange­les jest ogromne, ale na szczę­ście moja bramka znaj­do­wała się względ­nie nie­da­leko. Prze­szłam przez halę, czę­ściowo wyło­żoną wykła­dziną, dep­cząc nama­lo­wane na pod­ło­dze strzałki i dro­go­wskazy, i mija­jąc napisy, żegna­jące mnie w kil­ku­dzie­się­ciu języ­kach. Na razie przy­było jesz­cze nie­wielu pasa­że­rów, więc weszłam do sali bez pro­blemu, poka­zu­jąc swój pasz­port i bilet. Minę­łam bramkę, usia­dłam, wycią­gnę­łam książkę i napo­czę­łam toble­rone.

Sprawy szły więc cał­kiem nie­źle, dopóki nagle spo­mię­dzy kar­tek nie wypadł mi na kolana liścik, uru­cha­mia­jący lawinę wspo­mnień, które jakiś czas temu przy­się­głam sobie pogrze­bać raz na zawsze. Poczu­łam ucisk w żołądku, a w gło­wie znów zaczęły wyświe­tlać mi się tamte obrazy; mój plan na spo­kojny dzień odszedł w zapo­mnie­nie.

Dzie­więć mie­sięcy wcze­śniej…

Wia­do­mość o tym, że Nicho­las wyjeż­dża, dotarła do mnie okrężną drogą. Nikt nie wspo­mi­nał przy mnie o nim choćby sło­wem i byłam prze­ko­nana, że to on sam musiał wydać tak kate­go­ryczne instruk­cje wspól­nym zna­jo­mym. Nawet Jenna nie mówiła o Nicku, a prze­cież wie­dzia­łam, że nie­raz się z nim widy­wała. Jej zatro­skany wyraz twa­rzy wyraź­nie suge­ro­wał, czego była świad­kiem, ile­kroć odwie­dzała go z Lio­nem. Moja przy­ja­ciółka zna­la­zła się mię­dzy mło­tem a kowa­dłem i była to kolejna rzecz, którą musia­łam dodać do listy swo­ich prze­wi­nień.

Nie udało mi się spo­tkać z Nicho­la­sem, ale nie musia­łam długo cze­kać na mało przy­ja­zne dzia­ła­nia z jego strony. Led­wie dwa tygo­dnie po zerwa­niu przy­słał mi parę pudeł moich rze­czy. Na widok trans­por­tera dla zwie­rząt, w któ­rym sie­dział N, prze­ży­łam tak dru­zgo­cący atak paniki, że kiedy nie mia­łam już siły pła­kać, wylą­do­wa­łam nie­przy­tomna w łóżku. Nasz biedny kote­czek… Teraz już tylko mój… Co gor­sza, musia­łam zosta­wić go u matki, bo moja nowa współ­lo­ka­torka miała kosz­marną aler­gię na sierść kotów. Trudno było mi się z nim roz­stać.

W myślach nazy­wa­łam tam­ten okres „moim cza­sem mroku”, bo tym dokład­nie był: utknę­łam w czar­nym, pozba­wio­nym świa­tła tunelu, zanu­rzona w total­nej ciem­no­ści, któ­rej nie roz­ja­śniało ani świa­tło kolejno nastę­pu­ją­cych po sobie dni, ani noc­nej lampki przy moim łóżku. Pra­wie codzien­nie mia­łam ataki paniki, aż w końcu jakaś lekarka wysłała mnie pro­sto do psy­chia­try.

Na początku nie chcia­łam nawet sły­szeć o żad­nych psy­cho­lo­gach czy psy­chia­trach. Osta­tecz­nie chyba mi pomo­gli, bo zaczę­łam wresz­cie wsta­wać rano z łóżka i wyko­ny­wać pod­sta­wowe czyn­no­ści… Funk­cjo­no­wa­łam popraw­nie. Aż do tam­tego wie­czoru: kiedy zro­zu­mia­łam, że jeżeli Nick wyje­dzie, to wszystko okaże się skoń­czone, raz na zawsze.

O jego pla­no­wa­nym wyjeź­dzie dowie­dzia­łam się z jakiejś wymiany zdań pod­słu­cha­nej w uni­wer­sy­tec­kiej kafe­te­rii. Boże, nawet przy­pad­kowe stu­dentki wie­działy teraz o nim wię­cej niż ja.

Jakaś dziew­czyna plot­ku­jąca o moim chło­paku, par­don, o moim byłym chło­paku, zupeł­nie nie­świa­do­mie poin­for­mo­wała mnie, że on za parę dni wypro­wa­dza się do Nowego Jorku.

To wła­śnie wtedy coś prze­jęło kon­trolę nad moim cia­łem, każąc mi wstać i iść wprost do jego miesz­ka­nia. Do tej pory sta­ra­łam się uni­kać myśle­nia o tym miej­scu i o wszyst­kim, co się wyda­rzyło. Ale prze­cież nie mogłam pozwo­lić mu wyje­chać, zwłasz­cza zanim poroz­ma­wiamy. Po raz ostatni widzia­łam go w noc zerwa­nia.

Ręce mi się trzę­sły, a nogi mia­łam tak mięk­kie, że gro­ziły mi upad­kiem na asfalt, gdy wcho­dzi­łam do apar­ta­men­towca Nicka. Wsia­dłam do windy, wje­cha­łam na jego pię­tro i sta­nę­łam przed drzwiami.

Co zamie­rza­łam mu powie­dzieć? Co mogłam zro­bić, żeby mi wyba­czył, żeby nie wyjeż­dżał, żeby znowu mnie kochał?

Naci­snę­łam dzwo­nek, czu­jąc, że zaraz zemdleję. Gdy otwo­rzył drzwi, prze­peł­niały mnie lęk, tęsk­nota i smu­tek.

W pierw­szej chwili oboje mil­cze­li­śmy, jedy­nie się w sie­bie wpa­tru­jąc. Nie spo­dzie­wał się mnie zoba­czyć. Co wię­cej, dała­bym sobie rękę uciąć, że pla­no­wał wyje­chać, nie oglą­da­jąc się za sie­bie, i po pro­stu o mnie zapo­mnieć. Nie mia­łam zamiaru mu tego uła­twiać.

Powie­trze zgęst­niało od napię­cia. Wyglą­dał powa­la­jąco: ciemne dżinsy, biały T-shirt, lekko zmierz­wione włosy… Powie­dzieć, że wyglą­dał sek­sow­nie, to wła­ści­wie nic nie powie­dzieć – prze­cież tak wła­śnie pre­zen­to­wał się zawsze. Z jedną róż­nicą: tamto spoj­rze­nie, tam­ten blask, który roz­świe­tlał go od środka, ile­kroć mnie widział, teraz już wygasł.

Widząc go znowu, tak przy­stoj­nego, wyso­kiego, mojego… poczu­łam, jakby ktoś draż­nił się ze mną, macha­jąc mi przed nosem mar­chewką, by potem mi ją zabrać. Czu­łam się uka­rana i pognę­biona.

– Po co przy­szłaś? – jego twardy i zimny ton wyrwał mnie z otę­pie­nia.

– Ja… – wyją­ka­łam łamią­cym się gło­sem. Co mia­łam mu powie­dzieć? Co mogłam zro­bić, żeby znów spoj­rzał na mnie tak, jak­bym wciąż była jego świa­tłem, jego nadzieją, jego życiem?

Wyglą­dało na to, że nie zamie­rza nawet mnie wysłu­chać. Już szy­ko­wał się, by zamknąć mi drzwi przed nosem, lecz w tym momen­cie pod­ję­łam decy­zję: jeśli mam o niego wal­czyć, to będę wal­czyć. Nie mogłam pozwo­lić, by wyje­chał, nie mogłam go stra­cić, bo byłam pewna, że bez niego nie prze­trwam. To było zbyt bole­sne: mieć go przed sobą i nie móc popro­sić, by mnie przy­tu­lił i zakoń­czył to cier­pie­nie, zże­ra­jące mnie od środka dzień po dniu. Zro­bi­łam krok naprzód i, nie­pro­szona, wśli­zgnę­łam się do środka przez szparę w drzwiach.

– Co ty sobie wyobra­żasz? – zapy­tał, idąc za mną, bo ruszy­łam wprost do salonu. Miesz­ka­nie było nie do pozna­nia: wszę­dzie pełno poza­kle­ja­nych pudeł, a na sofie i sto­liku kawo­wym – białe prze­ście­ra­dła. Mimo to odżyły we mnie wspo­mnie­nia naszych wspól­nych śnia­dań, poca­łun­ków skra­dzio­nych na sofie, przy­tu­la­sów przy oglą­da­niu fil­mów… Nick przy­go­to­wu­jący dla mnie śnia­da­nie, ja wśród podu­szek, wzdy­cha­jąca z roz­ko­szy w odpo­wie­dzi na jego czu­ło­ści…

To wszystko obró­ciło się w nicość.

Wła­śnie wtedy łzy try­snęły mi z oczy i nie mogąc ich powstrzy­mać, zwró­ci­łam się do niego.

– Nie możesz wyje­chać – oświad­czy­łam łamią­cym się gło­sem, jed­no­cze­śnie pró­bu­jąc nad sobą zapa­no­wać.

– Wynoś się, Noah, nie wcią­gniesz mnie w to – odparł, sto­jąc nie­ru­chomo i zaci­ska­jąc usta.

Ton jego głosu spra­wił, że się wzdry­gnę­łam, a mój płacz przy­brał na sile. Nie… do cho­lery, nie zamie­rza­łam się stam­tąd wyno­sić, na pewno nie bez niego.

– Nick, pro­szę, ja nie mogę cię stra­cić – załka­łam żało­śnie. Moje słowa nie były szcze­gól­nie ory­gi­nalne, ale były szczere, cał­ko­wi­cie szczere: nie mogłam bez niego żyć.

Wyda­wało mi się, że Nicho­las oddy­cha coraz szyb­ciej; bałam się wywie­rać na niego zbyt wielką pre­sję, ale skoro weszłam do jaskini lwa, to nie po to, by się teraz wyco­fać.

– Wyjdź stąd.

Komu­ni­kat był jasny i zwię­zły, ale w końcu miał do czy­nie­nia z eks­pertką w bun­to­wa­niu się… A ja nie zamie­rza­łam nagle o tym zapo­mnieć.

– Chcesz powie­dzieć, że za mną nie tęsk­nisz? – spy­ta­łam, a głos mi się zała­mał. Rozej­rza­łam się dookoła, po czym znów skon­cen­tro­wa­łam na nim. – Bo ja ledwo mogę oddy­chać… Ledwo zwle­kam się co rano z łóżka; kładę się z myślą o tobie, budzę się z tą myślą i nie prze­staję za tobą pła­kać…

Otar­łam łzy nie­cier­pli­wym gestem, a Nicho­las ruszył w moją stronę, choć wcale nie po to, by mnie uspo­koić, a wręcz prze­ciw­nie: jego dło­nie mocno chwy­ciły mnie za ramiona. Zbyt mocno.

– A wydaje ci się, że co ja niby robię?! – rzu­cił z wście­kło­ścią. – Roz­je­ba­łaś mnie, niech to szlag!

Jego dotyk na mojej skó­rze, nie­za­leż­nie od złej inten­cji tego gestu, wystar­czył, by tchnąć we mnie nowe siły. Tak strasz­nie tęsk­ni­łam za jego bli­sko­ścią, że teraz poczu­łam, jak­bym dostała zastrzyk adre­na­liny pro­sto w serce.

– Prze­pra­szam – powie­dzia­łam, spusz­cza­jąc głowę, bo czuć jego dotyk to było jedno, ale widzieć nie­na­wiść w jego pięk­nych jasnych oczach, to już zupeł­nie co innego. – Popeł­ni­łam błąd, ogromny i nie­od­wra­calny błąd, ale nie możemy pozwo­lić, żeby to nas znisz­czyło – pod­nio­słam wzrok, bo musia­łam spra­wić, by uwie­rzył w moje słowa, by zoba­czył w moich oczach, że naprawdę mówię pro­sto z serca. – Ja ni­gdy nikogo nie poko­cham tak, jak kocham cie­bie.

Te słowa zda­wały się go parzyć, bo ode­rwał dło­nie od mojego ciała i odwra­ca­jąc się, roz­pacz­li­wym gestem zła­pał się za włosy, roz­wi­chrzył je, po czym znów na mnie popa­trzył. Był w kom­plet­nej roz­sypce, wyglą­dał, jakby toczył naj­cięż­szą w życiu bitwę z sobą samym.

Zapa­dła prze­dłu­ża­jąca się cisza.

– Jak mogłaś to zro­bić? – zapy­tał w końcu, a mnie po raz kolejny pękło serce, gdy usły­sza­łam jego głos, łamiący się na ostat­niej syla­bie.

Zro­bi­łam chwiejny krok naprzód. Mimo że to ja zra­ni­łam jego, teraz pra­gnę­łam tylko, żeby znów mnie objął, ści­snął mocno w ramio­nach i uspo­koił.

– Ja nawet tego nie pamię­tam… – wyzna­łam drżą­cym z ner­wów gło­sem. To była prawda: nic nie pamię­ta­łam, mój umysł zablo­ko­wał te wspo­mnie­nia. Tam­tej nie­szczę­snej nocy byłam tak zdru­zgo­tana myślą, że on zro­bił wcze­śniej to samo, że nie umia­łam zatrzy­mać biegu wypad­ków i po pro­stu pozwo­li­łam, by to się stało. W tam­tej chwili moje życie wyda­wało mi się do tego stop­nia zruj­no­wane, że w jakiś spo­sób po pro­stu odcię­łam się od swo­jego ciała i umy­słu. – Nie pamię­tam niczego, co nie ma związku z tobą. Nick, musisz mi wyba­czyć; chcę, żebyś znowu na mnie patrzył tak jak wcze­śniej – mój głos zaczął się żało­śnie dła­wić i pękało mi serce, bo choć mia­łam go tuż przed sobą, to wie­dzia­łam, że jest jed­no­cze­śnie bar­dzo daleko ode mnie… – Powiedz mi, co mam zro­bić, żebyś mi wyba­czył…

Spoj­rzał na mnie z nie­do­wie­rza­niem, jak­bym popro­siła o coś absur­dal­nego, jakby z moich ust wydo­by­wały się tylko nie­składne bzdury.

I rze­czy­wi­ście poczu­łam, że gadam bzdury, bo czy ja sama była­bym zdolna prze­ba­czyć zdradę? Zdradę ze strony Nicka?

Poczu­łam w piersi kosz­marny ból, który wystar­czył mi za odpo­wiedź… Nie, oczy­wi­ście, że nie, na samą myśl o tym mia­łam ochotę rwać sobie włosy z głowy, byleby tylko wyma­zać obraz Nicka w ramio­nach innej kobiety.

Otar­łam łzy ramie­niem, nagle dotarło do mojej świa­do­mo­ści, że wszystko stra­cone. Przez chwilę sta­li­śmy w mil­cze­niu, a ja wie­dzia­łam już, że muszę stam­tąd wyjść, bo nie mogłam znieść poczu­cia straty.

Łzy spły­wały mi cicho po policz­kach… Wie­dzia­łam, że poże­gnamy się w ciszy. Poże­gnamy się… Matko Boska, poże­gnać się z Nic­kiem?! Jak to? Jak można poże­gnać na zawsze kogoś, kogo kochasz naj­moc­niej na świe­cie i kogo tak bar­dzo potrze­bu­jesz w swoim życiu?

Skie­ro­wa­łam się do wyj­ścia, ale zanim się przy nim zna­la­złam, Nick zastą­pił mi drogę i ku mojemu zdu­mie­niu przy­lgnął ustami do moich ust. Chwy­cił mnie za ramiona i przy­ci­snął do sie­bie. Sta­łam nie­ru­chomo, przyj­mu­jąc ten poca­łu­nek, który był ostat­nią rze­czą, jakiej się spo­dzie­wa­łam.

– Dla­czego, do cho­lery? – zapy­tał po chwili, mocno ści­ska­jąc moje ramiona.

Uję­łam jego twarz w dło­nie, lecz zanim zro­zu­mia­łam, co się dzieje, moje plecy ude­rzyły o ścianę salonu. On trzy­mał mnie mocno, pod­czas gdy jego usta zda­wały się poszu­ki­wać w moich powie­trza, któ­rego obojgu nam bra­ko­wało. Despe­racko przy­ci­snę­łam go do sie­bie i poczu­łam jego język, a na ciele dło­nie wędru­jące ku dołowi. Jed­nak nagle coś się stało i ruchy jego ciała, jego poca­łunki stały się bar­dziej napa­stliwe, jakby tward­sze. Odsu­nął się, choć wciąż doci­skał mnie dłońmi do ściany, tak że pra­wie nie mogłam się ruszyć.

– Nie powinno cię tu być – ryk­nął z wście­kło­ścią, a kiedy otwo­rzy­łam oczy, zoba­czy­łam, że po policz­kach spły­wają mu łzy. Nie widzia­łam, żeby tak pła­kał. Ni­gdy.

Poczu­łam, że bra­kuje mi tchu, że muszę się od niego odsu­nąć, że sytu­acja nas prze­ro­sła i robimy wszystko źle, zupeł­nie źle. Chcia­łam pogła­skać go po policzku i otrzeć te łzy, chcia­łam mocno go przy­tu­lić i tysiąc razy pro­sić o prze­ba­cze­nie. Nie wiem, co wyra­żały w tam­tej chwili moje oczy, ale kiedy spoj­rza­łam w oczy Nicka, zoba­czy­łam, że pło­nie w nich wście­kłość, wście­kłość i ból, głę­boki ból, który zna­łam aż za dobrze.

– Kocha­łem cię… – wyznał, ukry­wa­jąc twarz w mojej szyi.

Poczu­łam, że drży i obję­łam go tak, jak­bym zamie­rzała już ni­gdy nie wypu­ścić z ramion. – Niech to szlag, kocha­łem cię! – tym razem krzyk­nął, jed­no­cze­śnie mi się wyry­wa­jąc.

Nicho­las zro­bił krok w tył, popa­trzył na mnie, jakby widział mnie po raz pierw­szy w życiu, wbił spoj­rze­nie w pod­łogę, po czym znów pod­niósł wzrok na moją twarz.

– Wyjdź z tego miesz­ka­nia i nie waż się wra­cać.

Zaj­rza­łam mu pro­sto w oczy i dotarło do mnie, że to koniec. Wciąż lśniły w nich łzy, ale po miło­ści nie było śladu, jedy­nie ten ból, ból i nie­na­wiść. Wcho­dząc tam, wie­rzy­łam, że mogę go odzy­skać, że dzięki mojej miłość jego miłość rów­nież powróci… Jak bar­dzo się myli­łam. Od miło­ści do nie­na­wi­ści tylko krok… Wła­śnie się o tym prze­ko­na­łam.

Wtedy widzie­li­śmy się po raz ostatni.

– Pro­szę pani – powie­dział obok mnie czyjś głos, przy­wra­ca­jąc mnie do rze­czy­wi­sto­ści.

Pod­nio­słam wzrok i zoba­czy­łam ste­war­desę, wpa­tru­jącą się we mnie z lek­kim znie­cier­pli­wie­niem.

– Tak? – zapy­ta­łam, wsta­jąc, a książka i toble­rone zsu­nęły się z moich kolan i spa­dły na pod­łogę.

– Pra­wie wszy­scy pasa­że­ro­wie są już na swo­ich miej­scach. Czy mogę zoba­czyć pani kartę pokła­dową?

Rozej­rza­łam się dookoła. Cho­lera, w sali zosta­łam już tylko ja. Rzu­ci­łam okiem na dwie ste­war­desy przy­glą­da­jące mi się od wyj­ścia do rękawa, któ­rym mia­łam przejść do samo­lotu. Szlag!

– Prze­pra­szam – zła­pa­łam swój ple­cak, grze­biąc w nim w poszu­ki­wa­niu pasz­portu oraz karty pokła­do­wej. Dziew­czyna wzięła je ode mnie i skie­ro­wała się do bramki, a ja ruszy­łam za nią. Jesz­cze tylko szyb­kie spoj­rze­nie za sie­bie, czy niczego nie zapo­mnia­łam.

– Pani miej­sce jest na końcu samo­lotu, po pra­wej stro­nie… Życzę miłego lotu.

Ski­nę­łam głową, ale czu­łam nie­po­kój w żołądku.

Mia­łam przed sobą sze­ścio­go­dzinny lot do Nowego Jorku.

Podróż dłu­żyła się nie­mi­ło­sier­nie. Poza tym robiło mi się słabo na samą myśl o upa­łach, które z pew­no­ścią pano­wały już w Nowym Jorku, bo był prze­cież sam śro­dek lata. Naprawdę cie­szy­łam się, że pla­no­wa­łam raczej nie­długi pobyt, bo cała ta podróż miała tylko jeden kon­kretny cel.

Po wyj­ściu z samo­lotu poszłam od razu do pociągu. Poko­na­łam odci­nek z lot­ni­ska do sta­cji Jama­ica, gdzie mia­łam prze­siąść się w kolejny pociąg: do East Hamp­ton. Nie prze­sta­wał mnie bawić fakt, że jadę do takiego zagłę­bia sno­bów, które ni­gdy wcze­śniej nie budziło mojego zain­te­re­so­wa­nia. Ale co mogłam zro­bić, skoro Jenna – ach ta Jenna! – posta­no­wiła wydać się na bogato. Tak, pro­szę pań­stwa, orga­ni­zo­wała swój ślub od mie­sięcy i to wła­śnie w Hamp­tons, jak przy­stało na dzianą Ame­ry­kankę. Jej matka od nie­pa­mięt­nych cza­sów miała rezy­den­cję w tej eks­klu­zyw­nej czę­ści kraju i spę­dzali tu rodzin­nie pra­wie każde lato, więc Jenna kochała to miej­sce, było sce­ne­rią więk­szo­ści jej naj­pięk­niej­szych wspo­mnień z dzie­ciń­stwa. Sur­fu­jąc tro­chę po inter­ne­cie, zorien­to­wa­łam się, jaką for­tunę warte są tam­tej­sze domy – przy­znaję, że zbie­ra­łam szczękę z pod­łogi.

Jenna popro­siła, żebym dołą­czyła do niej tydzień przed ślu­bem. Był wto­rek, a w nie­dzielę moja przy­ja­ciółka miała na zawsze porzu­cić panień­ski stan. Wiele osób powta­rzało jej, że ślub w wieku dzie­więt­na­stu lat to czy­ste sza­leń­stwo, ale czy ktoś wła­ści­wie upo­waż­nił nas do wyda­wa­nia sądów w kwe­stii miło­ści mię­dzy dwoj­giem ludzi? Jeśli oni sami tego pra­gnęli i byli pewni swo­ich uczuć, to do dia­bła z przy­ję­tymi kon­wen­cjami.

Tym to spo­so­bem wysia­da­łam teraz na sta­cji Jamajka. Mia­łam przed sobą jesz­cze ponad­dwu­go­dzinną podróż, w cza­sie któ­rej powin­nam przy­zwy­cza­jać się do myśli, że nie tylko wezmę udział w ślu­bie mojej naj­lep­szej przy­ja­ciółki, ale przy tej oka­zji spo­tkam się też z Nicho­la­sem Leiste­rem. I to po dzie­się­ciu mie­sią­cach, bez żad­nej wia­do­mo­ści o nim, jeśli nie liczyć tych paru rze­czy, które udało mi się wyśle­dzić w inter­ne­cie.

Nick miał być świad­kiem, a ja jedną z dru­hen… Piękna kom­bi­na­cja, nie ma co. Może okaże się, że czas zale­czył rany, może przy­szedł już moment wyba­cze­nia… Tego nie wie­dzia­łam, ale jedno było dla mnie jasne: będziemy zmu­szeni sta­nąć ze sobą twa­rzą w twarz, z czego wynik­nie naj­pew­niej trze­cia wojna świa­towa.

2. Noah

2

Noah

Wysia­dłam z pociągu chwilę po szó­stej wie­czo­rem. Słońce świe­ciło jesz­cze wysoko nad hory­zon­tem, bo w poło­wie lipca zacho­dziło dopiero po dzie­wią­tej. Przy­jem­nie było wyjść ze sta­cji, roz­pro­sto­wać nogi i poczuć cie­pły podmuch nad­mor­skiej bryzy. Od dawna nie byłam nad morzem i stę­sk­ni­łam się za nim. Z mojego kam­pusu były dwie godziny drogi nad ocean, ale ja za wszelką cenę sta­ra­łam się uni­kać wizyt u matki. Nasze rela­cje znacz­nie się pogor­szyły i, cho­ciaż minęło już wiele mie­sięcy, zupeł­nie niczego nie udało nam się przez ten czas roz­wią­zać. Roz­ma­wia­ły­śmy spo­ra­dycz­nie, a kiedy zba­cza­ły­śmy na tematy, o któ­rych nie chcia­łam roz­ma­wiać, natych­miast się roz­łą­cza­łam.

Jenna cze­kała na mnie w samo­cho­dzie przed dwor­cem. Na mój widok wysia­dła ze swo­jego bia­łego kabrio­letu i wybie­gła mi na spo­tka­nie. Ja też rzu­ci­łam się do biegu i spo­tka­ły­śmy się w poło­wie drogi. Po dziew­czyń­sku padły­śmy sobie w obję­cia, ska­cząc przy tym jak wariatki.

– Przy­je­cha­łaś!

– Przy­je­cha­łam!

– Biorę ślub!

– Bie­rzesz ślub!

Obie wybuch­nę­ły­śmy śmie­chem, ale w końcu natar­czywe klak­sony, docho­dzące z zablo­ko­wa­nej przez nas jezdni, kazały nam się roz­dzie­lić.

Wsia­dły­śmy do kabrio­letu i przyj­rza­łam się przy­ja­ciółce, która zaczęła wła­śnie roz­wo­dzić się nad tym, jak bar­dzo jest zaro­biona i ile jesz­cze mamy do zała­twie­nia, zanim nadej­dzie ten wielki dzień. Wła­ści­wie mia­ły­śmy tylko kilka dni dla sie­bie, bo póź­niej zaczy­nali się zjeż­dżać goście. Naj­bliżsi przy­ja­ciele mieli zatrzy­mać się u niej, a pozo­stali albo posia­dali w Hamp­tons wła­sne domy – oczy­wi­ście przez „domy” rozu­miem tu „nad­mor­skie rezy­den­cje” – albo zamie­rzali się zain­sta­lo­wać u miesz­ka­ją­cych w oko­licy zna­jo­mych.

To był jeden z powo­dów, dla któ­rych Jenna wybrała te daty: chciała wziąć ślub w waka­cje, bo połowa jej przy­ja­ciół i zna­jo­mych i tak miała być w tym cza­sie jeśli nie Hamp­tons, to przy­naj­mniej gdzieś w pobliżu, więc oszczę­dzała im tym samym dodat­ko­wych podróży.

– Przy­go­to­wa­łam dla nas mistrzow­ski plan, Noah: przez naj­bliż­sze dni będziemy tylko sma­żyć się na plaży, prze­sia­dy­wać w spa, obja­dać się sma­ko­ły­kami i popi­jać mar­ga­rity. Zamiast kla­sycz­nego wie­czoru panień­skiego marzy mi się taki wła­śnie chil­lout.

Ski­nę­łam głową, błą­dząc wzro­kiem po oko­licy. Mój Boże, to miej­sce było prze­cudne! Zupeł­nie jak­bym prze­nio­sła się nagle do sie­dem­na­sto­wiecz­nych kolo­nii. Domki w mia­steczku były całe białe, z uro­czymi podłuż­nymi dachów­kami, weran­dami od frontu i buja­nymi fote­lami przed wej­ściem. Tak bar­dzo zdą­ży­łam już przy­wyk­nąć do nowo­cze­snego, prak­tycz­nego stylu Los Ange­les, że nie­mal zapo­mnia­łam, jak malow­ni­czo potrafi być gdzie indziej. Gdy wyjeż­dża­ły­śmy z mia­steczka, zaczę­łam dostrze­gać kolejne oka­załe rezy­den­cje, pysz­niące się na roz­le­głych pose­sjach. Jenna zje­chała w jakąś boczną drogę pro­wa­dzącą w kie­runku morza i ujrza­łam w oddali wspa­niałe domisz­cze, utrzy­mane w bar­wach bieli i jasnego brązu.

– Tylko nie mów, że to jest twój dom…

Jenna roze­śmiała się i wyjęła ze schowka małego pilota. Dotknęła przy­ci­sku i skrzy­dła ogrom­nej bramy wjaz­do­wej otwo­rzyły się bez­gło­śnie. Rezy­den­cja była roz­ło­ży­sta i prze­piękna.

Cała tutej­sza archi­tek­tura wznie­siona została w stylu kolo­nial­nym, bez rzu­ca­ją­cych się w oczy nowo­cze­snych ele­men­tów, a do tego w ide­al­nej loka­li­za­cji: na tere­nie przy­le­ga­ją­cym do morza, któ­rego szum dobie­gał teraz do naszych uszu. Rząd dys­kret­nych latarni oświe­tlał drogę pro­wa­dzącą na par­king z miej­scami dla co naj­mniej dzie­się­ciu samo­cho­dów.

Od frontu bia­łej willi znaj­do­wała się impo­nu­jąca, wsparta na masyw­nych kolum­nach, weranda. Ogród cie­szył oko soczy­stą zie­le­nią, jakiej nie widzia­łam od dawna, a pośrodku stały dwa ponad­stu­let­nie dęby, które zda­wały się witać nas swoim maje­sta­tem.

– Ślub odbę­dzie się tutaj? O rany, Jenna, tu jest naprawdę cudow­nie! – zawo­ła­łam, wysia­da­jąc z kabrio­letu i nie mogąc ode­rwać wzroku od wznio­słego piękna tej budowli, choć prze­cież powin­nam już być przy­zwy­cza­jona… No dobrze, miesz­ka­łam wpraw­dzie przez pewien czas w domu Leiste­rów, jed­nak tutaj było zupeł­nie ina­czej… było magicz­nie.

– Nie, nie tutaj. Na początku był taki plan, ale tacie bar­dzo zależy, by uro­czy­stość odbyła się w miej­scu, o któ­rym myśle­li­śmy już kie­dyś: mniej wię­cej godzinę drogi stąd leży win­nica, do któ­rej ojciec zabie­rał mnie, kiedy byłam mała. Jeź­dzi­li­śmy tam konno i pamię­tam, jak pew­nego razu powie­dział mi, że chciałby, abym wzięła tam ślub, bo to miej­sce ma w sobie magię. Mia­łam wtedy dopiero dzie­sięć lat, ale marzy­łam o ślu­bie god­nym księż­niczki. Mój tata o tym nie zapo­mniał.

– Nie wąt­pię, że to nie­sa­mo­wite miej­sce, skoro przy­ćmiewa nawet to.

– Tak wła­śnie jest, będziesz zachwy­cona. Wiele par się tam pobiera.

Po tej wymia­nie zdań ruszy­ły­śmy razem w stronę schod­ków i poko­na­ły­śmy dzie­sięć stopni pro­wa­dzą­cych na werandę. Usły­sza­łam ciche skrzy­pie­nie drewna pod sto­pami i był to wspa­niały, kojący dźwięk.

Wnę­trze domu też zaparło mi dech: była to ogromna, pra­wie pozba­wiona ścian, wypeł­niona świa­tłem prze­strzeń, z dębo­wym par­kie­tem. Pośrodku stał kom­plet kanap, roz­miesz­czo­nych wokół nowo­cze­snego okrą­głego kominka. Dalej znaj­do­wała się biblio­teka z nie­du­żymi fote­lami usza­kami, a na pię­tro pro­wa­dziły z niej schody, oto­czone balu­stradą, przez którą można było wyj­rzeć na dół.

– Ile osób będzie tu miesz­kać, Jenn?

Jenna nie­dbale rzu­ciła swój żakiet na kanapę i prze­szły­śmy do kuchni. Ona też była olbrzy­mia: część zaj­mo­wała jadal­nia z żół­tymi fote­lami i nie­du­żym sto­łem śnia­da­nio­wym. Przez wyso­kie okna widzia­łam, że pomiesz­cze­nie wycho­dzi na wielki ogród na tyłach domu, a jesz­cze dalej roz­ciąga się plaża o ide­al­nie bia­łym pia­sku, dla któ­rej kon­ku­ren­cję sta­no­wił duży kwa­dra­towy basen.

– Zaraz, niech poli­czę… w sumie jakieś dzie­sięć osób, w tym my, Lion i Nick; reszta gości zatrzyma się w innych domach w pobliżu albo w hotelu w por­cie.

Ucie­kłam wzro­kiem za okno, gdy tylko usły­sza­łam o Nicku, i spo­koj­nie ski­nę­łam głową, żeby nie dać po sobie poznać, jak bar­dzo poru­sza mnie sam dźwięk jego imie­nia.

Jed­nak Jenna i tak zdała sobie z tego sprawę i wyjąw­szy z lodówki dwie butelki piwa imbi­ro­wego, zmu­siła mnie, bym spoj­rzała jej w oczy.

– Minęło już dzie­sięć mie­sięcy, Noah… Wiem, że to na­dal cię boli, i to rów­nież ze względu na was zwle­ka­łam tyle czasu, bo nie mogła­bym wyjść za mąż bez dwojga moich naj­lep­szych przy­ja­ciół u boku, ale… Myślisz, że dasz radę? To zna­czy… Chyba nie jest tak, że…

– Wiem, Jenna… Jasne, nie będę uda­wać, że mi to zwisa i że mam to już za sobą, bo to nie­prawda. Ale prze­cież obie wie­dzia­ły­śmy, że prę­dzej czy póź­niej będzie musiało do tego dojść. Prze­cież w sumie jeste­śmy rodziną… Od początku było tylko kwe­stią czasu, kiedy będziemy musieli ponow­nie spoj­rzeć sobie w twarz.

Jenna przy­tak­nęła, a ja znów ucie­kłam wzro­kiem przed jej spoj­rze­niem. Ludzie musieli widzieć w moich oczach coś, co spra­wiało, że roz­ma­wia­jąc ze mną o Nicku, zacho­wy­wali się, jakby cho­dzili po grzą­skim grun­cie. Wku­rzało mnie to. Umia­łam sobie radzić ze swoim bólem, robi­łam to od dawna, to była moja codzien­ność i nie potrze­bo­wa­łam, żeby się nade mną lito­wano. To ja zruj­no­wa­łam nasz zwią­zek i dla­tego zosta­łam sama ze zła­ma­nym ser­cem – to była kara.

Chwilę póź­niej Jenna zapro­wa­dziła mnie do mojego pokoju i byłam jej za to wdzięczna, bo czu­łam się wykoń­czona. Wyja­śniła mi, jak działa prysz­nic, po czym uści­snęła mnie rado­śnie i wyszła, woła­jąc jesz­cze z oddali, żebym lepiej porząd­nie odpo­częła, bo następ­nego dnia zasza­le­jemy na całego. Uśmiech­nę­łam się i gdy tylko znik­nęła, odkrę­ci­łam kran, żeby wziąć gorącą, relak­su­jącą kąpiel.

Wie­dzia­łam, że naj­bliż­sze dni będą trudne i że będę musiała się trzy­mać ze względu na Jennę, by nie dać jej po sobie poznać, w jak wiel­kiej jestem roz­sypce.

W nad­cho­dzą­cym tygo­dniu mia­łam ode­grać naj­bar­dziej wyma­ga­jącą rolę w całym moim dotych­cza­so­wym życiu… I to nie tylko przed Jenną, ale rów­nież przed Nicho­la­sem. Jeśli on zda sobie sprawę z mojej sła­bo­ści, to pode­pcze mi i serce, i duszę… Z całą pew­no­ścią taki wła­śnie miał zamiar.

Obu­dzi­łam się dość wcze­śnie, chyba dla­tego, że wie­czo­rem nie zasu­nę­łam zasłon. Wyj­rza­łam przez okno; przy­wi­tały mnie mor­skie fale. Byłam tak bli­sko oce­anu, że nie­mal czu­łam pia­sek pod sto­pami.

Pospiesz­nie wło­ży­łam bikini i wcho­dząc do kuchni, zoba­czy­łam, że Jenna roz­ma­wia z jakąś kobietą, która sie­dzi naprze­ciwko niej, popi­ja­jąc kawę.

Obie uśmiech­nęły się na mój widok.

– Noah, wejdź, chcę cię przed­sta­wić – powie­działa Jenna. Wstała i wzięła mnie pod ramię. Jej towa­rzyszka była bar­dzo ładna: miała azja­tyc­kie rysy i ele­gancko ucze­sane kasz­ta­nowe włosy. Była… czy­sta – tak, to słowo naj­le­piej ją opi­suje. – To jest Amy, nasza wed­ding plan­nerka.

Z uśmie­chem uści­snę­łam jej dłoń.

– Bar­dzo mi miło.

Amy przyj­rzała mi się z apro­batą, po czym wyjęła z torebki jakąś książkę i zaczęła w niej cze­goś szu­kać, kart­ku­jąc ją szybko i z wprawą.

– Jenna mówiła mi, że jesteś ładna, ale teraz, gdy cię widzę… Jestem pewna, że będziesz wyglą­dać zja­wi­skowo w sukience druhny.

Uśmiech­nę­łam się, czu­jąc, że policzki oblewa mi rumie­niec.

Jenna usia­dła obok mnie i wpa­ko­wała sobie do ust kawa­łek tosta.

– Ej, prze­cież to ja mam być naj­lep­szą laską na tej impre­zie – peł­nymi ustami mówiła tak nie­wy­raź­nie, że ledwo można ją było zro­zu­mieć. Wie­dzia­łam, że żar­tuje. Jenna była tak piękna, że nie­za­leż­nie, ile ład­nych dziew­czyn miała wokół sie­bie, i tak to zawsze ona wyróż­niała się urodą.

– Spójrz, Noah, to twoja sukienka – powie­działa Amy i poka­zała mi zdję­cie pro­jektu Very Wang. To była prze­piękna czer­wona kre­acja z dekol­tem w kształ­cie litery V, na dwóch cien­kich ramiącz­kach, krzy­żu­ją­cych się na ple­cach. Dekolt na ple­cach też robił wra­że­nie. – Podoba ci się?

Jak mogłaby mi się nie podo­bać?! Kiedy Jenna spy­tała, czy będę jej druhną, pra­wie roz­pła­ka­łam się ze wzru­sze­nia, ale zawar­ły­śmy umowę: jeśli mia­łam zostać jej druhną, to ona musiała wybrać sukienkę, w któ­rej nie będę wyglą­dać jak wielki bez­owy tort. I – o rany! – naprawdę wywią­zała się z obiet­nicy: suk­nia była nie­ziem­ska.

– Kto jesz­cze będzie druhną razem ze mną? – zapy­ta­łam, wciąż wpa­tru­jąc się zafa­scy­no­wana w sukienkę.

Jenna spoj­rzała na mnie z uśmie­chem.

– Osta­tecz­nie zde­cy­do­wa­łam, że potrze­buję tylko jed­nej druhny – wyznała, a ja ska­mie­nia­łam.

– Cze­kaj… co?! – wykrzyk­nę­łam z nie­do­wie­rza­niem. – A twoja kuzynka Janina, Janora czy jak jej tam…?

Jenna wstała z krze­sła i pode­szła wprost do lodówki, odwra­ca­jąc się do mnie ple­cami. Amy igno­ro­wała nas nie­wzru­szona, a po chwili wstała, żeby ode­brać tele­fon i prze­szła w róg kuchni, żeby lepiej sły­szeć.

Jenna wyjęła tru­skawki oraz mleko i poło­żyła je na bla­cie – naj­wy­raź­niej zamie­rzała zro­bić sobie kok­tajl. Wzięła do ręki blen­der i wzru­szyła ramio­nami.

– Nie zno­szę Janiny. Matka pró­bo­wała mnie zmu­sić, żebym wzięła ją na druhnę, ale kiedy do niej dotarło, że nie ma takiej moż­li­wo­ści, przy­znała, że jeśli już mam wybie­rać mię­dzy dwiema druh­nami a jedną, to ona woli zostać przy jed­nej… Bo wiesz, tak jest bar­dziej har­mo­nij­nie – to jej dokładne słowa.

Prze­wró­ci­łam oczami; cudow­nie, teraz będę musiała sama sta­wić czoła set­kom gości, zapro­szo­nych na cere­mo­nię, nie mając u boku nikogo, kto dzie­liłby moje nie­szczę­sne poło­że­nie.

– Poza tym, wiesz… Przy Lio­nie będzie przed ołta­rzem tylko jeden przy­ja­ciel, więc nie chcę, żeby to dziw­nie wyglą­dało, a tak zacho­wamy ide­alne pro­por­cje.

Zanim dotarł do mnie sens słów przy­ja­ciółki, ciszę prze­szył dźwięk blen­dera, zagłu­sza­jąc moje myśli.

Chwila moment… jeden przy­ja­ciel i jedna przy­ja­ciółka przy ołta­rzu…

– Jenna! – wykrzyk­nę­łam, zry­wa­jąc się z miej­sca. Przy­ja­ciółka wpa­try­wała się upar­cie w kubek blen­dera. Bez skru­pu­łów wyłą­czy­łam jej tego grata i zmu­si­łam, by na mnie spoj­rzała. – Jestem świad­kową, prawda?

Jenna miała poczu­cie winy wypi­sane na twa­rzy.

– Prze­pra­szam, Noah, ale skoro Lion nie ma ojca, to musia­łaś się spo­dzie­wać, że Nick będzie jego świad­kiem. Chyba rozu­miesz, że nie chcia­łam, by moja matka była moją świad­kową, skoro nie może jej towa­rzy­szyć ojciec Liona. Uzna­łam, że to byłoby nie w porządku, dla­tego wła­śnie posta­no­wi­li­śmy, że naszymi świad­kami powinni być nasi naj­lepsi przy­ja­ciele.

Zaci­snę­łam powieki.

– Czy ty wiesz, o co mnie pro­sisz?

Będę musiała nie tylko wejść do kościoła razem z Nicho­la­sem, ale na doda­tek wspól­nie z nim czu­wać nad tym, by wszystko poszło zgod­nie z pla­nem; będę musiała go oglą­dać nie tylko w kościele, ale też na pró­bach przed ślu­bem.

Nie mia­łam o tym wszyst­kim poję­cia, bo myśla­łam, że Jenna wybrała świad­kową już wcze­śniej i byłam pogo­dzona jedy­nie z myślą, że zoba­czę Nicka na odle­głość. OK, mie­li­śmy być w jed­nym pomiesz­cze­niu, ale bez koniecz­no­ści wcho­dze­nia w inte­rak­cje; a teraz oka­zuje się, że mamy dzia­łać ramię w ramię w cza­sie całej cere­mo­nii i przy­ję­cia wesel­nego.

Jenna wzięła mnie za ręce i popa­trzyła mi w oczy.

– To tylko parę dni, Noah – powie­działa, sta­ra­jąc się tchnąć we mnie spo­kój, jakby były na to jakieś szanse…. – Co było, to było, minęło wiele mie­sięcy… Wszystko wróci na swoje miej­sce, zoba­czysz.

Co było, to było…

Wie­dzia­łam tylko o jed­nym z nas, dla któ­rego co było, to było. Tym­cza­sem ja trzy­ma­łam się przy życiu jedy­nie dzięki krót­kim hau­stom powie­trza, które uda­wało mi się zła­pać, kiedy – od czasu do czasu – wypły­wa­łam na powierzch­nię.

3. Nick

3

Nick

Spoj­rza­łem na zegar, stał na biurku w moim gabi­ne­cie. Była czwarta rano, a mnie nie udało się zmru­żyć oka. Mój umysł przez cały czas zaj­mo­wał się tym, co ma się wyda­rzyć za kilka dni. Szlag… wie­dzia­łem, że ją zoba­czę.

Trzy­ma­łem w ręku prze­klęte zapro­sze­nie na ślub. W tej chwili nie było na świe­cie niczego, co nie­na­wi­dził­bym bar­dziej niż tę głu­pią cere­mo­nię, pod­czas któ­rej dwie osoby przy­się­gają sobie miłość aż po grób. Co za idio­tyzm!?

Zgo­dzi­łem się być świad­kiem, bo nie chcia­łem wyjść na palanta, który odma­wia przy­ja­cie­lowi, wie­dząc, że ten nie ma ojca, a jego brata, Luca – recy­dy­wi­sty, mogą w ogóle nie wpu­ścić do kościoła. Ale w miarę jak zbli­żał się ten dzień, mój humor sta­wał się coraz gor­szy, a ja coraz bar­dziej ner­wowy.

Nie chcia­łem jej widzieć… Roz­ma­wia­łem z Jenną, kaza­łem jej wybie­rać: albo ona, albo ja. A chwilę potem Lion pra­wie mi sko­pał tyłek za to, że posta­wi­łem takie ulti­ma­tum jego narze­czo­nej.

Mia­łem tysiąc i jeden wymó­wek, dla­czego nie mogę być obecny, ale żadna z nich nie mogła uspra­wie­dli­wić zawodu, jaki spra­wił­bym dwójce moich naj­lep­szych przy­ja­ciół.

Wsta­łem z fotela i pod­sze­dłem do olbrzy­miego okna, uka­zu­ją­cego nie­sa­mo­witą pano­ramę Nowego Jorku. Tutaj, sto­jąc na sześć­dzie­sią­tym dru­gim pię­trze, czu­łem się tak daleko od wszyst­kich… Tak daleko od kogo­kol­wiek, że moje ciało ogar­nęło lodo­wate zimno. Oto kim byłem: górą lodową.

Te dzie­sięć mie­sięcy było kosz­ma­rem, zstą­pi­łem do pie­kieł, sam to zro­bi­łem, spa­li­łem się i odro­dzi­łem z popio­łów jako ktoś zupeł­nie inny.

Skoń­czyły się uśmie­chy, skoń­czyły marze­nia, skoń­czyły się wszel­kie uczu­cia, poza fizycz­nym pożą­da­niem. Sto­jąc tu, daleko od świata, czu­łem, że jestem swoim wła­snym wię­zie­niem, tylko swoim wła­snym.

Usły­sza­łem zbli­ża­jące się kroki, coraz bli­żej za moimi ple­cami. Po chwili od tyłu objęło mnie czy­jeś ramię. Nawet się nie wzdry­gną­łem, nie czu­łem już nic, po pro­stu trwa­łem.

– Dla­czego nie wró­cisz do łóżka? – to był głos tej dziew­czyny, którą pozna­łem zale­d­wie parę godzin temu w jed­nej z naj­lep­szych restau­ra­cji w mie­ście.

Moje życie spro­wa­dzało się do jed­nej tylko rze­czy: pracy. Pra­co­wa­łem jak wół, zara­bia­łem coraz wię­cej i pra­co­wa­łem jesz­cze cię­żej.

Minęły tylko dwa mie­siące od rocz­nicy powsta­nia Leister Enter­pri­ses, gdy nagle mój dzia­dek Andrew stwier­dził, że zmę­czył go już ten świat, więc chce go opu­ścić. Muszę przy­znać, że w tam­tej chwili, kiedy dosta­łem tele­fon z wia­do­mo­ścią o jego śmierci, pozwo­li­łem sobie w końcu na roz­pacz. Kiedy ode­brano mi czło­wieka, któ­rego kocha­łem, zro­zu­mia­łem, że życie jest strasz­nym gów­nem: odda­jesz komuś swoje serce, zosta­wiasz mu je, żeby się o nie trosz­czył, a potem widzisz, że nie tylko się nim nie zaj­mo­wał, ale wręcz roz­gniótł je na krwawą mia­zgę. Ludzie, któ­rzy od two­ich naro­dzin mieli cię chro­nić, pew­nego dnia decy­dują się opu­ścić ten świat, nawet cię o tym nie infor­mu­jąc. Zni­kają, a ty zosta­jesz sam, nie rozu­mie­jąc, co się stało, i zada­jąc sobie pyta­nie, dla­czego do tego doszło?

Dzia­dek jed­nak nie odszedł bez śladu, zosta­wił bar­dzo ważny doku­ment, który cał­kiem odmie­nił moje życie.

Zapi­sał wszystko mnie, dosłow­nie wszystko, co zgro­ma­dził. Nie tylko swój dom w Mon­ta­nie i pozo­stałe posia­dło­ści, ale także całość Leister Enter­pri­ses. Ojciec nie dostał nawet kawałka ze spadku. Cho­ciaż nie potrze­bo­wał, był już prze­cież sze­fem jed­nej z naj­lep­szych kan­ce­la­rii adwo­kac­kich w kraju. W każ­dym razie to mnie dzia­dek zosta­wił całe swoje impe­rium, łącz­nie z Leister Cor­po­ra­tion, firmą, która – wraz z przed­się­bior­stwem ojca – domi­no­wała na naro­do­wym rynku finan­sów. Od zawsze pra­gną­łem być czę­ścią świata finan­sów wraz z dziad­kiem, ale ni­gdy nie chcia­łem, żeby wszystko mi spa­dło jak gwiazdka z nieba.

Nagle musia­łem zająć miej­sce, o któ­rym tak marzy­łem. Sta­łem się ofi­cjal­nie panem tego impe­rium, a to wszystko w wieku dwu­dzie­stu czte­rech lat.

Tak bar­dzo pogrą­ży­łem się w pracy, tak sta­ra­łem się udo­wod­nić, że podo­łam, że dam radę poko­nać wszel­kie prze­szkody, że jestem naj­lep­szy, aż w końcu nikt już nie wąt­pił w moje zdol­no­ści. Byłem na szczy­cie… a jed­nak nie mogłem uda­wać, że nie wiem, iż znaj­duję się na dnie.

Odwró­ci­łem się i spoj­rza­łem na ciem­no­włosą dziew­czynę, która zechciała spę­dzić ze mną kilka godzin. Szczu­pła, wysoka, o nie­bie­skich oczach i ide­al­nych pier­siach, ale dla mnie była tylko ład­nym cia­łem. Nawet nie pamię­ta­łem jej imie­nia. Szcze­rze mówiąc, powinna już sobie pójść, jasno jej powie­dzia­łem, że chcę tylko seksu, a jak skoń­czymy, po dżen­tel­meń­sku zamó­wię jej tak­sówkę. Jed­nak teraz, gdy patrzy­łem na nią, już po tym, jak poczu­łem się smutny i wście­kły na myśl, że muszę zmie­rzyć się z sytu­acją, która wypro­wa­dzała mnie z rów­no­wagi, poczu­łem nie­od­partą chęć, aby przy­naj­mniej uwol­nić napię­cie, które nagro­ma­dziło się w moim ciele.

Jej dło­nie wspi­nały się po mojej piersi, pod­czas gdy oczy szu­kały moich.

– Muszę przy­znać, że plotki o tobie nie są prze­sa­dzone – powie­działa, ocie­ra­jąc się o mnie uwo­dzi­ciel­sko.

Chwy­ci­łem ją za nad­garstki i powstrzy­ma­łem jej piesz­czoty.

– Nie obcho­dzi mnie, co o mnie mówią – ucią­łem. – Jest czwarta rano i za pół godziny zamó­wię ci tak­sówkę, więc wyko­rzy­staj czas, jaki ci został.

Mimo moich ostrych słów dziew­czyna się uśmiech­nęła.

– Oczy­wi­ście, panie Leister.

Zaci­sną­łem szczęki i po pro­stu pozwo­li­łem jej kon­ty­nu­ować. Zamkną­łem oczy i dałem się ponieść chwi­lo­wej przy­jem­no­ści, pro­stemu zaspo­ko­je­niu fizycz­nemu, sta­ra­jąc się nie czuć pustki, jaką mia­łem w środku. Seks nie był już taki jak kie­dyś, ale w sumie… to nawet lepiej.

4. Noah

4

Noah

Spo­kój, który dany był nam przez ostat­nie kilka dni, pry­snął wraz z dźwię­kiem budzika. Zadzwo­nił bar­dzo wcze­śnie tam­tego ranka. Spę­dzi­ły­śmy tro­chę czasu w spa Sag Harvor, jedząc świeże owoce morza w malow­ni­czych knajp­kach i sma­żąc się na złoto, jed­no­cze­śnie zapra­co­wu­jąc na zmarszczki w przy­szło­ści.

Amy, orga­ni­za­torka, zosta­wiła nas same, żeby­śmy mogły nacie­szyć się sobą. Potrze­bo­wa­ły­śmy tego. Gdy zostało już tylko kilka dni do ślubu i nie­odwo­łal­nego przy­by­cia licz­nych gości, nie mogły­śmy już dłu­żej odda­wać się dolce far niente.

Jenna sta­wała się coraz bar­dziej ner­wowa, co obja­wiało się tym, że gadała bez ustanku i dzwo­niła do Liona za każ­dym razem, gdy ogar­niał ją nie­po­kój. Po mie­sią­cach przy­go­to­wań do okresu prób­nego Jenna dostała zasłu­żoną pracę jako mene­dżerka oddziału w jed­nym z przed­się­biorstw ojca. Wyda­wało się, że naszej czar­nej owcy w końcu zaczęło się ukła­dać. Lion i Jenna wyba­czyli sobie prze­szłość i byli jesz­cze bar­dziej zako­chani niż na początku.

Tam­tego ranka w końcu zoba­czy­łam jej suk­nię ślubną. Sty­listka przy­je­chała z Amy, żeby Jenna mogła przy­mie­rzyć kre­ację przed ostat­nimi popraw­kami. Muszę przy­znać, że była nie­sa­mo­wita. Góra przy­le­gała do ciała aż po talię, gdzie zaczy­nała się roz­klo­szo­wana spód­nica. Przy­po­mi­nała mi toa­lety gwiazd fil­mo­wych. Matka Jenny razem z jedną z naj­droż­szych sty­li­stek w Los Ange­les zapro­jek­to­wały suk­nię, która na mojej przy­ja­ciółce wyglą­dała cudow­nie.

Zaraz poja­wili się pra­cow­nicy z kwia­tami, mieli ude­ko­ro­wać wej­ście do domu ślub­nymi moty­wami, jak wyja­śniła mi Jenna. Przy­je­chali też ludzie od cate­ringu w spra­wie poczę­stunku, któ­rym mieli być podej­mo­wani przy­ja­ciele i człon­ko­wie rodziny w ciągu dnia. W ogrom­nym ogro­dzie przy­go­to­wy­wane było przy­ję­cie przed­we­selne godne podziwu.

Za dwa dni w salo­nie obok zatoki miała się odbyć próba wła­ści­wego przy­ję­cia wesel­nego. Odpusz­czę sobie opis mojego stanu ner­wów. Nie byłam gotowa na ponowne spo­tka­nie z Nic­kiem, a na pewno nie na to, żeby spę­dzić z nim dwa dni w tym samym domu.

Posia­dłość szybko prze­kształ­ciła się w ludz­kie mro­wi­sko krew­nych i przy­ja­ciół, któ­rzy wciąż przy­jeż­dżali i roz­e­mo­cjo­no­wani pod­cho­dzili do Jenny, żeby dopy­ty­wać ją o szcze­góły doty­czące cere­mo­nii lub po pro­stu kom­ple­men­to­wać wybór sukni i całej oprawy wesela.

Do domu zapro­siła naj­bliż­szych przy­ja­ciół oraz naj­bliż­szą rodzinę, a przede wszyst­kim jej naj­młod­szych człon­ków, bo doro­śli mogli zatrzy­mać się w hote­lach. Tak zapla­no­wano, żeby emo­cje mło­dych gości i pija­tyka, jaką z pew­no­ścią zakoń­czy się wła­ściwe przy­ję­cie weselne, nie zakłó­cały im spo­koju.

Jennę ota­czały kuzynki, a głów­nym wej­ściem w nie­koń­czą­cej się pro­ce­sji wcho­dzili ludzie od cate­ringu. Wła­śnie prze­cho­dzi­łam obok, z zamia­rem wyśli­zgnię­cia się do pokoju na chwilę odpo­czynku, gdy na pod­jeź­dzie zapar­ko­wał zna­jomy samo­chód. Pod­nio­słam rękę i zro­bi­łam z niej daszek, żeby lepiej widzieć. Z samo­chodu wysiadł brat Liona, z tym swoim nie­bez­piecz­nym uśmie­chem, który wyda­wał się wyta­tu­owany.

Obra­cał klu­czyki na palcu i zaczął się we mnie wpa­try­wać, gdy zauwa­żył, że go obser­wuję z ganku.

– Pro­szę, pro­szę, kogo my tu mamy – powie­dział z krzy­wym uśmie­chem, pod­cho­dząc do scho­dów – księż­niczka zagi­niona w akcji.

Wywró­ci­łam oczami. Luca ni­gdy do końca mi się nie podo­bał. Spę­dził wiele lat w wię­zie­niu i według tego, co powie­działa mi Jenna, na­dal mie­szał się w jakieś ciemne sprawki i pako­wał w kło­poty. Potem Lion pró­bo­wał je roz­wią­zy­wać. Bo Lion wła­śnie bar­dzo się zmie­nił, od kiedy ostat­nio go widzia­łam na tych ponu­rych wyści­gach, zakoń­czo­nych jego zerwa­niem z Jenną czy na odwrót. Nick i ja też strasz­nie się pokłó­ci­li­śmy, co jak zwy­kle zakoń­czyło się sek­sem, który nic nie roz­wią­zy­wał, ale za to poma­gał nam zapo­mnieć o nie­unik­nio­nym: że powoli, krok po kroku, nisz­czy­li­śmy się nawza­jem.

– Co tam? – spy­tał, sta­jąc tuż przede mną i zmu­sza­jąc, bym pod­nio­sła na niego wzrok. Jeśli Lion był dużym face­tem, Luca był olbrzy­mem. Jego potężne, wyta­tu­owane ramiona u nor­mal­nych ludzi wywo­ły­wały lęk, ale on był z nich dumny, a mnie w ogóle nie obcho­dziły.

– Wszystko super, Luca, faj­nie cię widzieć – odpar­łam, robiąc krok w tył. Stał zbyt bli­sko, pra­wie przy­kle­jony do mnie. Nie podo­bało mi się to. – Jenna jest w środku, jeśli chcesz się z nią przy­wi­tać.

Popa­trzył nad moim ramie­niem w stronę domu bez zain­te­re­so­wa­nia. Jego zie­lone oczy, iden­tyczne jak u brata, wpa­try­wały się w moje. Zmie­rzył mnie wzro­kiem z góry do dołu, oce­nia­jąc białą sukienkę, a na koniec zmru­żył oczy w uśmie­chu.

– Będzie mnó­stwo czasu, żeby przy­wi­tać się z panną młodą, a jak jeste­śmy przy pan­nach mło­dych i narze­czo­nych… To prawda, że jesteś sin­gielką?

Jego zain­te­re­so­wa­nie moją osobą wypro­wa­dziło mnie nieco z rów­no­wagi. Nie mia­łam ochoty roz­ma­wiać o moim życiu uczu­cio­wym, szcze­gól­nie z kry­mi­na­li­stą, bra­tem naj­lep­szego przy­ja­ciela mojego eks. Luca z pew­no­ścią wie­dział, co zaszło w moim życiu, toteż ochota, żeby uciec stam­tąd i zamknąć się w pokoju, wzro­sła w spo­sób nie­kon­tro­lo­wany.

– Jestem prze­ko­nana, że znasz odpo­wiedź na to pyta­nie – powie­dzia­łam zimno. Przy­po­mniał mi o mojej obec­nej sytu­acji, a to spo­wo­do­wało, że poczu­łam ukłu­cie w klatce pier­sio­wej.

Wła­śnie wtedy poja­wiła się Jenna. Luca został powi­tany nieco cie­plej­szym uśmie­chem niż mój i wziął ją w ramiona, by przy­ci­snąć do swo­jego torsu.

– Cześć, przy­szła szwa­gierko – ode­zwał się, prze­su­wa­jąc dło­nie po jej ciele. – Uty­łaś? Musisz uwa­żać, bo jesz­cze suk­nia na cie­bie nie wej­dzie.

Luca uśmie­chał się, a Jenna obró­ciła się w jego ramio­nach i wyrwała z objęć, posy­ła­jąc mu mor­der­cze spoj­rze­nie.

– Idiota – rzu­ciła i wal­nęła go pię­ścią w ramię.

Odwró­cił się znów do mnie.

– Wła­śnie mia­łem spy­tać Noah, gdzie jest mój pokój… Wiesz, że nie jestem przy­zwy­cza­jony do takich pała­ców jak ten, a jestem zmę­czony po podróży.

Jenna wywró­ciła oczami.

– Tylko ty mogłeś wpaść na pomysł, żeby prze­je­chać cały kraj samo­cho­dem. Nie wiesz, że ist­nieją samo­loty?

Otwo­rzy­łam sze­roko oczy ze zdzi­wie­nia.

– Przy­je­cha­łeś samo­cho­dem z Kali­for­nii?

Przy­tak­nął i popra­wił ple­cak na ramie­niu.

– Uwiel­biam przy­drożne restau­ra­cje – oznaj­mił, wcho­dząc do domu. – Gdzie mam iść?

Jenna odrzu­ciła głowę do tyłu i się zaśmiała. W tym wła­śnie momen­cie zawo­łano ją z kuchni.

– Noah, zapro­wadź go na górę i pokaż mu pokój po pra­wej, ten z bal­ko­nem.

– Ale…

Jenny już nie było, znik­nęła w kory­ta­rzu pro­wa­dzą­cym do kuchni i zosta­wiła mnie samą z Lucą.

– Chodź, księż­niczko, nie będziemy tu stać do jutra.

Poka­za­łam mu pokój i z czy­tel­nym sygna­łem, że chcia­ła­bym stra­cić go wresz­cie z oczu, odwró­ci­łam się. Zamie­rza­łam zamknąć się w swoim pokoju, który był tylko dwoje drzwi dalej, ale Luca zablo­ko­wał mi drogę, sta­jąc mię­dzy mną a drzwiami.

– Chodźmy na plażę – zapro­po­no­wał, a jego wzrok mówił mi, że pod­jął już decy­zję za nas dwoje.

– Nie, dzięki – odpo­wie­dzia­łam, usi­łu­jąc wymi­nąć go i się­gnąć klamki.

– Nie chcę tu sie­dzieć… Chodź, nie bądź uparta, zapra­szam cię na hot doga.

Przy­pa­try­wa­łam mu się, pró­bu­jąc odgad­nąć jego zamiary. Luca był czło­wie­kiem nie­spo­koj­nym. Byłam pewna, że wszy­scy ci goście, któ­rzy cały czas nad­jeż­dżali, stre­so­wali go bar­dziej, niż byłby skłonny to przy­znać.

– Nie chcę hot doga, chcę iść do swo­jego pokoju i poczy­tać w spo­koju, więc prze­puść mnie.

Nie ruszył się nawet o krok.

– Czy­tać? – powtó­rzył to słowo, jakby było obe­lgą. – Poczy­tasz, jak będziesz mar­twa. Chodź, obej­rzymy sobie tę wypa­sioną dziel­nię.

– Luca, nie mogę tak po pro­stu stąd wyjść, Jenna potrze­buje mojej pomocy, w dodatku nie znamy tego miej­sca i szcze­rze mówiąc, nie mam ochoty zgu­bić się z tobą w Hamp­tons.

Zało­żył bejs­bo­lówkę, którą nosił tył na przód, i wpa­try­wał się we mnie inten­syw­nie.

– Zgu­bić się ze mną to naj­lep­sze, co może ci się przy­da­rzyć, ślicz­notko. Ale w tej chwili mnie to nie inte­re­suje. Chcę tylko iść coś zjeść w dobrym towa­rzy­stwie, a twoje nie jest naj­gor­sze, cho­ciaż zacho­wu­jesz się jak obra­żona księż­niczka.

Skrzy­żo­wa­łam ramiona i wła­śnie mia­łam wal­nąć go pię­ścią, tak jak zro­biła to Jenna, ale wybuch­nął śmie­chem. Brzyd­kie słowo nie zdą­żyło się wydo­być z moich ust.

– To żart! Daj spo­kój, chodź, nie bądź sztywna, obie­cuję, że przy­wiozę cię z powro­tem całą i zdrową. Boże, prze­cież nie chcę, żeby Jenna została bez świad­ko­wej.

Grupa krew­nych Jenny wcho­dziła po olbrzy­mich scho­dach i po chwili kory­tarz wypeł­niły oży­wione roz­mowy, dzięki czemu pomysł Luki, żeby wyjść z domu, już mi się nie wyda­wał taki głupi.

– Wyjdę z tobą pod jed­nym warun­kiem – powie­dzia­łam, patrząc mu w oczy bez cie­nia uśmie­chu.

On za to patrzył na mnie z uśmiesz­kiem cwa­niaka.

– Co tylko zechcesz.

– Ja pro­wa­dzę.

Ku memu zdzi­wie­niu Luki w ogóle nie obcho­dziło, że to ja usia­dłam za kół­kiem jego czar­nego błysz­czą­cego mustanga. Prze­ciw­nie, wyda­wało się, że jest zado­wo­lony, mogąc podzi­wiać wybrzeże. Zbli­żał się zachód słońca, wiał lekki, przy­jemny wie­trzyk.

Jecha­li­śmy w ciszy, która w ogóle nam nie prze­szka­dzała. Podo­bała mi się prze­jażdżka bez celu bocz­nymi dro­gami… Wie­dzia­łam, że Luca powstrzy­my­wał przy mnie swoje instynkty. Nie był typem, który wycho­dzi z dziew­czyną tylko po to, żeby miło spę­dzić czas, ale jego zamiary mnie nie obcho­dziły. W końcu po kil­ku­na­stu minu­tach jazdy bez celu, kiedy zaczęło się już ściem­niać, zatrzy­ma­łam się przy budce z hot dogami obok plaży. Wkoło niej stały sto­liki, zajęte przez dwie pary i mał­żeń­stwo z dwoj­giem małych dzieci.

– Głodna jestem – oświad­czy­łam, wyj­mu­jąc klu­czyki ze sta­cyjki.

Uśmiech­nął się i wysiadł z samo­chodu.

– Nie wie­dzia­łem, że umiesz pro­wa­dzić samo­chód z ręczną skrzy­nią bie­gów – sko­men­to­wał. Zdjął bejs­bo­lówkę i prze­je­chał dło­nią po wło­sach ogo­lo­nych pra­wie na zero, po czym z powro­tem zało­żył czapkę, tył na przód.

– Nie znamy się aż tak dobrze, to nor­malne, że nie wie­dzia­łeś.

Pode­szłam do budki. Jedze­nie zwane śmie­cio­wym pach­niało nie­biań­sko. Zamó­wi­łam hot doga ze wszyst­kimi dodat­kami, frytki i colę. Luca wybrał to samo, tylko że zamiast coli – piwo. Wzię­li­śmy jedze­nie i usie­dli­śmy przy jed­nym ze sto­li­ków. Dziw­nie się czu­łam, sie­dząc tam z bra­tem przy­szłego męża mojej naj­lep­szej przy­ja­ciółki. W dodatku – recy­dy­wi­stą o bar­dzo złej opi­nii. Jed­nak musia­łam przy­znać, że do tej pory zacho­wy­wał się dosyć dobrze.

– Raczej nie obcho­dzą cię te różne diety, co? – powie­dział, wska­zu­jąc na mój talerz ocie­ka­jący tłusz­czem.

– Ćwi­czę – odpo­wie­dzia­łam, wgry­za­jąc się w hot doga. Był pyszny.

Przy­tak­nął, odchy­lił się i patrzył na mnie, pocią­ga­jąc piwo.

– Powie­dzia­łaś, że pra­wie się nie znamy, to może zagramy w dwa­dzie­ścia pytań?

Odło­ży­łam hot doga na talerz i odwró­ci­łam na chwilę wzrok.

Uchwy­ci­łam flirt ukryty w jego pro­po­zy­cji, ale jakaś część mojej świa­do­mo­ści wró­ciła do wspo­mnie­nia sprzed lat. Gra­li­śmy w tę głu­pią grę z Nic­kiem, żeby lepiej się poznać. I to wtedy zro­dziła się mię­dzy nami intym­ność. Dopiero co się pozna­wa­li­śmy.

To wspo­mnie­nie spra­wiło, że o mało nie ucie­kłam stam­tąd, żeby zamknąć się w swoim pokoju, z któ­rego w ogóle nie powin­nam była wycho­dzić. Jed­nak zro­bi­łam to, co nale­żało w tych oko­licz­no­ściach: zamknę­łam na chwilę oczy, wzię­łam głę­boki oddech i sku­pi­łam się na czymś innym.

Przede mną sie­dział przy­stojny chło­pak, który zupeł­nie do mnie nie paso­wał, który tylko wniósłby nowe pro­blemy do mojej i tak już skom­pli­ko­wa­nej sytu­acji. Nie wie­dział, że nie­za­leż­nie od tego, co by powie­dział lub zro­bił, ni­gdy nie sprawi, że będę cho­dzić znowu z głową w chmu­rach. Nicho­las Leister potra­fił to spra­wić jed­nym spoj­rze­niem. Cza­sami za tym wła­śnie tęsk­ni­łam naj­bar­dziej: za jego spoj­rze­niem, jego oczami, wpa­tru­ją­cymi się w moje w ten nie­zwy­kły i nie­po­wta­rzalny spo­sób.

Luca poma­chał mi dło­nią przed twa­rzą, żeby wyrwać mnie z transu. Wró­ci­łam do teraź­niej­szo­ści, sku­pi­łam wzrok na nim, na jego tatu­ażach i zie­lo­nych oczach, prze­peł­nio­nych nad­mierną cie­ka­wo­ścią.

– Pozwolę ci zadać mi jedno pyta­nie – odpo­wie­dzia­łam, żeby nie być nie­sym­pa­tyczną.

Uśmiech­nął się, pogła­skał po bro­dzie i pochy­lił nad sto­li­kiem.

– Jeśli mam tylko jedną szansę, będę musiał przejść od razu do rze­czy – stwier­dził.

Popra­wi­łam się na krze­śle, bo poczu­łam się nie­swojo. To chyba był pierw­szy raz od mie­sięcy, kiedy byłam sama z chło­pa­kiem i czu­łam w żołądku nie­przy­jemny ucisk, jak­bym robiła coś złego.

– Wyj­dziesz ze mną jutro wie­czo­rem?

Pyta­nie było jasne, a moja odpo­wiedź jesz­cze jaśniej­sza.

– Nie.

To byłam ja, zwię­zła i wyra­ża­jąca się jasno. Wię­cej, wsta­łam od sto­lika – już mi prze­szła ochota na jedze­nie – ale on chwy­cił mnie za nad­gar­stek, zmu­sza­jąc, bym stała obok niego i patrzyła mu w twarz.

– Dla­czego nie?

– Bo nie mogę.

Spoj­rzał na mnie ze zdzi­wie­niem.

– Nie możesz? Co to w ogóle za odpo­wiedź?

Poru­szy­łam się nie­spo­koj­nie, ale on na­dal trzy­mał mnie za nad­gar­stek.

– Nie chcę – przy­zna­łam, wpa­tru­jąc się w jego prawe ramię.

Minęło kilka sekund, zanim się ode­zwał.

– Rozu­miem… Na­dal go kochasz – bar­dziej stwier­dził, niż zapy­tał. Wyrwa­łam mu rękę i zro­bi­łam krok w tył.

– To nie twoja sprawa, sły­sza­łeś?

Uniósł ręce do góry i się zaśmiał.

– Noah, chcia­łem cię tylko spy­tać, czy pój­dziesz ze mną pobie­gać, OK? To chyba nic złego… Sły­sza­łem, że masz cha­rak­te­rek, ale że aż taki… – moje spoj­rze­nie ostrze­gło go, żeby nie drą­żył tematu. – Kiedy zaj­dzie słońce i nie będzie tak gorąco. Ucie­kli­by­śmy z tego wariat­kowa, jakie tam na pewno będzie jutro. Ma przy­je­chać jesz­cze wię­cej gości. Weź, ja tylko szu­kam pre­tek­stu, żeby uciec z tego domu, nic wię­cej. Prze­stań już się boczyć, możesz się kochać, w kim chcesz, mnie to nic nie obcho­dzi.

Ta prze­mowa spra­wiła, że ponow­nie zasta­no­wi­łam się nad jego prośbą.

Pobie­gać… czemu nie… To nudne, nudne i nie­zbyt intymne zaję­cie, poza tym kto zapra­sza kogoś na wspólne bie­ga­nie z innym zamia­rem niż po pro­stu bie­ga­nie w towa­rzy­stwie? Będę spo­cona i będę wyglą­dać okrop­nie, więc chyba nie ma żad­nego zagro­że­nia…?

– Tylko pobie­gać? – spy­ta­łam i prze­klę­łam się w duchu za ten nie­pewny gło­sik, który w ogóle do mnie nie nale­żał.

Luca lekko uniósł brwi, wypu­ścił mój nad­gar­stek i przy­tak­nął, zmu­sza­jąc pełne wargi do uśmie­chu.

– Tylko pobie­gać.

Wes­tchnę­łam w duchu i usia­dłam, żeby pocze­kać, aż on skoń­czy jeść.

Póź­niej gada­li­śmy o weselu i o jakichś bzdu­rach bez zna­cze­nia, ale mimo to nie mogłam unik­nąć uczu­cia, że odkry­łam się przed nim. Cho­lera, pozwo­li­łam mu zoba­czyć swoją nie­pew­ność, którą od mie­sięcy sta­ra­łam się ukry­wać.

Bra­ko­wało już tylko pół­tora dnia do ślubu. Byli­śmy razem pobie­gać, tak jak mnie o to pro­sił. Ku memu zdzi­wie­niu oka­zało się, że wcale nie było to takie straszne. On zało­żył słu­chawki, ja zało­żyłam swoje i bie­gli­śmy jedno obok dru­giego aż do portu i z powro­tem do domu, plażą. W ten dys­kretny spo­sób ucie­kli­śmy z domu, gdy tam wciąż napły­wali nowi goście i pra­wie wszyst­kie pokoje już się zapeł­niły. Rodzice Jenny poja­wili się poprzed­niego wie­czora i w końcu czu­łam się swo­bod­niej, kiedy zosta­wia­łam przy­ja­ciółkę już nie cał­kiem samą. Jej matka była uro­dzoną gospo­dy­nią i oby­dwoje z mężem wyglą­dali na szczę­śli­wych wśród tylu przy­ja­ciół i krew­nych, któ­rzy przy­byli, by razem świę­to­wać zamąż­pój­ście ich naj­star­szej córki.

W tam­tej chwili byłam na skraju wytrzy­ma­ło­ści fizycz­nej, Luca nale­gał, żeby tym razem zwięk­szyć dystans, ale nogi odma­wiały mi posłu­szeń­stwa. Gro­ziły, że z powro­tem już nie pobie­gną, a co naj­wy­żej pójdą wol­nym kro­kiem.

– Dawaj, do przodu! – zakrzyk­nął ten cwa­nia­czek, bie­gnąc tyłem, żeby móc na mnie patrzeć i jed­no­cze­śnie wyśmie­wać się ze mnie. Poka­za­łam mu środ­kowy palec, ale musia­łam się zatrzy­mać, żeby napić się wody i zła­pać oddech. Za kilka godzin zapad­nie zmrok, mamy wtedy być wyką­pani i odświęt­nie ubrani na kola­cję z resztą gości. Ojciec Jenny zamó­wił cate­ring na te wszyst­kie dni, które miały być jed­nym, nie­koń­czą­cym się ban­kie­tem. W ogro­dzie zain­sta­lo­wano namiot, w któ­rym ser­wo­wano jedze­nie o każ­dej porze dnia i nocy. Dom Tavi­shów stał się pię­cio­gwiazd­ko­wym hote­lem. Wszy­scy wyda­wali się zachwy­ceni.

– Co, wymię­kasz?

Powoli wypu­ści­łam powie­trze i pola­łam sobie głowę wodą. Różowa koszulka, którą mia­łam na sobie, cała się zmo­czyła, ale przy­naj­mniej spłu­ka­łam z sie­bie część potu, który pokry­wał mój brzuch i piersi. Wytar­łam sobie twarz ręką i posta­no­wi­łam wró­cić mar­szem. Zmu­si­łam już swoje ciało do wystar­cza­ją­cego wysiłku tego popo­łu­dnia.

– Sam bie­gnij, zło­mie!

Pokrę­cił głową, zatrzy­mał się i wró­cił do miej­sca, gdzie sta­nę­łam.

– Myśla­łem, że twoja odpor­ność wzro­sła, księż­niczko. Zawio­dłem się na tobie.

– Zamknij się.

Zaczę­li­śmy wspólny marsz chod­ni­kiem w stronę domu Jenny. Szli­śmy dłu­gim wej­ściem pod górę, w oddali szybko zacho­dziło słońce, bar­wiąc niebo na nie­wia­ry­godne kolory.

– Już nie­długo wielki dzień. Dener­wu­jesz się? – spy­tał Luca. Robił wła­śnie to, co ja przed chwilą, czyli wyle­wał sobie na głowę resztkę wody z butelki. Otrzą­snął się. Kro­ple wody zmie­sza­nej z potem spa­dły na moje ciało i twarz. Ode­pchnę­łam go łok­ciem, a on uśmiech­nął się jak idiota…

– To nie ja biorę ślub, Luca – odpar­łam z uda­waną obo­jęt­no­ścią.

Te krót­kie roz­mowy, które odby­li­śmy przez ostat­nie dwa dni, nie pozo­sta­wiały wąt­pli­wo­ści, że pewien temat jest zaka­zany. Cho­ciaż, bio­rąc pod uwagę, że ślub zbli­żał się wiel­kimi kro­kami, rozu­mia­łam jego rosnącą cie­ka­wość.

– Jesteś świad­kową… Masz ważną rolę – stwier­dził, patrząc przed sie­bie.

Nie odpo­wie­dzia­łam, ale ner­wo­wość, którą tłu­mi­łam w sobie w tych dniach, nagle wypeł­zła na powierzch­nię, wykrę­ca­jąc mój żołą­dek na drugą stronę. Nie chcia­łam pytać Jenny, kiedy Nick przy­je­dzie, nie mia­łam nawet pew­no­ści, czy nie pojawi się tuż przed samym ślu­bem… przed samiuś­kim momen­tem, w któ­rym nasi przy­ja­ciele zawrą zwią­zek mał­żeń­ski. Jak dla mnie byłoby tak nawet lepiej: na samą myśl, że mam go ponow­nie zoba­czyć, cała się trzę­słam.

W tym wła­śnie momen­cie obok nas prze­je­chał samo­chód tak szybko, że Luca odsu­nął mnie od jezdni.

– Zło­mie jeden! – krzyk­nął, ale czarny lexus był już tylko ciem­nym punk­tem na końcu drogi.

Poczu­łam coś dziw­nego w żołądku i nagle zapra­gnę­łam już być w domu.

5. Nick

5

Nick

Była szó­sta po połu­dniu, a ja na­dal tkwi­łem w Nowym Jorku. Sekre­tarka, która zarzą­dzała moim kalen­da­rzem, przez pomyłkę umó­wiła mnie z dwoma nadę­tymi dup­kami, któ­rzy tylko zmar­no­wali mój czas.

Musia­łem przez dwie godziny odpo­wia­dać na ich debilne pyta­nia, a kiedy wresz­cie zakoń­czy­łem to spo­tka­nie, zamkną­łem się w gabi­ne­cie. Zer­k­ną­łem na zega­rek i zda­łem sobie sprawę, że dotrę tam póź­niej, niż zamie­rza­łem. Wyru­szać w kie­runku Hamp­tons tuż przed godzi­nami szczytu zakra­wało na sza­leń­stwo, ale nie mogłem już dłu­żej tego odkła­dać.

Steve cze­kał na mnie przy wyj­ściu.

– Nicho­las – powie­dział, prze­chy­la­jąc głowę i bio­rąc ode mnie nie­wielką walizkę.

– Jak sytu­acja na dro­dze, Steve? – zapy­ta­łem, czu­jąc, że wibruje mi tele­fon.

Zigno­ro­wa­łem to i wsia­dłem do samo­chodu, zają­łem przed­nie miej­sce pasa­żera. Potrze­bo­wa­łem paru minut, żeby zamknąć oczy i uspo­koić mętlik, który mia­łem w gło­wie.

– Jak zawsze – odparł Steve, sado­wiąc się za kie­row­nicą i rusza­jąc w stronę wschod­niej czę­ści mia­sta. Mie­li­śmy przed sobą ponad dwie godziny drogi, zakła­da­jąc, że nie będzie aż takiego ruchu.

Steve stał się ostat­nio moją prawą ręką: dbał o to, żebym doje­chał na czas w umó­wione miej­sce, odpo­wia­dał za moje bez­pie­czeń­stwo i poma­gał mi we wszyst­kim, czego aku­rat potrze­bo­wa­łem. Pra­co­wał dla naszej rodziny, odkąd mia­łem sie­dem lat. Jako jedna z nie­wielu osób naprawdę dobrze mnie znał i wie­dział, kiedy można ze mną roz­ma­wiać, a kiedy należy zacho­wać mil­cze­nie. Lepiej niż kto­kol­wiek inny rozu­miał, z czym przyj­dzie mi się zmie­rzyć w naj­bliż­szych dniach. Poczu­łem wdzięcz­ność, kiedy włą­czył muzykę relak­sa­cyjną, nie za wolną, ale też nie­zbyt żwawą, aku­rat w ryt­mie sprzy­ja­ją­cym temu, bym ugrun­to­wy­wał w sobie prze­ko­na­nie, że nie stracę głowy na tym ślu­bie. Tak, zacho­wam kon­trolę nie tylko nad swoim cha­rak­te­rem, ale też nad wszyst­kim, co mogłoby zagro­zić zbu­rze­niem wieży z kości sło­nio­wej. Tej wieży, tak wyso­kiej i nie­do­stęp­nej… nie­do­stęp­nej dla wszyst­kich, a tym bar­dziej – dla niej, w któ­rej zdą­ży­łem się zamknąć.

Po pół­to­rej godziny zatrzy­ma­li­śmy się na tan­ko­wa­nie na jakiejś samot­nej sta­cji ben­zy­no­wej przy dro­dze. Po tym, jak pozwo­li­łem sobie chwilę się zdrzem­nąć, zaczy­na­łem teraz odczu­wać nara­sta­jący nie­po­kój, więc zde­cy­do­wa­łem, że zamie­nimy się miej­scami i ja dalej popro­wa­dzę. Steve wyda­wał się nie mieć nic prze­ciwko. Poza tym poczu­łem nagłą potrzebę roz­mowy o czym­kol­wiek.

Jecha­łem tro­chę szyb­ciej, niż dopusz­czały ogra­ni­cze­nia pręd­ko­ści, gawę­dzi­li­śmy o ostat­nim meczu Knick­sów z Laker­sami i tym spo­so­bem, zanim się zorien­to­wa­li­śmy, już byli­śmy w Hamp­tons.

Wjeż­dża­jąc do tej czę­ści stanu Nowy Jork, z którą wią­za­łem tyle wspo­mnień, poczu­łem mie­sza­ninę emo­cji. Moi rodzice kupili tu dom przy plaży, a wła­ści­wie dostali go w pre­zen­cie ślub­nym. Nie był duży, nie umy­wał się do tutej­szych rezy­den­cji, ale pamię­ta­łem te let­nie mie­siące, które spę­dza­li­śmy w nim wszy­scy troje razem.

Trzeba od razu powie­dzieć, że nie było ich wiele, ale – o ile mnie pamięć nie myli – ten dom był jed­nym z nie­wielu miejsc, w któ­rych byli­śmy rodziną. Ojciec uczył mnie sur­fo­wać na pla­żach w Mon­tauk, a ja sta­ra­łem się robić to jak naj­le­piej, żeby dać mu powód do dumy.

Z głową pełną tych i jesz­cze innych bole­snych wspo­mnień wje­cha­łem na drogę pro­wa­dzącą do domu rodzi­ców Jenny. Po tym, jak ode­szła matka, ojciec co roku przy­wo­ził mnie do Hamp­tons na tydzień, który spę­dza­li­śmy z Tavi­shami. To tam cało­wa­łem się po raz pierw­szy… Boże, byłem taki zde­ner­wo­wany, a Jenna zupeł­nie spo­kojna. Dla niej to był tylko zwy­kły eks­pe­ry­ment, a ja mia­łem ochotę uciec, gdzie pieprz rośnie.

To było pod jed­nym z tych wiel­kich drzew rosną­cych w ogro­dzie na tyłach domu. Bawi­li­śmy się w berka i kiedy ją zła­pa­łem, przy­trzy­mała mnie za koszulę i zmu­siła, bym ukrył się z nią za gru­bym pniem.

– Musisz to zro­bić teraz, Nick; ina­czej będzie już za późno.

W tam­tym momen­cie nie mia­łem zie­lo­nego poję­cia, co ją nagle napa­dło, i dopiero po latach dowie­dzia­łem się, że w cie­niu dokład­nie tego samego drzewa ojciec Jenny oświad­czył się jej matce. Jenna usły­szała o tym wła­śnie tam­tego dnia i dla­tego posta­no­wiła wypu­ścić na świa­tło dzienne tę małą roman­tyczną marzy­cielkę, którą zwy­kle tak upar­cie sta­rała się w sobie tłu­mić. Jej zda­niem ten poca­łu­nek był obrzy­dliwy…

Pogrą­żony w tych wspo­mnie­niach doci­sną­łem pedał gazu. Byłem tak nie­obecny, że spóź­ni­łem się z wdep­nię­ciem hamulca na widok jakiejś pary, która naj­wy­raź­niej wybrała się na prze­chadzkę środ­kiem drogi. Byli ubrani w stroje spor­towe i kiedy samo­chód prze­mknął tuż koło nich, pokry­wa­jąc ich chmurą kurzu tuż za moją szybą, poczu­łem w żołądku nie­przy­jemny ucisk. Spoj­rza­łem w lusterko wsteczne i ucisk prze­szedł w dreszcz.

6. Noah

6

Noah

Wyszłam spod prysz­nica, zosta­wia­jąc za sobą olbrzy­mią chmurę pary wod­nej. Byłam w łazience dłu­żej, niż wypada, ale alter­na­tywą było mieć mię­śnie napięte jak struny gitary.

Wychy­li­łam się przez okno owi­nięta w ręcz­nik i zoba­czy­łam, że w ogro­dzie za domem aż roi się od ludzi. Wszy­scy ubrani byli na biało, co było pomy­słem ojca Jenny. Pomysł pocztą pan­to­flową dotarł do wszyst­kich gości, czego skut­kiem była biała kola­cja w hoł­dzie dla pań­stwa mło­dych.

Kiedy dotar­li­śmy do domu spo­ceni i śmier­dzący, natknę­łam się na zato­pio­nych w uści­sku Liona i Jennę, zaraz przy scho­dach wej­ścio­wych. On zdaje się dopiero przy­je­chał, ona była już gotowa do kola­cji.

Lion ni­gdy nie sko­men­to­wał mojego roz­sta­nia z Nicho­la­sem, wię­cej, sta­now­czo odma­wiał bycia uczest­ni­kiem cze­go­kol­wiek, co miało zwią­zek z naszym zerwa­niem. Była taka chwila, wkrótce po roz­sta­niu, kiedy nale­ga­łam na bied­nego Liona, żeby dał mi nowy numer Nicka. Nie było spo­sobu, żeby go prze­ko­nać, a Jenna sekun­do­wała mu w utrzy­my­wa­niu pozy­cji moż­li­wie neu­tral­nej. Żadne z nich dwojga ni­gdy nie roz­ma­wiało przy mnie o Nicku, chyba że cho­dziło o wspar­cie, kiedy naj­bar­dziej go potrze­bo­wa­łam.

Dla­tego chwile, które spę­dza­łam z Lio­nem, ogra­ni­czyły się do tych, w któ­rych towa­rzy­szył Jen­nie.

Ode­rwa­łam się od okna i zaczę­łam w pośpie­chu ubie­rać. Nie mia­łam żad­nej bia­łej sukienki oprócz pla­żo­wej, dla­tego zało­ży­łam białą spód­nicę, która się­gała nieco powy­żej kolan, i obci­słą koszulkę na ramiącz­kach tego samego koloru. Wytar­łam włosy ręcz­ni­kiem, żeby nie ska­py­wała z nich woda, i zosta­wi­łam je wil­gotne. Bryza wie­jąca od oce­anu wysu­szy je w kilka minut.

Kiedy zeszłam po scho­dach, zmie­rza­jąc pro­sto do ogrodu, gdzie było całe towa­rzy­stwo, dzwo­nek do drzwi zatrzy­mał mnie przy balu­stra­dzie. Jenna była na zewnątrz z przy­ja­ciółmi i rodziną, dom wyda­wał się opusz­czony, nie licząc kel­ne­rów, któ­rzy wcho­dzili do kuchni i z niej wycho­dzili, nio­sąc bie­sia­du­ją­cym w ogro­dzie tace pełne owo­ców morza.

Pode­szłam do drzwi i powta­rza­jąc tę samą sekwen­cję czyn­no­ści, którą wyko­ny­wa­łam, odkąd zaczęli przy­jeż­dżać goście, otwo­rzy­łam i zmu­si­łam usta do powi­tal­nego uśmie­chu.

Uśmiech zamarł mi jed­nak na ustach, kiedy zoba­czy­łam Steve’a, naj­bliż­szego współ­pra­cow­nika Nicka. Wyglą­dał na rów­nie zdzi­wio­nego jak ja, choć już po chwili przy­wi­tał się ze mną kor­dial­nie. Żołą­dek mi się ści­snął, gdy zoba­czy­łam go tak nagle przed sobą, trzy­ma­ją­cego w rękach walizkę z mono­gra­mem.

Serce w pier­siach waliło mi jak osza­lałe, gdyż w tle zoba­czy­łam męż­czy­znę ubra­nego w gar­ni­tur. Wysia­dał z czar­nego lexusa, miał ciemne oku­lary i tele­fon przy­ci­śnięty do lewego ucha. Nick zdjął oku­lary i powie­dział coś oschle oso­bie po dru­giej stro­nie linii. Nasze spoj­rze­nia się spo­tkały, a ja bałam się, że zemdleję.

Był tak odle­gły… Obciął włosy, nie nosił ich już potar­ga­nych, jak zapa­mię­ta­łam z naszych wspól­nych poran­ków. Teraz były krót­kie i przy­cze­sane, co nada­wało mu wygląd poważny, nawet nieco groźny. Gar­ni­tur pod­kre­ślał jego nową rolę przed­się­biorcy. Na jed­nym ramie­niu miał mary­narkę, dwa górne guziki koszuli odpięte i rękawy zawi­nięte powy­żej łok­cia, co pozwa­lało widzieć opa­lone przed­ra­miona, dużo bar­dziej umię­śnione, niż pamię­ta­łam.

To wszystko zauwa­ży­łam w kilka sekund, gdy jego oczy tak inten­syw­nie wpa­try­wały się we mnie, że musia­łam odwró­cić wzrok. Gapi­łam się w pod­łogę, żeby odzy­skać rów­no­wagę po szoku, jaki prze­ży­łam, widząc go znów.

Kiedy ponow­nie pod­nio­słam wzrok, już na mnie nie patrzył. Poże­gnał się z osobą, z którą roz­ma­wiał i scho­wał tele­fon do kie­szeni, a następ­nie pod­szedł do drzwi, w któ­rych sta­łam.

Wstrzy­ma­łam oddech. Nie wie­dzia­łam, co robić, co powie­dzieć, kiedy sta­nął przede mną. Przez te dwie krót­kie sekundy, zanim omi­nął mnie, by wejść do domu, nie oglą­da­jąc się za sie­bie, czu­łam, jak­bym znowu umarła. To zupeł­nie tak, jak­bym mie­sią­cami, latami cho­dziła po pustyni i nagle zoba­czyła przed sobą źró­dło wody…, żeby po chwili zdać sobie sprawę, że to była tylko fata­mor­gana, miraż igra­jący z tą resztką zdro­wego roz­sądku, jaka jesz­cze mi została.

Na szczę­ście poja­wiła się Jenna i mnie ura­to­wała. Dopiero kiedy usły­sza­łam, że Nicho­las i Steve znik­nęli w kory­ta­rzu na górze, mogłam wejść z powro­tem do domu. Pospiesz­nie dołą­czy­łam do innych gości w ogro­dzie. Chcia­łam wmie­szać się w tłum, znik­nąć stam­tąd, chcia­łam, żeby pochło­nęła mnie zie­mia.

Żało­wa­łam tego potwor­nego błędu, jaki popeł­ni­łam, przy­jeż­dża­jąc tam. Wiem, Jenna była moją naj­lep­szą przy­ja­ciółką, ale ta sytu­acja mnie prze­ra­stała. Minęło tyle mie­sięcy, a wystar­czyło jedno jego spoj­rze­nie, żebym padła na zie­mię.

Po jakichś dzie­się­ciu minu­tach zoba­czy­łam, jak scho­dzi po scho­dach, gawę­dząc z narze­czo­nymi. Był jedyną osobą, która posta­no­wiła nie dosto­so­wać się do obo­wią­zu­ją­cego bia­łego stroju. Pozo­stał ubrany tak, jak przy­je­chał, w ciemne spodnie od gar­ni­turu i błę­kitną koszulę z pod­wi­nię­tymi ręka­wami, tylko teraz bez kra­wata. Poczu­łam prze­szy­wa­jący ból… Był taki przy­stojny.

Zaraz wmie­szał się w tłum. Wiele osób pode­szło do niego, żeby się przy­wi­tać, a on roz­ma­wiał z każ­dym, trzy­ma­jąc dystans, lecz zacho­wu­jąc się ele­gancko, jak zawsze.

Potem zoba­czy­łam, jak roz­ma­wia z Lucą i Lio­nem, i zro­zu­mia­łam, że jestem tu sama: to nie było moje miej­sce, oni nie byli moimi przy­ja­ciółmi… Tylko Jenna mnie kochała, tego byłam pewna. Zro­biło mi się tak okrop­nie smutno, że musia­łam użyć całej siły woli, żeby się nie roz­pła­kać. Pod­ję­łam decy­zję, że ponie­waż i tak już nic nie mogę zro­bić, a raczej cof­nąć tego, co zro­bi­łam, wezmę się w garść i prze­łknę jakoś wszystko, co do niego czuję. Może czas ule­czył już rany, może prze­stał mnie nie­na­wi­dzić, może będziemy mogli zacho­wy­wać się jak doro­śli i zwra­cać się do sie­bie z sza­cun­kiem… A może nawet kie­dyś zosta­niemy przy­ja­ciółmi?

Wiem, to brzmiało śmiesz­nie, ale wie­dzia­łam, że albo będę w to wie­rzyć, albo rzucę się z bal­konu. Dru­gie roz­wią­za­nie, choć bar­dzo mnie nęciło, z pew­no­ścią nie popra­wi­łoby mojej sytu­acji. Odda­łam się więc roz­mo­wie z gośćmi, by się roz­luź­nić. Jeśli będę się od niego trzy­mać z daleka, nie musi stać się nic złego. Nie będę pod­da­wać wła­snego serca nie­zno­śnym tor­tu­rom.

Rodzice Jenny przed­sta­wili mi przy­ja­ciela rodziny, wspól­nika Grega, który w bar­dzo uprzejmy spo­sób zajął mnie kon­wer­sa­cją na temat moich stu­diów i tego, czym chcę się zaj­mo­wać w przy­szło­ści. Od razu było widać, że to ktoś ważny, dla­tego ucie­szy­łam się, kiedy dał mi swoją wizy­tówkę. Nie mia­łam żad­nego pomy­słu na swoją przy­szłość, toteż im wię­cej mogłam mieć moż­li­wo­ści, tym lepiej.

Nie podej­rze­wa­łam jed­nak, że Lin­coln Baxwell był przy­ja­cie­lem Nicho­lasa Leistera. Gawę­dzi­li­śmy sobie miło, kiedy pan Baxwell pod­niósł rękę, aby zawo­łać kogoś, kto znaj­do­wał się za mną. Kiedy się odwró­ci­łam, przede mną stał Nicho­las.

Przy­wi­tali się uści­skiem dłoni, a kiedy Baxwell zaczął mnie przed­sta­wiać, zauwa­ży­łam pul­su­jącą na szyi Nicka żyłę. Nie­wiele razy widzia­łam go tak spię­tego. Tak więc to ja musia­łam pro­wa­dzić kon­wer­sa­cję.

– Znamy się już, panie Baxwell – powie­dzia­łam, nie­na­wi­dząc sie­bie samej za drże­nie głosu, które zdra­dziło, jak bar­dzo czuję się nie­swojo i nie­pew­nie.

Baxwell uśmiech­nął się i patrzył to na mnie, to na niego. Nicho­las wytrzy­mał moje spoj­rze­nie przez kilka sekund. Zabo­lał mnie ozię­bły spo­sób, w jaki rzu­cił:

– Naprawdę? Znamy się? – spy­tał, nie odry­wa­jąc wzroku od mojej twa­rzy. Dreszcz prze­biegł mi po ple­cach, kiedy znowu usły­sza­łam jego niski głos, który na­dal towa­rzy­szył mi w snach, ten głos, który tyle razy powta­rzał mi „kocham cię”, który tyle razy szep­tał mi do ucha czułe słówka.

Jego wzrok hip­no­ty­zo­wał mnie, led­wie mogłam otwo­rzyć usta.

– Przy­po­mi­nasz mi kogoś, kogo, jak mi się wydaje, zna­łem jakiś czas temu… – sko­men­to­wał tonem zim­nym i bez­oso­bo­wym.

Skło­nił głowę w stronę przy­ja­ciela, odwró­cił się i odszedł do innej grupki ludzi.

W mojej gło­wie roz­legł się hałas. To moje serce z hukiem roz­trza­skało się o zie­mię.

Następ­nego dnia obu­dzi­łam się o świ­cie. Pra­wie nie zmru­ży­łam oka przez całą noc, nie mogłam spać… Dzień, w któ­rym wszystko zepsu­łam, ten prze­klęty dzień, kiedy zro­bi­łam coś, czego na­dal nie rozu­miem, znów odtwa­rzał się w mojej gło­wie.

„Nic już nie możesz zro­bić”.

„Nie jestem w sta­nie nawet patrzeć ci w twarz”.

„To koniec”.

W mojej pamięci zapi­sał się wyraz twa­rzy Nicho­lasa, kiedy zro­zu­miał, że zro­bi­łam to z Micha­elem. Nawet nie mogłam w myśli wymó­wić jego imie­nia, żeby nie czuć się winna.