Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Lavie Tidhar przebywał w Dar Es Salaam w dniu zamachu na ambasadę amerykańską w 1998 roku. W Nairobi mieszkał w tym samym hotelu, w którym zatrzymali się członkowie Al Kaidy. Od tamtej pory wraz z żoną o mały włos uniknęli śmierci w zamachach londyńskim (2005) i na Synaju (2004) - te doświadczenia nakłoniły autora do napisania najpierw opowiadania "My Travels with Al-Qaeda" (Moje podróże z Al Kaidą) a następnie do stworzenia przełomowej, rozgrywającej się w alternatywnej historii powieści Osama.
W świecie w którym globalny terroryzm nie istnieje, tajemnicza kobieta wynajmuje Joego - prywatnego detektywa - do odnalezienia pewnego człowieka: tajemniczego autora tanich powieści sensacyjnych z cyklu "Osama bin Laden - Mściciel"...
Misja prowadzi Joego przez cały świat, z azjatyckiego zaścianka europejskich metropolii Paryża i Londynu. Sprawa staje się coraz bardziej tajemnicza, a Joe tymczasem opiera się zadawaniu podstawowych pytań: kim jest sam i co z treści książek jest fikcją? Tożsamość ściganego przez nieznanych prześladowców Joego rozpada się z wolna na oddzielne fragmenty, a on odkrywa ukryty świat uchodźców, nawiedzających jego świat widm. Skąd przybywają? I czego chcą? Joe wie jak ta opowieść powinna się zakończyć, lecz nawet on nie jest gotów na prawdę którą pozna w Nowym Jorku i na szczycie cichego wzgórza nad Kabulem - nie jest również gotowy by dokonać ostatecznego wyboru...
W "Osamie" Lavie Tidhar w genialny sposób zagłębia się w powstałą po zamachach z 11 września globalną podświadomość, łącząc ze sobą elementy czarnego kryminału, dokumentu, historii alternatywnej i sensacyjnego thrillera. Z tej mieszanki powstaje niepokojący - i jednocześnie niezwykle frapujący - portret naszej epoki.
To powieść o sile fantazji, o wzajemnej bliskości snów i rzeczywistości, o duchach ludzi i duchach całych światów. Lavie Tidhar stworzył świetną, uderzającą i zapadającą w pamięć fantastyczną opowieść, z pewnością zasługującą na zainteresowanie czytelników - Adam Roberts.
Prowokująca, obdarzona szybkim tempem opowieść, stawiająca bardzo trafne pytania; nie tylko dotyczące spadku jaki pozostawiła nam Al Kaida, lecz także dotykające wzajemnego przenikania się rzeczywistości i fikcji, którego na przestrzeni kilku ostatnich dekad doświadczamy coraz częściej - "Locus"
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 304
Tytuł oryginału:Osama
Copyright © 2011 by Lavie Tidhar
Copyright for the Polish translation © 2013 by Wydawnictwo MAG
Redakcja: Joanna Figlewska
Korekta: Urszula Okrzeja
Ilustracja na okładce: Irek Konior
Opracowanie graficzne okładki: Piotr Chyliński
Projekt typograficzny, skład i łamanie: Tomek Laisar Fruń
ISBN 978-83-7480-477-6
Wydanie II
Wydawca: Wydawnictwo MAG ul. Krypska 21 m. 63, 04-082 Warszawa tel./fax 228 134 743 e-mail: [email protected]
Wyłączny dystrybutor: Firma Księgarska Olesiejuk Spółka z ograniczoną odpowiedzialnością S.K.A. ul. Poznańska 91, 05-850 Ożarów Maz.
„Zaczynać należy od potężnego wybuchu”.
Fałszywy jemeński paszport
Hotel Hilltop stoi w centrum Nairobi, przy Nigirama Road. Na ulicy przed budynkiem tłoczą się pucybuci, sprzedawcy zdrapek, taksówkarze; w zapylonych sklepach można kupić przybory piśmiennicze, ryż, pochodzące z Zanzibaru przyprawy, konserwy i świeże pomidory; nieco dalej działa hinduska restauracja. Elektryczne wiatraki mielą w niskich pomieszczeniach pełne kurzu powietrze. Sam Hilltop to podupadła noclegownia, obsługująca głównie podróżujących z plecakami studentów.
Mężczyźni z pokoju 107A nie byli studentami. Zameldowali się, korzystając z podrobionych paszportów, i kończyli przygotowania do popełnienia masowego mordu. Sami siebie, być może, za morderców nie uważali, aczkolwiek zostaliby za takich uznani w myśl zarówno amerykańskiego, jak i kenijskiego kodeksu karnego. Wierzyli, że działają w imieniu Boga, i możliwe nawet, że się nie mylili. Bóg bowiem stanął po ich stronie. Wkrótce zrealizowali swój plan.
* * *
Mohammed Odeh pojawił się w Nairobi we wtorek czwartego sierpnia. Przyjechał o 7:30 rano nocnym autokarem z Mombasy i wylegitymował się w hotelu Hilltop fałszywym jemeńskim paszportem. Zajął pokój 102B. Położył się spać i wstał tuż przed południem. Wtedy spotkał się z pozostałymi. Był przebrany w strój muzułmańskiego duchownego, całości dopełniała długa broda. Po wszystkim zmienił ubranie, włożył spodnie i koszulę. Pozbył się także zarostu.
Wyjechał w środę późnym wieczorem. Kilka ostatnich godzin w Nairobi spędził na zakupach. Na Moi Avenue, nieopodal amerykańskiej ambasady, skorzystał z usług pucybuta. O 22:00 wsiadł na pokład lecącego do Pakistanu samolotu.
* * *
Siódmego sierpnia wypadał piątek. Ambasador Stanów Zjednoczonych miał tego dnia umówione spotkanie z kenijskim ministrem handlu, Josephem Kamotho, w siedzibie banku spółdzielczego Ufundi, w pobliżu ambasady. Ambasada USA zajmowała betonowy budynek, liczący sobie siedem pięter, z których pięć znajdowało się nad ziemią, a dwa pod powierzchnią. Na posterunku numer jeden służbę wartowniczą pełnił kapral piechoty morskiej Samuel Gonite. Dowódca zmiany, sierżant Cross, wykonywał obchód.
Mohamed Raszid Daud Al-Owhali był tego ranka ubrany w czarne buty, białą koszulę z krótkim rękawem, niebieskie dżinsy i marynarkę. Miał przy sobie berettę kaliber 9 milimetrów oraz cztery granaty ogłuszające. O godzinie 9:20 wykonał telefon. Ciężarówka marki Toyota Dyna, już wcześniej została wyładowana ośmiuset kilogramami trotylu, butlami gazowymi, akumulatorami, detonatorami, nawozem i workami z piaskiem. Al-Owhali zajął miejsce pasażera. Za kierownicą siedział Saudyjczyk imieniem Azzam. Drogę toyocie otwierał biały datsun pickup, prowadzony przez trzeciego mężczyznę, znanego wspólnikom jako Harun.
W pobliże ambasady dotarli tuż przed godziną 10:30. Azzam skierował ciężarówkę na parking z tyłu budynku. Zza ogrodzenia wyjeżdżała właśnie furgonetka pocztowa. Przepuścił ją i podjechał do szlabanu. Al-Owhali wysiadł z szoferki. Ruszył już ku samotnemu wartownikowi, kiedy dotarło do niego, że marynarkę – wraz z berettą – zostawił w samochodzie. Wciąż jednak miał granaty. Krzyknął do żołnierza, każąc mu podnieść szlaban. Ten odmówił. Al-Owhali wyszarpnął zawleczkę i rzucił granat w kierunku wartownika. Nastąpił wybuch. Strażnik uciekł, wszczynając alarm. Azzam wyciągnął z marynarki Al-Owhalego pistolet i otworzył ogień w stronę okien ambasady. Al-Owhali puścił się biegiem przed siebie. Chwilę później Azzam nacisnął przycisk detonatora.
* * *
Eksplozja wydarła w ziemi krater. Szyby budynku poszły w drobny mak, beton się kruszył, mężczyźni i kobiety umierali, frunąc w powietrzu. Pobliską aleję Haile Selasje usiał gruz. Wychodzące na ulicę okna banku spółdzielczego zostały zdmuchnięte przez falę uderzeniową. Amerykański ambasador padł na ziemię i stracił przytomność, poraniły go okruchy szkła. Niewielka, stojąca za ambasadą siedziba banku runęła na awaryjny generator prądu w kancelarii, przez co tysiące litrów oleju napędowego wylały się prosto do piwnic ambasady. Paliwo chwyciło iskrę.
W ataku straciło życie dwieście dwanaście osób. Rany odniosły cztery tysiące. Pewna kobieta, kenijska herbaciarka z biura banku Ufundi, została uwięziona pod ruinami. Nazywała się Rose Wanijku. Ratownicy, żołnierze piechoty morskiej i członkowie specjalnej jednostki z Izraela, próbowali do niej dotrzeć. Mieli z nią nieprzerwany kontakt. Czekała pogrzebana przez pięć dni. Zmarła na kilka godzin przed tym, jak udało się do niej dokopać.
* * *
Mohammed Odeh wylądował w Karaczi rankiem siódmego sierpnia, niedługo po ataku. Gdy przechodził przez kontrolę, radio podało pierwsze wiadomości o zamachu. Uśmiechnął się. Przemierzył halę lotniska i wyszedł na słońce. Na zewnątrz znalazł budkę telefoniczną i wybrał numer.
– Emirze? – odezwał się do milczącej słuchawki. Zaczerpnął głęboko tchu. – Z Bożą pomocą, odnieśliśmy sukces.
Spadające latem na Wientian promienie słońca sprawiają, że mury i ludzie nabierają przezroczystości. Na rogach ulic zbierają się kałuże światła i przejeżdżające przez nie skutery rozchlapują blask na witryny sklepów i w nurt płynących ku Mekongowi kanałów.
Słońce plami koszule ciemnymi śladami potu i zmusza psy do poszukiwania ochłody w cieniu zaparkowanych samochodów. Uliczni handlarze snują się leniwie za stertami bambusowych koszy, za górami owoców i bagietek z czerwoną od przypraw wieprzowiną. Całe miasto jakby zamiera i czeka z lśniącą skórą na nadejście deszczu, który przyniósłby chociaż nieznaczną ulgę.
Joe odłożył książkę na niski bambusowy stolik i westchnął. W stojącej przed nim małej porcelanowej filiżance stygła mocna kawa z gór Laosu, posłodzona dwiema łyżeczkami cukru – przesadnie, zdawał sobie sprawę, ale taka smakowała mu najbardziej. Obok stała popielniczka z dwoma niedopałkami. Na blacie spoczywała także miękka paczka papierosów i zapalniczka „Zippo”, prosta, bez zdobień. Siedział, jak co rano, w niewielkiej kafejce przy targu Talat Sao, w centrum Wientianu. Przyglądał się przechodzącym za oknem dziewczynom.
Książka była sfatygowana, wydrukowana na marnej jakości papierze i miała miękką, krzykliwie barwną okładkę. Ilustracja ukazywała sypiący się w gruzy wielopiętrowy budynek, zapyloną afrykańską ulicę i uciekających przed wybuchem ludzi. Tytuł głosił Misja: Afryka, a nieco mniejsze litery poniżej informowały, że jest to trzeci tom serii „Osama bin Laden – Mściciel”. Autor posługiwał się nazwiskiem Mike Longshott. Niemal na pewno był to pseudonim.
Joe sięgnął po papierosy i wysunął jednego z paczki. Trzeci dzisiaj. Zapalił i wyjrzał na ulicę. W powietrzu snuły się delikatne dźwięki jazzowej melodii. Przychodził tutaj co rano ze swego mieszkania przy Sokpaluang Road. Półgodzinny spacer wiódł go przez dworzec autobusowy i targ, gdzie handlowano warzywami i owocami. Mijał klekocące tuk-tuki, psy, rozgdakane kury i sporych rozmiarów tablicę informacyjną z hasłem „Utrzymuj Kraj w Czystości – Dobrzy Obywatele Zbierają Śmieci z Ulicy”. Przechodził przez przejście dla pieszych i wchodził na Talat Sao – Poranny Targ – by dotrzeć wreszcie do niewielkiej, klimatyzowanej kawiarni, która rolę jego biura spełniała o wiele częściej niż to oficjalne.
Siedział tam długo i nie był przez nikogo niepokojony. Wyglądając przez okno, obserwował witających się i rozstających, uśmiechniętych przyjaciół. Matka prowadziła za ręce dwójkę dzieci. Trzech mężczyzn dzieliło się papierosem, jakiś czas rozmawiali, gestykulując, w końcu odeszli. Na stopniach jednego z budynków pojawiła się dziewczyna. Wyglądała jakby na coś czekała. Pięć minut później z domu obok wyszedł chłopak. Uśmiech rozświetlił jej twarz i ruszyli, chociaż nie odezwali się do siebie słowem. Od strony parkingu nadeszła dźwigająca kosze wieśniaczka. Biznesmen w garniturze zszedł po schodach w towarzystwie swej świty. Wszyscy zniknęli w klimatyzowanym wnętrzu czarnego samochodu. Joe już dawno temu stwierdził, że o poczucie samotności jest niekiedy najłatwiej właśnie między ludźmi. Nie przeszkadzało mu to, lecz gdy tak siedział, odizolowany od ulicy przejrzystą szybą, przez moment czuł, że wypadł poza nurt czasu, że wszystko, co łączyło go z resztą ludzkości, zniknęło, zostało usunięte z niemal chirurgiczną precyzją i pozostało jedynie coś przypominającego fantomowy kikut, kończynę, która nadal boli, choć już jej nie ma. Zaciągnął się, wypuścił z ust kłąb dymu. Kilka płatków popiołu opadło na książkę. Joe starł je dłonią, okładkę naznaczyła szara smuga.
Wypił ostatni łyk kawy. Na dnie została już tylko pianka. Zmieniła się muzyka, jazz ustąpił smętnej melodii, którą Joe znał, aczkolwiek nie umiał sobie przypomnieć tytułu ani gdzie ją wcześniej słyszał. Zgasił papierosa. Ulicą przeszła mała dziewczynka z pluszowym misiem. Nastoletni uczeń w starannie wyprasowanych spodniach i koszuli niósł książki. Dwie dziewczyny spacerowały z lodami. Chłopak w białej koszuli uśmiechnął się na ich widok. Odpowiedziały tym samym i odeszli już całą trójką. Pozbawiona słów piosenka nie dawała Joemu spokoju, dręczyła go nieustępliwym wrażeniem nieokreślonej znajomości. Nie cierpiał tego stanu. Spojrzał ponad budynkami na niebo i zauważył przemianę.
Trwające przez mgnienie oka zaciemnienie, chwilowe przygaśnięcie światła. Leżący na chodniku przed kawiarnią kawałek papieru drgnął jakby wiedziony własną wolą i wzbił się ku górze niczym brudny biały motyl. Nadchodziła pora deszczowa.
Joe zapłacił i wyszedł na zewnątrz. Przesilenie dawało się też wyczuć w zapachu powietrza. Staruszka sprzedająca w sklepie naprzeciwko elementarze do nauki angielskiego również podniosła wzrok i dostrzegł na jej obliczu tę samą tęsknotę, którą odnalazł w sobie. Ruszył przez parking wysypany grzechoczącym mu pod stopami żwirem. Gwizdał zasłyszaną melodię. Dopiero tuż przed biurem uświadomił sobie, że jest to stara piosenka Dooleya Wilsona[1], utwór z zupełnie innej zadymionej kafejki, z innego miejsca i czasu.
1 Dooley Wilson (1886–1953) – amerykański aktor i piosenkarz, najbardziej znany z roli Sama pianisty w Casablance.
Kiedy szedł przez szerokie, cieniste aleje centrum Wientianu, ponownie uderzyło go, jak wyraźny wpływ na pejzaż tego miasta wywarli Japończycy. Pośród niskich, tradycyjnych budynków na Lan Xang, na przykład, wyrastała na poły ukończona skorupa nowej siedziby banku Kobayashi – wysokie jajo ze szkła i chromu, widoczne nawet z bardzo daleka, ciało obce w statecznym, królewskim otoczeniu. Na ścianie sklepu, przed którym piętrzyły się stragany ze stertami ananasów, arbuzów i owoców liczi, ponad głową brązowoskórego właściciela (rodowitego Hmonga, jak ocenił Joe), siedzącego w cieniu i skręcającego sobie papierosa, wisiał spłowiały plakat ukazujący kłaniających się sobie z szacunkiem laotańskiego króla i cesarza Japonii. Nad monarchami widniały słowa: „Wspólna Strefa Azjatyckiego Dobrobytu”. Japonię było widać w samochodach i słychać w głośnej muzyce bijącej tu i ówdzie z głośników. Znać ją było w reklamach szkół językowych, obiecujących „Pierwszorzędny Japoński” oraz „Skuteczną Naukę Angielskiego Ku Lepszej Przyszłości Twojej i Twoich Dzieci”.
Joe przeszedł na drugą stronę alei Lan Xang i wkrótce ukazała mu się That Dam – czarna stupa – widniejąca na tle nieba niczym wspomnienie po dawno minionych wojnach. W przeszłości była pokryta złotem i mieniła się w promieniach słońca, ale drogocenną powłokę zdarli tajscy bądź birmańscy najeźdźcy – nikt nie miał pewności którzy – i nie została odtworzona. W szczelinach spękanych kamiennych stopni rosła trawa. Miejsce tchnęło spokojem, spodobało mu się od samego początku. Podszedł do zdewastowanego budynku na rogu. Przed wejściem znajdował się domek dla duchów. Na jego dziedzińcu stały maleńkie figurki, leżały ofiary z whisky i ryżu, płonęły kadzidła. Joe na chwilę przystanął, przyjrzał się, po czym wszedł do ciemnego, zakurzonego i chłodnego korytarza. Wspiął się po schodach, przy czym zauważył, że samotna żarówka na korytarzu znowu się przepaliła. W budynku panowała cisza. Na parterze działał barek, gdzie serwowano zupę, lecz mało kto ten lokal odwiedzał. Był tutaj również antykwariat z książkami, jednak ten nie został jeszcze dzisiaj otwarty. Alfred – właściciel – musiał najpierw otrząsnąć się z resztek zeszłej nocy i nakłonić siebie samego do pracy. Mało prawdopodobne, by zdołał tego dokonać przed południem.
Joe otworzył drzwi swojego biura i wszedł do środka. Jak co dzień rozejrzał się po wnętrzu. Okna – nieco brudne – ukazywały dachy i bezmiar nieba nad Mekongiem. Biurko było proste, drewniane, nielakierowane. Pod jedną z nóg mebla tkwiła wciśnięta dla równowagi wielokrotnie złożona kartka. Na blacie walały się stare dokumenty, leżał mdło pobłyskujący metalowy nóż do papieru, stały przycisk do papieru w kształcie słonia, lampa i wykonana z polerowanej skorupy kokosa popielniczka. W popielniczce wciąż spoczywał wczorajszy popiół i dwa niedopałki. Joe zapamiętał sobie, by zwrócić uwagę sprzątaczce, chociaż to akurat nigdy nie przynosiło pożądanych rezultatów. Na biurku brakowało telefonu. W górnej szufladzie kryła się nielegalna, tajlandzka podróbka rewolweru „Smith & Wesson” kaliber .38 oraz opróżniona do połowy – lub do połowy pełna, w zależności od nastroju – butelka czerwonego johnny’ego walkera.
W biurze znajdowały się też: pleciony bambusowy kosz na śmieci, podobnie jak popielniczka, nieopróżniony; stalowa szafka na akta, pusta, jeżeli nie liczyć pary schodzonych czarnych butów, o dwa numery za małych na Joego, stanowiących jedyne ruchomości pozostawione przez poprzedniego lokatora; samotny regał na książki; wiszący na ścianie obrazek przedstawiający płonące pole – szkarłatne kwiaty, dym wijący się na płótnie czarno-siwymi smugami, majacząca w oddali sylwetka człowieka z niewidoczną w pożarze twarzą – trzy krzesła, jedno za, dwa przed biurkiem; oraz stojąca w rogu doniczka z kwiatem, który wyzionął ducha już dawno temu.
Zupełnie jak w domu. Gdy Joe wszedł na dobre do środka i przymknął za sobą drzwi, spłoszył siedzącego na ścianie gekona. Gad wystrzelił ku górze, natychmiast pojawiły się następne. Widok skojarzył się Joemu z wybuchem. Gekony pierzchały od epicentrum – czyli od niego samego. Uśmiechnął się, podszedł do biurka i usiadł. Książkę rzucił na blat. Gekony były jedynymi istotami, z którymi dzielił ten pokój. Za każdym razem, kiedy tu przychodził, odnosił wrażenie, że jest ich więcej niż poprzednio, i bez przerwy je straszył, otwierając szufladę lub szurając krzesłem o podłogę. Zawsze uciekały. Pewnego dnia natknął się na samotnego gada przycupniętego przy koszu na śmieci. Zwierzak miał zranioną przednią lewą kończynę i pozostawał w bezruchu tak długo, że Joe nabrał przekonania, że zdechł. Zaczął się zastanawiać, co go spotkało – czy wdał się w bójkę z którymś z pobratymców? Nigdy się tego nie dowiedział. Kiedy spojrzał chwilę potem, gekon się poruszył. Po raz ostatni zobaczył go, gdy gad wychodził przez szparę pod drzwiami. Wreszcie zniknął nawet koniuszek ogona i stworzonko opuściło bezpieczne schronienie biura.
Joe pomyślał o papierosie, ale zrezygnował. Ustawił krzesło przodem do okna i wyjrzał na zewnątrz. Niebo zasnuwały chmury, czuć było woń nadciągającego deszczu.
Ulewa rozpętała się nagle. Odległy grom rozpadł się na okruchy dźwięków i eksplodował na niebie nad Mekongiem. Wśród szarości zajaśniała błękitna błyskawica. Joe patrzył przez okno, obserwował bose dziecko biegnące przez kałuże, osłaniające się przed kroplami wielkim niczym taca zielonym liściem. Powietrze było wilgotne, pachniało roślinami i ziemią. Joe wiedział, że później, nocą, wychyną z ukrycia ślimaki i ruszą ulicami niczym senne lokomotywy, zostawiając za sobą wyraźne ślady. Wiedział też, że żaby ucieszą się luksusem sadzawek, które były dla nich niczym przepyszne wodne pałace. Wiatr przyniósł zakończony radiowym szumem urywek piosenki. Wysoko na niebie przeleciał samotny ptak, zatoczył koło i zniknął – maleńka kropka na horyzoncie.
Zobaczył ją, kiedy deszcz trochę zelżał, a przez szczeliny w pokrywie chmur spłynęły pierwsze promienie słońca. Szła przez ulicę, z pochyloną głową, skupiona na stawianiu kolejnych kroków. Jezdnia była pusta. Krople były rzadkie i świeciło słońce, lecz Joe nie widział jej twarzy. Przez chwilę miał wrażenie, że cały świat zamarł, stał się nieruchomym tłem i że ta dziewczyna jest jego jedynym żywym mieszkańcem. Potem chmury zamknęły się na powrót i kobieta zniknęła. Joe westchnął, odwrócił się od okna i sięgnął po papierosy.
– Dzień dobry – rozległ się cichy głos tuż obok.
Joe drgnął i upuścił zippo, które zdążył już unieść pół cala nad biurko. Podniósł wzrok. Spojrzała mu w oczy. Miała za sobą okno, a za szybą jasne promienie mieszały się z deszczem. Krople stały się tysiącem szybujących, miniaturowych pryzmatów.
– Nie słyszałem, kiedy pani weszła – powiedział i zerknął na niedomknięte drzwi. Dziewczyna się uśmiechnęła.
– Wydawał się pan taki zamyślony – odparła. – Nie chciałam przeszkadzać.
Była drobnej budowy, miała długie ciemne włosy. Patrzyła lekko skośnymi oczami i chociaż była zdecydowanie Europejką, figurę miała azjatycką. W Europie na pewno miała bezustanny kłopot ze znalezieniem ubrań w odpowiednim rozmiarze, tutaj nie mogła mieć najmniejszego. Uśmiech uwyraźnił delikatne zmarszczki w kącikach jej oczu i Joe zastanowił się, czy powstały wskutek płaczu, czy wesołości. Sam nie wiedział, skąd ta ciekawość.
– Czym mogę służyć? – zapytał.
– Jest pan detektywem? – Nie usiadła, a Joe jej tego nie zaproponował. Odniósł wrażenie, że kobieta dobrze się czuje, stojąc tak, na tle zmagających się ze sobą słońca i deszczu. Spróbował umiejscowić jej akcent.
– Ja... – podjął i wzruszył ramionami. Machnął ręką, wskazując całe biuro, cichnący deszcz. – O co chodzi? – dodał.
Nieznajoma podeszła bliżej, zatrzymała się tuż przy biurku i spojrzała na niego. Oceniała, jakby za jej pytaniem kryło się więcej niż zrozumiał. Dłoń dziewczyny opadła do blatu i spoczęła na książce. Jej palce zbadały grzbiet i okładkę. Podniosła ją i cofnęła się, wciąż plecami do okna. Otworzyła powieść i przejrzała żółknące stronice.
– Hotel Hilltop stoi w centrum Nairobi, przy Nigirama Road. – przeczytała. Joe zauważył, że nie miała problemu z poprawnym wymówieniem nazwy ulicy. – Na ulicy przed budynkiem tłoczą się pucybuci, sprzedawcy zdrapek i taksówkarze...
– Błąd – przerwał dziewczynie.
– Błąd? – zrobiła stropioną minę.
– Wydaje mi się, że tam jest przecinek, nie „i” – stwierdził. Coś mu się przypomniało, jakby już kiedyś znał kogoś z takim nawykiem, osobę, która, czytając na głos, zmieniała znaki przestankowe w słowa. Kogoś, kto lubił czytać; Joe poczuł się niezręcznie. – To tylko tanie powieścidło – rzucił na usprawiedliwienie. – Pomaga zabić czas.
Nie miał pojęcia dlaczego się tej dziewczynie tłumaczy. Zamknęła książkę i odłożyła ją z powrotem na biurko, ostrożnie, jakby miała do czynienia z drogim przedmiotem.
– Tak pan myśli? – spytała.
Zupełnie nie wiedział, co odpowiedzieć. On milczał. Ona stała. Przyglądali się sobie i Joe zastanowił się, co dziewczyna widzi. Miała długie i smukłe palce. Nieco spiczaste uszy.
– Chcę, żeby go pan odnalazł – odezwała się wreszcie i te szczupłe palce popieściły okładkę. Nie do końca był w stanie określić wyraz jej twarzy; wydawała się zagubiona, smutna i jakby bezbronna.
– Kogo?
– Mike’a Longshotta – wyjaśniła i zdumienie Joego przerodziło się w śmiech, który wyrwał mu się z ust zupełnie bez uprzedzenia.
– Tego autora?
– Tak – potwierdziła.
Deszcz za jej plecami ustawał. Głos dziewczyny przycichł, jakby stała od niego dalej niż w rzeczywistości. Joe sięgnął po książkę i zetknęli się palcami. Uniósł wzrok, nagle zapomniał języka w gębie. Pochyliła się, włosy spłynęły jej wokół twarzy, rozdzielone teraz tylko wąską szczeliną. Przesunęła swoją dłonią po jego i było w tym geście coś bardzo intymnego, intymnego i znajomego. Po chwili wyprostowała się, oderwała rękę od palców Joego i pokręciła głową. Zarzuciła włosy na plecy. – Pieniądze nie grają roli – dodała, sięgając do kieszeni. Położyła na blacie cienki prostokątny przedmiot.
– Co to jest? – zapytał.
– Karta kredytowa.
Przyjrzał się plastikowi, pokręcił głową, pozwolił chwili minąć.
– Jak się z panią skontaktuję?
Uśmiechnęła się i znowu zobaczył te zmarszczki. Znów zadał sobie tamto pytanie.
– To ja pana znajdę.
Joe podniósł kartę. Była matowa i czarna, pozbawiona jakichkolwiek napisów – tylko długi szereg cyfr.
– Ale... – zaczął, uniósł głowę i stwierdził, że dziewczyna, tak zupełnie po prostu, zniknęła.
Deszcz za oknem ustał na dobre, słońce świeciło wśród rzednących chmur.
Druga bomba eksplodowała czterysta piętnaście mil dalej, na terenie dawnej izraelskiej ambasady w Tanzanii, obecnie wykorzystywanej przez amerykańską misję dyplomatyczną. Tropikalny żar kładł się na asfaltową drogę i niskie kamienne budynki. Na targu rybnym muchy wirowały już nad tuszami martwych karambesi, tuńczyków żółtopłetwych i wach. Nieco dalej, w miejscu gdzie handlowano morskimi muszlami, leżały na stołach setki mieniących się feerią barw egzoszkieletów stworzeń należących do typu zwanego po łacinie mollusca.
Ambasada USA działała w Dar es Salam pod adresem Laibon Road 36. Zajmowała dwupiętrowy, wzniesiony jeszcze dla Izraelczyków, budynek biurowy i trójpiętrowy aneks, dobudowany już przez samych Amerykanów. Poziom zagrożenia terroryzmem na tle politycznym w Dar es Salam określano jako „niski”. Ocena ta została później zrewidowana.
Ahmed Niemiec kierował ciężarówką z bombą. Poprzednią noc spędził w domu numer 213 w Ilali, jednej z dzielnic miasta. Był niebieskookim blondynem. Prowadził samochód marki Nissan Atlas. Na chwilę zatrzymał się na ulicy Uhuru, gdzie wysiadł jego pasażer, K.K. Mohamed, który wrócił do kryjówki, by się pomodlić. Ahmed Niemiec tymczasem ruszył dalej, w kierunku zabudowań ambasady.
Drogę pod placówkę zablokowała mu cysterna z wodą. Za jej kierownicą siedział Tanzańczyk nazwiskiem Yusufu Ndange. Ojciec szóstki dzieci. Wybiła godzina 10:30. Być może dlatego, że nie mógł dostać się na teren, a może dlatego, że czuł rosnącą presję czasu, Ahmed Niemiec nacisnął detonator dokładnie w tej minucie. Ciężarówka stała niecałe jedenaście metrów od ścian ambasady.
Większą część energii fali uderzeniowej przyjęła na siebie cysterna. Wyleciała w powietrze na wysokość czwartego piętra i wylądowała, opierając się o ścianę głównego budynku ambasady. Yusufu Ndange zginął na miejscu. Podobnie jak pięciu miejscowych wartowników, pełniących tego dnia służbę przed placówką. Szczątków pomocnika kierowcy cysterny, mężczyzny widzianego przez świadków na krótko przed wybuchem, nie odnaleziono nigdy. W rezydencji ambasadora USA zawalił się sufit, ale w domu nikogo nie było. Śmierć poniosło również pięciu afrykańskich studentów, stojących w pobliżu epicentrum. W sumie zamach pochłonął jedenaście istnień; dwunastą ofiarą był sam Ahmed Niemiec.
K.K. Mohamed opuścił kryjówkę i wsiadł do samolotu lecącego do Kapsztadu. Lot trwał cztery godziny, trzydzieści pięć minut. Po wylądowaniu odetchnął głęboko chłodnym zimowym powietrzem i rozejrzał się za budką telefoniczną.
Joe odłożył książkę na biurko, otwarte strony rozcapierzyły się na nielakierowanym drewnie blatu niczym ludzka dłoń. Pytań było wiele, lecz nie miał ochoty ich zadawać. Wysunął szufladę i wyjął z niej butelkę czerwonego johnny’ego walkera. Przyjrzał się jej i potrząsnął lekko, na tyle, by zobaczyć, jak przelewa się bursztynowy płyn. Tak, jedno z pytań brzmiało: czy chce się napić?
Medytował nad butelką jeszcze przez chwilę, po czym zdjął nakrętkę i pociągnął z gwinta. Whisky zapłonęła mu w żołądku. Zakręcił i schował alkohol z powrotem do biurka. Przez moment gapił się na książkę.
Wziął do ręki kartę kredytową, obejrzał ją z uwagą, po czym na powrót odłożył. Jak miał się nią posłużyć? Nie wyglądała zachęcająco. Ponownie sięgnął po powieść i otworzył na stopce. Wydawnictwo nazywało się „Medusa Press”. Działało pod paryskim adresem. Prawa autorskie również należały do tej oficyny. O Mike’u Longshotcie nie było nawet wzmianki. Zresztą, Joe i tak nie sądził, by autor naprawdę się tak nazywał. Przecież nikt nie mógł na serio nazywać się Mike Longshott. Joe wstał, podszedł do regału i powiódł spojrzeniem po grzbietach książek. Miał jeszcze dwie powieści z cyklu „Osama bin Laden – Mściciel”. Zabrał je i wrócił do biurka. Zerknął na stopki, były identyczne. „Medusa Press”, Paryż. Adres oficyny również nie był tradycyjny, podano jedynie numer skrytki pocztowej, bez ulicy. Joe zapalił kolejnego papierosa i zastanowił się nad znaczeniem tego braku konkretnych danych, przemyślał, co powinien zrobić, by zdobyć więcej informacji. Wtem na parterze rozległ się głośny huk i ktoś zaklął kwieciście po angielsku. Joe uśmiechnął się pod nosem. Najwyraźniej Alfred wynurzył się już na powierzchnię nowego dnia i rozpoczął proces otwierania antykwariatu.
Joe wstał, wsunął czarną kartę kredytową do kieszeni i zszedł na dół. Do księgarni można było wejść wprost z korytarza i właśnie z tych drzwi skorzystał. W środku snuł się zapach opium. Momentami pachniało słodko, czasami bardziej jak spalone liście. Kiedy ktoś zmuszał Alfreda do opisania zapachu, który tak żarliwie oblepiał jego wiotczejące ciało, księgarz cytował zwykle słowa Picassa – podobno się niegdyś spotkali – i nazywał tę woń najmniej głupim zapachem świata. Jakkolwiek pachniało opium i bez względu na słowa, jakimi można lub nie określić jego aromat, w antykwariacie dawało się ten narkotyk wyczuć zawsze. W ubraniach Alfreda, w jego czarnej, usianej srebrnymi nitkami brodzie, a także w samych książkach, które po otwarciu tchnęły opium spomiędzy swych kart.
– Ty wredna szantrapo! – rzucił Alfred. – O, cześć, Joe!
Joe uśmiechnął się i zamachał ręką z papierosem. Księgarz zwrócił się na powrót do May.
– Wynoś się stąd, May! Nie chcę cię tutaj więcej widzieć! Wynocha!
– Cześć, Joe – przywitała się May i Joe uśmiechnął się i pomachał raz jeszcze. Między dwoma wysokimi regałami stało wciśnięte krzesło. Usiadł na nim.
– Za dużo palisz, stary. Z nocy na noc potrzebujesz więcej. Niedługo przestaniesz robić cokolwiek innego – powiedział do przyjaciela.
May była niezwykle piękna. Miała długie czarne włosy, delikatne rysy i chociaż – z tego co wiedział Joe – nie przeszła operacji w dolnych rejonach ciała, obcisła czerwona bluzeczka z dumą podkreślała małe, jędrne piersi, wyhodowane dzięki regularnie przyjmowanym dawkom estrogenu. May była kathoey[2] i od dawna dziewczyną Alfreda.
– Bzdury wygadujesz – odparł księgarz. – Mój nałóg palenia opium jest absolutnie zdrowy. Cieszę się nim od lat. To przecudowna roślina.
– Głupiejesz od tego.
– Raczej nabieram sił! – zawołał Alfred. – Przecież to dzięki opium jestem wciąż sprawny jak buhaj! – Wykonał pięścią sprośny gest i oboje z May wybuchnęli śmiechem. – Gdybyś nie była w połowie mężczyzną, obdarzyłbym cię wieloma pięknymi dzieciakami – dodał antykwariusz, kiedy się uspokoili.
– Mężczyzną jestem rzeczywiście w połowie, ale za to kobietą w stu procentach – zauważyła.
Joe wiedział, że jeśli chodzi o palenie, May bez problemu dotrzymuje kroku przyjacielowi.
– To prawda. – Alfred westchnął i pokiwał głową.
– Kocham cię – powiedziała.
– Ja też cię kocham, skarbie. A teraz zmykaj i pozwól swojemu staruszkowi prowadzić interes.
May posłała mu buziaka, pomachała Joemu na pożegnanie i zniknęła w słonecznym blasku ulicy. Alfred westchnął raz jeszcze i spojrzał na gościa.
– Durna dziewucha – stwierdził. – A gdybym nie palił? Mógłbym cię nawet nie zauważyć.
Joe nie do końca wiedział jak powinien to skomentować, więc odczekał chwilę w milczeniu. W stosunkach z Alfredem uciekał się do tego chwytu dość często.
– Napijesz się kawy? – zaproponował księgarz.
– Pewnie.
Alfred wstał i podszedł do stołu przy drzwiach, na którym stała mała jednopalnikowa maszynka elektryczna. Nałożył łyżeczką kawę do wypełnionego już wodą garnuszka o długiej rączce i przekręcił gałkę. Żelazny pierścień zaczął się żarzyć.
Antykwariusz był mężczyzną wysokim, choć nieco już przygarbionym; miał na sobie dżinsy, kraciastą koszulę i pas z dużą stalową klamrą. Chodził boso. Poruszał się cicho, niemal zupełnie bezdźwięcznie; niekiedy utrzymywał, że w przeszłości służył w Legii Cudzoziemskiej i walczył po stronie Francuzów w wojnie wietnamskiej. Kiedy indziej znów tłumaczył, że piastował stanowisko doradcy króla Khmerów, czemu kres położyło nieporozumienie – jego natury nigdy nie określił – wskutek którego musiał opuścić kraj w niejakim pośpiechu. Alfred zawsze miał w zanadrzu mnóstwo opowieści; teraz jednak wypełniał życie cudzymi historiami, w niewielkim sklepie aż gęsto było od podniszczonych trudami niejednej bitwy książek, które – jak lubił powtarzać – zobaczyły więcej świata niż on sam, i także, podobnie jak on, postanowiły tutaj odsapnąć, przynajmniej przez jakiś czas. Alfred niechętnie sprzedawał swoje książki, co Joe uważał za korzystny zbieg okoliczności, jako że do antykwariatu prawie nikt nie zaglądał.
– Czy kiedy przyszedłeś, minąłeś może wychodzącą z budynku dziewczynę? – podjął Joe.
Alfred spojrzał na znajomego z iskrą w oku i zachichotał.
– To by dopiero było – stwierdził.
– Widziałeś ją?
Księgarz wzruszył ramionami.
– Nie, nikogo nie widziałem. A co, pracujesz nad jakąś sprawą? – Zaśmiał się. – To podejrzana? Trzeba było ją śledzić samemu. Zresztą, dobrze by ci zrobiło, gdybyś wreszcie zaczął latać za jakąś panienką, Joe.
Joe przemilczał i tę uwagę. Woda zaczęła wrzeć. Alfred posłodził i rozlał czarny, błotnisty napój do dwóch małych szklanych filiżanek.
– Salut! – rzucił i, głośno siorbiąc, napił się gorącej kawy.
– Kojarzysz te książki, które mi jakiś czas temu podarowałeś? – zagaił Joe. Alfred po prostu wcisnął mu je do rąk. – Te z cyklu o Osamie bin Ladenie?
Antykwariusz usiadł za biurkiem i postawił filiżankę bezpośrednio na blacie. Powstał w ten sposób okrągły ślad, który miał dołączyć do niezliczonych pobratymców i wspólnie z nimi zmienić deskę w nieziemską powierzchnię, przypominającą mapę Księżyca.
– Masz może papierosa? – zapytał Joego.
– Jasne.
– Dzięki.
Przyjął podsuniętego papierosa. Joe usiadł z powrotem między regałami.
– A dlaczego pytasz? – zaciekawił się Alfred.
– Wiesz, kto je napisał?
– Ogień też dostanę?
– Proszę. – Joe znów wstał, otworzył zippo i poczęstował płomieniem Alfreda, który zaciągnął się głęboko, po czym wypuścił z ust zgrabne kółko. Joe wrócił na miejsce.
– Longshott – powiedział księgarz. – Mike Longshott. – Zachichotał. – Według mnie to pseudonim.
Joe był podobnego zdania, ale...
– Skąd to przekonanie?
– Chodź tu – poprosił Alfred. Wstał i okrążył biurko, idąc do półki oddalonej o dwa regały od Joego. – Zobaczmy, „Medusa Press”... Jedyne tytuły, jakie mi się sprzedają. I szczerze mówiąc, jedyne książki, z którymi potrafię się bez bólu rozstać. W pewnych kręgach są bardzo popularne. – Powiódł palcami wszerz półki, wyłuskując kolejne egzemplarze. – O, proszę. – Wcisnął je Joeemu i wrócił do biurka, pozostawiając w regale szpary przypominające białe klawisze fortepianu. Joe obejrzał książki. Kolorystyką i formatem nie różniły się od tych z cyklu o Mścicielu, które miał na górze. Pierwsza nosiła tytuł Byłam suką komendanta Heinricha. Joe rzucił okiem na okładkę. Ukazywała umundurowanego blondyna trzymającego w ręku krótki pejcz. Za jego plecami wznosiły się wieżyczki strażnicze i ogrodzenie z drutu kolczastego. U stóp żołnierza klęczała obdarzona wydatnym biustem dziewczyna w podartym stroju, odsłaniającym sporą część jej ciała. Przywarła do nogi mężczyzny i patrzyła na niego od dołu, z nieokreślonym wyrazem twarzy.
– Świństwa – powiedział Alfred. – Pornusy. Oczywiście, kompletnie pozbawione wartości. Cudowna rzecz.
Joe ostrożnie odłożył powieść i spojrzał na okładkę następnej. Wyznania nimfomanki na głodzie. Na ilustracji blondynka z odsłoniętymi piersiami wyciągała się bokiem na sofie, a złowieszczy cień górującego nad nią mężczyzny podsuwał do jej rozchylonych ust fajkę z opium.
Trzecia książka była zatytułowana po prostu Kurwa.
Autorem pierwszych dwóch pozycji był niejaki Sebastian Bruce. Autorka trzeciej posługiwała się pseudonimem Hrabina Szu Szu.
– Wydawnictwo „Medusa Press” – odezwał się Alfred zza zasłony tytoniowego dymu – dostarcza społeczeństwu pornografii w najczystszej postaci. Bezkompromisowej, by tak rzec. Porządnie mocne, straszliwie świńskie teksty. I zupełnie dobrze się sprzedają, o ile tylko uda mi się je przemycić przez cło. A muszę przyznać, że udaje mi się w znakomitej większości przypadków.
Pornografia? A jednak wygląda na to, że wszystko pasuje, pomyślał. Seks i przemoc. Maszerujące ręka w rękę wśród dymu. Ten obraz przepełnił go lękiem, obudził coś w nim. Opary pachniały słodko, a cisza stała się absolutna. Joe pokręcił głową, wyciągnął rękę po papierosa i uświadomił sobie, że zostawił go w popielniczce z brudnego szkła na drugim regale i zapewne już się wypalił. Wyjął paczkę z kieszeni, uwolnił z niej następnego i zapalił.
– Wiesz coś więcej? – zapytał.
Alfred spojrzał na przyjaciela i ociężałe nagle powieki opadły na stare oczy.
– Nie – odpowiedział. – Jeżeli szukasz Mike’a Longshotta, albo jeżeli zależy ci na znalezieniu Osamy bin Ladena, to jak sądzę tutaj odpowiedzi nie znajdziesz. Ale, Joe...
– Tak?
Alfred podniósł się z krzesła. W brodzie miał popiół. Podrapał jedną z żyłek na swej wyrazistej, jakby wykutej z piaskowca twarzy i ruszył powoli ku gościowi. W antykwariacie znienacka zrobiło się znacznie ciaśniej.
– Jesteś pewien, że naprawdę chcesz te odpowiedzi poznać?
2 Kathoey – specyficznie tajska forma transseksualizmu, praktykowana zwykle od najmłodszych lat życia.
Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.
Skrzynka kontaktowa
Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.
Niewyraźni
Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.
W Casablance
Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.
Ucieczka z Nowego Jorku
Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.
Końcówka
Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.
Deszczowe kałuże
Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.