Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Nie chcieli zostać bohaterami.
Bronili Imperium Brytyjskiego przez siedemdziesiąt lat. Oblivion i Fogg, nierozłączni przyjaciele powiązani wspólnym przeznaczeniem. Aż do pewnej nocy w Berlinie, kiedy rozdzieliła ich wojna i tajemnica.
Jednakże przeszłość potrafi dogonić każdego.
Wezwani ponownie do Biura Spraw Przestarzałych – instytucji, dla której żadna sprawa nie staje się przestarzała – Fogg i Oblivion muszą stawić czoło pamięci o straszliwej wojnie, nieupamiętnionych aktach heroizmu oraz życiu w dusznych korytarzach i zamkniętych pokojach, gdzie odbywają się potajemne spotkania. Muszą się z tym wszystkim zmierzyć, by znaleźć odpowiedź na pytanie ostateczne:
Co czyni bohatera?
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 420
Tytuł oryginału:The Violent Century
Copyright © 2013 by Lavie Tidhar
Copyright for the Polish translation © 2017 by Wydawnictwo MAG
Redakcja: Joanna Figlewska
Korekta: Urszula okrzeja
Projekt graficzny serii oraz opracowanie graficzne okładki: Piotr Chyliński
Ilustracja na okładce: Irek Konior
Projekt typograficzny, skład i łamanie: Tomek Laisar Fruń
ISBN 978-83-7480-817-0
Wydanie II
Wydawca: Wydawnictwo MAG ul. Krypska 21 m. 63, 04-082 Warszawa tel./fax 228 134 743 www.mag.com.pl
Wyłączny dystrybutor: Firma Księgarska Jacek Olesiejuk Spółka z ograniczoną odpowiedzialnością S.K.A. ul. Poznańska 91, 05-850 Ożarów Maz.
Dla Elizabeth,
Huk wystrzału we mgle.
Zwłoki, zimne izbielałe, unoszą się na falach Haweli. Wmartwej dłoni zaciśnięty skrawek materiału.
Młoda kobieta powieszona na sznurze skręconym zwłasnego prześcieradła. Jej długie czarne włosy wciąż są wilgotne. Gromadzimy te obrazy powoli: Czołg przypięty pasami do stołu, przez jego ciało przepływa prąd.
Oświęcim.
Człowiek Wilk.
Samolot wbijający się wścianę drapacza chmur. Pole czerwonych maków, jak okiem sięgnąć.
Wyrastający gwałtownie ze śniegu lodowy golem.
Na kim się skupimy? Cienie umykają przed naszymi spojrzeniami. Obserwować znaczy zmieniać. Niemniej:
Oblivion, Fogg.
Tak wiele śmierci.
Stulecie przemocy. Od czego się zaczęło? Przesiewamy wspomnienia, stare nagrania, przykurzone rękopisy. Prawdopodobieństwa łączą się ze sobą. Jest tak wiele śmierci, lecz wjej centrum znajduje się miłość. Obserwujemy. Tak wiele cieni.
Czym się skończy?
Rozpoczyna się– być może– tak:
1. FARMA DR. VOMACHTA, wtedy
Główny budynek gospodarstwa stoi samotnie pośród morza zielonej trawy. Białe, sypiące się miejscami kamienne ściany kojarzą się ze starodawnym fortem. Jakiś czas temu zamontowano tu instalację elektryczną. Doprowadzono wodę. Na dachu sterczy radiowa antena. Jest skrzący się, jasny dzień, słońce oślepia. Z intensywnie błękitnego nieba emanuje czysta, żółta energia. Gdzieś w domu gra muzyka, cicho. Słychać trzaski. Gramofon. Francuska piosenka. Poszczególne dźwięki zawisają na moment w powietrzu, po czym zastępują je kolejne. W dali za farmą wznoszą się góry, kredowoniebieski kontur. W trawie bzyczą owady. Lato. Skądś, być może z pobliskiej wsi, której jednak stąd nie widzimy, dolatuje woń świeżo zżętej pszenicy. Z komina farmy unosi się dym, biały na błękicie nieba.
Idylla. Tego słowa za każdym razem szukamy.
Na łące stoi dziewczyna, pomiędzy farmą a niebem. Ma długie jasne włosy. Jej skóra jest biała jak chmury, oczy niebieskie jak niebo. Włożyła na siebie cienką białą koszulę nocną, w promieniach słońca niemal przezroczystą. Jest w ruchu, wiruje z dłońmi na biodrach, przy każdym obrocie kreśli jaśniejące linie.
Oglądacie?
W powietrzu zawisa motyl, pomiędzy dziewczyną a farmą. Żółty. Wisi niemal zupełnie nieruchomo.
Złożone oczy owada patrzą ponad łąką. Dygocą czułki. Motyl ma na skrzydłach wyraźny rysunek, białe oczko i czarne kropki rozmieszczone wzdłuż krawędzi na kształt kosy.
Oglądacie?
Muzyka w budynku nagle cichnie, urywa się. Płyta obraca się bezdźwięcznie. Powietrze...
Dziewczyna zastyga w bezruchu, jej ramiona unoszą się, jakby się próbowała obronić przed czymś niewidzialnym. Farma migoce. W niewytłumaczalny sposób faluje, jakby składające się na jej ściany cząsteczki, wszystkie naraz, zostały nagle gwałtownie pobudzone. Budynek emituje dziwne zniekształcenie. Bezgłośna fala wybiega gwałtownie ze źródła i rozchodzi się koncentrycznie na zewnątrz. Motyl nadal wisi w powietrzu, lecz jest teraz w pewien sposób odmieniony. Gdybyśmy mogli lepiej mu się przyjrzeć, zobaczylibyśmy, że wyraziste oczko na jego skrzydełku nie jest już białe, lecz lazurowe, barwy letniego nieba. Czas jakby zwolnił, zamarł, po czym nagle ponownie przyśpieszył. Dziewczyna dopełnia swego obrotu. Zatrzymuje się.
Opuszcza ręce. Motyl odlatuje. Dziewczyna spogląda na farmę.
Fala zniekształcenia rozprasza się w oddali i znika. Dziewczyna patrzy na swoje bose stopy.
Zielona trawa. Żółte słońce. Błękitne niebo. Białe chmury.
Idealny letni dzień.
2. DZIELNICA SOUTH BANK
Noc. Znad Tamizy wieje zimny wiatr. Londyn. Olbrzymi, spowity wieńcem świateł diabelski młyn obraca się powoli. South Bank. Południowy brzeg: pary spacerują, trzymając się za ręce. Stojący przy wejściu na dworzec Waterloo mężczyzna rozdaje darmowe egzemplarze „Evening Standard”. Bezdomny sprzedaje pod arkadami „Big Issue” – wbija spojrzenie w wysokiego, przechodzącego obok człowieka.
Nieśpieszny krok. Wysoki i chudy. Wydatne kości policzkowe. Przystojny. Czarne włosy, ułożone za niemałe pieniądze gdzieś w Kensington. Ubrany wieczorowo: czarne spodnie, czarna marynarka, świeżo wyprasowana biała koszula, cylinder. Długie, cienkie palce ukrył pod białymi rękawiczkami. W lewej dłoni trzyma hebanową laskę z gałką z kości słoniowej. Nie pogwizduje, lecz widać, że przechadzka sprawia mu przyjemność. Dokoła nie ma zbyt wielu przechodniów. Noc jest bardzo chłodna. Pod arkadami, przed wejściem do włoskiej restauracji, kulą się palacze. Mężczyzna przechodzi na drugą stronę ulicy. Przed nim wznosi się budynek dworca Waterloo. W oddali Big Ben wybija nieokreśloną godzinę.
Mgła. Widok mgły sprawia, że mężczyzna się uśmiecha, jak do powtórzonego w myślach dowcipu. Nie idzie dalej prosto, nie wchodzi na stację. Skręca w lewo na Mepham Road, otwierającą się na zaplecza restauracji, kosze na śmieci i dostawcze furgonetki. Przy chodniku parkuje piętrowy autobus, kierowca i kontroler dzielą się w otwartych drzwiach papierosem. Mgła gęstnieje. Mężczyzna wyciąga rękę, jakby chciał pogłaskać jej siwe pasma. Jakby mgła była kotem, a kot starym przyjacielem. Nieznajomy uśmiecha się raz jeszcze, po czym opuszcza dłoń.
Zatrzymuje się.
Podnosi wzrok na szyld.
„Hole in the Wall”.
Można tędy przejść sto razy i nie zauważyć. Londyński pub. Ukryty pod arkadami wiaduktu kolejowego.
Brudne okna skrywają wszystko, co znajduje się w środku. O ile w ogóle cokolwiek się tam znajduje. Drzwi są zamknięte. Niemniej wydaje się, że w środku jarzy się słabe światło, co sugeruje, że lokal nie jest tak opustoszały, jak wygląda na pierwszy rzut oka. Z drugiej strony ten nikły blask wcale nie zachęca do wejścia.
Czy mężczyzna powinien się w tej chwili uśmiechnąć? Coś majaczy w jego spojrzeniu, lecz czy jest to wyczekiwanie, troska, czy wręcz strach, nie umiemy stwierdzić. Po chwili emocja przemija. Mężczyzna wspina się po trzech niskich schodkach, pcha dłonią drzwi i znika w środku.
3. PUB „THE HOLE IN THE WALL”, teraz
Moment wejścia do tego pubu przypomina podróż w czasie do lat pięćdziesiątych dwudziestego wieku. Powojenny wystrój. Obłażąca płatami ze ścian tapeta. Drewniany parkiet pokryty pozostawionymi przez twarde obcasy i papierosy bliznami.
Wzdłuż prawej ściany biegnie długa brudnobrązowa ława obita skórzaną tapicerką. Z przepalonych niedopałkami dziur wyłazi wypełniacz. Siedzisko ciągnie się przed rzędem niskich stołów, na których plują dymem grube, pokryte żyłami stopionej stearyny świece. Przy każdym stoliku siedzi mężczyzna. Wszyscy są równie twardzi jak deski parkietu, równie zgaszeni jak stare pety. Mieszana klientela, biali, czarni i brązowi, niczym paleta gotyckiego malarza. Przerzedzone włosy. Kiepska cera. Oczy mają jednakowo puste. Gapią się ślepo w przestrzeń.
Przy każdym z nich stoi na blacie szklanka z piwem i popielniczka. Popielniczki są duże jak spodki, identyczne, maszynowa produkcja z jakiegoś taniego metalu. W każdej z popielniczek tli się papieros. Papierosy różnią się między sobą jedynie długością. Smużki dymu wirują w powietrzu, mieszają się, błękitny akcent w szarym, powojennym świecie. Dym jest jak mgła. Podobnie jak ona pomaga się ukryć.
Po lewej stronie sali widzimy kontuar, a za kontuarem stoi barman. Mężczyzna na oko po pięćdziesiątce. Łysiejący, obdarzony muskularnymi ramionami i złamanym w przeszłości, niewprawnie nastawionym nosem. Nie poznamy jego nazwiska. Nie poznamy jego historii. Nie dowiemy się, co przygnało go tutaj, do tego lokalu, w ten półmrok. Przeciera ścierką szklankę. Za jego plecami widzimy rzędy butelek. Z kontuaru sterczą krany z piwem. Przed barem stoi szereg stołków, pustych z jednym wyjątkiem. Siedzi na nim samotny klient. Wysoki mężczyzna, przybysz w wieczorowym stroju wodzi spojrzeniem po sali. Odnosimy niejasne wrażenie, że nie zawsze ubierał się w ten sposób, że pod warstwą ogłady kryje się coś szorstkiego i twardego. Nie odzywa się słowem. Kiwa tylko głową, jakby na potwierdzenie. Jakiegoś podejrzenia lub spełnionego oczekiwania. Dym mu chyba nie przeszkadza. Podchodzi do baru. Opiera laskę o kontuar. Zdejmuje rękawiczki, odsłaniając długie, smukłe palce. Siada, dwa miejsca od samotnego klienta. Zerka na niego. Mężczyzna garbi się na swoim stołku. Wzrok utkwiony w pustym kieliszku. Nie odwzajemnia spojrzenia.
Wysoki gość spogląda na barmana.
– Brandy poproszę – mówi. Uśmiecha się, niemal z tęsknotą. – Coś starego i zagranicznego.
Dopiero teraz zerka na niego samotny klient. Pozbawione wyrazu oblicze. Podnosi swój kieliszek i przypatruje mu się.
Zdecydowanie pusty. Odstawia go. Wciąż niemy barman rzuca mu pytające spojrzenie i mężczyzna odpowiada skinieniem. Barman sięga po zieloną butelkę bez etykiety. Nalewa samotnemu klientowi kolejkę. Samotny klient wskazuje wysokiego mężczyznę w wieczorowym stroju. Twarz barmana nie zdradza niczego, lecz on wyciąga jeszcze jeden kieliszek i nalewa jeszcze jedną porcję alkoholu, którą stawia przed wysokim mężczyzną. Potem bierze do ręki swoją ścierkę i szklankę. Wraca do przecierania.
Wysoki mężczyzna w wieczorowym stroju rozciąga usta w uśmiechu. Unosi kieliszek. Obraca nim delikatnie, obserwuje płyn w przyćmionym świetle pubu. Przystawia do ust, wypija i uśmiecha się ponownie. Wyczuwamy, że nie uśmiecha się zbyt często ani łatwo. Obraca się na stołku, przodem do samotnego klienta.
– Co słychać, Fogg? – zagaja.
Samotny klient drga na dźwięk nazwiska. Jakby należało do starego przyjaciela, kogoś dawno uznanego za zmarłego lub zaginionego, albo po prostu do znajomego, z którym urwał się kontakt i z którym od co najmniej dziesięciu lat nie wymieniał się kartkami na Boże Narodzenie. Na jego młodzieńczej twarzy pojawia się nadmiernie dojrzały wyraz.
– Oblivion – rzuca.
Słowo pasuje do wysokiego mężczyzny w wieczorowym stroju. Pasuje tak, jak białe rękawiczki pasują do jego smukłych palców, leży na nim jak garnitur od krawca z Savile Row. Nazwisko skrojone na miarę.
Oblivion.
Nieznacznie wzrusza ramionami, jakby chciał powiedzieć: „Tak, to ja”. Drugi z mężczyzn, to już wiemy, nazywa się Fogg.
– Ile czasu minęło, Oblivion? – pyta. – Czterdzieści lat? Pięćdziesiąt?
– Obstawiałbym raczej okolice siedemdziesięciu – stwierdza Oblivion.
– Aż tak dawno...
– Cóż, od końca wojny – podsuwa pomocnie Oblivion.
– Wojna – powtarza Fogg. Ma młodą, bladą twarz. Czarne, niesforne włosy. – Czy ktoś jeszcze tę wojnę pamięta? – podejmuje. – Czy ktokolwiek jeszcze żyje?
Oblivion wzrusza ramionami.
– Kilka osób – odpowiada, po czym: – Później były inne wojny. Zawsze są jakieś inne wojny – dodaje z pozoru niechętnie.
Zapada między nimi milczenie. Samotni mężczyźni za ich plecami siedzą nieruchomo nad swymi samotnymi szklankami, wpatrują się w przestrzeń pustymi, mlecznymi oczyma. Barman wciąż poleruje swoje naczynie, miarowo, ruch za ruchem. Fogg krzywi się, podnosi kieliszek, wypija i kiwa na barmana. Barman ponownie napełnia pusty kieliszek, po czym, nieproszony, nalewa drugą kolejkę Oblivionowi.
– Wiesz, nie zmieniłeś się. Ani trochę – odzywa się Fogg. – Z wyglądu nie postarzałeś się nawet o dzień.
– Ty też się nie zmieniłeś – odpowiada Oblivion.
Obserwuje go z namysłem, uśmiecha się leciutko. Coś majaczy w jego oczach, czułość lub spojrzenie posiadacza. Lub coś znacznie słabiej określonego, jakiś mgławicowy związek. Ciepło, miłość. Czym jednak jest miłość? Fogg, omiatany wzrokiem tego drugiego, czuje się niezręcznie. Wzrusza ramionami.
– No tak. Cóż. My się nie zmieniamy – stwierdza.
– Nie – potwierdza Oblivion. – Nie zmieniamy się.
– W każdym razie nie zewnętrznie – zauważa Fogg. – I niezbyt szybko.
Oblivion zbywa te słowa zdawkowym gestem. Jakby zabrzmiały dla niego zbyt metafizycznie. Być może nazbyt... abstrakcyjnie. Odwraca się lekko na stołku. Spogląda na milczących mężczyzn.
– Co z nimi? – pyta.
Fogg porusza dłonią i dym – ze świec i papierosów, zmieszany – unosi się, gęstnieje, przywiera do jego palców. Patrzy na tamtych. Rozkojarzony. Mężczyźni odpowiadają własnymi spojrzeniami. Pustymi niczym niezabudowane działki. Jak budynki z przybitymi do drzwi tabliczkami „Do rozbiórki”. Fogg wzrusza ramionami.
– Z nimi? – rzuca. – Oni już od dawna nie żyją. Tylko sami jeszcze o tym nie wiedzą.
Oblivion potakuje skinieniem. Jakby zrozumiał więcej, niż zawierały słowa.
– Znowu stawiasz zasłonę dymną? – pyta, cicho.
– Taki nawyk – tłumaczy Fogg.
– Pamiętam. – Oblivion kiwa głową.
– Został mi z czasów biura – dodaje Fogg. Nieco głupawym tonem.
Oblivion uśmiecha się szeroko. Uśmiechem nagłym jak wybuch granatu.
– Teraz musi być ci znacznie trudniej – zauważa. – Wszędzie te zakazy palenia.
Fogg wzrusza ramionami. Przez moment wygląda na to, że i on się uśmiechnie. A jednak nie.
– Jestem na emeryturze – mówi, jakby te trzy słowa wyjaśniały wszystko. Być może zresztą wyjaśniają.
– Tak, cóż. – Oblivion podnosi kieliszek. – Salut, Fogg – mówi.
Stukają się, ciało przy ciele, dźwięk jednocześnie miękki i twardy. Piją zgodnym gestem. Uderzają kieliszkami o blat. Wyćwiczeni. Przyzwyczajeni do siebie nawzajem. Do swoich nawyków.
– Oblivion, co ty tu robisz? – pyta Fogg. Wpatruje się w rozmówcę. Mgła zawisa między nimi niczym siateczka pajęczyny. – Czego chcesz?
Oblivion czeka. Fogg, z cieniem irytacji w głosie:
– Powiedziałem ci już, jestem na emeryturze. Odszedłem dawno temu.
Nad ich głowami przejeżdża pociąg. Po wiadukcie nad arkadami. Drżą szklane butelki pod ścianą, dygocą ciężkie, stare stoły. Pociąg jedzie i jedzie, i jedzie. I znika. W sali „Hole in the Wall” zalega coś przypominającego pełną wyczekiwania ciszę.
– Tylko że to wcale nie jest takie proste, co, Fogg? – mąci ją Oblivion.
Fogg przeczekuje tę chwilę. Jeden z mężczyzn ze szklankami kaszle. Nieoczekiwany, głośny dźwięk w milczącym pubie.
– My nie przechodzimy na emeryturę – podejmuje Oblivion. – Nigdy do końca. Nie mamy tego luksusu.
– Za kraj i królową? – pyta Fogg. – Dawniej mówiło się: za kraj i króla. – Wpatruje się w pusty kieliszek. – Odszedłem ze służby – dodaje cicho.
Po twarzy Obliviona przemyka grymas niesmaku, szybko niknie. Jakby zadanie należało do tych nieprzyjemnych. To, które przyszedł tutaj wykonać. To, co musi zrobić.
– Stary chce zamienić z tobą dwa słowa. To wszystko – mówi łagodnie.
– To on nadal żyje? – pyta Fogg.
– I nadal jest stary.
– A ty nadal jesteś jego sługusem – komentuje Fogg.
Oblivion kręci głową, zmęczonym gestem, nie przeczącym.
– Fogg, on chce po prostu pogadać – dodaje. Łagodnie, lecz stanowczo.
– Nie – odpowiada Fogg.
– Nie?
– Nie – powtarza Fogg. – Nie jestem zainteresowany. Już tam nie pracuję.
– Przewidział, że tak powiesz – stwierdza Oblivion.
Fogg tylko wzrusza ramionami, z identyczną stanowczością.
Oblivionowi to chyba nie przeszkadza. Spogląda na Fogga. Patrzy, jakby właśnie starannie dobierał słowa.
– Stary chce z tobą przegadać kilka detali, nic więcej – odzywa się. – Chodzi o pewną dawną sprawę.
Fog nieruchomieje na stołku. Wokół niego – za nim – gęstnieje dym. Tworzy niemal konkretną postać. Szary kształt, cień.
– Jaką dawną sprawę? – rzuca.
Oblivion się waha. Wędkarz na moment przed zacięciem. Jest świadom tego, co robi. Być może nawet ogarniają go wątpliwości. Fogg również musiał dawniej patroszyć złowione ryby. Wie, jak to jest. Mokre, śliskie doznanie. Zimne, ślizgające się w palcach trzewia. Wbijające się w skórę łuski. Kaleczące. Nóż rozcinający miękkie podbrzusze. I to spojrzenie rybich ślepi. Spojrzenie Fogga.
– No więc? – naciska Fogg.
Oblivion odpowiada jednym słowem.
– Sommertag.
Kurtyna dymu osiąga wokół Fogga crescendo, ochronna maska pszczelarza. To jedno słowo, niczym pocisk z wygrawerowanym na łusce nazwiskiem. Odbijający się rykoszetem od ścian. Górą hurgoce kolejny pociąg, koła sapią, pomnażając to słowo, to imię. Sommertag. Sommertag. Sommerta...
– Po co? – dziwi się Fogg. – Po co przywoływać przeszłość?
– Rutynowa procedura – odpowiada Oblivion. Przekonująco czy nie, nie potrafimy stwierdzić. – Coś się stało.
Nie wyjaśnia co dokładnie. Fogg nie pyta.
– Stary chce po prostu potwierdzić z tobą parę szczegółów – dodaje przepraszającym tonem Oblivion.
Fogg wbija wzrok w pusty kieliszek. To lepsze niż odpowiedź. Niebywale fascynujący jest ten kieliszek. Jego czystość. Jego niedoskonałości. Kąty, pod jakimi ścianki załamują światło.
Fogg podrywa go z blatu. Odwraca się gwałtownie. Ciska kieliszkiem w Obliviona...
Który unosi dłoń. Spokojnie. Oglądamy ten moment w zwolnionym tempie – kieliszek sunie w powietrzu, pokonuje przestrzeń, przemierza czas, pędzi niczym pocisk. Oblivion rozpościera palce, o tak... Coś pobudza cząsteczki powietrza i szkła. Krzemionka rozpada się na tworzące ją atomy, powietrze rozdziela się na tlen i wodór. Pojawia się dziwny zapach, tylko na chwilę, być może nuta ozonu. Obserwujemy kieliszek. Z zapałem. Prawdę mówiąc, z pewną fascynacją. Mimo że już to widzieliśmy, badaliśmy...
Wygląda, jakby się roztapiał. Kieliszek. Jakby się dzielił na płynne pasma. Przedmiot stający się nie-przedmiotem, rozdzierany przez niewidzialną siłę. Nici mlecznej cieczy przenikają przez palce Obliviona. Rozpraszają się coraz bardziej. Gasną. Tak po prostu. Oblivion pociera koniuszkami palców o siebie. Niczym magik sprawiający, że znika moneta. Sypiący czarodziejskim pyłem sztukmistrz. Kieliszek zniknął. Rozpłynął się. Toczący pustym wzrokiem mężczyźni po drugiej stronie pubu nie zauważają niczego.
– Fogg, proszę cię.
– Cholera jasna, Oblivion!
Oblivion nie odpowiada. Wstaje. Jest wysoki, prawie musi schylać głowę pod sufitem. Ale nie całkiem. Wkłada rękawiczki.
– Chodź, Fogg. Rutynowa procedura – mówi.
– Sommertag – mówi Fogg.
Imię – jeśli tym właśnie jest – rozjaśnia salę pubu.
– Piękna była, prawda, Oblivion? – pyta Fogg.
– Tak, była – zgadza się Oblivion.
Jakby zapadła jakaś decyzja. Jakby nawet na moment nie pojawiły się żadne wątpliwości. Fogg wstaje. Milczący mężczyźni obracają głowy jak jeden mąż, patrzą na niego pustymi, mlecznymi oczyma. Oblivion sięga po swoją laskę. Obraca ją w palcach, w roztargnieniu.
– Chodźmy – rzuca Fogg.
Oblivion kiwa głową. Czy Fogg czuje się zrezygnowany? Pokonany? Tego nie wiemy. Coś pojawia się w jego spojrzeniu. Blask, którego nie powinno tam być. Wnętrze „Hole in the Wall” jest szare, dym wisi nieruchomo w powietrzu. Barman nadal wyciera tę samą szklankę, tą samą brudną ścierką. Automat, podobnie jak palący mężczyźni. Fogg i Oblivion. Oblivion i Fogg. Razem ruszają do drzwi. Ich podeszwy nie wydają na deskach parkietu nawet jednego dźwięku.
4. PALL MALL, LONDYN, teraz
Noc. Fogg odnosi wrażenie, że obecnie noc trwa już przez cały czas. Londyn jest jego miastem, miastem mgieł. Nawet w południe słońce ukrywa się za chmurami. Przechodzą przez most. Pod nimi zdradliwe, zimne wiry Tamizy. Rolls-royce phantom II. Przypomina sobie ten samochód, z dawnych czasów. Oblivion prowadzi. Już to, samo w sobie, jest niepojęte. Przypomina sobie poprzedniego kierowcę tego samochodu. Samuela. Pamięć jest jak szkolna tablica, lecz nie da się z niej bez reszty wymazać wyrysowanych obrazów, można je jedynie zatrzeć, zniekształcić. Niekiedy nie do poznania.
– Ukradłeś ten wóz? – pyta.
Oblivion wybucha śmiechem. Niezbyt wesołym. W kabinie snuje się woń starych cygar i starej, wyślizganej skóry. Fogg opuszcza szybę. Spogląda w dół na wodę. Tamiza. Brązowa i mętna. Mgła gromadzi się w kłębach nad falami, jakby rzekę nawiedziły duchy.
Cisza. Na niebie samolot, leci nisko, wzdłuż koryta Tamizy. Kieruje się na Heathrow. Pasażerowie na pokładzie niczym sardynki w puszce. Ciasno upakowani. Wyglądają z jasnych okienek na płonące światłami miasto.
Droga na Pall Mall nie jest daleka. Ciemnieją wysokie budynki. Szerokie, kamienne fasady. Kluby dla dżentelmenów. The Athenaeum. The Travellers Club. The Army and Navy Club. Pałac św. Jakuba. Fogg poznał w nim kiedyś króla. I tę kobietę. Panią Simpson. Jeszcze przed wojną. To Stary zaprowadził go do pałacu. Tajne spotkania w sekretnych komnatach.
Na dachu naprzeciwko siedziby Biura majaczy jakiś cień. A może tylko go sobie wyobraził? Samochód nieruchomieje. Oblivion gasi silnik. Siedzą we dwóch. Jak za dawnych czasów. Starzy mężczyźni, mimo że wyglądają młodo.
– Oblivion, pojawili się jacyś nowi?
– Sam znasz odpowiedź.
– Czyli nie – mówi Fogg.
– Nie.
Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.
Żadna powieść nie istnieje w próżni. Po pierwsze, winien jestem podziękowania Kate Myres, która jako pierwsza skierowała mnie ku Oblivionowi: bez Ciebie ta książka nie zaistniałaby w ogóle.
Dziękuję Nicoli Sinclair, przyjaciółce i muzie, za to, że dawała mi kuksańca zawsze, kiedy tego potrzebowałem.
Dziękuję rodzicom, za nieustającą obecność i zapewnienie miejsca, w którym napisałem pierwszą wersję „Stulecia przemocy”.
Richardowi Kunzmannowi za przyjaźń i pomoc udzieloną w chwili największej potrzeby.
Marcusowi Rauchfussowi za korygowanie mojej niemczyzny, Jekatierinie Sedii za pomoc dotyczącą Swierchliudiej. Ewentualne błędy biorę w całości na siebie.
Belli Pagan i Shimonowi Adafowi, którzy czytali wczesny rękopis i wspomogli mnie konstruktywną krytyką. Dziekuję Wam.
Shimonowi dziękuję także za inspirację, a Nirowi Yanivowi za cierpliwe wysłuchiwanie.
Mojemu agentowi i przyjacielowi, Johnowi Berlyne, za wiarę we mnie.
I jak zawsze dziękuję Elizabeth.