Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Olśniewająca powieść o miłości w czasach niepokoju. Bolesna, szczera i nieodkładalna.
Irlandia Północna, 1975 rok. W kraju codziennie wybuchają bomby, trwają krwawe rozrachunki IRA. Młoda nauczycielka Cushla stara się wieść wraz z matką spokojne życie w miasteczku w pobliżu Belfastu. Uczy w szkole parafialnej, a wieczorami pracuje w rodzinnym pubie. Tam poznaje Michaela, adwokata, który zdobył rozgłos, broniąc członków IRA.
On jest protestantem i kocha Irlandię, ale nie uważa, że warto dla niej zabijać. Ona jest katoliczką i wie, że zawsze będzie oceniania przez pryzmat wyznania i pochodzenia. Wbrew rozsądkowi – Michael jest znacznie starszy oraz żonaty – Cushla daje się wciągnąć w jego wyrafinowany świat, zawiązuje się między nimi romans. Brutalne pobicie ojca jednego z uczniów uruchamia jednak lawinę wydarzeń zagrażających wszystkim, których Cushla najbardziej chce chronić.
Poruszająca opowieść o Romeo i Julii na tle jednego z najbardziej krwawych i zaciętych społecznych konfliktów Europy. Tutaj bycie sobą to luksus. Trauma staje się codziennością, a wyjście poza utarte podziały równa się zdradzie. Kennedy z przejmującą czułością pokazuje, jak walec wielkiej historii okrutnie rozjeżdża nasze najbardziej osobiste wolności.
Karolina Sulej, pisarka i reporterka
Zakazany romans, zamachy, polityka. Louise Kennedy odtwarza gest po geście niespokojne czasy swojej młodości, które zaskakująco współbrzmią z teraźniejszością.
Inga Iwasiów
Drugą połowę XX wieku w Irlandii Północnej nie bez przyczyny nazywa się „Kłopotami”. Protestanci bali się katolików, katolicy nie ufali protestantom. Nic nie było czarno-białe. A jednak w tym brutalnym świecie rodziła się fascynacja innymi. Odważna, uparta, ale i pełna humoru - jak uczucie łączące bohaterów „Naszych win”. Louise Kennedy jest mistrzynią północnoirlandzkiego surowego dowcipu, którym potrafi nasycić nawet chwile grozy. Znakomita powieść!
Aleksandra Łojek
Wróg mieszkający za rogiem, zakazana miłość i dorastanie w lęku. Kennedy wspaniale i przejmująco pokazuje codzienność rozdartej wojną domową Irlandii Północnej oraz udowadnia, że człowiek zawsze znajdzie sposób, aby żyć w zgodzie z własnymi przekonaniami.
Michał Nogaś
Brak mi słów, by wyrazić, jak bardzo dotknęła mnie ta książka, jak bardzo mnie poruszyła. Idealnie przywołuje czas i miejsce, jest niewzruszenie odważna w wyrażaniu tęsknoty. „Nasze winy” to nadzwyczajna książka. Złamie Ci serce.
Lucy Caldwell
Proza Kennedy jest piękna. Przeczytam wszystko, co opublikuje.
Sarah Moss
Olśniewająca! Debiutancka powieść Kennedy jest jednocześnie piękna i emocjonalnie miażdżąca.
„Washington Post”„Post”
„Nasze winy” to powieść skrząca się energią i inteligencją. Kennedy jest pisarką o wyjątkowej empatii, z niezwykłym stylem i umiejętnościami.
„Irish Times”
Powieść, którą wyróżnia coś niezwykle rzadkiego w literaturze: poczucie niewzruszonej racji… Pobrzmiewają w niej pasja i opanowanie właściwe mistrzyni.
„Guardian”
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 357
Oto melancholijny huk diesla, kłąb dymu, który równie dobrze może być czarny, jak i biały.
Port odpływa na groźne morza, a sprawy pozostają nierozwikłane; słuchamy
Kazań wszechwiedzącego nautofonu, pijemy i niepostrzeżenie znikamy z tego świata
Ciaran Carson, The Irish for No [Nie po irlandzku]
Ach! Ten pierwszy romans, jak dobrze go pamiętamy!
Stanley Kubrick, Barry Lyndon
2015
Podążają za przewodniczką, chudą i bladą. Dziewczyna ma na sobie zieloną, lnianą sukienkę, a wokół jej prawego ramienia wije się delikatny tatuaż, który wygląda jak drut kolczasty. Cushla przesuwa się na skraj grupy, z dala od francuskich i włoskich turystów w drogich płaszczach przeciwdeszczowych. Są w jej wieku – co nadal ją zaskakuje. Z dala od dobiegającego pięćdziesiątki mężczyzny po jej lewej stronie, o stalowosiwych, zaczesanych do tyłu włosach, w niedużych okularach i marynarce z miękkiej wełny.
Przewodniczka stoi obok kolejnego eksponatu, kilka kroków od Cushli. Z tak bliskiej odległości wzór na skórze dziewczyny jest doskonale widoczny. Kolcolist – ostre pędy i złociste kwiaty. Cushla czuje do niej przypływ sympatii za to, że wybrała krzew, który dławi inne rośliny na tutejszych wzgórzach – a nie róże, motyle czy gwiazdy.
Eksponat to rzeźba z żywicy, tkaniny i włókna szklanego. Biała postać na postumencie, kredowa, sarkofagowa, twarz ma niczym spowitą całunem, rysy niewyraźne. Ciało jest dziwnie bezpłciowe, choć męskie; szeroki tułów, masywna klatka piersiowa. Od pasa w górę emanuje spokojem, śpiąca głowa spoczywa na zgiętym ramieniu. Coś jednak nie zgadza się w tej pozie; kończyny są rozłożone niezgrabnie, jakby nie zostały odpowiednio ustawione.
Dziewczyna zaczyna mówić. Dzieło powstało w latach siedemdziesiątych – wyjaśnia. Artystka stworzyła je po tym, jak zamordowano jej przyjaciela. O ile nieomal klasyczna kompozycja stanowi dobrze znane wyobrażenie śmierci, o tyle nieuporządkowana forma wywołuje szok, sygnalizując brutalność momentu zabójstwa i chaos panujący w kolejnych godzinach. Autorka ukazuje nam przyjaciela jako everymana, ale jego niedbała poza nadaje mu ludzki wymiar.
Pozostali podchodzą do kolejnej pracy – konstrukcji przypominającej budkę TARDIS, wykonanej z sześciu skrzydeł drzwi pochodzących z więzienia w Armagh. Cushla zatrzymuje się na chwilę i staje przed rzeźbą. Dziewczyna z wytatuowanym kolcolistem nie miała racji. Artystka nie przedstawiła everymana. Detale są bardzo intymne, wręcz precyzyjnie odwzorowane, tak jakby całość powstała z odlewu. Foremny wzgórek tłuszczu pośrodku ciała. Lekko uniesiony prawy bark. Coś ciastowatego w zarysie żuchwy. Cushla przygląda się jego twarzy, w obawie, że zobaczy na niej strach lub ból, ale on wygląda tak samo jak wtedy, gdy spał.
Ktoś dotyka jej ramienia. To ten mężczyzna w niewielkich okularach.
– Pani Lavery – odzywa się. – Pamięta mnie pani?
NIE PO IRLANDZKU
1
Cushla owinęła torebkę płaszczem i wepchnęła ją w szczelinę między lodówką z piwem a kasą. Eamonn, jej brat, schylał się nad spisem towaru. Spojrzał na nią i zmrużył oczy. Skinął głową w stronę lustra, które ciągnęło się przez całą długość baru. Cushla przysunęła się bliżej i zerknęła na swoje odbicie. Ojciec Slattery naznaczył ją grubym krzyżem, szerokim na dwa centymetry i długim na pięć. Pod naciskiem jej palca wydobył się z niego sosnowy, żywiczny zapach poświęconej mikstury, którą zmieszano z popiołem, a krzyżowy kształt rozmył się w smugę sadzy.
Eamonn wcisnął jej do ręki mokrą serwetkę.
– Pospiesz się – wysyczał.
Większość mężczyzn, którzy pili w pubie, nie posypywała się popiołem w Środę Popielcową, nie uczestniczyła w drodze krzyżowej w Wielki Piątek ani nie chodziła na niedzielną mszę. Picie w katolickim barze to jedno, ale jeśli piwo nalewa ci kobieta pomalowana w papistowskie barwy wojenne, to już zupełnie inna sprawa. Cushla tarła, aż skóra na jej czole zrobiła się różowa, a serwetka sczerniała i sflaczała. Wyrzuciła ją do kosza.
Eamonn mruknął coś pod nosem. Jedyne słowo, które udało jej się wyłowić, brzmiało „ćwok”.
Stali bywalcy gromadzili się wzdłuż kontuaru. Jimmy O’Kane, któremu kieszonkę na piersi wybrzuszało zakupione na kolację jajko. Minty, woźny w szkole, który wypił tyle piwa Carlsberg Special Brew, że pub zdobył nagrodę za najwyższą sprzedaż w Irlandii Północnej, chociaż nikt poza nim nie zamawiał tej marki. Fidel, w czapce khaki i przyciemnianych okularach. Za dnia ważył miętówki i goździkowe karmelki w sklepie ze słodyczami swojej matki, a wieczorami pełnił funkcję brygadiera w lokalnym oddziale Stowarzyszenia Obrony Ulsteru. Leslie, monter ze stoczni, który odzywał się dopiero po pijanemu i pewnego wieczoru powiedział Cushli, że chciałby ją wykąpać. Jeszcze jeden mężczyzna. W średnim wieku, nad szklanką whiskey. Ciemnowłosy, lekko przygarbiony. Ubrany w czarny garnitur i wykrochmaloną białą koszulę, od której odczepiono kołnierzyk – taki strój rzucał się w oczy na tle roboczych kombinezonów i tkanin non-iron. Włosy miał przygładzone do wysokości uszu, a dalej pofalowane nad karkiem, jakby spocił się pod kapeluszem. Albo peruką.
Cushla wspięła się na taboret, żeby podgłośnić telewizor. Gdy zeszła, mężczyzna z whiskey trącał kciukiem filtr papierosa, jakby właśnie odwrócił wzrok.
Wiadomości zaczęły się od tego co zwykle, czyli od montażu krótkich scenek. Zamieszki. Chłopczyk, sześcio- czy siedmioletni, wdrapuje się na transporter Saracen i wtyka kamień w jeden z otworów, przez które żołnierze celują z karabinów. Marsz na Stormont, tysiące ludzi podąża długą aleją do budynku parlamentu. Dodali coś nowego. Pojedynczy samochód zaparkowany na pustej ulicy. Wygląda to jak zdjęcie, do chwili aż pojazd eksploduje w ogromnej kuli dymu i ognia, drzwi gwałtownie się odrywają, a szkło z okolicznych budynków sypie się na asfalt niczym grad. Segment kończył się tak jak zawsze – wizerunkiem Mary Peters dzierżącej w dłoni medal olimpijski.
– Zdobyła go trzy lata temu – odezwał się Eamonn.
– To był ostatni raz, kiedy mogliśmy być dumni z czegoś, co się tu wydarzyło – stwierdził mężczyzna. Głos miał głęboki, niemal chropowaty, choć mówił z wytwornym akcentem.
– Co racja, to racja, Michael – odparł Eamonn.
Skąd Eamonn wiedział, jak mu na imię?
Fidel skinięciem głowy wskazał prezentera.
– Barry przystrzygł brodę – powiedział, oplatając własny zarost wokół kciuka i układając go w długi, zwężający się ku dołowi szpic.
Wiadomości. Wiejska droga: policyjny land rover zaparkowany w poprzek białych linii, para okrytych płachtą nóg wystaje spod łysego krzewu głogu. Mężczyźni w kominiarkach za stołem z laminatu, pokryte wełną twarze przyciskają się do rzędu mikrofonów, od czasu do czasu oświetlane błyskami fleszy. Pub bez okien, wilgotny dym sączy się z krateru w dachu.
Wiadomości kończyły się historią z życia wziętą. Wszyscy lubili tę część, bo zwykle chodziło o coś neutralnego, co można było skomentować. Reporter przyjechał do centrum miasta i pytał ludzi, co sądzą o bieganiu na golasa. Idiotyzm – stwierdziła kobieta w wydzierganej czapce – przecież za zimno na takie rzeczy. W barze rozległ się rechot. Drobny mężczyzna z włosami przylizanymi brylantyną oświadczył, że gdyby mu ktoś dobrze zapłacił, to czemu nie. Kolejny warknął „to nieprzyzwoite” i poszedł sobie. Następnie ekipa zaczepiła dziewczynę o długich, ciemnych włosach i wielkich oczach. Zagadnięta miała na sobie kożuszek, którego kołnierz zasłaniał jej twarz. Moim zdaniem to fantastyczna sprawa – powiedziała – jakaś odmiana. Wyglądała, jakby była upalona.
– Trochę do ciebie podobna, Cushla – oznajmił Minty. – A ty nie masz ochoty pobiegać sobie na golasa?
– Odwal się od mojej siostry, zboczeńcu – odparł Eamonn z uśmiechem. W normalnych okolicznościach Cushla odpowiedziałaby tak, że wszyscy by się zamknęli, ale dziś zdawała sobie sprawę z obecności mężczyzny z czystą whiskey i zadbanymi paznokciami.
Eamonn kazał Cushli sprzątnąć puste naczynia. Wyszła zza kontuaru. Trzech klientów z obciętymi na jeża włosami siedziało w rogu przy stoliku zagraconym kuflami, które wyglądały jak skąpane w mydlinach. Sięgała właśnie po ostatni, gdy jeden z tej trójki postawił go na dywanie.
– Jeszcze ten – powiedział, a jego grdyka poruszała się przy każdym słowie. Cushla pochyliła się po kufel, a mężczyzna położył jej dłonie na biodrach, tuż nad tyłkiem. Uwolniła się i wróciła do baru przy wtórze ich śmiechu.
– Zauważyłeś, co ten żołnierz zrobił? – zapytała Eamonna, wkładając naczynia do zlewu.
– Nie. – Przy odpowiedzi nawet na nią nie spojrzał, a ona wiedziała, że owszem, zauważył.
– Sukinsyn mnie obmacywał.
– I co mam z tym zrobić? – spytał Eamonn, chociaż właściwie nie było pytania. Nic nie mógł zrobić.
Mieszkali w mieście garnizonowym, choć dawało się to odczuć dopiero od 1969 roku, gdy pojawiło się wojsko; nie żeby żołnierze kiedykolwiek patrolowali ulice. Rodzina Laverych widywała ich w barze, kiedy nie mieli na sobie mundurów. Ci z kilku pierwszych oddziałów byli całkiem w porządku. Potem przyjechali Spadochroniarze. Lubili zostawiać po sobie pamiątki. Wdeptane w wykładzinę pety, zerwane ze ściany kafelki na podłodze w męskiej toalecie. Nazajutrz po krwawej niedzieli zawitali do pubu całą grupą. Nawet Fidel i chłopaki czuli się nieswojo w ich towarzystwie i wkrótce została tylko Gina, Cushla i żołnierze; ojciec był już wtedy za słaby, żeby pracować. Gina siedziała na stołku, podstawiała szklankę pod nalewak i cały czas ich obserwowała. Udawało jej się ich ignorować do czasu, gdy w wyniku zachęty kolegów jeden z żołnierzy odgryzł kawałek kufla, po czym wypluł do popielniczki odłamki i krew. Cushla miała wrażenie, że ogląda film grozy, kiedy jej matka ruszyła w poprzek sali. Z którego pierdla w Anglii was wyrzygało? – zapytała Gina, a potem wybrała numer do koszar; dzwoniła ze skargami tak często, że znała dowódcę z imienia i nazwiska. Głosem, którego używała podczas rozmów telefonicznych, powiedziała mu, żeby zabrał stąd swoich ludzi, że nie są już mile widziani. Przyjechali po nich żandarmi, ale na widok wojskowych w pubie Cushla wciąż czuła niepokój. Gina zdradziła, co o tym wszystkim myśli.
Kiedy wreszcie Cushla zdobyła się na to, by podnieść głowę, mężczyzna uśmiechnął się do niej. Spojrzenie miał życzliwe. Wszystko słyszał, a ona poczuła wstyd, bardziej za Eamonna niż za siebie, i zabrała się do porządkowania półek z butelkowanym piwem.
– Ładny widok – powiedział jakiś głos z angielskim akcentem. Zerknęła w lustro. Przy kontuarze stał obmacywacz z banknotem w ręku. Z nalewaka za nią dobyło się westchnienie, gdy Eamonn napełniał kufle.
– Udaje, że mnie nie słyszy – powiedział obmacywacz.
– Może to przez to, że ją poniżasz? – spytał Michael. Cushla odwróciła się mimo woli. Mężczyzna zmienił pozycję na stołku i siedział teraz twarzą do żołnierza, a whiskey trzymał w lewej ręce.
– Daj spokój, stary. To tylko żarty – odezwał się wojskowy, tak piskliwie, że zabrzmiał jak skamlący dzieciak.
– Żart działa wtedy, gdy śmieszy obie strony – zauważył Michael.
Żołnierz pochylił się, znieruchomiał, po czym cofnął szyję, jakby się rozmyślił. Niezręcznie zgarnął trzy kufle i wrócił do stolika, po drodze rozchlapując piwo na podłogę. Eamonn wpatrywał się niewzruszenie w ekran telewizora, ale coś w zarysie jego szczęki zdradzało, że jego męskość została urażona. Fidel i pozostali również sprawiali wrażenie, jakby nic wielkiego się nie stało. Kim był ten człowiek?
Starała się znaleźć sobie zajęcie, wycierała, porządkowała, próbując przy tym nie patrzeć na niego. Drzwi zatrzasnęły się z hukiem. Stolik żołnierzy był pusty, na dnie każdego kufla pozostało kilka centymetrów piwa.
Stali bywalcy zaczęli zbierać się do domów.
– Powinieneś wyskoczyć na godzinkę – poradziła Eamonnowi Cushla. – Zobaczyć dzieci, zanim pójdą spać.
– Nie chcę cię zostawiać samej.
– Teraz już będzie spokój.
– No dobra. Gdyby coś się działo, to dzwoń – rzucił, a po chwili już go nie było.
Michael zapalił papierosa i wypuścił dym nosem.
– Jeszcze raz to samo poproszę – powiedział, przesuwając szklankę w jej stronę.
Zerknęła w lustro, gdy nalewała mu alkohol. Obserwował ją. Ośmielona tym, że stoi do niego plecami, nie odwróciła wzroku.
Postawiła whiskey na ladzie.
– Cushla, prawda? Jestem Michael. Może ty też się napijesz? – zapytał, zaciskając palce wokół szklanki. Jego obecność sprawiła, że wnętrze lepiej się prezentowało. Wiszące za nim podniszczone lampy na ścianach roztaczały kręgi ciepłego światła na stolikach z drewna tekowego, zaś zielony tweed, którym obito kanapy i stołki, dodawał całości swoistego, obskurnego przepychu.
– Rano muszę być w szkole. Ale dzięki – odparła.
– Gdzie uczysz? – spytał. Było to jedno z tych pytań, które ludzie zadają, gdy chcą wiedzieć, którą nogą kopiesz. Jak masz na imię? A na nazwisko? Do której szkoły chodziłaś? Gdzie mieszkasz?
– W podstawówce St Dallan, trzecią klasę.
– To dzieci mają po siedem czy osiem lat? Przyjemny wiek.
– Rzeczywiście – potwierdziła. – Przez pierwsze dwa lata uczyłam pierwszaki. Większość czasu poświęcałam na prowadzanie ich do toalety.
– A dzisiaj rano zaprowadziłaś dzieci na posypanie głowy popiołem – powiedział.
Pewnie widział, jak ścierała krzyż z czoła. Jak Eamonn się na nią denerwował.
– Owszem – odparła.
– Za młodu mieszkałem w Dublinie – wyznał. – Tam są sami katolicy. Powiedział to niefrasobliwie, ale wpatrywał się w nią z taką intensywnością, że poczuła ulgę, gdy w końcu oderwał od niej wzrok i pociągnął łyk ze szklanki.
– Ja też rano poszedłem na popiół – zdradził głośnym szeptem Jimmy O’Kane.
– Lepiej ci poszło z wycieraniem niż mnie – powiedziała Cushla.
– Kapka płynu do zmywania na ścierce – wyjaśnił staruszek.
Cushla zerknęła na Michaela. W jego oczach malowało się rozbawienie.
Zaparzyła herbatę i ustawiła stołek tak, żeby widzieć ekran odbiornika. Akurat leciał jakiś teatr telewizji. Helen Mirren leżała na kanapie i głaskała białego kota, a jej mąż oskarżał Malcolma McDowella o to, że z nią sypia. Cushla nie zrozumiała, dlaczego Helen miałaby się zadawać z McDowellem, który był chudy, wyglądał na okrutnika i nosił grzeczny, niebieski sweter, skoro za męża miała postawnego Alana Batesa o melancholijnym spojrzeniu. Mirren wstała i zaczęła chodzić po pokoju. Miała na sobie białą szmizjerkę. Wyglądała elegancko. Strój Cushli składał się z różowej koszuli z etaminy i dżinsów z naszywką „Push My Panic Button” na tylnej kieszeni.
Jimmy dopił piwo, przyciskając dolną wargę do krawędzi kufla, żeby nie uronić ani kropli, po czym, poklepawszy się delikatnie po kieszonce na piersi, poczłapał przez drzwi.
Michael zamówił następną kolejkę. Powiedział jej, że ta sztuka zdobyła nagrodę dla najlepszego dramatu w 1960 roku. Uważał, że reżyser nie potrafił odpowiednio wykorzystać talentu Mirren, a McDowell został zaszufladkowany od czasów roli w Mechanicznej pomarańczy. Cushla odparła, że nie zdołała nawet dokończyć tej książki, a co dopiero obejrzeć ekranizacji.
– Ale film jest piękny – stwierdził. – Nawet jego brutalność jest wyborna. Dodał, że zna człowieka z Armagh, który zagrał tam kalekę. Sam też trochę pisał. Kilka filmów dokumentalnych, krótkie sztuki teatralne. – Prawnicy to sfrustrowani aktorzy – dodał. Mówił tak, jak gdyby przywykł do tego, że go słuchają.
Kiedy Eamonn wrócił, uszczypnął Cushlę w policzki, jakby była małym dzieckiem.
– Dzięki, że jej popilnowałeś – powiedział do Michaela.
– Mam dwadzieścia cztery lata – odparła Cushla. Eamonn popatrzył na nią z typową dla siebie mieszaniną pogardy i pobłażliwości; wyrazu twarzy Michaela nie potrafiła odczytać.
Wyszedł razem z nią i przepuścił ją, przytrzymując drzwi. Gdy go mijała, otarła się ręką o jego ramię. Wydał jej się stabilny, konkretny.
Pub mieścił się przy zjeździe z głównej ulicy, od tyłu górowała nad nim wieża zegarowa stojąca na terenie zrujnowanego klasztoru, a z przodu – niewysoki blok z mieszkaniami komunalnymi. Cushla przeszła przez pogrążony w mroku parking i dotarła do miejsca, gdzie zostawiła swojego niewielkiego, czerwonego renaulta, w pobliżu przejścia podziemnego, które biegło pod nową dwupasmową drogą i prowadziło nad brzeg jeziora. W betonowym tunelu odbijały się echem głosy, a papierosy migotały w ciemności. Cierpki zapach znad wody, szum poprzedzający przypływ: tłusty i błotnisty.
– Dobranoc, Cushla – odezwał się Michael. Stał obok dużego brązowego samochodu przy wejściu do pubu.
– Cześć – odpowiedziała. Kiedy włączyła światła, on nadal tam stał, a barki zdawały się mu ciążyć, przez co wyglądał starzej niż wtedy, gdy siedział przy kontuarze.
Policja wyznaczyła strefę kontroli na High Street i ulica opustoszała. Gdy Cushla zbliżała się do banku, z innego baru na chodnik wyszli chwiejnym krokiem trzej mężczyźni. Ci sami żołnierze co wcześniej. Obmacywacz zatoczył się przed jej samochodem i Cushla musiała wcisnąć hamulec do dechy, żeby go nie potrącić. Gdy zauważył, że to ona, wysunął język i zaczął nim kręcić w obsceniczny sposób, niedorzeczny dla kogoś tak młodego. Reflektory oświetliły jej samochód od tyłu i Cushla zerknęła w lusterko wsteczne. Michael. Podniósł dwa palce i czekał z włączonym silnikiem, aż koledzy chłopca odciągną go od auta. Cushla ruszyła powoli, a oni zostali przy krawężniku, zaśmiewając się. Michael podążył za nią do domu, a potem zamrugał raz światłami i pojechał w kierunku wzgórz.
Wykusz na parterze domu Laverych wydawał się nieprzyzwoicie jasny wśród ciemnych fasad pozostałych domostw. Po wejściu do środka Cushla zaciągnęła złote, aksamitne zasłony w salonie. Żar w kominku przygasł, tworząc futrzastą warstwę białego popiołu, która rozpadła się w pył, gdy Cushla opróżniła wysoką mosiężną popielniczkę stojącą przy fotelu matki.
Założyła osłonę przeciwogniową, zgasiła światło i wspięła się po schodach.
– To ty? – zapytała matka.
– A kto inny? – odparła Cushla, otwierając drzwi. Gina Lavery leżała oparta o trzy poduszki, z parą majtek naciągniętą na wałki we włosach. Radio cicho grało. Zawsze zostawiała je włączone na całą noc, mówiła, że to dla towarzystwa. Czasami rano opowiadała Cushli, co jej się śniło, o George’u Beście, regatach jachtowych dookoła świata i amerykańskim programie kosmicznym, a kiedy dostarczano gazetę, okazywało się, że to jednak prawda. Nasiąkała wszystkimi tymi podprogowymi informacjami.
– Znowu nie zaciągnęłaś zasłon – powiedziała Cushla.
– A kto by tam marnował na mnie naboje? – odparła Gina. Starała się nadać swoim słowom władcze brzmienie, ale w jej głosie pobrzmiewała lepka nuta tabletki nasennej. – Dużo ludzi dzisiaj?
– Tyle co zwykle. I jeszcze trzech żołnierzy.
– Te ścierwa.
– Puściłam Eamonna na chwilę do domu.
– Nie lubię, jak stoisz sama za barem.
– Wszystko w porządku. Jeden facet dotrzymywał mi towarzystwa. Nazywa się Michael. Jakieś czterdzieści pięć lat. Ciemne włosy. Bardzo, ale to bardzo. Mówi, że jest prawnikiem.
– Michael Agnew. Ale jest już po pięćdziesiątce – stwierdziła Gina.
– Wygląda na młodszego – odparła Cushla.
– Ciągle taki przystojny? – zapytała Gina. – W swoim czasie niezły był z niego podrywacz. Dobry Boże, całe wieki go nie widziałam. Bardzo się lubili z twoim tatą.
Eamonn miał trzydzieści dwa lata i pracował w barze od piętnastego roku życia. Pewnie pamiętał Michaela z tamtych czasów.
– Gdzie mieszka? – chciała wiedzieć Cushla.
– W dużym domu przy drodze na wzgórze. Ma też mieszkanie w mieście. Tylko z tą jego żoną kiepsko – dodała Gina. A potem zrobiła to, co wszystkie kobiety w rodzinie, gdy kogoś było im żal: zmarszczyła jeden policzek i półgębkiem wymruczała słowo „pomóż”. Był to skrót od „Dopomóż jej, dobry Boże”.
– Coś nie tak z jego żoną?
Gina przyłożyła dłoń do ust, naśladując gest picia alkoholu.
– Jest z Dublina – stwierdziła, jak gdyby to wyjaśniało sprawę.
– Tak? Katoliczka?
– Nie, pochodzi z jakiejś protestanckiej rodziny z wyższych sfer.
– Mają dzieci?
– Syna. Teraz pewnie ma już z siedemnaście albo osiemnaście lat.
Cushla nachyliła się nad matką i pocałowała ją w policzek, wdychając wszystkie jej smutne zapachy. Woda toaletowa Je Reviens i papierosy. Płyn do włosów i dżin. Nie tylko żona Michaela Agnew lubiła się napić.
W swoim pokoju Cushla przygotowała ubrania, które zamierzała włożyć rano do pracy. Spódnica w kratę, granatowy sweter z jagnięcej wełny, szara bluzka. Niemal jak mundurek szkolny. Dotychczas nigdy nie zastanawiała się nad tym, jak wygląda za barem, i wybierała rzeczy, których nie bała się poplamić wybielaczem, a włosy związywała tak, żeby nie wpadały jej do oczu. Aż do dzisiaj.
2
Obudził ją kaszel matki, mokry, przyprawiający o mdłości charkot. Wstała z łóżka i rozchyliła zasłony o kilka centymetrów. Poranek mozolnie przedzierał się przez szczeliny w niskich, burych chmurach. Ktoś wyszedł z domu naprzeciwko i padł na ziemię, jakby przymierzał się do zrobienia pompki. Alistair Patterson, strażnik więzienny, który utrzymywał, że jest urzędnikiem państwowym, sprawdzał, czy pod jego samochodem nie ma bomby. Z progu obserwowała go żona w turkusowej koszuli nocnej i z psem na rękach.
Mimo grzejnika pod oknem w pokoju panował chłód, dlatego Cushla ubrała się pospiesznie. Gdy myła się i robiła oszczędny makijaż, lustro w łazience zaparowało od jej oddechu. Zeszła na dół, włączyła czajnik i wsunęła kromkę pieczywa do tostera. Otworzyła tylne drzwi i poruszyła nimi kilkakrotnie, żeby pozbyć się złogów dymu papierosowego i kuchennych woni. Zaczęło mżyć, ciężkie krople powoli uderzały o pokrywę kubła na śmieci. Wkrótce rozpadało się tak, że rozbryzgi sięgnęły czarno-białych płytek na podłodze. Cushla zamknęła drzwi i zrobiła śniadanie dla matki, a następnie zaniosła je na tacy na górę.
Gina wyglądała dokładnie tak samo jak wczoraj wieczorem, gdy Cushla ją zostawiła, z jedną tylko różnicą – trzymała zapalonego papierosa. Majtki zsunęły się jej na czoło.
– Któregoś dnia wrócę do domu i zastanę cię spaloną na węgiel – stwierdziła Cushla, zabierając jej papierosa i gasząc go w szklanej popielniczce na szafce przy łóżku.
Gina usiadła z trudem i przejęła tacę. Chwyciła tost i wgryzła się w środek, wykrzywiając usta z obrzydzeniem.
– Mogłaś dać więcej masła – powiedziała.
– Masło ci szkodzi – odparła Cushla.
– To jest takie suche, że prędzej się udławię, niż zejdę na wylew – stwierdziła Gina, rzucając kromkę z powrotem na talerz. – I nawet nie próbuj mi wciskać margaryny.
Ostatnie słowo wymówiła tak, jakby zamierzała powiedzieć „Margaret”, ale w ostatniej chwili zmieniła zdanie. Gina nie chciała w domu duszonej fasolki, peklowanej wołowiny ani buraków. Nie znosiła przypraw, bo w czasie wojny pracowała w fabryce marynat i na potańcówki musiała zakładać rękawiczki, żeby żołnierze nie widzieli żółtych plam na jej palcach. Ojciec Cushli tolerował ten snobizm. Powiedział, że Gina głodowała w dzieciństwie, więc teraz lubi sobie powybrzydzać.
Cushla zeszła na dół, wzięła koszyk ze stolika w przedpokoju i wyruszyła do szkoły. Mieszkała z matką w jednym ze stojących w rzędzie edwardiańskich domów z czerwonej cegły. Naprzeciwko stały podobne domy z tego samego okresu, wykończone białym gipsem. Im bliżej miasta, tym mniejsze i skromniejsze robiły się budynki, a na ostatnim odcinku drogi stały już zwyczajne szeregowce zbudowane w latach pięćdziesiątych. Latem z ich okien powiewały brytyjskie flagi, bez których domy prezentowały się kanciasto i spartańsko. Drobna postać skręcała właśnie za róg w stronę wąskiej uliczki prowadzącej do szkoły. Był to Davy McGeown, uczeń z klasy Cushli. Nie miał na sobie kurtki. Cushla usiłowała wyminąć kałużę, która tworzyła się przed knajpą z frytkami w deszczowe dni, ale z naprzeciwka nadjeżdżał inny samochód. Woda chlusnęła spod opon z głośnym świstem. Cushla zerknęła wstecz i zobaczyła, że Davy stoi z wyciągniętymi na boki rękami i patrzy na swoje przemoczone do suchej nitki ubranie.
Wjechała przez bramę na tyłach szkoły i szybko zaparkowała. Weszła do środka, torując sobie drogę między dziećmi i podążając korytarzem do głównego wejścia. Na progu stanął ociekający wodą, zaczerwieniony od chłodu Davy.
– Oblałam cię – powiedziała.
Potrząsnął głową jak szczeniak, spryskując ją kroplami deszczówki.
– Nic mi nie jest – odparł, szczękając zębami. Zaprowadziła go do łazienki dla personelu i wytarła mu twarz i włosy papierowymi ręcznikami. Krzywił się, bo były szorstkie.
Rozległ się dzwonek.
– To musi wystarczyć – stwierdziła Cushla.
Pan Bradley, dyrektor szkoły, stał na korytarzu, kiedy wychodzili z łazienki. Przyjrzał się Davy’emu i zapytał:
– Gdzie masz kurtkę?
– Zapomniałem, psze pana.
– No oczywiście – powiedział tonem, jakby próbował wymyślić odpowiednią karę. Nazwisko Davy’ego czasami przewijało się podczas rad pedagogicznych. Jego ojciec, z zawodu dekarz, rzadko znajdował zatrudnienie, a matka była protestantką i choć dzieci wychowywała w duchu katolickim, sama nie zmieniła wyznania. W oczach Bradleya równie dobrze mogli należeć do Rodziny Mansona.
– Zwykła wpadka – odezwała się Cushla, kładąc ręce na ramionach Davy’ego i kierując go dalej.
Część nauczycieli wymagała, by dzieci wstawały podczas ich wejścia do klasy, ale Cushla wolała wślizgnąć się dyskretnie i posłuchać uczniowskiej paplaniny. Davy poszedł na swoje miejsce w pierwszym rzędzie, tuż pod nosem Cushli: siedział tam nie dlatego, że był niegrzeczny, ale dlatego, że pozostali go dręczyli. Cushla opróżniła koszyk i powiesiła płaszcz na oparciu krzesła. Dzieci ucichły i ustawiły się w pozie, którą ćwiczyły do pierwszej komunii – dłonie złączone, palce skierowane ku niebu. Na sygnał Cushli zaczęły recytować Zdrowaś Maryjo, a ich usta były tak przyzwyczajone do modlitwy, że poszczególne słowa zlewały się. Zostawały tylko dźwięki i intonacje, które brzmiały niczym hymn śpiewany podczas meczu.
Przed lekcją odbywały się Wiadomości. Cushla ich nienawidziła, ale dyrektor się uparł. Mówił, że to zachęca dzieci do zwracania uwagi na otaczający je świat. Cushla uważała, że już i tak wiedzą zbyt wiele o otaczającym świecie. Davy jak zwykle zgłosił się pierwszy. Na ramionach i przy dekolcie jego czerwonego swetra widniały ciemne, wilgotne ślady.
– W Belfaście wybuchła bomba – oświadczył.
– On codziennie to mówi – skwitował siedzący obok Jonathan.
– Cóż, dzisiaj akurat ma rację. Dziękuję, Davy – odparła Cushla.
Jonathan wstał.
– To nie było w Belfaście – powiedział. – Bomba pułapka, przeznaczona dla pieszego patrolu armii brytyjskiej, eksplodowała przedwcześnie i zabiła dwóch chłopaków w pobliżu granicy. Zginęli na miejscu.
Bomba pułapka. Urządzenie zapalające. Żelignit. Nitrogliceryna. Bomba benzynowa. Kule gumowe. Transporter opancerzony. Internowanie. Ustawa o specjalnych uprawnieniach. Unioniści z Vanguardu. Oto zasób słownictwa siedmioletniego dziecka w obecnych czasach.
– Bardzo dobrze, Jonathan – pochwaliła ucznia Cushla.
Wstał kolejny chłopiec.
– W wiadomościach o szóstej mówili coś o bieganiu na golasa.
Cushla pomyślała o wczorajszym wieczorze w barze, o tym, jak Michael Agnew popijał whiskey, gdy Eamonn i reszta się z nią drażnili. I o tym uśmiechu. Poczuła, że się rumieni.
– Dobrze, wystarczy. A czy ktoś ma jakieś radosne wieści?
Davy znowu wstał.
– Mój ojciec dostał pracę – oznajmił. Rozejrzał się dookoła, oczekując uznania, ale reszta klasy go nie słuchała.
– No normalnie, bez ubrania – wyjaśniał komuś jeden z chłopców. – Bieganie nago.
Cushla przysunęła bliżej zeszyty i zaczęła wywoływać dzieci w kolejności alfabetycznej, według imion. Zadała im pracę domową: napisać wiersz inspirowany Żonkilami Wordswortha. Davy napisał: „Żonkile są jak włócznie, płynnie kołyszą się tam i z powrotem”, przy czym słowa układały się w łodygę kwiatu, który narysował po prawej stronie kartki.
– Znakomicie, Davy – powiedziała cicho Cushla. Chłopiec przechylił głowę, jakby rozważał wartość swojej pracy, po czym wrócił na miejsce.
Ostatnia była Zoe Francetti, córka żołnierza. Na terenie kompleksu wojskowego mieściła się wprawdzie szkoła podstawowa, ale katolickie dzieci czasem trafiały tutaj. Zoe pochodziła z Londynu, mieszkała już w Niemczech i Hongkongu. Dzięki temu wydawała się światowa i egzotyczna, a pozostałym uczniom nie przeszkadzało, że jej ojciec służy w brytyjskiej armii. Narysowała lalkę Sindy w długiej, różowej sukni wieczorowej.
– Prosiłam o coś innego – powiedziała Cushla. – Ale rysunek jest bardzo ładny.
Odgłos przesuwanego krzesła. Podniosła wzrok w samą porę, by zobaczyć, jak Davy zaciska pięść i wbija ją w ramię Jonathana.
– Co się dzieje?
– On powiedział, że ode mnie śmierdzi – poskarżył się.
Nie śmierdział, ale jego ubrania faktycznie wydzielały kuchenną woń.
– To trzeba było mi powiedzieć, Davy, zamiast bić kolegę – skarciła chłopca Cushla.
– Nie jestem kapusiem – powiedział i wyciągnął przed siebie czerwoną dłoń. Powinna go zdzielić rózgą. Gdyby to nie pomogło, miała posłać po dyrektora.
– Wstań, Jonathan – poleciła. Dziecko podniosło się z godnością, jakby zamierzało wygłosić mowę. – Twoje słowa sprawiły Davy’emu przykrość. Przeproś go teraz.
Jonathan otworzył usta i zaraz je zamknął.
– Nic nie słyszałam – stwierdziła Cushla.
– Przepraszam – burknął chłopiec.
– Davy, a ty przeproś Jonathana za to, że go uderzyłeś.
– Bardzo mi przykro – powiedział Davy, wyciągając rękę do drugiego chłopca, który ledwie jej dotknął, bo gest stanowił raczej karę niż znak pokoju. Cushla posłała ich do dwóch przeciwległych kątów. Stali tam nadal, gdy do klasy weszli dyrektor z proboszczem.
Ksiądz Slattery miał na sobie kamizelkę z koloratką i czarną aksamitną marynarkę, a jego pociągła twarz była upiornie blada, jakby spłynęła z niej cała krew. Szkołę zbudowano na działce należącej do parafii, po sąsiedzku z kościołem i plebanią. Slattery zwykł krążyć po szkolnym boisku i korytarzach, często też wchodził do klas bez zapowiedzi i wygłaszał swoje straszliwe katechezy. Cushla skarżyła się Bradleyowi na te wizyty. To przecież ksiądz, usłyszała w odpowiedzi. Miała jeszcze jeden powód, żeby nie lubić Slattery’ego. Kiedy jej ojciec leżał w szpitalu i majaczył pod wpływem morfiny, Slattery pomodlił się z nim, a potem namówił go do wypisania czeku na kolorowy telewizor.
– Dwaj niegrzeczni chłopcy – powiedział Slattery na widok uczniów odbywających karę.
Davy zerknął na Cushlę błagalnie. Jonathan nie odrywał wzroku od pętli skórzanego paska, który wystawał z kieszeni Bradleya. Cushla spojrzała na dyrektora i zamierzała poprosić go o interwencję, ale on już wycofywał się za próg.
Slattery przeszedł cicho na drugi koniec klasy. Zatrzymał się za Davym, po czym odwrócił się i ruszył z powrotem, stając przed biurkiem Cushli. Ta pstryknęła palcami, a chłopcy wrócili na swoje miejsca. Slattery zaczął recytować akt skruchy. Dzieci nie przyłączyły się do niego, bo jak podejrzewała Cushla, bały się popełnić jakiś błąd.
– Nie znają modlitw – wycedził ksiądz, spoglądając na Cushlę z ukosa. – Czego jeszcze nie znają?
Cushla mimowolnie syknęła i usiadła na krześle, krzyżując ręce na piersiach.
– Jak brzmią pierwsze słowa spowiedzi powszechnej? – zapytał Slattery. Nikt mu nie odpowiedział. – Tajemnice różańca? – I tym razem nikt nie podniósł ręki. Proboszcz zaczął je wymieniać powolnym, żałobnym głosem. Radosne. Bolesne. Chwalebne. Piękne słowa, które miały wystraszyć dzieci. Podszedł do Davy’ego i wycelował cienki palec w jego twarz. – Ile masz lat? – zapytał. Davy spojrzał na niego z konsternacją, jakby to było podchwytliwe pytanie. – Dobry Boże, przecież chyba wiesz, ile masz lat – powiedział Slattery.
– Siedem – odparł Davy.
– Siedem. Opowiem ci historię o dziewczynce niewiele starszej od ciebie – oznajmił ksiądz, zaciskając lekko dłonie na piersi. – Matka wysłała ją do kogoś z wiadomością – mówił dalej, podnosząc ręce i odwracając je wnętrzem do góry dla wzmocnienia efektu, tak jak robił podczas mszy. – Czy wam matka też czasem każe przekazać jakąś wiadomość? – Część dzieci przytaknęła. – Banda mężczyzn poszła za nią do domu – kontynuował. – Wciągnęli ją do bramy. Dorośli mężczyźni. Zrobili z nią, co chcieli, a po wszystkim szkłem z rozbitej butelki wycięli na jej piersi napis „UVF”.
– Czy ta dziewczynka miała siedem lat? – zapytał Davy. Obracał w palcach ołówek, skubiąc farbę z pogryzionej końcówki.
– Jej wiek nie ma tu znaczenia. Ważne jest to, że protestanci nas nienawidzą – stwierdził Slattery i gwałtownie opuścił dłonie na ławkę Davy’ego. Na dźwięk uderzenia dziecko podskoczyło. – Jesteś od McGeownów, prawda?
– Tak.
– No to powinieneś słuchać szczególnie uważnie, skoro mieszkasz na tamtym osiedlu.
Dzwonek oznajmił przerwę. Zwykle jego dźwięk sprawiał, że dzieci odsuwały krzesła i wyjmowały przekąski, ale teraz siedziały bez ruchu. Z zewnątrz dobiegały śmiechy i okrzyki, a reszta uczniów wybiegła na boisko. Piłka odbiła się od asfaltu nieopodal okna, na moment rozpraszając Slattery’ego.
Cushla podeszła do drzwi i otworzyła je na oścież.
– Dzieci, wychodźcie – powiedziała, ale nikt się nie ruszył. – No dalej, wychodźcie – powtórzyła, a uczniowie pospiesznie ruszyli do wyjścia.
– Jak tam pani mama? – zapytał Slattery.
– W porządku – odparła Cushla. Wyszła na korytarz, zostawiając księdza samego w sali.
W pokoju nauczycielskim przy czajniku stał Gerry Devlin, który uczył równoległą trzecią klasę. Dołączył do grona pedagogicznego dopiero we wrześniu, a już przejął prowadzenie szkolnego chóru i pisał do muzyki wiersze o pokoju, swoim entuzjazmem wprawiając Cushlę w zakłopotanie.
– Jak się wody pilnuje, to się wolno gotuje – zażartował.
– Ha – odparła Cushla.
– Jak tam ci mija poranek? – zapytał, przeciągając palcem po dużym, zaokrąglonym kołnierzyku fioletowej koszuli.
– Slattery przylazł. Przepytywał dzieci z katechizmu i opowiedział im straszną historię.
– Jak widzę, że się zbliża, to od razu biorę gitarę. Zagłuszam gnoja.
Cushla nie mogła się powstrzymać od śmiechu.
– Nawet on na to nie zasługuje – powiedziała.
Gerry rozejrzał się wokół nerwowo, jakby o czymś zapomniał.
– Idę na imprezę – odezwał się w końcu. Noga mu drgała, przez co spodnie falowały jak żagiel.
– Super.
– Może wybierzesz się ze mną?
Cushla nigdzie nie wychodziła od czasu świątecznego przyjęcia w pracy. Jej życie towarzyskie ograniczało się do wożenia matki na mszę i okazjonalnych zmian w pubie Eamonna. Fajnie byłoby się gdzieś ruszyć. Nawet z Gerrym Devlinem.
– Dobra – powiedziała.
– Co?
– Pójdę z tobą na tę imprezę.
– Świetnie.
Zabrzmiał dzwonek, a mężczyzna wylał resztę kawy do zlewu.
– Kiedy to będzie?
– Ano tak. W sobotę wieczorem.
Dwie nauczycielki czwartych klas siedziały w pobliżu drzwi. Jedna mrugnęła do Cushli, gdy ta wychodziła. Teraz pewnie przez cały tydzień będą jej posyłać porozumiewawcze spojrzenia. Gerry Devlin przy czajniku i te jego pytania, które najwyraźniej wcześniej sobie przygotował, sądząc po tym nerwowym drganiu nogi. Powinna była mu powiedzieć, że nie ma czasu.
W klasie Cushla rozdała pękate butelki mleka ze skrzynki, którą co rano woźny Paddy zostawiał – o zgrozo – przy kaloryferze, i powiedziała uczniom, że mają jeszcze kilka minut. Dzieci kręciły się przy jej biurku, zrywały foliowe kapsle i wbijały języki w centymetrową warstwę śmietanki, która osiadła na wierzchu.
– Co to znaczy UVF, psze pani? – zapytała Zoe.
– Ulsterskie Siły Ochotnicze – odparł Jonathan.
– Mógłbyś startować w teleturnieju, Jonathan. Temat: „Skróty z ery konfliktu” – powiedziała Cushla.
– Ale czy ta historia naprawdę się wydarzyła, psze pani? – zapytała Lucia, gdy puste butelki znalazły się z powrotem w skrzynce.
– Ksiądz Slattery jest bardzo stary – odparła Cushla, co było kłamstwem, bo miał najwyżej sześćdziesiątkę. – Czasami zdarza mu się coś pomieszać.
Lucia i Zoe najwyraźniej pozostały jednak nieprzekonane, jak gdyby jakimś sposobem rozumiały, co spotkało tamtą dziewczynkę. Dzieci tutaj wiedziały zbyt wiele.
Przez resztę dnia uczniowie byli niespokojni. Cushla pozwoliła im spakować tornistry kilka minut przed czasem i wypuściła ich z klasy, zanim zabrzmiał dzwonek.
Niebo było ciężkie od groźnej zapowiedzi deszczu. Gdy Cushla minęła główne wejście, już się rozpadało, a kilkadziesiąt matek czekało na dzieci z parasolkami, które stykały się ze sobą niczym nieudolnie pozszywana kołdra. Po drugiej stronie drogi znajdowała się szkoła średnia, gdzie Minty pracował jako woźny. Uczęszczali tam protestanci, którzy nie zdali egzaminu do żadnego elitarnego liceum. Tamtejszy dyrektor przystał na inne godziny rozpoczynania i kończenia lekcji oraz przerwy obiadowej, ponieważ jego podopieczni chętnie dawali wyraz antykatolickim poglądom poprzez piosenki i wierszyki oraz miotanie rozmaitymi przedmiotami.
Jakieś sto metrów przed autem Cushli maszerował Davy. Zahamowała i nacisnęła klakson, otwierając drzwi od strony pasażera.
– Podrzucić cię? – zapytała.
– Nie wolno mi wsiadać do samochodu z obcymi.
– Nie jestem obca. Wytłumaczę to twojej mamie.
Wskoczył na fotel. Jego sweter wydzielał woń kiełbasy, ale Cushla powstrzymała się od otwarcia okna, bo pamiętała, jak mocno zabolała go uwaga kolegi tego ranka. Jej własny dom znajdował się po drodze na osiedle, gdzie mieszkał Davy. Eamonn rzadko kończył pracę, zanim dziewczynki położyły się spać, a Cushla obiecała mu, że dziś przyjdzie do pubu wcześniej. Gdyby teraz wpadła do siebie się przebrać, mogłaby pojechać tam prosto po odwiezieniu Davy’ego. Poprosiła go, żeby zaczekał w samochodzie, ale on zdążył już niemal wysiąść.
Gina siedziała przy stole kuchennym w szlafroku, pikowanym, fioletowo-pomarańczowym potworku we wzór paisley. Przed nią stała butelka dżinu Gordon’s, a zielone szkło dodawało całości nietypowego na tę porę roku świątecznego charakteru. Kobieta mrugnęła powoli, jak porcelanowa lalka.
– Dopiero co wstałam – wychrypiała.
Cushla nachyliła się nad jej uchem.
– Idź się połóż, proszę.
Gina oparła dłonie płasko na drewnianym blacie i wyprostowała się. Zrobiła krok w stronę drzwi, ale stopą zaczepiła o nogę stołu i usiadła z powrotem.
– Chryste – powiedziała Cushla, po czym chwyciła matkę za ramię i pomogła jej się podnieść.
Davy odsunął się, żeby je przepuścić.
– Z pani mamą wszystko w porządku? – zapytał.
– Po prostu trochę się zmęczyła. Weź sobie herbatnika z puszki przy czajniku, zaraz zejdę.
Cushla wciągała matkę po kolejnych stopniach, aż znalazły się na półpiętrze. Zaprowadziła ją do łazienki i tam zostawiła, wpatrzoną w swoje odbicie w lustrze. Poszła do sypialni, żeby się przebrać. Sięgnęła po stare ubrania, które zwykle nosiła do pracy w pubie. Zawahała się jednak. Michael Agnew mógł znowu zajrzeć. Włożyła dżinsy – nową parę bez łat – i najdoroślejszą bluzkę, jaką miała, z czarnego weluru z dekoltem w serek. Krój sprawiał, że jej piersi wydawały się ogromne, co niekoniecznie stanowiło atut. Nie potrafiła sobie wyobrazić, by Michael ślinił się nad zdjęciami wydekoltowanych kobiet w gazetach, tak jak Minty miał w zwyczaju.
– Mamuś?! – zawołała, przechodząc przez korytarz, świadoma, jak absurdalnie brzmi to słowo w ustach dorosłej kobiety, która zwraca się do pijanej matki. Nie było odpowiedzi, więc pchnęła drzwi do łazienki. Gina siedziała na sedesie, a jej głowa delikatnie się kołysała. Cushla potrząsnęła ją za ramię, a matka przechyliła się w stronę umywalki i przesunęła policzkiem po porcelanie. Wyprostowała się gwałtownie i spojrzała na córkę podejrzliwie.
– Zrób coś ze sobą – powiedziała Cushla, odwracając wzrok, gdy matka zaczęła z trudem wciągać bieliznę, a potem zaprowadziła Ginę do sypialni i popchnęła w stronę łóżka.
– Co się tak na mnie złościsz? – zapytała matka.
– Przestań się nad sobą użalać – odparła Cushla. Chwyciła papierosy i zapalniczkę z szafki przy łóżku i zbiegła po schodach do Davy’ego.
Rozdzielił ciastko przekładane kremem i dolnymi zębami zeskrobywał właśnie śmietankowe nadzienie.
– Czy pani mama jest chora? – zapytał.
– Coś w tym stylu.
Wcisnął do ust prostokącik suchego herbatnika. Cushla nalała mu szklankę mleka, a on zanurzył w niej pozostały kawałek.
– A więc tak żyją elity – powiedział. A potem to powtórzył, bo się roześmiała. Sto metrów od domu Cushli znajdował się zakręt – za którym poprzedniej nocy zniknął Michael Agnew – a za nim zaczynała się droga ponad miastem. Przez niecały kilometr widać z niej było okazałe domy w otoczeniu zieleni i parków, a po lewej stronie rozciągały się połacie trawiastych pól golfowych. Szarpanina z Giną zajęła tyle czasu, że przy wjeździe na osiedle, gdzie mieszkał Davy, stały już nastolatki w licealnych mundurkach. Chłopcy w opuszczonych nisko spodniach i dżinsowych kurtkach narzuconych na szkolne bluzy; dziewczęta, wyglądające na dużo starsze niż w rzeczywistości, miały powieki umalowane niebieskim cieniem i smugi różu na bladych policzkach.
Cushla włączyła światła i poczekała, aż przejedzie sznur wozów opancerzonych, zmierzających do brytyjskich koszar, które znajdowały się dalej przy tej samej drodze. Z przeciwnej strony zbliżał się chłopiec w czarnej marynarce katolickiego gimnazjum położonego na peryferiach Belfastu. Prezentował się bardzo schludnie, miał starannie uczesane włosy i wypastowane buty.
– To nasz Tommy – wyjaśnił Davy.
Gdy to mówił, pozostali zaczęli otaczać jego starszego brata. Tommy odsunął się od nich o krok, ale jeden z chłopców przyłożył mu dłonie do klatki piersiowej i popchnął. Chłopak zachwiał się i zszedł z chodnika na jezdnię. Cushla skręciła za róg i przystanęła obok niego, po czym otworzyła okno.
– Podrzucić cię? – zapytała.
Twarz chłopca oblała się purpurą – w pierwszej chwili Cushla pomyślała, że to ze wstydu – ale po chwili nastolatek odpowiedział: „Nie”. Wściekłość wręcz z niego kipiała.
Davy wychylił się tak bardzo, że niemal się na niej położył.
– Spływa po nim jak po kaczce – powiedział.
Udała, że poprawia lusterko, żeby lepiej przyjrzeć się Tommy’emu. Szedł powoli chodnikiem z wysoko uniesioną głową.
Davy poprowadził ją przez sieć beżowych domów, wzdłuż krawężników wciąż pokrytych czerwoną, białą i niebieską farbą z ubiegłego lata. Dom McGeownów znajdował się na samym skraju osiedla, tuż przed polami ziemi porośniętej krzewami janowca. Przy drzwiach wejściowych wisiały trzy worki na węgiel, a wszystkie okna były zasłonięte firankami. Słowa „katole won” widniały na niskim murku, który otaczał ogródek od frontu.
Davy uparł się, żeby weszła do środka. Czekali na progu, aż ktoś otworzy całe mnóstwo zamków. Szczupła kobieta z utlenionymi włosami pochyliła się nad Davym i złożyła na jego czole pocałunek. Była młodsza, niż Cushla się spodziewała, dopiero po trzydziestce, ale fartuch z niebiesko-pomarańczowego nylonu dodawał jej lat.
– Co ja ci mówiłam o kurtce? – zapytała.
– Głowę mam jak sito – odparł Davy. – Ale pani Lavery mnie podwiozła.
– Betty – przedstawiła się matka chłopca.
– Na piechotę szybciej by dotarł – tłumaczyła Cushla. – Ale nie zdążył jeszcze do końca wyschnąć po porannym oblaniu. Musiałam wpaść na chwilę do domu i zajęło mi to więcej czasu, niż zakładałam.
– Mama pani Lavery kiepsko się czuła – wtrącił Davy.
– Tak? – spytała Betty.
– Ledwo trzymała się na nogach.
Betty otworzyła szeroko oczy.
– Nie gadaj głupot, Davy – powiedziała, rozglądając się uważnie po ulicy. Jej twarz złagodniała w uśmiechu, gdy na ścieżkę wszedł Tommy.
– Jak ci minął dzień, skarbie? – zapytała.
– Świetnie – odparł Tommy i pozdrowił Cushlę lekkim ruchem podbródka.
Betty zaczęła grzebać w przepastnej kieszeni fartucha.
– Zadyszałeś się – powiedziała.
Tommy chwycił Davy’ego i wbił mu palce między żebra.
– Jak tam w szkole, młody? – spytał.
Davy wykręcił się i pisnął.
– Ksiądz Slattery dzisiaj przyszedł – odparł.
– Ksiądz Sratery – mruknął Tommy.
– Uważaj, co mówisz – upomniała syna Betty, podając mu inhalator.
Parsknął śmiechem i psiknął sobie do ust, zamykając oczy i wstrzymując oddech, dopóki ręce nie przestały mu drżeć. Reszta jego ciała pozostawała w bezruchu, niemal emanując spokojem. Powoli zrobił wydech.
– Niech zgadnę – odezwał się. – Pójdziesz do piekła, bo jesteś półkatolikiem i mieszkasz na tym osiedlu.
Przedrzeźniał księdza, nie spuszczając wzroku z Cushli.
– Jakbym go słyszała – powiedziała Cushla, z trudem wytrzymując jego spojrzenie.
– Opowiedział nam historyjkę, prawda, psze pani? – wtrącił Davy. – O małej dziewczynce, którą pocięli butelką.
– Serio? – rzucił Tommy. W jego tonie słychać było taką pogardę, że Cushla zapragnęła znaleźć się jak najdalej od niego.
– Czas na mnie – powiedziała, krzywiąc się na dźwięk piskliwej nuty, która wkradła się do jej głosu. – Jeszcze chwila, a spóźnię się do pracy.
Ruszyła ścieżką, słysząc, jak za jej plecami zatrzaskują się kolejne zamki w drzwiach. Wsiadła do samochodu i spojrzała na dom.
Firanka w oknie na dole była odsunięta i Tommy patrzył, jak Cushla odjeżdża. Napis na murze dookoła ogródka dodatkowo pogłębił jej niepokój. Chłopak nie zdradził matce, co go spotkało po drodze do domu. Davy też o tym nie wspomniał. Tommy słusznie się z niej naśmiewał. Siedziała na tyłku i pozwalała Slattery’emu zastraszać jego młodszego brata docinkami, których sam doświadczał w tym wieku.
Eamonn spodziewał się jej o czwartej. Spóźniała się już kwadrans. Pomyślała o matce siedzącej na sedesie, z głową zwieszoną na piersi. Skręciła na podjazd, zaparkowała, wbiegła do środka i ruszyła pospiesznie na górę. Gina leżała w łóżku nieprzytomna, z prawą ręką dramatycznie wyciągniętą na poduszce po stronie ojca Cushli. Szczupłość kończyny niepokojąco kontrastowała z opuchniętą od alkoholu twarzą. Oddech wydobywał się z jej ust w postaci chrapliwych, nieregularnych westchnień. Cushla musiała z nią zostać. Zeszła na dół do telefonu i wykręciła numer pubu.
Eamonn się wściekł.
– To nie ja prosiłem, żebyś tu pracowała, sama chciałaś – powiedział. – Dobra, Leonardo cię zastąpi. Teraz będę go musiał zatrzymać na dłużej, chociaż niewiele z niego pożytku.
Leonardo tak naprawdę miał na imię Terry. Był bezrobotnym malarzem i dekoratorem. Jedynym elementem pracy, do którego wykazywał jakikolwiek entuzjazm, było wnoszenie towaru, bo dzięki temu miał okazję raczyć się cydrem z butelki, kiedy nikt nie patrzył.
Cushla zwykle umniejszała skalę picia Giny, nie po to, by chronić Eamonna – odkąd pamiętała, matka przejawiała skłonności do pijackiej melancholii – ale z poczucia porażki; miała opiekować się Giną, a nie potrafiła utrzymać jej w trzeźwości. Nagle zaczęła mu wszystko opowiadać. O Ginie pociągającej z butelki. O przepełnionej popielniczce otoczonej petami silk cutów. O tym, że szminka, którą matka w pewnym momencie próbowała nałożyć, przylgnęła głównie do jej zębów. Cushla przypomniała sobie minę Betty, gdy Davy powiedział, że Gina ledwo trzyma się na nogach. Nie wyglądała, jakby ją to szczególnie zaskoczyło. Gina wprawdzie starała się ukryć, ile pije, nie chodziła do baru, nie ruszała się z domu bez makijażu i futrzanego płaszcza, ale ludzie i tak wiedzieli. Na pewno czuli od niej alkohol w salonie fryzjerskim, u rzeźnika. Przy ołtarzu, kiedy otwierała usta do komunii.
– Przesadzasz – stwierdził Eamonn.
– Ona jest w rozsypce – powiedziała Cushla. – Nie mogę jej tak zostawić.
– Słuchaj, muszę kończyć. Przyszło już parę osób.
– Kto tam teraz jest?
– Minty. I Jimmy. I ta twoja niańka z wczoraj.
Cushla odłożyła słuchawkę i spojrzała w lustro w przedpokoju. Z odbicia patrzyła na nią kobieta, którą była gotowa stać się dla Michaela Agnew. Wściekła.