Słodycze - Lavie Tidhar - ebook + książka

Słodycze ebook

Lavie Tidhar

4,0

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Nastoletnia prywatna detektyw w przestępczym świecie przemytników łakoci podejmuje próbę ratowania fabryki czekolady

Nelle Faulkner to dwunastoletnia prywatna detektyw, która szuka następnego klienta w mieście, gdzie posiadanie i jedzenie słodyczy to przestępstwo, a herbatniki to herezja.

Kiedy więc prosi ją o pomoc jej równolatek, cieszący się złą sławą gangster handlujący słodyczami, Nelle bierze jego sprawę. Okazuje się, że wplątani w nią są także dorośli…

Czy, wciągnięta w sekretny świat przemytników słodyczy i czekoladowych oszustów, Nelle zdoła wraz z przyjaciółmi znaleźć sposób na zdobycie ciastka? Czy może razem z nimi wpadnie jak śliwka w kompot? Czy wyjdzie cało ze zderzenia świata dzieci ze światem dorosłych?

Uznany twórca fantastyki, izraelski pisarz Lavie Tidhar w iście chandlerowskim stylu przenosi czytelnika w pozornie idylliczny świat miasteczka, nad którym góruje zamknięta fabryka czekolady, a wszystkie tropy prowadzą do półświatka przemytników słodyczy.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 171

Oceny
4,0 (11 ocen)
5
3
1
2
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Lavie Tidhar Słodycze Tytuł oryginału Candy ISBN Text copyright © Lavie Tidhar, 2018 Illustration copyright © Mark Beech, 2018All rights reserved Cover and inside illustrations reproduced by permission of Scholastic Ltd Copyright © for the Polish translation by Zysk i S-ka Wydawnictwo s.j., Poznań 2019 Redakcja Magdalena Wójcik Skład i łamanie Paweł Uniejewski Studio Graficzne Pixelnoiz Wydanie 1 Zysk i S-ka Wydawnictwo ul. Wielka 10, 61-774 Poznań tel. 61 853 27 51, 61 853 27 67 faks 61 852 63 26 dział handlowy, tel./faks 61 855 06 [email protected] Wszelkie prawa zastrzeżone. Niniejszy plik jest objęty ochroną prawa autorskiego i zabezpieczony znakiem wodnym (watermark). Uzyskany dostęp upoważnia wyłącznie do prywatnego użytku. Rozpowszechnianie całości lub fragmentu niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci bez zgody właściciela praw jest zabronione. Konwersję do wersji elektronicznej wykonano w Zysk i S-ka Wydawnictwo.

1

Przez okno mojego biura mieszczącego się na podwórzu za naszym domem wpadał słoneczny blask. Miałam tam biurko i dwa krzesła, w tym jedno dla gości, regał na książki i szafkę — wszystko, co powinno się znajdować w biurze prywatnego detektywa. W szufladzie biurka trzymałam także pudełko czekoladek, w połowie puste, albo w połowie pełne, zależy od punktu widzenia. Prezent od wdzięcznego klienta. Jak wszystkie słodycze w mieście, były nielegalne, ale nie sądziłam, by ktoś to sprawdził.

Właśnie kiedy zanurzyłam rękę w szufladzie, ukradkiem usiłując wyjąć upragnioną czekoladkę, samym dotykiem starając się wyczuć, czy nadziana jest masą karmelową czy marcepanową, rozległo się pukanie do drzwi.

Pośpiesznie zamknęłam szufladę i prawie przytrzasnęłam sobie rękę. Wyprostowałam się i usiłowałam przybrać wygląd zajętej i kompetentnej, jak przystało na dobrą prywatną detektyw. Minął już miesiąc od rozpoczęcia wakacji i ostatniej mojej sprawy. Tamta robota doprowadziła mnie do zderzenia ze znaną łobuzicą, Łakotką Ratchet, i jej gangiem, Cukiereczkami. Szczerze mówiąc, znowu skończyło mi się kieszonkowe, prześladował mnie pech, mój kapelusz był starszy ode mnie i potrzebowałam roboty nawet bardziej niż karmelowej ciągutki.

— Proszę! — powiedziałam.

Drzwi się otworzyły i do biura wszedł klient. Miał odstające uszy, rude włosy i piegi na nosie, a w ustach za dużo zębów. Otwarcie żuł gumę, jakby to nie było nielegalne. Wbiłam w niego wzrok. Źle mu patrzyło z oczu.

— Ty jesteś Nelle Faulkner? — zapytał. — Ta detektyw?

— Zależy, kto pyta.

Wyglądał jak zrobiony z ciasta, taki był niekształtny. Miał chyba tyle lat, co ja, dwanaście, może trochę więcej.

Uśmiechnął się rozbrajająco, pokazując całe uzębienie.

— Jak będziesz żuł gumę, spróchnieją ci zęby — stwierdziłam.

— Kto ty jesteś, moja mama?

Pominęłam jego odzywkę milczeniem. Jego arogancka postawa mnie nie obchodziła.

— Kim jesteś? — zapytałam.

— Przepraszam, powinienem był się przedstawić.

Nie przepraszał szczerze. Wciąż żuł gumę, jakby od tego zależało jego życie.

— Jestem Eddie. Eddie de Mentol.

Wyprostowałam się trochę bardziej. Teraz wiedziałam, kto to jest.

— Ten przemytnik słodyczy?

Słyszałam jego nazwisko na szkolnych korytarzach. Podobno miał w swoich rękach połowę nielegalnego handlu słodyczami w mieście. Słyszałam, że jak się potrzebowało pianek albo czekoladowych pastylek, to wystarczyło się udać do Eddiego de Mentola i jego gangu przemytników słodyczy. Przemytnicy sprzedawali słodycze pod nosem dorosłych. Nie wiedziałam, skąd się brały, i tak naprawdę mnie to nie obchodziło.

— Nie — odparł. — Nic z tych rzeczy, naprawdę. Jestem tylko dzieckiem.

Nie wyglądał niewinnie. Wyglądał tak źle, jak prażona kukurydza z karmelem, a gorzej już być nie może.

— I? — powiedziałam.

Wzruszył ramionami, jakby nie miało to z nim związku.

— Ludzie muszą skądś brać słodycze — stwierdził. — Ja im tylko pomagam.

Właściwie mi się podobał. Nie usprawiedliwiał się. Zwiastował jednak kłopoty i dobrze o tym wiedziałam, a on wiedział, że ja wiem.

— Czym więc mogę panu służyć, panie de Mentol?

— Mów mi Eddie, proszę.

— Skoro nalegasz.

— Potrzebuję prywatnego detektywa. Taj­niaka. — Uśmiechnął się, wyjął pakiecik gumy do żucia i wyciągnął go w moją stronę. — Chcesz?

— Nie.

— To nie jest zbrodnia — rzekł.

— W gruncie rzeczy jest.

Żuł i uśmiechał się, jakby go to nie obchodziło, bo pewnie tak było.

— Czym więc mogę ci służyć? — powtórzyłam pytanie.

— To skomplikowane.

— Jeżeli jest to nielegalne…

— Nie, nie. Nic w tym stylu. Do tego… mam ludzi.

Podobno pracował dla niego co drugi dzieciak w mieście, przemycając do niego słodycze, a potem je sprzedając. Nie potrafiłam sobie wyobrazić, czego Eddie mógł chcieć ode mnie, i mu to powiedziałam.

— Ktoś mi coś ukradł — stwierdził. — Muszę to odzyskać.

— No tak — powiedziałam rozsądnym tonem. — Co ci ukradziono?

Pierwszy raz sprawiał wrażenie zdenerwowanego.

— To zostanie między nami, tak? — zapytał.

— My, prywatni detektywi — powiedziałam z namaszczeniem — jesteśmy jak księża albo lekarze. Cokolwiek powiesz, zostanie to w tym pokoju.

— Ale tak naprawdę to nie jest pokój, co? To szopa ogrodowa.

— To moje biuro.

— Ale to jest szopa — upierał się. — W ogrodzie twojej mamy. Widzę przez okno, jak pieli róże.

— Posłuchaj, koleś — powiedziałam z lekką irytacją. — To ty przyszedłeś do mnie. Nie ja do ciebie. Gdzie jest twoje biuro, na jakimś nieużywanym szkolnym placu zabaw?

— W gruncie rzeczy…

Powinnam była wiedzieć.

— Na tym przy Malloy Road? Zamkniętym do remontu pół roku temu?

— Nigdy tam nie byłaś? — Uśmiechnął się z wyższością. — Jak się wybierzesz, to nie strać swoich kulek.

— O czym ty mówisz?

Uśmieszek nie schodził mu z twarzy.

— Zobaczysz.

Westchnęłam. Oparłam się wygodnie i wyciągnęłam nogi pod biurkiem. Pomyślałam o słodyczach. O tym, że w innych miastach można je po prostu kupić w sklepie, a my już nie mogliśmy tego robić. Pomyślałam, jak dobrze smakują i że ogłoszenie, iż coś jest nielegalne, nie sprawia, że to coś znika.

— Unikasz odpowiedzi na moje pytanie — powiedziałam.

— Jakie?

— Co zgubiłeś?

— Nie zgubiłem, mówiłem ci. Ukradziono mi to.

— Co to było?! — wrzasnęłam, czym go zaskoczyłam. Naprawdę zaczynał mnie irytować. — Co ci ukradziono?

— Misia, w porządku?

Wyprostowałam się i spojrzałam na niego ponad biurkiem. Patrzył na mnie miękkim i nieco smutnym wzrokiem.

— Misia? — powtórzyłam z niedowierzaniem.

Czy on żartował? Miał co najmniej dwanaście i pół roku.

— Misia. Starego misia. W porządku? To wszystko.

Nie przerywałam ciszy. Eddie wyglądał na skrępowanego; po chwili podniósł głowę i spojrzał na mnie wyzywająco.

— Nazywa się jakoś? — zapytałam.

— Po prostu Miś.

— Oryginalnie.

— Nie jest mój. Należy… do przyjaciela.

— Jasne, do przyjaciela.

— Do przyjaciela — powtórzył z naciskiem. — I muszę go odzyskać. Jest bardzo ważny.

— Posłuchaj, przykro mi z powodu twojej straty i w ogóle, ale nie możesz, no nie wiem, kupić sobie innego?

— Miałaś kiedyś misia? — zapytał.

Poprawiłam się na krześle z zakłopotaniem, a on to zauważył.

— Wciąż go masz, tak?

— Ma na imię Delfina — rzekłam. — Misia Del.

Nie wiem, dlaczego mu to powiedziałam. Kupił mi ją tata, kiedy byłam mała. Zanim umarł.

— Muszę go odzyskać — powtórzył Eddie de Mentol.

Wbiłam w niego wzrok. Jest jednym z budzących największy postrach przemytników słodyczy w całym mieście i przychodzi do mnie w sprawie zaginionego misia? Na poważnie?

Wpatrywałam się w jego twarz. Wyglądał poważnie.

Nie, pomyślałam. Gorzej — wyglądał na zmartwionego.

— Świetnie — powiedziałam, podjąwszy decyzję. Wyjęłam długopis i notes. — Możesz go opisać?

— Jest stary — oznajmił Eddie. — Ma brązowe futerko, które było prane zbyt wiele razy, więc wygląda na brudnoszare. Brakuje mu lewego oka, a na piersi ma załataną dziurę, która wygląda jak zaszyta rana od kuli. Brakuje mu kawałka prawego ucha. Ma śliczny okrągły czarny nos. Ma też oryginalną metkę, za bardzo już wyblakłą, żeby odczytać napis, ale gdyby dało się to zrobić, to brzmiałby on „Farnsworth”.

Znieruchomiałam. Eddie uważnie mnie obserwował.

To nazwisko znali wszyscy. Było wypisane na bramie zamkniętej fabryki na wzgórzu i na niemal wszystkich tabliczkach czekolady sprzedawanych w mieście przed zdelegalizowaniem słodyczy.

Od czasu, kiedy burmistrz Thornton podjął wielką uchwałę o prohibicji, zakazującą jedzenia czekolady i słodyczy w naszym mieście, minęły trzy lata. Miałam wtedy dopiero dziewięć lat, ale pamiętam, jak to było. Wszyscy pamiętamy. I minęły też trzy lata od zamknięcia fabryki i zniknięcia pana Farnswortha.

Coraz trudniej było sobie wyobrazić świat, w którym można jeść czekoladę, kiedy się chce, publicznie, albo po prostu pójść do sklepu i ją kupić.

Dawniej pachniało nią całe miasto. Jej zapach unosił się wszędzie, dla bogatych i biednych, bo dzień i noc wydobywał się z fabryki Farnswortha. Zapach czekolady. Był wszędzie. Przenikał nasze ubrania i włosy, i ciepło naszych poduszek, kiedy kładliśmy się spać. Nadal to pamiętam. To był zapach mojego ojca.

Pracował w fabryce i czekoladę miał na skórze, pod paznokciami i we włosach. Pachniał nią bez względu na to, jak mocno się mył, jakiej wody kolońskiej użył.

Ten zapach stanowił jego część.

Teraz miasto pachniało po prostu kwiatami i drzewami, piekącym się chlebem, kawą, spalinami samochodów — jak każde inne miasto.

Kiedyś jednak pachniało jak miasto z bajki.

Kiedyś pachniało cudownie.

Odchrząknęłam.

— Co jeszcze możesz mi powiedzieć?

— Mogę ci powiedzieć, że muszę go odzyskać.

— Biorę pięćdziesiąt centów dziennie plus koszta — poinformowałam go.

Wzruszył ramionami, jakby pieniądze nie miały dla niego znaczenia, bo może rzeczywiście tak było.

— Muszę odzyskać tego misia — powtórzył.

Stopniowo wydobyłam od niego resztę szczegółów. Misia trzymał w swoim „biurze” na opuszczonym starym szkolnym dziedzińcu przy Malloy Road, gdzie dzieciaki przychodziły po czekoladę z przemytu i żeby zagrać w kulki. Eddie myślał, że misia mógł ukraść któryś z jego rywali, ale nie powiedział, dlaczego tak sądził. Odniosłam wrażenie, że nie mówił mi wielu rzeczy. Powiedział, że jego głównym rywalem jest dzieciak o ksywce Gofru, który mieszka na wzgórzu. Nigdy przedtem o nim nie słyszałam. Poza tym Eddie nic nie wiedział. Widziałam jednak, że się martwi.

— Popytam — oznajmiłam w końcu. — I będę się też musiała rozejrzeć po twoim terenie.

— Już im powiedziałem, żeby się ciebie spodziewali — rzekł.

— W porządku.

W milczeniu patrzyliśmy na siebie ponad biurkiem. Eddie de Mentol był dużym chłopcem. Potrafił o siebie zadbać. A mimo to w tej chwili sprawiał wrażenie trochę zagubionego.

— Znajdę go — obiecałam.

— Dobrze — powiedział z ulgą.

Wstał i ruszył do drzwi, ale kiedy do nich dotarł, odwrócił się.

— Dzięki, Nelle.

Odwrócił się do drzwi.

— Hej! — zawołałam.

— Tak?

— Dlaczego ja?

Przez chwilę się uśmiechał i rysy jego twarzy zmiękły.

— Kiedyś bawiliśmy się razem w piaskownicy.

Spojrzałam na niego ze zdziwieniem.

— Zupełnie tego nie pamiętam — rzekłam.

— No cóż. — Wzruszył ramionami. — Na razie, Nelle.

— Na razie, Eddie.

Po jego wyjściu nie wstawałam z krzesła. Moja mama weszła do domu, a Eddie wymknął się niepostrzeżenie przez furtkę od tyłu. Był w tym dobry.

Przez okno wlewał się słoneczny blask.

A ja myślałam o czekoladzie.

2

Sprawa wyglądała na dość prostą. Taką, którą mogłabym wziąć obojętnie jakiego dnia tygodnia. Chodziło po prostu o zaginionego misia.

Z czymś takim mogłam dać sobie radę.

Prawda?

Ale nigdy wcześniej nie byłam zamieszana w handel słodyczami. To znaczy nie byłam ponad zjedzenie czekoladowego batonika, jeśli mi się napatoczył, ale zasadniczo trzymałam się przepisów.

Na ścianie w pobliżu biurka wisiało zdjęcie mojego taty. Patrzyłam na nie codziennie i teraz znowu na nie spojrzałam.

Fabryka lśniła w blasku dnia nowością, a słońce świeciło nad dużym napisem, który głosił: „Fabryka czekolady Farnswortha”.

Przed bramą stali moja matka i ojciec, uśmiechając się do aparatu; tata miał na sobie niebieski kombinezon, a mama letnią sukienkę. W ramionach ojca tkwiła młodsza ja, uśmiechając się bezzębnie. Lubiłam sobie wyobrażać, że pamiętam ten dzień: dotyk otaczających mnie ojcowskich ramion, które dawały mi bezpieczeństwo, ciepło, miłość. Świeciło na nas słońce.

Za nami dudniły wielkie maszyny, dzień i noc ucierając, rozdrabniając, mieszając, konszując i temperując. To pewnie był w fabryce dzień dla rodzin, ponieważ wszędzie dookoła było widać inne rodziny, inne mamy i innych tatusiów, którzy tam pracowali, maszynistów i pakowaczy, księgowych i degustatorów.

Czasem wydawało mi się, że wciąż czuję w powietrzu smak czekolady, a na rozległym błękitnym niebie widzę chmury puszyste jak wata cukrowa.

Ale oczywiście tak mi się tylko wydawało.

Kiedy wyszłam do ogrodu, mama podlewała rośliny. Krzątała się radośnie w ochronnych rękawicach na dłoniach. Co pewien czas odgarniała włosy przyklejone do wilgotnego czoła. Na mój widok się uśmiechnęła. Uścis­kałam ją i powiedziałam, że wybieram się na plac zabaw, po czym odpięłam blokadę z roweru i odjechałam.

Dzień był upalny; od takiego gorąca czekolada topi się, tworząc lepkie kałuże. Skręciłam w lewo w ulicę Leigh Brackett, przyjemnie ocienioną rosnącymi wzdłuż niej drzewami. Z piekarni na rogu dochodził zapach świeżego chleba. Zaczęłam myśleć o pączkach, duńskich rogalikach i eklerach. W torbie miałam tylko pół kanapki z serem i jabłko. To było zdrowsze. Przynajmniej tak mówił burmistrz.

Burmistrz Thornton pojawił się w naszym życiu jak złodziej w sklepie ze słodyczami. Kiedy kandydował na stanowisko burmistrza, mówił wszystkim, że trzeba zakazać jedzenia czekoladek i słodyczy. Dla dobra wszystkich. Dla dobra dzieci. Dla naszego zdrowia. Ludzie chyba mu uwierzyli, bo go wybrali.

I kiedy został burmistrzem, jego pierwszym posunięciem było podjęcie uchwały o prohibicji.

Wszędzie widziałam twarz burmistrza, która patrzyła na mnie z plakatów umieszczonych na tablicach zatkniętych na trawnikach domów, obok których przejeżdżałam. Na wszystkich plakatach się uśmiechał. Miał równe, bardzo białe zęby. Wyglądał jak ktoś, kto nigdy w życiu nie zjadł ani jednej tabliczki czekolady.

Dotarłam do Malloy Road. Była to szeroka aleja, przy której stały nieduże apartamentowce i domy dwurodzinne, a niemal cały kwartał po jej drugiej stronie zajmowała stara szkoła. Od kilku lat podupadała i teraz została zamknięta na czas remontu, lecz nigdzie nie było widać robotników i wyglądało na to, że nie było ich tam od wielu miesięcy. Szkoła została ogrodzona i na płocie wszędzie wisiały tabliczki, ale już zdążyły zardzewieć, a w samym płocie znajdowało się pełno dziur zrobionych być może przez psy. Na tabliczkach widniał wizerunek uśmiechniętego burmistrza w jasnożółtym kasku.

Ciemnoszare budynki szkolne wznosiły się na tle błękitnego nieba, a ich cień kładł się na aleję niczym plama gorzkiej czekolady.

Panowała cisza, chociaż szkoła nie była całkowicie pusta. Przeszłam wzdłuż ogrodzenia na jej tyły, gdzie znajdował się plac zabaw. Tutaj płot został wzmocniony i obstawiony cienkimi drewnianymi płytami, żeby nie można było zajrzeć do środka. Nie miał bramy jako takiej, ale kiedy podeszłam bliżej, zobaczyłam stojących na straży przy drewnianych drzwiach chłopaka i dziewczynę.

— Hasło?

— Eddie powiedział, że mogę wejść. Nazywam się Faulkner. Nelle Faulkner.

Wymienili spojrzenia.

— Eddie cię zapowiedział. Możesz wejść.

Spojrzałam na drzwi. Nie wiedziałam, co jest za nimi.

Bałam się, że wejdę do świata, którego nie znam i nie rozumiem. I że jeśli to zrobię, to nie będę się mogła z niego wydostać. Ale byłam też ciekawa. Jakaś część mnie chciała ten świat poznać. Nie lubiłam tajemnic. Dlatego zawsze starałam się je rozwiązać.

— No to jak, wchodzisz czy nie?

Wpatrywałam się w drzwi. Zwyciężyła ciekawość i skinęłam głową. Chłopak pchnął skrzydło i odsunął się na bok, żebym mogła przejść.

Weszłam na plac zabaw.

3

Dzień był gorący, lecz plac zabaw ocieniały szkolne budynki. Wrzało na nim jak w ulu. Wszędzie było pełno dzieciaków, które rozsiadły się na prowizorycznych stołach i zajadały się rozmaitymi słodyczami, a w zasięgu wzroku nie było ani jednego dorosłego.

Na ziemi były narysowane kredą koła z rozrzuconymi wewnątrz nich szklanymi kulkami. Celem gry było zagarnięcie największej liczby kulek za pomocą takiej trochę większej. Wystarczyło wymierzyć ją w środek kręgu i wyrzucić z niego jak najwięcej mniejszych kulek.

To nie było takie łatwe, jak się wydaje.

Wokół graczy skupiły się inne dzieciaki i stawiały na zwycięzców słodycze. Nikt nie krzyczał, ale kiedy przychodziła kolej na następnego gracza, widzowie dopingowali go głośnym szeptem. Zobaczyłam mojego sąsiada Cody’ego, chłopczyka mieszkającego w domu obok mojego. Nie wiedziałam, że Cody przychodzi do takich miejsc, i uświadomiłam sobie, że mi się to nie podoba. Kiedy tylko mogłam, starałam się go pilnować.

Leżał na brzuchu, a obok siebie miał dużą stertę kulek. Jedno oko zamknął w skupieniu i pstryknął swoją kulką do kręgu. Rozległo się wyraźne stuknięcie i kilka innych szklanych kulek odtoczyło się w rozmaitych kierunkach, a dwie z nich wydostały się poza krąg. Któryś z chłopców zebrał je i przyniósł Cody’emu, który dołożył je do swojej sterty. Wyraźnie dobrze mu szło.

Wokół niego rozległ się pełen podniecenia pomruk; zobaczyłam, jak słodycze przechodzą z rąk do rąk. Znowu przyszła kolej Cody’ego i tym razem wyrzucił poza krąg trzy kulki, w tym jedną z tych większych, należących do jego przeciwników. Zawiedziony gracz krzyknął coś i wstał z pustymi rękami. Cody uśmiechnął się szeroko. Zaczekałam, aż krąg został opróżniony, a reszta graczy zakończyła grę. Cody zebrał swoją wygraną do woreczka. Otoczyli go wielbiciele, którzy klepali go po plecach i mierzwili mu włosy.

Uśmiechał się do chwili, kiedy zobaczył mnie.

— Nelle!

— Cześć, Cody.

— Nie powiesz, co, Nelle? — zapytał ze zmartwioną miną.

— Gdzie twoja mama?

— Poszła ze Stuartem do kina.

Stuart był jego ojczymem.

— Nie powinieneś tu przychodzić, Cody.

Zmarkotniał.

— Ale mnie się tu podoba. Lubię grać w kulki, Nelle. Jestem w tym dobry.

Spojrzał na mnie dużymi ciemnymi oczyma i wyciągnął do mnie rękę.

— Proszę — powiedział. — Chcesz kilka kulek?

Musiałam się uśmiechnąć.

— Zatrzymaj je, ale wracasz ze mną do domu.

— Dobrze — zgodził się i popatrzył na mnie z ufnością.

— Kto tu rządzi? — zapytałam.

— Anouk — odparł.

Podniosłam wzrok. Ścianę szkoły podpierała ciemnowłosa dziewczynka starsza ode mnie o parę lat. Zauważyła, że na nią patrzę, i podeszła spokojnym, lecz stanowczym krokiem.

— Jesteś Faulkner? — zapytała.

— Ty pewnie jesteś Anouk.

Z czułością zmierzwiła Cody’emu włosy.

— Eddie wspomniał, że może się pojawisz. Kazał zaprowadzić cię do biura.

— Gdybyś mogła.

Odwróciłam się do Cody’ego.

— Zostań tu — poleciłam.

— Dobrze, Nelle.

Jego wzrok powędrował do toczącej się gry w kulki, a ja poszłam za Anouk do biura. Poprowadziła mnie do niewielkiego magazynu.

Rozejrzałam się. Wszędzie piętrzyły się pudełka ze słodyczami, a przynajmniej zakładałam, że to są słodycze. Jeśli kiedykolwiek przedtem się nad tym zastanawiałam, to myślałam, że handel słodyczami to tylko zabawa, jednorazowa garść czekoladek, ale to mnie zaszokowało — skala przedsięwzięcia była o wiele większa, niż sądziłam. Nagle nie sprawiało to już wrażenia zabawy.

— Eddie kazał ci powiedzieć, że miś siedział na tej półce — powiedziała Anouk i pokazała ręką. Półka wisiała nad biurkiem; stały na niej przypadkowe przedmioty, jak stare trofeum sportowe, rozgwiazda i puszka ozdobiona kwiatami. — Zawsze myślałam, że to amulet Eddiego, coś, co przed śmiercią dała mu mama.

— Został ukradziony stąd? — zapytałam, zaskoczona.

Anouk wzruszyła ramionami.

— Chyba tak. Chociaż są tu tylko jedne drzwi i zwykle ktoś tu jest.

— I nie brakuje niczego innego?

— Nic mi o tym nie wiadomo.

— To dziwne — stwierdziłam. — Można by pomyśleć, że złodziej wziąłby raczej słodycze.

Ponownie wzruszyła ramionami.

— Nie wiem, jak można by ukraść tego misia, chyba że zrobiłby to ktoś z nas.

— A tak było?

— Nie, Nelle — powiedziała cierpliwie. — Tego misia nie wziął nikt z nas. Bo i po co? To był tylko stary miś.

Skinęłam niechętnie głową. Jeszcze nie wiedziałam, jak doszło do kradzieży, ale żeby to odkryć, musiałam także zrozumieć, dlaczego do niej doszło. Moim zdaniem Anouk myliła się, że nie mógł tego zrobić nikt stąd. Pomieszczenie wcale nie wyglądało na dobrze strzeżone, a każdy, kto znajdował się na placu zabaw, mógł wykorzystać moment, kiedy nikt go nie pilnował, wejść do środka i chwycić misia.

W takim wypadku sposób przeprowadzenia kradzieży nie stanowił wielkiej tajemnicy. Złodziej z łatwością mógłby wynieść misia z placu zabaw.

Jednak rozgryzienie tego wcale nie przybliżyło mnie do odkrycia sprawcy.

Prawdziwe pytanie brzmiało: dlaczego doszło do kradzieży?

Co było tak ważnego w starym misiu?

Wyraźnie miał on znaczenie dla Eddiego… Miał znaczenie większe, niż powinien. Czy mogło to mieć jakiś związek z handlem słodyczami? A jeśli tak, to czy dalsze angażowanie się w to było naprawdę rozsądne?

— Chcesz trochę czekolady? — zapytała Anouk.

— Nie, dzięki.

Spojrzałam na nią i pomyślałam o tym przedsięwzięciu z placem zabaw i o tych wszystkich pudełkach ze słodyczami w magazynku.

— Skąd bierzecie czekoladę? — zapytałam.

Anouk zmierzyła mnie wzrokiem.

— Lepiej, żebyś nie zadawała takich pytań, Nelle.

Zabrzmiało to jak ostrzeżenie, więc nie drążyłam tematu — przynajmniej na razie.

— Aha, jeszcze jedno — powiedziałam od drzwi.

Anouk odwróciła się do mnie, nie kryjąc rozdrażnienia.

— O co chodzi?

— Eddie wspomniał, że rywalizujecie z… — Zerknęłam do notesu. — Z Gofru McKenziem?

— Tak, on ma własny gang. Ma takie miejsce niedaleko ulicy Altmana, na tyłach sklepu z towarami z drugiej ręki.

— Co, u Bobbiego Singha? — zapytałam, zaskoczona.

— Tak. Znasz go?

Skinęłam głową. Bobbie był moim kolegą.

— No… Coś jeszcze, pani detektyw?

— Nie — odparłam. — Jeszcze raz dziękuję.

Wyszłam, żeby zgarnąć Cody’ego. Nadal grał w kulki, ale kiedy go zawołałam, wstał bez słowa protestu.

Wyszliśmy na ulicę. Trzymałam jego gorącą, lepką od czekolady dłoń. Kiedy przeszliśmy przez ulicę, spod drzew po drugiej stronie wyjechał gładko czarny samochód i skręcił przed nami w ulicę prowadzącą do domu.

4

Zostawiłam Cody’ego w domu i pojechałam dalej. Kiedy przejeżdżałam obok placu Ohlsa, odbywał się na nim w najlepsze wiec wyborczy. Po odbyciu prawie pełnej kadencji burmistrz ubiegał się o ponowny wybór. Plac udekorowany flagami i chorągiewkami, z ustawioną przy fontannach pośrodku sceną sprawiał odświętne wrażenie. Grała orkiestra dęta, a scenę ozdabiały baloniki. Wolontariusze rozdawali marchewki i łodygi selerów naciowych, chociaż ludzie, którzy je brali, w większości robili to bez widocznych oznak entuzjazmu.

Zatrzymałam się i przyjęłam od jednej z wolontariuszek kubeczek soku z buraków, ale po pierwszym łyku natychmiast tego pożałowałam. Obok mnie przeszedł starszy pan Lloyd­‍-Williams z „Salonu drobiazgów, misiów i zabawek”.

— Nie, dziękuję, młoda damo, nie chcę marchewki! — powiedział ze swoim brytyjskim akcentem. — Gdybym chciał jeść warzywa, zostałbym w Anglii, gdzie przynajmniej mają na tyle poczucia przyzwoitości, żeby najpierw je gotować!

Naburmuszony, odszedł stanowczym krokiem.

Rozległo się stukanie w mikrofon, a potem pisk sprzężenia zwrotnego z głośnikami stojącymi przed sceną. Po chwili przemówił burmistrz Thornton.

— Witam!

Uniósł ręce, a tłum wybuchł oklaskami.

— Czy wszyscy dobrze się bawią?

— Tak!

Kolejne oklaski. Burmistrz promiennie uśmiechnął się do nas z góry. Na scenie sprawiał wrażenie dobrotliwego, odprężonego.

— Zdrowie! Dobrobyt! Podążajcie za swoimi marzeniami!

— Tak!

— Jedzcie…

— Warzywa!

— Jedzcie…

— Warzywa!

— Jedzcie…

— W…

— Ale tak na serio. Dzięki za przybycie. Przez ostatnie trzy lata miałem zaszczyt i przyjemność służyć wam jako burmistrz. Dzięki prohibicji nasze dzieci są zdrowsze, szczęśliwsze i lepiej przystosowane do życia. W naszym mieście kwitnie spokój i dobrobyt. Nie będę was trzymał długo — wiem, że wszyscy jesteście zajęci. Proszę, zagłosujcie w nadchodzących wyborach na burmistrza. — Błysnął do nas w uśmiechu tymi olśniewająco białymi zębami. — Zagłosujcie na Thorntona. Możecie to dla mnie zrobić? Dla nas wszystkich? Dla naszych dzieci i dla ich przyszłości?

Tłum oszalał. Ludzie podrzucali łodygi selera w powietrze.

— Thornton! Thornton na burmistrza!

Burmistrz znowu uniósł ręce, złączył dłonie nad głową i uśmiechnął się promiennie do tłumu.

— Jesteście cudowni! — stwierdził.

Zagrała orkiestra, a baloniki wzleciały w powietrze. Burmistrz zszedł ze sceny, żeby ściskać ludziom ręce.

Wsiadłam na rower i odjechałam.

Po tym jednym łyku soku z buraków został mi w ustach paskudny posmak.

Pojechałam ulicą Altmana, a potem znowu skręciłam w lewo, w ulicę Leigh Brackett i zatrzymałam się przed sklepem z szyldem głoszącym „Towary z drugiej ręki”.

Okno było brudne, a na wystawie stały niepasujące do siebie manekiny w ubraniach, które musiały być stare, jeszcze zanim się urodziłam. Kiedy pchnęłam drzwi, zadźwięczał dzwonek.

W sklepie było ciemno i chłodno. Na półkach znajdowały się rozmaite drobiazgi: para damskich rękawiczek, stara złota moneta z leżącą obok niej odręcznie sporządzoną notką, że to rzadki dublon Brashera (cokolwiek to jest), sterta zakurzonych kryminałów dawno zapomnianych autorów, figurka czarnego sokoła, pochodzący z serwisu do herbaty srebrny dzbanuszek do śmietanki w kształcie ohydnej krowy, stara zapalniczka z nieczytelnym napisem, kryształowa czaszka, pakiet wiktoriańskich listów i dużo, dużo więcej przedmiotów. W sklepie było wszystko oprócz klientów. Każdy z przedmiotów zapełniających półki mógł niegdyś stanowić kluczowy dowód w jakiejś dawno zapomnianej sprawie kryminalnej. Teraz można było je kupić i jeszcze dostać resztę z dolara.

Za ladą stał mężczyzna w turbanie.

— Witaj, Nelle — powiedział na mój widok.

— Dzień dobry, panie Singh — odpowiedziałam. — Czy jest Bobbie?

Pan Singh westchnął cierpiętniczo i skinął kciukiem.

— Na zapleczu.

— Dzięki.

— Mogłabyś mu powiedzieć, żeby wychodził od czasu do czasu, Nelle? Żeby zażył świeżego powietrza, pograł w piłkę? Mnie nie chce słuchać — rzekł pan Singh.

— On nie słucha nikogo — odparłam.

Pan Singh westchnął żałośnie.

— Jak się czuje pani Singh? — zapytałam.

Mama Bobbiego wciąż leżała w szpitalu. Chorowała od pewnego czasu, a ja wiedziałam, jak bardzo obaj się martwią.

— Jak miło, że pytasz, Nelle. Nie musisz się tym przejmować.

Dorośli zawsze mówili coś takiego, ale i tak pokiwałam głową.

— Jak interesy? — zapytałam.

— Och, wspaniale.

Rozejrzałam się po ciemnym, zakurzonym sklepie, po półkach ze starymi, popsutymi, nikomu już niepotrzebnymi przedmiotami.

— Świetnie — powiedziałam.

Na tyłach sklepu znajdowały się niewielkie drzwi. Pchnęłam je i weszłam do przylegającego do sklepu składziku. Bobbie wtaszczył do niego kilka plastikowych stołów i krzeseł, a w kącie powoli pracował wentylator, mieląc gorące powietrze. Wzdłuż jednej ściany biegł długi drewniany kontuar, teraz podejrzanie pusty.

— Nelle!

— Cześć, Bobbie.

W składziku siedziało kilkoro dzieciaków w różnym wieku. Wszyscy się we mnie wpatrywali, trzymając ręce pod stołem.

— Nelle jest w porzo — powiedział Bobbie i atmosfera się rozluźniła.

Dzieciaki wyjęły spod stołu dłonie trzymające słodycze i zaczęły się nimi opychać. Bobbie uśmiechnął się do mnie, a potem zanurkował pod ladę i wyciągnął wszystko, co zapewne pośpiesznie pod nią upchnął, kiedy weszłam. Wytrzeszczyłam oczy na cały ten towar.

Mleczna czekolada, gorzka czekolada i masło kakaowe, kwaśne cukierki owocowe i dropsy cytrynowe, posypki, gazowane napoje, batony z całymi orzechami laskowymi i migdały w cukrze, gofry i cukierki czekoladowe, lukrecja i praliny — wszystko oprócz lodów.

Najbardziej ze wszystkiego brakowało mi lodów. Ślinka mi ciekła na samą myśl o waniliowym rożku oblanym sosem czekoladowym. Wśród tych słodyczy zauważyłam znajome opakowania, wszystkie pochodzących spoza miasta firm, jak Korporacja von Śmietanko­‍-Jaje, Madame Sosotris i Bracia Sufletowie.

Bobbie Singh stanął za ladą. Był niski, chudy i był o rok starszy ode mnie, chociaż wyglądał na dwa lata młodszego.

Był spokojnym, ciężko pracującym dzieciakiem. Znałam go od przedszkola.

— Chciałabym ci zadać kilka pytań, Bobbie — zaczęłam.

— Jasne, Nelle. Ale chwileczkę…

Odwrócił się. Poszłam za jego przykładem i uświadomiłam sobie, że w pomieszczeniu jest jeszcze ktoś.

Górowała nade mną z paskudnym uśmieszkiem i wyciągnęła w moją stronę palec.

— Co ona tu robi?

Skrzywiłam się.

— Cześć, Łakotko — powiedziałam.

Naprawdę nazywała się Mary Ratchet, ale wszyscy nazywali ją Łakotką. Była wielkim, okropnym, tłustym dziewczyniskiem z pięściami jak wielkie zapiekanki z batatów. Zetknęłam się już ostatnio z nią i z jej ekipą dziewczyn, Cukiereczkami. Choć prawdę mówiąc, nie było w niej ani w jej ekipie nic cukierkowego.

Chodziłyśmy do tej samej klasy. Teraz szczerzyła do mnie w nieprzyjemnym uśmiechu zęby, które rozgryzły zbyt dużo słodyczy.

— Szukasz kłopotów, pani detektyw?

Wciąż chowała do mnie urazę. Była osobą tak nierozłączną ze swoimi urazami, jak guma do żucia z podeszwą buta. Kiedy ostatnio się na nią natknęłam, sprawa nie miała nic wspólnego z czekoladą. Wtedy poradziłam sobie z Łakotką, a jej się to wcale a wcale nie podobało.

— Przyszłam do Bobbiego — powiedziałam spokojnie. — Jeśli ci to nie przeszkadza…?

— Właśnie że przeszkadza — odparła i ruszyła na mnie, kołysząc tymi swoimi pięściami jak zapiekanki. — Łakotce przeszkadza, że pokazuje się tu jakaś podła, brudna tajniaczka.

Stałam spokojnie naprzeciwko niej, chociaż serce waliło mi jak młotem. Była ode mnie większa i wredniejsza, no i miała wsparcie. Za nią stały i wbijały we mnie spojrzenie trzy z jej dziewczyn: Stokrotka, Różyczka i Majeczka. Dzieciaki wokół stołu nawet nie podniosły wzroku. Przeżuwały czekoladowe pastylki, jakby od tego zależało ich życie.

— Nie przyszłam tu ze względu na ciebie — rzekłam.

— Och, doprawdy?

— Uspokój się, Łakotko — odezwał się Bobbie.

Miał cichy, lecz wyraźny głos.

Łakotka wciąż spoglądała na mnie z tym paskudnym uśmieszkiem.

— To jeszcze nie koniec, tajniaczko — powiedziała.

— Nie mogę się doczekać następnego razu — odparłam z kamienną miną.

— Już niedługo — powiedziała Łakotka.

— Kiedy tylko chcesz! — syknęłam.

Oblizała resztki czekolady z kącików ust.

— Do zobaczenia, Bobbie. Do zobaczenia wkrótce. Chodźcie, dziewczęta.

Przechodząc obok mnie, mocno uderzyła mnie ramieniem, aż się zachwiałam. Roześmiała się, a przyboczne jej zawtórowały. Po chwili wszystkie wyszły.

— Przepraszam cię za to, Nelle — powiedział Bobbie.

— Co to miało być? — zapytałam, otrzepując się.

— To skomplikowane.

— Możemy pogadać?

— Na zapleczu.

Weszłam za nim za ladę. W ścianie znajdowały się niewielkie drzwi. Bobbie je otworzył.

Pomieszczenie okazało się niewiele większe od szafy. Znajdowały się w nim torby z czekoladowymi monetami, tacki z jajkami z lukrowym nadzieniem i na wpół otwarte skrzynki pełne czekolad w opakowaniach bez nadruku. Z sufitu zwieszała się naga żarówka, a ściany były niepomalowane. Przysiadłam na jednej ze skrzynek.

— A więc o to chodzi? — powiedziałam. Podejrzewałam to, ale nie miałam pewności. — Sprzedajesz słodycze?

— Tylko trochę czekolady — odparł zaczepnie Bobbie.

— Skąd ją masz?

Spojrzał na mnie podejrzliwie.

— O co ci chodzi, Nelle?

— Po prostu zaspokajam ciekawość.

— Ciekawość może być niebezpieczna — stwierdził.

Wzruszyłam ramionami.

— Lubię prowadzić niebezpieczne życie.

Bobbie westchnął.

— No, gadaj. Słyszałam, że bierzesz słodycze od Gofra.

— Po co te wszystkie pytania, Nelle?

— Robota — odparłam. — Zaginiony miś. Wiesz coś o tym?

— Co? — zapytał ze zdezorientowaną miną. — Dlaczego miałbym coś o tym wiedzieć?

Wzruszyłam ramionami.

— Ty mi powiedz.

— Nic nie wiem o żadnym misiu, Nelle.

— A o Eddiem de Mentolu?

Znieruchomiał.

— Nic mi do Eddiego. O co tu chodzi?

Pokręciłam głową i uśmiechnęłam się dość kwaśno.

— To ja wolę zadawać pytania, Bobbie.

— A co ja będę z tego miał?

— Myślałam, że jesteśmy przyjaciółmi.

— Jesteśmy, Nelle. Dlatego jeszcze cię nie wykopałem.

— Daj spokój, Bobbie. Pomóż mi. W co ja się wplątuję?

— Nic nie wiem o żadnym zaginionym misiu Eddiego, ale mogą się pojawić kłopoty, więc to wszystko może być ze sobą powiązane — powiedział Bobbie i westchnął. — Czasami czuję się, jakbym grał w grę, która miała być fajna, tylko że ciągnie się o wiele za długo i już nie jest fajna, ale inni gracze nie pozwalają mi jej przerwać.

— Ja nawet nie wiem, co to za gra — stwierdziłam.

— Och, wyglądasz na kogoś, kto szybko załapie.

— Więc możesz mnie wprowadzić?

— Jesteś pewna, że tego chcesz, Nelle? Jeszcze możesz się wycofać.

Czy byłam pewna?

Jak powiedziałam, jestem ciekawa. Ciekawość może sprowadzić kłopoty. Ale ciekawość może sprowadzić wszystko.

Skinęłam głową.

— Jasne — powiedziałam.

— Świetnie. W tej chwili w handlu słodyczami jest troje głównych graczy — zaczął Bobbie. — Eddiego de Mentola już znasz — powiedział i wyprostował jeden palec. — Dowodzi największym gangiem, Herbatnikami. Jest też Gofru. — Wyprostował drugi palec. — Jego gang jest niewiele mniejszy. Zawiaduje wszystkim, łącznie z moim sklepem. Zajmuje się słodyczami, ale najbardziej kocha ciastka. Opanował ich rynek. Jeśli będziesz miała kiedykolwiek ochotę na świeżo upieczoną bułeczkę z cynamonem albo pączka z dżemem, to znajdziesz je u Gofra.

Zapamiętałam to.

— A kto jest trzecim graczem? — zapytałam.

I dlaczego miałam złe przeczucie?

Bobbie uśmiechnął się do mnie smutno.

— Jeszcze się nie domyśliłaś? Jestem zaskoczony.

Skinął głową w stronę drzwi.

— Przecież właśnie tu była — rzekł cicho.

Wtedy zrozumiałam, co Bobbie stara się mi powiedzieć, i zrobiło mi się niedobrze, jakbym zjadła o jednego herbatnika za dużo.

— Łakotka — powiedziałam.

Lekko skinął głową.

— Usiłuje wepchnąć się na twoje miejsce? — zapytałam.

— To duża dziewczyna z jeszcze większymi marzeniami — odparł.

— Cukiereczki?

— Tak. Sprawiają kłopoty od miesiąca, od zakończenia szkoły. A te odwiedziny? Od pewnego czasu nakłania mnie, żebym pracował dla niej. Bo inaczej…

— Bo inaczej co?

Miał mi odpowiedzieć, ale zza drzwi dobiegły nas krzyki, a moje pytanie uzyskało nagłą i nieprzyjemną odpowiedź.

 Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki