Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Nasze szczęśliwe czasy to powieść o odkupieniu. Gong Ji-young przedstawia historię związku Yun-su – młodego człowieka skazanego na karę śmierci i Yu-jeong – pięknej, bogatej kobiety, której pełne cierpienia życie naznaczone zostało piętnem seksualnego i psychicznego znęcania. Jej pogarda dla matki i obojętność wobec reszty świata czynią ją wyobcowaną ze społeczeństwa i izolują od jakiejkolwiek szansy na szczęście.
Yu-jeong ma również ciotkę – siostrę zakonną Monikę, która od 30 lat odwiedza skazańców, rozmawia z nimi i próbuje resocjalizować. Pewnego dnia ciotka doprowadza do spotkania Yu-jeong i Yun-su. Kiedy młodzi odkrywają, że jest coś, co ich łączy (smutek), pojawia się między nimi wyjątkowe uczucie. Uczucie, które może rozwijać się w krótkim czasie przeznaczonym na spotkania raz w tygodniu. Czy nauczą się czegoś od siebie? Jak miłość odmieni ich życie?
Nasze szczęśliwe czasy to opowieść o miłości, która daje coś w rodzaju osobistego zbawienia, coś, czego nie sposób zapomnieć.
Gong Ji-yong (ur. 31 stycznia 1963 roku) jest jedną z najbardziej znanych współczesnych pisarek koreańskich. Już na studiach zaczęła interesować się pisarstwem. Jako studentka w latach 80., kiedy w Korei odbywały się liczne demonstracje studenckie przeciwko rządom, brała udział w protestach, które następnie opisała w swojej pierwszej książce Poranek. Wiele jej powieści porusza problemy kobiet oraz kwestie dyskryminacji niepełnosprawnych. Gong Ji-yong jest laureatką wielu prestiżowych nagród.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 280
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Gong Ji-young
Nasze szczęśliwe czasy
Gong Ji-young
Naszeszczęśliweczasy
Z koreańskiego przełożyła
Marzena Stefańska-Adams
Ojcze, wybacz im,bo nie wiedzą, co czynią.
Jezus, przestępca z wyrokiem, lat 33, na chwilę przed egzekucją
Harlem istnieje tam jako boski akt oskarżenia przeciwko miastu Nowy Jork oraz ludziom mieszkającym i pracującym w jego centrum. Burdele Harlemu oraz wszystkie ich prostytutki i gangi narkotykowe, a także cała reszta, to lustrzane odbicie mnóstwa rozwodów i przestępstw popełnianych na Park Avenue pod uprzejmym i eleganckim pozorem; są bożym komentarzem na temat całego naszego społeczeństwa*.
— Thomas Merton
* Przekład Marzena Stefańska-Adams.
Niebieska karteczka 1
Opowiem wam teraz moją historię, a dotyczy ona morderstwa. Jest to również historia rodziny, w której krzyki, wrzaski, razy i przekleństwa były chlebem powszednim. To także dzieje nieszczęśliwego człowieka, który wierzył, że nie ma powodu, aby nie być szczęśliwym – oto moja historia. W dniu, w którym wszystko się zaczęło, zmarły trzy osoby – dziecko i dwie kobiety.
Byłem przekonany, że jedna z tych kobiet nie miała prawa żyć, że zasługiwała na śmierć. A to, że dodatkowo była bardzo bogata, przypominało mi ubieranie robactwa w jedwab. Gdybym mógł wykorzystać jej pieniądze, spożytkowałbym je na dobry cel i pomógł komuś na tym niesprawiedliwym i nieszczęsnym świecie.
Była jeszcze druga kobieta, która przez całe swoje życie nie miała nic swojego. Inni ludzie wszystko jej odebrali – i właśnie ta kobieta umierała. Gdybym tylko dysponował trzema milionami wonów, uratowałbym ją. Ale w tamtej chwili nie byłem w stanie zebrać takiej sumy, a ona z każdym dniem była coraz bliżej śmierci. I chociaż nie wiedziałem, ani czy niebo naprawdę istnieje, ani ile czasu się w nie wpatrywałem, to zakładałem, że gdyby istniało, wówczas ktoś tam, na górze, zrozumiałby mnie i potraktował sprawiedliwie. Sprawiedliwie.
Rozdział 1
Padający śnieg powoli przechodził w deszcz. Ulice zalało mgliste, niebieskawe światło, a ciężkie od wody niebo wisiało nisko nad ziemią, przesłaniając horyzont. Kiedy zegar wybił piątą, włożyłam płaszcz i wyszłam z mieszkania. Samochody na parkingu stały w rządku niczym groby na cmentarzu, a migoczące w oknach po przeciwnej stronie ulicy żółte światełka sprawiały wrażenie nieosiągalnych gwiazd. Korony drzew, które już dawno zgubiły wszystkie liście, przypominały oddzielające mieszkania biedoty od rezydencji bogaczy ogrodzenie z drutu kolczastego. Zanim wsiadłam do samochodu, przystanęłam na chwilę i uważnie popatrzyłam przed siebie. W oddali, w gasnącym świetle zmierzchu, zobaczyłam bloki, które przypominały proste, równe mury przysłaniającej chmury fortecy.
Na zamarzniętą ulicę spadł lekki zimowy deszcz. Wsiadłam do samochodu i włączyłam światła. Gdy tylko to zrobiłam, zobaczyłam w ich blasku strugi deszczu. Pomrokę wieczoru przecinały jedynie radosne, kolorowe światła wylewające się z ulicznych latarni oraz sklepowych witryn – a może deszcz padał tylko tam, gdzie docierało światło? Tak naprawdę nie było do końca wiadomo, co na nas kapało.
Zadzwonił do mnie doktor No i powiedział, że ciotka Monika miała zapaść i znowu trafiła do szpitala. Tym razem rokowania nie były najlepsze. Lepiej bądź gotowa, powiedział. Musiałam więc przygotować się na odejście kolejnej osoby. Włączając silnik auta, wyobraziłam sobie twarz Yun-su: okulary w czarnych, rogowych oprawkach, blada cera, która sprawiała wrażenie wypłowiałej, czerwone, młodzieńcze usta i mały dołeczek, który pojawiał się w jednym policzku, kiedy jego właściciel lekko się uśmiechał. Tak naprawdę wcale nie chciałam go pamiętać; spędziłam wiele bezsennych nocy, próbując wyrzucić go ze swojej pamięci. Nocy, podczas których nie mogłam zasnąć bez kieliszka mocnego alkoholu. I szarych poranków, kiedy z płytkiego snu budziło mnie niejasne uczucie, że ktoś zaciska dłonie na moim gardle.
Wtedy zazwyczaj wciskałam twarz w poduszkę i czekałam na łzy, ale potrafiłam wydobyć z siebie tylko dziwny jęk. Bywały dni, kiedy myślałam: Dobrze, lepiej jest pamiętać, pamiętać to wszystko, pamiętać każdy detal, ale te dni kończyły się pijackim snem na kanapie.
Po śmierci Yun-su pierwszą, która pojawiała się w mojej głowie każdego ranka, tuż po przebudzeniu, była myśl, że odtąd moje życie nigdy nie będzie już takie jak dawniej. Wszystko wywróciło się do góry nogami, tak samo jak na początku naszej znajomości. Ale odkąd go poznałam, zyskałam pewność co do dwóch rzeczy: że nigdy więcej nie targnę się na swoje życie i że to był zarówno jego ostatni dar, jak i przekleństwo, które mi pozostawił.
Tak jak po zmierzchu deszcz widać jedynie w świetle reflektorów samochodu, tak na tym świecie istnieje wiele rzeczy, które giną w ciemnościach. To właśnie on mnie tego nauczył: Jeśli coś jest niewidoczne, nie znaczy, że nie istnieje. Kiedy go spotkałam, przebrnęłam przez moją własną ciemność, czającą się we mnie jak śmierć i dowiedziałam się, czym ona była. Gdyby nie on, nigdy bym nie zauważyła pewnych rzeczy i nigdy nie zdałabym sobie sprawy z tego, że to, co uważałam za ciemność, było tak naprawdę oślepiającą jasnością. Nadal myślałabym, że wiem wszystko, i nie dowiedziałabym się, że wewnątrz mnie istnieje nie ciemność, ale światło tak jasne, że oczy nie mogą go znieść. To dzięki Yun-su zrozumiałam, że jeśli potrafimy szczerze pokochać, to od tego właśnie momentu dzielimy boski wymiar chwały.
Yun-su już nie ma, ale nadal jestem wdzięczna Bogu za to, że dał mi szansę poznania go.
Prowadziłam samochód w strugach deszczu. Na drodze tworzył się korek, ale ja się nie spieszyłam. Wszyscy próbowali gdzieś dotrzeć. Wszyscy musieli gdzieśbyć, nieważne gdzie. Niczym odległe wspomnienie przez głowę przemknęła mi myśl: Czy ktokolwiek z nich wie, dokąd zmierza? Tamtego dnia miałam wrażenie, jakby na drodze prawie nie było samochodów, a neony wstrzymały oddech. Przede mną, w górze, zapaliło się czerwone światło – wyglądało jak świecące nad dachami posuwających się w deszczu aut słońce. Wszystkie samochody zatrzymały się jednocześnie. Mój także.
Przez ile dróg musi człowiek przejść,
Zanim człowiekiem go nazwiesz?
Przez ile mórz biały gołąb przeleci,
Nim wreszcie na piasku zaśnie?
Z ilu wystrzelić dział trzeba jeszcze,
Nim będą zakazane na zawsze?
Odpowiedź, przyjacielu, niesie wiatr,
Odpowiedź jest w wietrze.
Przez ile lat musi góra ta stać,
Nim fale zmyją ją morskie,
Jak wiele czasu ludzie giąć będą kark,
Nim doczekają wolności?
I ile jeszcze razy ludzie głowy odwracać będą,
Udając, że nie widzą nic?
Odpowiedź, przyjacielu, niesie wiatr,
Odpowiedź jest w wietrze.
Jak wiele razy musi człowiek wznieść wzrok,
Zanim choć nieba dojrzy strzęp,
Jak wiele uszu musi mieć, nim usłyszy
Człowieczy płacz i jęk?
I jak wielkie żniwo jeszcze zebrać ma śmierć,
Nim człowiek dość! powie wreszcie?
Odpowiedź, przyjacielu, niesie wiatr,
Odpowiedź jest w wietrze*.
— Bob Dylan, Blowin’ in the Wind(Odpowiedź niesie wiatr)
* Przekład poetycki Sylwek Szweda.
Niebieska karteczka 2
Moje miasto rodzinne… Pytałaś o moje miasto rodzinne. Ale czy ja naprawdę kiedykolwiek myślałem w ten sposób o jakimś miejscu? Odpowiedziałem ci, że jeżeli masz na myśli miejsce, w którym przyszedłem na świat, to byłoby to Yangpyeong w prowincji Gyeonggi, niedaleko Seulu, i czekałem na twoje kolejne pytanie. Ale ono nie padło. „To była biedna wioska”, dodałem. Obok małego trawiastego pagórka znajdował się staw, a w naszym domu było zawsze zimno. Na tym poprzestałem. „W porządku,” powiedziałaś. „Jeżeli nie chcesz, nie musisz o tym mówić”. Ale problem nie polegał na tym, że nie chciałem – ja po prostu nie mogłem. Kiedy odgrzebałem w pamięci te wspomnienia, poczułem się tak, jakby moje usta wypełniła zakrzepła krew. Mój młodszy brat Eun-su i ja, kiedy było ciepło, bawiliśmy się najczęściej nad brzegiem tego stawu. Któregoś dnia mieszkająca po sąsiedzku kobieta zbiła Eun-su – okazało się, że poszedł do niej poprosić o odrobinę ryżu, ale – jak twierdziła – rozsypał go. Kiedy więc ona i jej mąż byli w pracy, wziąłem długi drewniany kij od nosideł do wody i tak długo tłukłem nim ich dzieci, aż zaczęła lecieć im krew z nosów. Po tym zdarzeniu nie chcieli się już z nami zadawać, więc bawiliśmy się tylko we dwóch. Czasami zdarzało się, że jakaś dobra dusza ulitowała się nad nami i dostawaliśmy zbity w kulkę zimny ryż. Wtedy, aby nie obudzić naszego ojca, który spał pijany w domu, zakradaliśmy się do stodoły sąsiada i tam ją na zmianę obgryzaliśmy. Nad brzegami stawu było zawsze słonecznie i jeśli szczęście nam dopisało, dostawaliśmy gorący ramion od przybyłych z Seulu wędkarzy. W lepsze dni chodziliśmy do oddalonego o parę mil sklepu po papierosy – za tę przysługę dostawaliśmy kilka monet.
Wiele czasu zabrało mi zrozumienie, że nasza matka uciekła z domu. Bardzo wiele. Jedyne, co zapamiętałem z czasów, kiedy jeszcze z nami była, to jej spuchnięta twarz i sińce na całym ciele, które ojciec traktował jak worek treningowy. Czekałem, aż matka wróci do domu, do nas, do sińców i tego wszystkiego, i zabije naszego ojca, który zawsze zaraz po przebudzeniu się z pijackiej drzemki bił nas. Czekałem, aż nas uratuje. Moje najwcześniejsze wspomnienie to chęć zadania śmierci. Ale ponieważ moja matka była daleko, to oczekiwanie – mimo iż już nie wiedziałem, na co czekałem – towarzyszyło mi w każdym momencie życia. Miałem wtedy chyba siedem lat.
Rozdział 2
Ciotka Monika i ja byłyśmy w naszej rodzinie outsiderkami. A może powinnam powiedzieć: heretyczkami? Albo dziećmi z nieprawego łoża? Różnica wieku między nami wynosiła prawie czterdzieści lat, a mimo to byłyśmy do siebie podobne jak bliźniaczki. Kiedy byłam dzieckiem, matka powtarzała mi często: Zachowujesz się dokładnie tak jak twoja ciotka, i wiem, że nie miała na myśli nic dobrego. Bez względu na to, ile masz lat, ze sposobu, w jaki ktoś wypowiada czyjeś imię, jesteś w stanie poznać, czy lubi tę osobę, czy nie. Dlaczego moja matka nienawidziła ciotki, z którą kiedyś się przyjaźniła? Czy znienawidziłam moją matkę dlatego, że ona nienawidziła ciotki, w którą się wrodziłam, czy też zdecydowałam się naśladować ciotkę, bo moja matka jej nienawidziła? Byłam uparta i często zakłócałam naszej rodzinie spokój. Rzucałam przekleństwa prosto w twarz tym, którzy wzbudzali moją niechęć, i zanosiłam się podszytym politowaniem śmiechem, kiedy wyraz ich twarzy zmieniał się ze spokojnego w zaskoczony. Jednak to, co wtedy czułam, to nie była radość zwycięzcy, jakiej doświadczają wkraczający na podbite tereny ze śpiewem na ustach żołnierze wojsk okupanta. To było raczej jak odnowiona rana, z której przy najlżejszym dotknięciu może polać się krew, rodzaj skaleczenia, nagle zaczynającego krwawić, nawet jeżeli nie towarzyszy mu ból. Innymi słowy, moje zachowanie było bliższe desperacji, pieśni śpiewanej przez żołnierza, który uszedł z życiem z zakończonej klęską potyczki. Ale ciotka Monika i ja także różniłyśmy się od siebie w wielu kwestiach. Ciotka znacznie częściej niż ja modliła się za naszą rodzinę i nigdy nie skorzystała z żadnych materialnych dóbr, które mogła jej ona zapewnić.
Jeżeli chodzi o mnie, to gdybym miała być zupełnie szczera – wydaje mi się, że byłam stuknięta. Żyłam wtedy dla siebie. Łudziłam się, że wciągam ludzi w swoje życie w imię miłości czy przyjaźni, ale tak naprawdę robiłam to dla własnej korzyści. Istniałam wyłącznie dla siebie i nawet umrzeć chciałam dla siebie. Wielbiłam wszelkie przyjemności. Ślepa na fakt, że zagubiłam samą siebie i stałam się niewolnicą zmysłów, dokonywałam coraz to nowych ataków na fortecę mojej silnej rodziny. Całe noce spędzałam na piciu, śpiewaniu i tańczeniu. Nie zdawałam sobie sprawy z tego, że to banalne życie, jakie wiodłam, systematycznie niszczyło mnie jako człowieka, a nawet gdybym to wiedziała, to i tak nic by to nie zmieniło. Chciałam zniszczyć siebie. Byłam typem człowieka, który czerpał zadowolenie tylko z sytuacji, w których cała galaktyka kręciła się wokół niego. Upijałam się i kopałam zaciekle w zamknięte drzwi, nie wiedząc, kim byłam ani czego chciałam. Nigdy nie wypowiedziałam tego na głos, ale gdyby w tamtym czasie ktoś przyłożył słuchawkę stetoskopu do mojego serca, prawdopodobnie usłyszałby: Dlaczego słońce nie krąży wokół mnie? Dlaczego nie ma cię wtedy, kiedy czuję się samotna? Dlaczego osobom, których nienawidzę, przytrafiają się dobre rzeczy? Dlaczego świat mnie denerwuje i odmawia mi nawet najmniejszej odrobiny szczęścia?
Jedyną rzeczą gorszą niż nieodczuwanie niczego jest nie wiedzieć, że niczego się nie czuje*.
— Charles Fred Alford,Dlaczego ludzie ulegają złu
* Przekład Marzena Stefańska-Adams.
Niebieska karteczka 3
Kiedy zacząłem uczęszczać do szkoły, Eun-su, mój młodszy brat, każdego ranka chodził tam razem ze mną. Ponieważ nie wolno mu było wejść do środka, czekał do końca lekcji, przycupnąwszy przy murku dziedzińca. Eun-su był inny niż ja. Kiedy jakieś dziecko go uderzyło, nigdy nie chwytał za kij, żeby mu oddać. Ja, gdy zaczepiał mnie ktoś silniejszy, walczyłem z nim do upadłego – jeżeli musiałem – zatapiając zęby w jego przedramieniu. Eun-su tak nie robił. Wychodził z założenia – podobnie jak nasza matka – że należy znosić ciosy przeznaczenia i nie czynić nic poza płakaniem. Kiedy kończyły się lekcje, spieszyłem na spotkanie Eun-su. Znajdowałem go zawsze całego trzęsącego się, z ustami niebieskimi z zimna. Naszym codziennym posiłkiem była porcja kukurydzianego chleba, który dostawali wszyscy uczniowie szkoły. Podczas gdy inne dzieci od razu zjadały swój przydział, ja zachowywałem mój kawałek, nie odgryzałem nawet kęsa. Robiłem to dla Eun-su, mimo że moje usta łaknęły choć odrobiny tego przysmaku. Czasami znajdowałem go, jak kucał w kącie z krwawiącym nosem; innym razem siedział zapłakany z gołą pupą, ponieważ jakieś dzieci ukradły mu ubranie.
Długo potem zastanawiałem się, czy naprawdę kochałem mojego brata – i nie znam na to pytanie odpowiedzi. Wiem tylko, że chciałem, aby był szczęśliwy. Myślę, że ten czas, który spędzaliśmy razem, wracając do domu i dzieląc się chlebem, był najszczęśliwszym okresem w naszym życiu.
Tamtego dnia padał deszcz. Była już wiosna, ale nadal było zimno, a niebo, na którym rano nie było jeszcze żadnej chmurki, teraz zachmurzyło się i nagle lunął z niego rzęsisty deszcz. Nie słyszałem nic z tego, co mówił nauczyciel, tylko gapiłem się przez okno. W okolicach szkoły nie było żadnego schronienia, w którym Eun-su mógłby się schować przed ulewą. Przed oczami przemknął mi obraz jego postaci w deszczu: niczym młody gołąb pozostawiony w pustym gnieździe płakał tak bardzo, że spuchły mu oczy. Gdy tylko zaczęła się przerwa, wybiegłem przed bramę.
Eun-su zaskoczony, że przyszedłem wcześniej, niż tego oczekiwał, uśmiechnął się od ucha do ucha. Krople deszczu bezlitośnie spadały na jego buzię, ale on nie posiadał się z radości i szczęścia. Zdenerwowałem się – ja też nie miałem parasola, więc nie znajdowałem się wcale w lepszej sytuacji niż on, moje ubranie nasiąkało wodą tak samo jak jego.
– Idź do domu – powiedziałem.
– Nie chcę.
– Idź do domu!
– Nie.
Bolało mnie, że muszę odesłać Eun-su do domu, w którym nasz pijany ojciec w każdej chwili mógł go stłuc. Ale lało jak z cebra, więc złapałem go za kołnierz i zaciągnąłem tam. Zostawiłem go w alejce prowadzącej do drzwi i zawróciłem, ale pobiegł za mną. Wróciłem, znów złapałem go za kołnierz i zaciągnąłem z powrotem. Obróciłem się na pięcie i zacząłem biec, ale on i tak ruszył za mną. Podbiegłem do niego i zacząłem go bić. A on, niczym głupiec z planety uległości, który nie zna znaczenia słowa „nieposłuszeństwo”, przyjmował ciosy, czepiając się mojej koszuli. Biłem go jak szalony, z nosa ciekła mu krew i wsiąkała wraz z deszczem w moje ubranie.
– Posłuchaj mnie – powiedziałem. – Jeżeli natychmiast nie wrócisz do domu, ja też ucieknę. Zostawię cię i ucieknę. A teraz idź do domu i nie wychodź więcej!
Eun-su w jednej chwili przestał płakać i puścił moją koszulę. Moja ucieczka byłaby dla niego gorsza niż wyrok śmierci. Posłał mi rozżalone spojrzenie i zawrócił. To był ostatni raz, kiedy spojrzeliśmy sobie w oczy. I ostatni wyraźny obraz mojej osoby, jaki ujrzał Eun-su.
Rozdział 3
Zacznę od początku. Był rok 1996, pierwsze dni zimy. Leżałam na szpitalnym łóżku. Znaleziono mnie po tym, jak próbowałam odebrać sobie życie, popijając whisky śmiertelną dawkę pigułek nasennych, na karcie napisano więc, że jestem pacjentką po nieudanej próbie samobójczej. Kiedy otworzyłam oczy, na zewnątrz sypał śnieg. Z drzew sykomory spadały ostatnie samotne liście. Niebo było tak zachmurzone, że nie byłam w stanie określić, która jest godzina. Myślałam o tym, jak mój wujek – brat mojej matki, psychiatra – zawsze mi powtarzał, że powinnam płakać. Wyglądał naprawdę staro. W innej sytuacji zapytałabym go: Co stało się z twoimi włosami? Wyglądasz jak starzec. No, a teraz, skoro żyję, czy mogę dostać papierosa? I widząc zdziwienie na jego twarzy, pewnie bym się roześmiała. Był taki irytująco dobry. Może dlatego, kiedy odmawiałam odpowiedzi na jego pytania, dodawał: Jak mogłaś to zrobić, skoro twoja matka wciąż nie wydobrzała po operacji?
Naprawdę aż tak martwisz się o moją matkę? Aż tak ją lubisz? Kiedy go o to zapytałam, uśmiechnął się i powiedział: Powinnaś płakać, a jego twarz wyrażała smutek i współczucie. Nienawidziłam tego.
Usłyszałam pukanie do drzwi, ale nie odpowiedziałam. Ostatnio, kiedy odwiedziła mnie moja matka, która miesiąc temu przeszła operację usunięcia guza, nakrzyczałam na nią i rozbiłam kroplówkę. Od tego czasu nikt inny z mojej rodziny nie przyszedł się ze mną zobaczyć. Widać było wyraźnie po ich twarzach, że uważali mnie za jeszcze większe nieszczęście niż centymetrowej wielkości guz, który wyrósł w piersi mojej matki. Życie, którego tak uparcie czepiała się moja matka, nudziło mnie. Ale ani ona sama, ani ja, nigdy nie zastanawiałyśmy się, czy jej życie było wartościowe. Krzyknęłam, że skoro ona nie chciała umrzeć, to ja umrę za nią. Nigdy nie zrobiłabym tak okropnej sceny, gdyby nie przyszła do szpitala i nie powiedziała, że nie wie, dlaczego mnie urodziła – słyszałam to przez całe życie. Ale jeszcze bardziej rozzłościło mnie to, iż zdałam sobie sprawę, że ją przypominam. I kiedy ktoś zapukał do drzwi, pomyślałam, że to moja najmłodsza szwagierka, Seo Yeong-ja, popychadło, które umiało tylko mówić tak i które przyniosło mi miskę owsianki, więc zamknęłam oczy.
Drzwi uchyliły się i ktoś wszedł do pokoju, ale nie była to moja szwagierka. Gdyby to była ona, zapytałaby swoim nosowym głosem: Hej, śpisz? Kiedyś była aktorką, ale teraz zachowywała się tak, jakby miała jakiś dług wobec naszej rodziny, jakby celem jej życia było wykonywanie za nas całej brudnej roboty. Zawsze kiedy przychodziła do mojego pokoju, cicho opróżniała kosz i stukała stojącym na parapecie wazonem, wkładając do niego świeże kwiaty. Ale ku mojemu zaskoczeniu tym razem nie usłyszałam jej głosu. Tak naprawdę to w chwili, w której otworzyły się drzwi, już wiedziałam, że to ciotka Monika. Poznałam ją po zapachu. Skąd brał się ten zapach? Kiedy byłam dzieckiem i kiedy nas odwiedzała, przyciskałam twarz do jej habitu i wciągałam jej woń. Czym pachniesz?Czy pachnę jak środek odkażający?Nie, to nie to. Pachniesz jak kościół, ciociu. Jak świece i inne rzeczy. Ciotka Monika powiedziała mi, że skończyła szkołę pielęgniarską i zanim zdecydowała się wstąpić do klasztoru, pracowała w szpitalu uniwersyteckim.
Powoli otworzyłam oczy, tak jakbym się dopiero obudziła. Ciotka siedziała na krześle obok mojego łóżka i przyglądała mi się w ciszy. Ostatni raz widziałam ją tuż przed moim wyjazdem na studia do Francji. Wtedy nosiłam minispódniczkę, śpiewałam i trzęsłam pupą na scenie jak – zdaniem mojej matki – ostatnia bezwstydnica. Przyszła się ze mną zobaczyć na chwilę w mojej garderobie za kulisami. Od tego czasu minęło już dziesięć lat. Spojrzawszy na nią, dostrzegłam, że się starzeje: wystające spod czarnego zakonnego welonu włosy były już całkiem siwe, a – chociaż jej ramiona nadal sprawiały wrażenie mocnych – plecy miała zgarbione. Chociaż zasadniczo trudno jest rozszyfrować wiek zakonnic, widać było, że się postarzała. Przez chwilę zadumałam się nad smutnym losem ludzi, którzy starzeją się i umierają. Małe, otoczone zmarszczkami oczy ciotki Moniki były utkwione we mnie i widziałam, że wypełnia je dziwne zmęczenie. Miałam wrażenie, że pojawiła się w nich rozpacz, a zarazem pełna ciepła, matczyna miłość, której moja matka nigdy mi nie okazała. W tych oczach było jednak coś jeszcze, coś, co widziałam w nich zawsze, od chwili kiedy ją poznałam – taki rodzaj spojrzenia, którym matka obdarza małe: połączenie bezgranicznego współczucia i ciekawości psotnego dziecka patrzącego na nowo narodzonego szczeniaczka.
Ponieważ milczała, uśmiechnęłam się i powiedziałam:
– Starzeję się, prawda?
– Nie masz aż tylu lat, by umierać – odparła.
– Nie próbowałam się zabić – powiedziałam. – Nie próbowałam umrzeć. Po prostu nie mogłam zasnąć, bez względu na to, ile wypiłam, więc wzięłam kilka pigułek na sen… Byłam naprawdę pijana i nie liczyłam połykanych tabletek. Wzięłam ich garść i wsypałam sobie do ust, a potem to wszystko się stało. Mama przyszła mnie odwiedzić i powiedziała, że jeśli chcę umrzeć, to po prostu powinnam to zrobić i nie sprawiać jej kłopotu, więc teraz się czuję jak jakiś młodociany przestępca. Ale wiesz, jaka jest mama. Jak już wyrobi sobie na jakiś temat zdanie, to nie ma z nią dyskusji. Mam tego dość! Zawsze traktowała mnie tak, jakbym była w jakiś sposób ułomna. Mam już ponad trzydziestkę…
Nie miałam zamiaru nic mówić, ale słowa same wypływały mi z ust.
Spotkanie z ciotką Moniką po tak długim czasie spowodowało, że dostałam napadu złości, jaki miewają dzieci. Jakby wiedziała, co czuję, otuliła mnie kocem, tak jak otula się dziecko, i wzięła za rękę. Poczułam radość, jaką potrafią odczuwać jedynie dorośli, kiedy się ich rozpieszcza jak małe dzieci. Mała i szorstka dłoń ciotki Moniki chwyciła moją i poczułam ciepło bijące z jej ciała. Od dawna nie czułam ciepła drugiej osoby.
– Mówię prawdę – powiedziałam. – Nie mam siły, żeby umrzeć. Wiesz, że nie jestem taka, wiesz, że nie mam ani chęci, ani odwagi, by umrzeć. Więc nie próbuj mi wmawiać, że jeżeli mam chęć umrzeć, to mam też chęć żyć, albo że muszę iść do kościoła. I nie módl się za mnie; jestem pewna, że Bóg i tak ma ze mną wystarczająco dużo zmartwień.
Ciotka Monika zaczęła coś mówić, ale zaraz zamilkła. Moja matka i tak już pewnie rozmawiała z nią o mnie: Yu-jeong zgodziła się na zaręczyny, a teraz nie chce dotrzymać danego słowa. Jej brat twierdzi, że ten człowiek chodził do tej samej szkoły co on. Skończył też Wyższą Szkołę Prawa i Administracji, był jednym z najlepszych na roku. To idealny kandydat na męża dla niej. Ma odpowiednie wykształcenie i dobrą prezencję. Jest dobrym człowiekiem. O jego rodzinie nie można powiedzieć za wiele dobrego, ale cóż, ona ma już ponad trzydziestkę. Czy jej się wydaje, że gdzie indziej znajdzie lepszego kandydata niż ten? Idź, porozmawiaj z nią, ciebie posłucha. Ja nie mam już siły do tej dziewczyny, nie wierzę, że to moje dziecko. Jej ojciec ją tak rozpuścił, bo była jedyną dziewczynką w rodzinie. To dlatego mamy z nią takie problemy. Jej bracia poszli na najlepsze uniwersytety, a ona dostała się tylko do tej marnej szkółki. Nikt w naszej rodzinie nigdy nie miał złych ocen, więc nie pojmuję, dlaczego ona wyrosła na kogoś takiego… Sądzę, że tak mogłaby wyglądać jej przemowa.
– Nie zrobiłam tego z jego powodu. Nigdy nie chciałam za niego wyjść ani on tak naprawdę nie chciał się ze mną ożenić. Znajdzie sobie inną dziewczynę, z lepszej rodziny i bogatszą. Jeszcze będą ustawiać się do niego w kolejce młodsze i lepiej rokujące kandydatki. Powiedział mi, że do jego drzwi nieustannie dobijają się swatki.
Ciotka Monika nie odpowiedziała. Podmuch wiatru na zewnątrz sprawił, że okiennica zadrżała. Wichura przybierała na sile, a drzewa gubiły ostatnie liście. Gdyby tylko ludzie byli jak te drzewa i raz w roku mogli zapadać w długi, przypominający śmierć sen, a potem budzić się ponownie. Byłoby miło obudzić się, przywdziać nowe, bladozielone listki i różowe kwiaty i zacząć wszystko od początku.
– Coś ci powiem. Jego była dziewczyna, która mieszkała z nim przez trzy lata, przyszła się ze mną spotkać. Powiedziała mi, że dwukrotnie usunęła ciążę. Jej historia była taka przewidywalna. Założę się, że dawała mu kieszonkowe, kupowała książki i gotowała dla niego. W dniu egzaminu adwokackiego pewnie zabrała go na grillowane żeberka i świętowała jego sukces. A potem, po tym wszystkim, ten skurwysyn zmienił zdanie i zaczął uganiać się za mną, młodszą siostrą prokuratora generalnego. Wziął na pewno pod uwagę także mój udział w spadku. Jestem pewna, że lubi naszą rodzinę dlatego, że pełno w niej lekarzy, prawników, doktorantów i wszystkich tych nadętych specjalistów. Ciociu, wiesz, czego najbardziej nienawidzę? Banalności. Gdyby tylko rzucił ją w mniej wyświechtany sposób albo chciał ożenić się ze mną z mniej merkantylnych powodów, przymknęłabym na to oko i udawała, że tego nie widzę. Naprawdę. Ale nie mogłam znieść, że to wszystko było takie fałszywe. I tyle! Musisz mi wierzyć. Nikomu wcześniej tego nie mówiłam, ani mamie, ani braciom, nikomu z rodziny. Nikt o tym nie wie. Wszyscy myślą, że po prostu kręcę nosem, i niech tak zostanie. Dzięki temu nie muszę mieć z nimi do czynienia.
W tamtej chwili nie miałam pojęcia, dlaczego mówię ciotce o sprawach, o których nie powiedziałam nikomu innemu. Nie wiedziałam też, dlaczego po prostu nie wyjaśniłam mojej rodzinie, że nie mam zamiaru wychodzić za mąż. Głos byłej dziewczyny tamtego mężczyzny drżał lekko w słuchawce: Czy to pani Mun Yu-jeong? Chciałabym z panią porozmawiać. Kiedy ją ujrzałam, zaskoczył mnie wygląd jej rąk. Były bardzo zniszczone. Miała ładną twarz, ale jej ręce wyglądały tak, jakby należały do innej osoby. Miała szczere spojrzenie i delikatne rysy twarzy, ale była śmiertelnie blada. Jest dla mnie wszystkim. W chwili, kiedy z jej ust padły te słowa, moje serce zamarło. Jak to możliwe, że kobieta może mówić w ten sposób o mężczyźnie? Jak można mówić takie słowa osobie, którą widzi się po raz pierwszy w życiu? Możliwe, że odrobinę jej zazdrościłam – tak jak zazdrościłam wszystkim, których udziałem była wiara i przekonanie, że to, co robią, jest właściwe. I wcale nie była to zazdrość o mężczyznę. W moim życiu nigdy nie było osoby, która byłaby warta tego, by zaryzykować dla niej wszystko. Była smutna, ale nie płakała. Wydawało mi się, że to dlatego, iż nadal desperacko czepiała się nadziei, która nie pozwalała jej zmierzyć się z rzeczywistością. Pomyślałam, że gdyby zdała sobie sprawę z tego, jak głupio jest żywić taką nadzieję, mogłoby ją to zabić. Dla mnie jej sytuacja była gorsza, niż gdyby znalazła się na dnie rozpaczy. Roztaczała wokół siebie aurę tragedii, ale i pewnego niebezpieczeństwa. Kiedy powiedziałam o niej ciotce Monice, zaczęłam się zastanawiać, dlaczego zachowałam to spotkanie w tajemnicy przed moją rodziną. Mój były narzeczony nie był przystojny: był średniego wzrostu, a jego kwadratowa szczęka i ciemna karnacja wskazywały, że nie miał łatwego dzieciństwa. Nie było w nim nic niezwykłego, ale tak naprawdę też nie oczekiwałam, że rozpali we mnie ogromne uczucie. Byłam wystarczająco dojrzała, żeby wiedzieć, że jeżeli zdecydowałam się na małżeństwo z rozsądku, to nie mogę liczyć na wielką miłość. Z wieloma kobietami miałeś do czynienia? – zadałam mu to pytanie zaraz po tym, jak mój starszy brat Yu-sik nas sobie przedstawił. Spuścił wtedy wzrok i uśmiechnął się lekko. Poczułam zadowolenie na myśl, że zostanę pionierką na tym gruncie. Oczywiście wiedziałam, dlaczego mężczyźni szukali sobie na żony dziewic. Wiedziałam też, że jeżeli się poddam i wyjdę za tego głupca, który całe swoje dotychczasowe życie spędził z nosem w książkach, moja rodzina da mi przepustkę do królestwa, które stworzyła, i nigdy więcej nie wspomni o mojej przeszłości. Kiedy o tym myślałam, moje dotychczasowe rozrywki: alkohol czy seks i mnie zaczynały się wydawać mało znaczącymi wybrykami.
Zwierzył mi się, że kiedyś był bardzo zakochany. Poszliśmy tylko na dwie randki – widocznie nie była mną zainteresowana. A potem byłem zbyt zajęty przygotowywaniem się do egzaminów. Bardzo poważnie podchodzę do swoich obowiązków. Mężczyzna powinien mieć dobrą pracę, która umożliwi mu utrzymanie rodziny. Małżeństwo i miłość to sprawy drugorzędne. Najpierw należy zająć się sobą i zdobyć odpowiednią pozycję w społeczeństwie. Wcale nie ukrywał, że chciał zrobić dobre wrażenie, i szczerze mówiąc, uznałam, że to słodkie. Czyli twierdzisz, że choć masz ponad trzydziestkę, pierwszy raz w swoim życiu zakończysz randkę zaproszeniem dziewczyny do hotelowego pokoju? Niezły z ciebie kłamczuch, zaśmiałam się. Wyglądał na zaskoczonego, jakby nigdy wcześniej nie spotkał dziewczyny takiej jak ja. Ale wyraz jego oczu mówił, że właśnie takie zadziorne kobiety mogły być w jego typie. Można powiedzieć, że było to swego rodzaju zaciekawienie „innym gatunkiem”, ale był w tym także ślad dumy. Oto on, prosty człowiek, spalony słońcem i pocięty przez komary, spotyka dziewczynę z wyższych sfer, dziewczynę, która nie zna znaczenia słowa „posłuszeństwo”. Pewnie było w tym trochę prawdy. Pamiętam, że przez chwilę nawet zastanawiałam się, czyby nie użyć go dla własnej korzyści – pomysł, że dzięki niemu postępowałabym wreszcie tak, jak chce tego moja rodzina, był kuszący. Prawdopodobnie tęskniłam właśnie za czymś takim – chciałam zostawić swoje stare buty w zabłoconym korytarzu, a stopy postawić na czystym progu, który byłby początkiem nowego, lepszego życia. Stałabym na nogach mocno i niezachwianie – tak, żeby strzała mogła trafić prosto do celu. Ponieważ jego uśmieszek miał w sobie zdecydowanie za dużo fałszywej skromności, uznałam, że nie mówi mi całej prawdy, ale w pewnym sensie dałam się na jego słowa nabrać. A może chciałam mu ufać? Albo próbowałam przekonać samą siebie, że powinnam mu uwierzyć, że powinnam jeszcze raz komuś zaufać, zrobić to, co konieczne? Jeżeli mam być zupełnie szczera, to nie miałam problemu z tym, że już z kimś mieszkał – ja w końcu też nie byłam niewinną dziewicą, która miałaby cokolwiek do stracenia. Ja też pomieszkiwałam z mężczyznami podczas studiów we Francji, ale żaden z tych związków nie trwał dłużej niż miesiąc. Nawet jeśli zostawił ją tylko dlatego, żeby poślubić mnie, dziewczynę z wyższych sfer, nie miałam prawa go oceniać. O ile mi wiadomo, jego zachowanie nie było specjalnie dziwne czy niemoralne – wszyscy, których znałam, żenili się z takich samych pobudek. Ale ja nie mogłam tak postąpić. Zdałam sobie sprawę, że nie mogłabym wyjść za niego, skoro nie poślubiłam nawet mojej pierwszej miłości, człowieka, któremu nie potrafiłam powiedzieć, że go kocham, i z którym rozstałam się, krzycząc do niego na ulicy: Odejdź! Zostaw mnie i nigdy nie wracaj!
Rozczarowana myślą, że nie uda mi się zdobyć miejsca w zbudowanym przez moją rodzinę królestwie, znowu zaczęłam pić do utraty przytomności. Nie chodziło o tę kobietę – ulice były pełne ludzi zasługujących za współczucie. Czy można znaleźć nieszczęście bez jakiejś ukrytej za nim smutnej historii? Smutek bez braku usprawiedliwienia? To, że o tych ludziach można było powiedzieć „zasługujący na współczucie”, oznaczało ni mniej, ni więcej tylko to, że dosięgła ich sprawiedliwość. Nawet gdyby ta kobieta umarła, kiedy ją zostawił, to nic by się nie stało. Jeśliby się temu bliżej przyjrzeć, to i jej los, i mój był banalny. Gdyby szukać między nami podobieństwa, to można by je znaleźć w tym, że obie próbowałyśmy polepszyć sobie życie przy pomocy mężczyzny.
– To prawda, nasza Yu-jeong nie jest typem osoby, która z takiego powodu chciałaby umrzeć – powiedziała ciotka Monika i pogłaskała mnie po głowie.
– Ciociu…
– Tak?
– Dlaczego tak długo mnie unikałaś? Po powrocie do Korei dzwoniłam do zakonu wiele razy, ale zawsze słyszałam, że cię nie ma.
– To prawda, byłam zajęta, przepraszam. Myślę, że mogę podać tylko jedną wymówkę: ponieważ masz już ponad trzydziestkę, uznałam, że wydoroślałaś i już mnie nie potrzebujesz.
Zaskoczyło mnie słowo „przepraszam”. Nie miała powodu mnie przepraszać – to mnie było przykro. Przykro, że nadal nie dorosłam. Ale nigdy nie byłam zbyt dobra w mówieniu takich słów jak „przepraszam”, „dziękuję” czy „kocham”. Jeżeli nie używałam ich po to, żeby z kogoś zadrwić, to nie wymawiałam ich wcale, nawet wtedy, kiedy nie mogły ich zastąpić żadne inne słowa.
– Ciociu Moniko, postarzałaś się. Nigdy nie byłaś ładna, ale ostatnim razem, kiedy cię widziałam, przynajmniej nie miałaś aż tylu zmarszczek. Bardzo się zestarzałaś.
Zaśmiała się.
– Zgadza się – powiedziała. – Wszyscy się starzejemy i nic nie trwa wiecznie. A potem umieramy. Może nie od razu, ale i tak wszyscy w końcu umrzemy.
Zawahała się przed ostatnim słowem, jakby jego wymówienie sprawiało jej trudność, ale w końcu je z siebie wykrztusiła. Potem podeszła do lodówki, wyjęła puszkę soku i wypiła go jednym haustem. Musiała być bardzo spragniona. Westchnęła i przez chwilę patrzyła przez okno na trzęsące się na wietrze gałęzie sykomory. Ja również zapatrzyłam się w widok za oknem. Puść je, puść te liście, pomyślałam, niech zabierze je wiatr.
– Ciociu, nie chciałam umrzeć. Byłam znudzona i zmęczona. Miałam wszystkiego dosyć. Wydawało mi się, że jeżeli będę żyła dalej, to będę tylko dodawać kolejne nudne dni do swojej nudnej egzystencji. Nasze życie mija dzień za dniem, aż wreszcie, jak powiedziałaś, umieramy. Chciałam wyrzucić swoje życie do śmieci. Chciałam wykrzyczeć światu: Tak, masz rację, jestem śmieciem! Jestem beznadziejna! I nie da się mnie uratować.
Ciotka Monika spojrzała na mnie, ale ku mojemu zaskoczeniu w jej oczach nie było żadnych emocji. Zawsze obawiałam się tego nieczułego spojrzenia. A lęk, jaki wtedy czułam, jak zawsze w przypadku prawdziwego strachu, mieszał się z szacunkiem.
– Yu-jeong, kochałaś go? – zapytała ostrożnie. – Tego prawnika, Kanga, czy jak on tam się nazywał.
Parsknęłam śmiechem.
– Tego wieśniaka? – zapytałam.
– Skrzywdził cię?
Nie odpowiedziałam.
– Zastanowisz się nad tym jeszcze?
– Nie potrafiłabym mu wybaczyć. Ciociu, myślałam o tym i nie sądzę, żeby to była miłość. Jeśli kochasz, twoje serce pęka, a z moim jest wszystko w porządku. Jeżeli kochasz naprawdę, to chcesz, by ta druga osoba była szczęśliwa, nawet jeśli ma dzielić to szczęście z kimś innym. A ja nigdy nie czułam czegoś takiego. Nie czułam nienawiści do niego. Nienawidziłam zaś tego, że ze względu na jego społeczną pozycję od razu mu zaufałam. Nienawidziłam tego, że chociaż przez kilkanaście lat byłam zbuntowana, nadal chciałam być taka jak moi bracia, ich żony i wszyscy im podobni. I nienawidziłam też tego, że nawet moja własna nienawiść mnie zawiodła.
Ciotka Monika pokiwała głową.
– W porządku, wierzę ci – powiedziała. – Ale posłuchaj, Yu-jeong. Zanim tutaj przyszłam, spotkałam twojego wujka, doktora Choi. Powiedział mi, że to już twoja trzecia próba samobójcza. Dodał, że musisz przez miesiąc zostać w szpitalu na obserwacji, ale powiedziałam mu, że zabiorę cię ze sobą. Na początku nie był przekonany do tego pomysłu, potem jednak stwierdził, że jeżeli naprawdę tego chcę, nie będzie protestował. Że to wbrew zasadom, ale mi ufa. Więc co chcesz zrobić? Chcesz tu pozostać przez miesiąc i przechodzić znów tę samą terapię, czy wolisz mi pomóc?
Wiedziałam, że nie żartuje. Siedemdziesięcioletnia zakonnica nie miała powodu, aby żartować z siostrzenicy, która dopiero co próbowała popełnić samobójstwo. Ale i tak się zaśmiałam. Zawsze śmiałam się w sytuacjach, kiedy chciałam wymigać się od zrobienia czegoś trudnego. Jednak wyczuwając w głosie ciotki stanowczość, nie mogłam pozbyć się wrażenia, że ja też jestem banalna. Miałam ochotę na papierosa.
– Jak mam ci pomóc? Piję, palę i przeklinam, więc poza sprawianiem, że inni czują się nieswojo w moim towarzystwie, w niczym nie jestem dobra.
– Więc jednak zdajesz sobie z tego sprawę – odparła sucho. – Ktoś chce się z tobą zobaczyć. Chcą posłuchać, jak śpiewasz.
– Ciociu Moniko, przepraszam, siostro Moniko, nie prosisz mnie chyba, żebym śpiewała w nocnym klubie, co? Czy zakonowi skończyła się gotówka i potrzebujecie dawnej diwy, żeby śpiewała w waszej kawiarni?
Zaczęłam się śmiać. Wiedziałam, że przesadzam, ale tego rodzaju reakcje były tak mocno we mnie zakorzenione, jakbym rzeczywiście była aktorką. Kogoś bardziej naiwnego może udałoby mi się nawet nabrać. Ciotka Monika zazwyczaj udawała, że bierze moje udawanie za dobrą monetę, nawet jeżeli była zaskoczona moim zachowaniem. Ale tym razem się nie zaśmiała.
– Jest ktoś, kto chciałaby posłuchać hymnu państwowego, który kiedyś zaśpiewałaś – powiedziała powoli.
– Co? Hymn państwowy?
– Tak, dokładnie.
Zaśmiałam się raz jeszcze. To może być niezła zabawa, pomyślałam.
Jeżeli traktujesz kogoś jak potwora, na pewno się nim stanie*.
— psychologia kryminalna
* Przekład Marzena Stefańska-Adams.
Niebieska karteczka 4
Po skończeniu zajęć w szkole poszedłem do domu, gdzie zastałem ojca siedzącego obok Eun-su i jedzącego ramion. Dotknąłem mojego młodszego brata, który spał w zagraconym butelkami po soju kącie pokoju, i poczułem, że ma gorączkę. Potrząsnąłem nim, żeby go obudzić, ale w odpowiedzi tylko zajęczał.
– Tato, Eun-su jest chory. Jest cały rozpalony.
Mój ojciec nalał soju do metalowego kubka i zamiast odpowiedzieć, zaczął się we mnie wpatrywać przekrwionymi oczami. Kiedy sobie to teraz przypominam, to nie jestem pewien, czy w ogóle żył. W tamtym czasie musiał mieć niewiele ponad trzydziestkę. Mimo że nigdy nie byłem w stanie patrzeć na niego bez strachu i prawie nieustannie, od pierwszych dni życia, drżałem, to jednak zdołałem nauczyć się sztuczek, dzięki którym udawało mi się przetrwać w tym piekle.
– Tato, kupię ci jeszcze soju. Skończyło się. Zaraz pobiegnę do sklepu.
Bekająca kreatura wyciągnęła pięćsetwonowy banknot z kieszeni swoich przepoconych i zasikanych spodni i wyciągnęła go w moim kierunku. Wybiegłem z domu. Lekarstwo, które zazwyczaj brała mama. Jedyną myślą, która wtedy zaprzątała mój umysł, było to, że muszę kupić buteleczkę małych, zimnych w dotyku tabletek.
Deszcz przestał padać, a świat zalało czyste i miękkie wiosenne światło. Do dziś nie wiem, dlaczego cała ta bujna zieleń, pośród której biegłem do apteki, tak mocno zapadła mi w pamięć. Jeszcze długo potem, kiedy widziałem różne odcienie tej barwy pokrywającej wiosną góry, ogarniał mnie niezmierny smutek. Wieśniacy sadzący ryż na zalanych wodą poletkach wpatrywali się tępo w przestrzeń, kiedy pędziłem obok nich. Kupiłem lek na przeziębienie dla Eun-su i wróciłem do domu.
W chwili, kiedy ojciec zobaczył w mojej dłoni buteleczkę z lekarstwem, w jego oczach pojawił się złowrogi błysk. Wytrącił mi ją z ręki i zaczął mnie bić. Miska z zupą przewróciła się, a ja, złapany jego mocnymi dłońmi, zostałem wypchnięty na drewnianą werandę. Gdyby nie Eun-su, uciekłbym. Nie wiem dokąd, nie wiem, czy znalazłoby się na tej ziemi miejsce, do którego mógłbym uciec, ale tak prawdopodobnie bym zrobił. Kiedy pięści ojca spadały na moje ciało, oczy miotały błyskawice, a potem kotłujące się we mnie emocje sprawiły, że zemdlałem. Kiedy oprzytomniałem, sąsiadka z naprzeciwka karmiła mnie i Eun-su gorącym rosołem. Powiedziała, że zachowała trochę lekarstwa, które sporządził starszy pan z sąsiedniej wioski, i że dała je Eun-su. Mój ojciec był już spity do nieprzytomności i słyszałem dochodzące z bocznej werandy pełne niepokoju szepty sąsiadów.
Przykryty kocem Eun-su szybko zasnął. Miał spieczone usta, rozpalone policzki i przez cały czas coś do siebie mamrotał. Nie chciałem słuchać, co mówił – ja też miałem chęć zawołać naszą mamę. Chciałem ją zapytać, dlaczego nas zostawiła. Minęło parę nocy. Któregoś ranka, chyba na trzeci dzień, zdecydowałem się pójść do szkoły, więc sprawdziłem najpierw, jak się miewał Eun-su. Gorączka spadła.
Jego czarne, kręcone włosy były mokre od