Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Fascynująca powieść, która przenosi nas do niezwykłego megamiasta przyszłości, gdzie inteligentne maszyny przemierzają pustynię w poszukiwaniu sensu, a sztuka potrafi być groźniejsza niż najpotężniejsza broń
Neom to miejsce, które dla jednych jest futurystyczną baśnią pełną technologicznych cudów, a dla innych chaotycznym miastem na wybrzeżu Morza Czerwonego, bramą prowadzącą z Ziemi w kosmos. Dla wielu to jednak po prostu dom, jedyny, jaki znają.
Młody sierota Elias marzy o opuszczeniu Ziemi, przyłączając się do karawany w nadziei na zdobycie środków na podróż w gwiazdy. Pustynia kryje wiele tajemnic – mechaniczne artefakty, z których część jest niezrozumiała, a inne groźnie niestabilne. Tymczasem w Neom odżywa dawna relacja pomiędzy policjantem Nasirem a kwiaciarką Mariam, która pracuje bez wytchnienia w targowym zgiełku, a nocami marzy o ciszy i spokoju. Ich losy splatają się z misją tajemniczego bezimiennego robota, który zamierza wskrzesić legendarnego złotego człowieka, od dawna uznawanego tylko za mit...
Czy zdołają odnaleźć swoje miejsce w tej pełnej kontrastów rzeczywistości? A może to Neom samo zdecyduje o ich losie?
„Piękna powieść, oryginalna, bogato zbudowana, ale nie przytłaczająca, mieniąca się odniesieniami i wątkami niczym barwna tkanina z delikatnych emocji i obrazów”.
Alastair Reynolds, autor cyklu Przestrzeń Objawienia
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 193
Miasto Neom opisane na kartach tej książki jest stare.
Dzisiaj jest ono właściwie tylko marzeniem saudyjskiego księcia, futurystyczną krainą baśni wspieraną przez marketingowy klip.
Można je jednak odwiedzić. Lotnisko Neom Bay Airport (IATA: NUM. ICAO: OENN) istnieje i nawet co tydzień przylatuje na nie samolot z Rijadu.
Poza nim na razie nie ma tam zbyt wiele, ale kto wie? W przyszłości w mieście mogą się pojawić kwiaty i pewnego dnia robot może przyjść na suk, żeby kupić różę.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
Za Stacją Centralną, ogromnym kosmoportem łączącym Ziemię z tętniącymi życiem światami Układu Słonecznego, znajduje się miasto. Leży za Zatoką Akaba i Cieśniną Tirańską, w starej pustynnej prowincji Arabii Saudyjskiej, zwanej ongiś Tabuk. Założyciele miasta nadali mu nazwę Neom.
W porze burz piaskowych upał jest łagodzony przez wiatr dmący od morza szerokimi bulwarami. Farmy fotowoltaiczne i wiatrowe, ciągnące się daleko w głąb pustyni, z nawiązką zaspokajają wszystkie potrzeby Al Imtidad. Energia płynie z nich do całego miasta.
Na plażach Morza Czerwonego opalają się tłumy ludzi. Bary są otwarte do późna. Kafirzy palą szisze, a dzieci biegają ze śmiechem po piasku. Opalona młodzież uprawia kitesurfing. Powiadają, że w Neo-Mostaqbal, w Neom, zawsze jest wiosna. I że przyszłość należy do młodych.
Mariam de la Cruz, idąca powoli aleją Al Mansura, nie była już taka młoda, choć nawet w najmniejszym stopniu nie uważała się jeszcze za starą. To był przejściowy okres, w którym życie zna sposoby, by przypomnieć ci zarówno o tym, co już się wydarzyło, jak i o tym, co jeszcze cię czeka.
Rzecz jasna, czuła się znakomicie, ale doskonale zdawała sobie sprawę z tykania zegara na poziomie komórkowym. Inaczej mówiąc, starzenia się. Mogło ono być problemem w mieście takim jak Neom, które zbudowano, a następnie sprzedawano – na giełdach w Nairobi Prime, Gazie Pod Morzem i Starym Pekinie – na podstawie założenia, że wszystko można naprawić i uczynić dobrym, a nawet lepszym. Że nic nie musi pozostać takie, jakie jest obecnie.
W Neom wszystko miało być piękne, już od chwili, gdy młody książę Mohammad z dynastii Saudów wpadł na pomysł wybudowania miasta przyszłości na brzegach Morza Czerwonego, na pustyni Półwyspu Arabskiego. Teraz było ono gigantyczną metropolią.
Miejscowi nazywali je Al Imtidad. Bezładnym Miastem.
Mariam w tym mieście się wychowała, nigdy nie poznała innego miejsca. Jej matka przybyła tu z Filipin, szukając pracy, i tu poznała jej ojca, kierowcę ciężarówki z Kairu, znającego pustynne drogi od Luksoru po Rijad, od Aleksandrii po Mekkę.
Już nie żył. Zginął w wypadku na granicy z Omanem, wioząc chińskie towary na targ w Nizwie. Nadal go jej brakowało.
Matka nadal żyła. Wyszła za mąż po raz drugi, a obecnie przebywała w domu opieki na granicy miasta, w dzielnicy Niniwa. Opłaty pochłaniały większą część zarobków Mariam. To był dobry dom, dbali tam o jej matkę. W dawnych czasach rodziny mieszkały razem i opiekowały się swoimi członkami, ale teraz Mariam była sama.
Szła powoli naprzód pośród upału. Mijały ją pędzące we wszystkie możliwe strony samochody. Najnowszy model bohra, roadster faraday i czarna taksówka gauss II. Pomyślała, że nikt już nie nadaje samochodom nazwisk poetów. Jeśli chodzi o poezję, jej gusty skłaniały się ku neoklasycyzmowi: Ng Yi-Sheng, Lior Tirosh. To nie byli najsławniejsi poeci. Po prostu… byli.
Samochody wiozły ludzi we wszystkich możliwych kierunkach. Przypominało jej to ruchy ławicy ryb. Każda z nich poruszała się niezależnie, ale wszystkie płynęły razem. W Al Imtidad nie wolno było prowadzić samochodów samodzielnie. Ich ruchem kierował system sztucznej inteligencji. Mariam przekonała się, że wszędzie wygląda to podobnie. Ludzie nie ufali sobie nawzajem, gdy chodziło o takie sprawy, jak prowadzenie pojazdów, decyzje finansowe czy opieka zdrowotna.
Chyba że chodziło o status, oczywiście.
Aleja Al Mansura, położona na skraju śródmieścia, sprawiała przyjemne wrażenie. Posadzone w równych odległościach od siebie palmy zapewniały cień na chodnikach po obu stronach. Budynki miały tu tylko po kilka pięter wysokości – sklepy na parterze i ładne, przestronne mieszkania powyżej. Dog walkerzy wyprowadzali psy, a niańki woziły w wózkach dzieci obcych ludzi. Z otwartych kawiarń płynął chłodny powiew. Klienci popijali cappuccino, prowadząc poważne rozmowy, by przekazać w ten sposób przechodniom, że nie chodzi im tylko o miłe spędzanie czasu, lecz także o utrzymywanie ważnych kontaktów.
Nisko nad jej głową przeleciał samolot kierujący się do Stacji Centralnej. Mariam mijała kawiarnie, sklepy z perłami hodowlanymi oraz importowanymi perfumami, antydronowymi zestawami ochrony prywatności albo pieczywem rzemieślniczym. Z tego ostatniego płynęła woń chleba wypiekanego na zakwasie oraz lepkiej baklawy. Na straganie kwiaciarskim sprzedawano wiązanki wielkich czerwonych róż. Przy alei Al Mansura mieszkali ludzie pnący się po szczeblach drabiny społecznej. Ich podstawowym pokarmem była nadzieja, a to silny narkotyk.
Kolejny sklep, tym razem wynajmujący luksusowe zegarki. Nigdy nie potrafiła pojąć, na czym polega atrakcyjność noszenia małych, absurdalnie drogich mechanicznych urządzeń mierzących czas. Jej zegarek był plastikową tandetą kupioną na ulicznym targu w Niniwie. Takie zegarki masowo produkowano w Yiwu i wysyłano na cały świat Jedwabnym Szlakiem wytyczonym przez Chińczyków. Jej ojciec rozwoził tego typu badziewie ciężarówką. Ale ludzie nosili zegarki po to, by pokazać światu, że są bogaci, odnieśli sukces i bywają w ważnych miejscach. Że traktują czas poważnie.
Mariam również traktowała go poważnie. Płacono jej za przepracowane godziny. Dotarła do wskazanego adresu, wstukała kod i pojechała windą do mieszkania Smirnova i Li. Było duże i ładne. Za sięgającymi od podłogi do sufitu oknami rozpościerał się widok na miasto i położone dalej morze. Takie mieszkania zawsze wynajmowano, ponieważ były za drogie, żeby je kupić na własność.
Bardzo niewielu ludzi w Al Imtidad miało własne mieszkania. W Neom wszystko wynajmowano – dach nad głową, zegarki i ludzi.
Smirnova i Li nie było w mieszkaniu. Mariam poszła do ich nieskazitelnie czystej łazienki i napełniła wiadro ciepłą wodą z mydłem. Byli sympatyczną parą – przystojni, trzydziestoparoletni mężczyźni. W salonie wisiały ich zdjęcia ślubne. Wzięli ślub na plaży, na Fidżi albo Bali, czy w innym podobnym miejscu, gdzie się zawiera małżeństwa. Tereny, na których zbudowano Neom, nadal należały do Arabii Saudyjskiej, ale Komitet Krzewienia Cnót i Zapobiegania Złu – Mutaween – nie miał tu władzy i jego agenci byli bezsilni. Panująca w mieście wolność była jego podstawowym hasłem reklamowym na długo przed tym, nim akcje Neom pojawiły się na giełdzie, i było niczym więcej niż internetową platformą wideo oraz nierealistycznym, cokolwiek śmiesznym marzeniem bogatego księcia.
Myjąc okna, Mariam wyglądała na miasto. Lubiła być sama w tym mieszkaniu. Mogła wtedy sobie wyobrażać, że tu mieszka i może się cieszyć jego minimalistyczną prostotą. Czasami Smirnov i Li przebywali w mieszkaniu, ale częściej zostawiali ją samą. To było typowe w Neom. Kiedy ostatnio ich widziała, rozmawiali o dzieciach, co doprowadziło do kłótni. Smirnov (nigdy nie poznała ich imion, to również było typowe dla Neom) naciskał, a Li stawiał opór, obawiając się kosztów egzomacicy. Spierali się również o kolor oczu dziecka.
Zamiotła i odkurzyła pokoje, nakarmiła rybkę, wytarła kurze z półek, a na koniec wyniosła śmieci i wyrzuciła je do automatycznego zsypu.
Mniej zamożni ludzie korzystali z uniwersalnego robota domowego, a znacznie ubożsi sprzątali sami. Natomiast zdecydowanie bogatsi mieli służbę domową. Li i Smirnov mieli odpowiednie dochody, by wynajmować dochodzącą sprzątaczkę. Dzięki temu mogli od czasu do czasu rzucić od niechcenia w rozmowie: „Wczoraj była u nas sprzątaczka. Biedactwo mieszka w Niniwie” albo coś w tym rodzaju. Byli sympatyczni i płacili jej dobrze oraz na czas, co zawsze miało znaczenie. Powtarzali, że może sobie wziąć wszystko, co będzie w lodówce, ale kiedy otworzyła chromowane drzwi, zawsze znajdowała tylko probiotyczne jogurty. Mieszkańcy Neom dbali o swoje bakterie jelitowe, jak w innych miejscach dbano o dzieci. To była dla nich sprawa osobista.
Gdy po południu opuściła mieszkanie, była zgrzana i głodna. Kupiła sobie falafel na ulicznym straganie. Ocierała chusteczką spływającą po brodzie oliwę. W tej chwili nie dbała o upał ani o nic innego. Wszyscy uwielbiali falafele. Ulica, przy której nie było choćby jednego straganu z nimi, nie zasługiwała na tę nazwę.
Minęła filię starego Banque Nationale de Djibouti, rozglądając się za swym przyjacielem, Hamidem. Najczęściej można było go spotkać tutaj na rogu.
Zobaczyła go. Jak zwykle opierał się plecami o ścianę banku i wpatrywał się w słońce.
Coś jednak było nie tak. Jego postawa i całkowity bezruch. Zrobiła krok w jego kierunku, a potem drugi. Wrażenie się jeszcze nasiliło. Zerwała się do biegu.
Kiedy dotarła do Hamida, przez moment nie mogła się zorientować, co się stało. Jego twarz, zwykle tak pełna życia, była całkiem nieruchoma, gładka skóra rozdarta i przypalona, a w głowę uderzono go tak mocno, że zwisała krzywo z szyi. Lewe oko – wyrwane z oczodołu – dyndało, opadając na policzek. Jedną rękę złamano, a kolana zmiażdżono. Całe ciało brutalnie zniszczono i porzucono.
– Mój Boże – wyszeptała Mariam. – Mój Boże.
Pogłaskała palcami miękką gumę policzka. Z części twarzy zerwano biometryczną skórę, odsłaniając prostą, mechaniczną czaszkę oraz ukryty w niej mózg. Ją również rozbito. Zniszczony automat siedział nieruchomo pod ścianą.
– Hamid? – odezwała się Mariam. – Hamid?
Nie odpowiedział. Ocalałe oko wpatrywało się w pustkę. Mariam była wstrząśnięta. Rzadko spotykała się z podobną przemocą, a Hamid był jej przyjacielem.
Był uniwersalnym automatycznym opiekunem, jakie kiedyś umieszczano w domach starych ludzi. Był stary, przestarzały już od lat. Z reguły niepotrzebne manekiny poddawano recyklingowi, ale Hamid uciekł przed tym losem i mieszkał na ulicy. Zawsze był bardzo gadatliwy i często się uśmiechał. Ludzie najwyraźniej go lubili.
Otarła oczy, wyprostowała się i przyjrzała uszkodzeniom. To na pewno zrobiły dzieciaki. Nastolatki. Mieli łomy lub inne podobne narzędzia, może kije. Zadrżała z gniewu i zawiadomiła szurtę.
Inni przechodnie mijali ją, ignorując widok zniszczonego automatu. Na balkonie po przeciwnej stronie ulicy dwie kobiety piły herbatę. Obok przejechał sprzedawca soków owocowych, pchający swój wózek. Za nim podążała grupka bankierów z Dżibuti w wyblakłych garniturach.
Dżibuti, położone w Rogu Afryki, w pobliżu Bramy Łez, było centralnym węzłem podziemnych kabli łączących ze sobą Azję, Afrykę oraz Europę. W miarę jak cyfrowa rzeczywistość zdobywała przewagę nad fizyczną, polityczne i ekonomiczne znaczenie Dżibuti rosło.
Ale oni również minęli Hamida obojętnie.
Nie upłynęło wiele czasu, nim pojawił się samochód szurty, sportowy marconi w zielono-niebieskie pasy. Wysiadł z niego funkcjonariusz. Na boku pojazdu namalowano krzywą szablę. Policjant wyglądał nieco mniej sportowo, ale miał elegancko przystrzyżone ciemne włosy, wyczyszczone buty i chętnie się uśmiechał.
– Cześć, Mariam – odezwał się.
– Nasir – odpowiedziała z ulgą. Znała go jeszcze z przedszkola. Ich matki się przyjaźniły. – Nie wiedziałam, że pracujesz w śródmieściu.
– Jestem teraz sierżantem – pochwalił się i uśmiechnął, lekko zawstydzony. – Na czym polega problem, Mariam?
– To Hamid – odpowiedziała. – Zamordowano go.
Z twarzy Nasira zniknął uśmiech. Policjant podszedł do nieruchomego automatu i uklęknął, by przyjrzeć się uszkodzeniom.
– Przykro mi – rzekł.
– Znałeś go?
– Wszyscy znali Hamida. Był stałym elementem tej okolicy.
– Możesz coś zrobić w tej sprawie? Złapać tych, którzy to zrobili?
Wyprostował się i przyjrzał jej z uwagą.
– Napijesz się herbaty? – zapytał. – Za rogiem jest lokal.
– Czy możesz ich złapać?! – powtórzyła z naciskiem.
– Mariam, to nie jest osoba – odpowiedział. – To tylko chatbot z twarzą. Skonstruowano go tak, by wzbudzał sympatię, ale nie ma w nim świadomości. Nic poza zestawem odpowiedzi zapisanym w sieci neuronowej. To nie jest prawdziwy, humanoidalny robot, jakie produkowano w czasach dawnych wojen.
– Nie możesz – sprzeciwiła się. – Nie możesz po prostu…
– Mógłbym ich oskarżyć o uszkodzenie własności – przerwał jej. – Ale Hamid nie był niczyją własnością. Porzucono go. Pewnie ktoś będzie musiał go usunąć, więc może uda się ich oskarżyć o zaśmiecanie. Tak jest… – Rozpromienił się. – Zaśmiecanie to bardzo poważne przestępstwo. Zawsze staramy się zatrzymać…
Ale Mariam już go nie słuchała. Kiwała uprzejmie głową, kiedy mówił, lecz potrząsnęła głową, gdy znowu zaproponował jej herbatę. „Nie, dziękuję” i „Tak, wszystko u mnie w porządku”. Wezwał czyścicieli ulic, by usunęli szczątki, a potem się oddalił.
– Posłuchaj, bardzo się cieszę, że znowu mogłem cię spotkać – powiedział jednak chwilę wcześniej, przestępując z nogi na nogę. – Czy chciałabyś, bo ja wiem, zjeść kiedyś ze mną kolację? Powspominać dawne czasy…
Umilkł.
– Jasne – zgodziła się. – Bardzo chętnie.
– W porządku. – Znowu uśmiechnął się radośnie. – W takim razie do zobaczenia.
– Do zobaczenia, Nasir.
Odszedł i została sama z robotem.
Wsiadła do autobusu. Podobnie jak inne pojazdy, był w pełni zautomatyzowany i miał klimatyzację. Zawiózł ją ze śródmieścia na skraj miasta. W miarę jak zbliżała się do Niniwy, ulice robiły się coraz brudniejsze (ale nie za bardzo brudne), a wiatr niósł ze sobą więcej piasku. Kiedy wysiadała, słońce już zachodziło, a znad pustyni dobiegał łoskot grzmotów. Włożyła okulary przeciwsłoneczne i pokonała resztę drogi piechotą. Psy szczekały, dzieci biegały na bosaka, a na straganach oferowano rozmaite towary. W tym miejscu mieszkało bardzo wielu ludzi zatrudnionych w mieście – ci, którzy zajmowali się gotowaniem i sprzątaniem, manikiurem i strzyżeniem włosów, pielęgniarstwem, kelnerowaniem, opieką nad chorymi i sprzedażą biletów, a wreszcie pomoce domowe i pracownicy ochrony.
Ludzie ją lubili. Ci ludzie, którzy myśleli, że nawet stary robot może być przyjacielem, a nie czymś, co się wyrzuca, gdy przestaje być potrzebne. Poszła odwiedzić matkę. Wyglądała dziś dobrze. Była pełna życia i z pasją rozmawiała z Mariam.
– Dzisiaj wróci twój ojciec – poinformowała ją. – Pójdziemy razem na kolację, a na deser zjemy halo-halo w tym lokalu, który tak lubisz. Czy to nie byłoby miłe?
– Tak, mamo. Bardzo miłe – odpowiedziała. Jej ojciec dawno już nie żył, a miejsce, w którym podawano halo-halo, zamknięto przed laty. – Widziałam dziś Hamida.
– Tego robota? Zawsze go lubiłam. Od czasów, gdy byłaś małą dziewczynką. One są dobre dla dzieci.
Kiedyś pracowała w takim domu, do jakiego teraz trafiła. Tam właśnie Mariam poznała Hamida. Matka pamiętała przeszłość ze zdumiewającą jasnością. To teraźniejszość zawsze jej się wymykała.
– Tak – zgodziła się Mariam. – Dobrze się czujesz, mamo?
Matka położyła dłoń na jej dłoni. Mariam przyjrzała się jej ręce, zdumiewając się starczymi plamami i zmarszczkami. Znowu przypomniała sobie czasy, gdy była dzieckiem – silne dłonie matki i to, jak mocno trzymała ją podczas kąpieli. Wtedy nie było na nich zmarszczek, nie naznaczył ich jeszcze upływ lat i niszczycielski czas.
– Dobrze, Mariam. Za dużo się martwisz. – Jej matka usiadła z westchnieniem. – Ojciec wkrótce wróci… i wtedy pójdziemy na kolację. Możemy też wpaść do tego twojego ulubionego miejsca, gdzie podają halo-halo. Co ty na to, kochanie?
– To byłoby miłe, mamo.
Zrobiła zakupy i wróciła z nimi do mieszkania, idąc zatłoczoną ulicą. Zaczęło padać i po spękanych płytach chodnikowych spływało błoto. Dzieci jeździły na elektrycznych hulajnogach, a handlarze wieszali na markizach lampy sztormowe, bo w tej części miasta bardzo często wyłączano prąd, jeśli energia była potrzebna gdzie indziej. Gdy wreszcie dotarła do swojego budynku, okazało się, że winda znowu nie działa. Weszła na górę po schodach i otworzyła drzwi. W małej kuchni posiekała czosnek i postawiła na piecyku garnek okry w sosie pomidorowym. Potem wyszła na balkon, żeby zapalić trudno dostępnego, nielegalnego tytoniowego papierosa. Sprzedawał je jeden z jej sąsiadów, a w taką noc jak ta nikt z pewnością na nią nie doniesie.
Stała na balkonie, spoglądając na ciągnącą się za miastem pustynię. Gdy skierowała wzrok w stronę Mekki, zobaczyła przeszywające niebo błyskawice. Wicher niósł ze sobą mokry od deszczu piasek.
Pomyślała o zniszczonym automacie i o tym, czy Li i Smirnov zdecydują się na dziecko, a jeśli tak, to jaki kolor oczu będzie miało. Zastanowiła się nad niewielką sumą, którą oszczędzała co miesiąc, po opłaceniu rachunków i zapłacie za dom opieki. Wspomniała Nasira i zadała sobie pytanie, czy do niego zadzwoni.
Nasunęła jej się myśl, że miło by było, gdyby ktoś przyniósł jej kwiaty.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki