Nie ma i nie będzie - Magdalena Okraska - ebook

Nie ma i nie będzie ebook

Okraska Magdalena

3,8

Opis

To nie jest podróż śladem Polski B czy Polski C, bo nie ma sensu dodawać kolejnych liter. To po prostu Polska - oszukana przez Balcerowicza, zachłyśnięta wczesnym kapitalizmem, łatana bez ładu i składu przez kolejne ekipy polityczne. W "Nie ma i nie będzie" autorka jedzie do miast, o których wszyscy słyszeli, ale nikt ich nie odwiedza. Pyta o przemysł, pracę, ale przede wszystkim po prostu o życie. Opowiada o Polsce, która tkwi pomiędzy dawnym a nowym.

 

[FRAGMENTY]

Nie wiem, czego szukam, przez przynajmniej jedną trzecią czasu właściwie niczego. Chcę po prostu zobaczyć, dotknąć, zaciągnąć się zapachem tych konkretnych osiedli. Posłuchać, o czym mówią ekipy rozpijające pół litra i radlery na murku, albo co krzyczy z balkonu niespecjalnie trzeźwy człowiek. Noc nadaje kształtom miękkość, chowa brzydsze, oświetla tylko niektóre punkty. Przede mną nic jednak nie trzeba chować, bo lubię słowiańską pstrokaciznę, zamęt, hałas i ten wałbrzyski palimpsest.

Nigdy nie interesowała mnie Polska sukcesu.  Sukces zawsze ma swoich piewców, łatwo go opisać. Zamiecie się pod dywan kilka niewygodnych szczegółów i wychodzi zgrabna historia nieprzerwanego rozwoju – kupił, przejął, zarobił, otworzył, udało mu się. Sukces nie jest opowieścią, której brak tuby i platformy. Jest mnóstwo chętnych, by o nim mówić. Porażka ma wiele ojców i matek – albo nie ma żadnych. Bywa uznawana za chorobę zakaźną. Można ją opisać, ale najlepiej nie wchodzić zbyt głęboko w ten świat, bo i tak nic się nie da zrobić.

 

Nie do końca wiem, w jaki sposób pisać i mówić o bolesnej, wyniszczającej likwidacji przemysłu, by uniknąć okrągłych eufemizmów, które nawet po dwudziestu czy trzydziestu latach nie wydają się adekwatne ani uczciwe. Te wszystkie „zakład zamknięto”, „przestało działać”, „zakończyła funkcjonowanie”, albo, przeciwnie, te nagrody pocieszenia: „udało się ocalić”, „udało się częściowo przywrócić”, to język kolorowych folderów, reklam i klepania się po ramionach. Mieszkańcy skrzywdzonych miast go nie używają. Mówią „zabrali”, „ukradli”, „rozwalili”. Mówią „i po co to było?”. Każdy kotlet schabowy i piwo z przyjezdnymi to osobna, osobista historia likwidacji, znikania miasta. Mają ją osiemdziesięciolatkowie, pięćdziesięciolatkowie i trzydziestolatkowie.

 

Magdalena Okraska (ur. 1981) - działaczka społeczna, publicystka, antropolożka kultury, zwykła dziewczyna z prowincji. Związana z redakcją "Nowego Obywatela", autorka “Ziemi jałowej”. Obecnie kształci się w zawodzie pracownik socjalny. Mieszka w Zawierciu,

 

[BLURBY]

To ważna i potrzebna książka, kupa roboty i masa czytania. Przypomina, że pomiędzy państwem a państwem - które, oby, kiedyś się znów w Polsce w sensowny sposób objawi, istnieje czas niczyj, tiempo santo, podczas którego ludzie zostawieni są samym sobie. Bóg, cóż poradzić, nie istnieje (albo jest kiepskim zarządzającym), więc nie patrzy, a państwo nie patrzy, bo albo mu się nie chce, albo ma cele, które uznaje za wyższe, niż los własnych obywateli. Podobno rozdaje wędki, a nie ryby, ale po pierwsze -  nie rozdaje, a sprzedaje, a po drugie - nie ma tych wędek najczęściej gdzie zarzucić. I po tej postapokaliptycznej krainie w której życie, które można uznać za godne, przeniosło się z ulic do galerii handlowych, jak do zadaszonych i sterylnych marsjańskich kolonii założonych w nieprzyjaznym nowemu człowiekowi środowisku, kręci się Magda Okraska z niedopitą tatrą w puszce. I rozmawia z ostatnimi ludźmi. Tymi, którzy nie załapali się na statek kosmiczny na Marsa.

 

Obywatele, którym Rzeczpospolita miła, czytajcie. Czytajcie, kurwa, i patrzcie.

Ziemowit Szczerek

 

***

Książka, która przypomina słuchanie "Nebraski" Bruce'a Springsteena: o tym, co się dzieje, gdy z miejsca, w które ludzie włożyli swoje serce i pracę, ulatnia się życie - i o tym, gdzie się podziać po końcu świata, w relacjach z pierwszej ręki.

Olga Drenda

 

***

Lewandowski zna się na strzelaniu bramek. Makłowicz na gotowaniu. A Magda Okraska na tym, co wydarzyło się w ostatnim trzech dekadach w miastach takich jak Myszków, Wałbrzych, Tarnobrzeg albo Ozorków. Polecam "Nie ma i nie będzie"!

Rafał Woś

 

 

Patronaty

Magazyn Kontakt, Tłusty Druk, Mały Format

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 277

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,8 (87 ocen)
30
24
18
12
3
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
chaos-progenitus

Nie polecam

Nie wiem kto robił research do tej książki, ale mnogość błędów, które dałoby się bezproblemowo wyeliminować sugeruje, że tym kimś był Ziemkiewicz.
41
mkizling

Nie oderwiesz się od lektury

kupię wersję papierową, to bardzo wazna książka.
30
h3rlitz

Z braku laku…

Książka bardzo schematyczna, płytka - w ogóle nie zgłębia się w powody dla których zmiany zostały wprowadzone. Trochę pachnie nachalnym sentymentalizmem za czasami słusznie minionymi - a szkoda, bo temat bardzo ciekawy i potrzebny.
20
Valril

Całkiem niezła

Poruszony ważny problem, ale wszędzie ta sama przyczyna - więc bardzo powierzchowna książka. Słaby research i zgłębienia tematu - a szkoda, bo o przyczynach wypadałoby jednak rzetelnie odpowiedzieć. Za dużo uprzedzeń za mało faktów.
10
asalusia

Nie oderwiesz się od lektury

bardzo polecam
11

Popularność




Magdalena Okraska, Nie ma i nie będzie, Kraków 2022
Copyright © by the Author, 2022 Copyright © for this edition by Wydawnictwo Ha!art, 2022
Redaktor prowadzący · Piotr Marecki
Redakcja · Miłosz Biedrzycki
Korekta · Filip Fierek, Karolina Rostkowska
Projekt okładki · Michalina Mosurek
Fotografia na okładce · Magdalena Okraska
Projekt typograficzny · Marcin Hernas
Skład i łamanie By Mouse | www.bymouse.pl
501. publikacja wydawnictwa
Wydanie I
ISBN 978-83-66571-55-6
Wydawnictwo Ha!art ul. Konarskiego 35/8, 30-049 Kraków tel. 795 124 [email protected]
Konwersja:eLitera s.c.

SeriaESEJ

Michał Tabaczyński, Pokolenie wyżu depresyjnego

Łukasz Łuczaj, Seks w wielkim lesie

Dawid Kujawa, Pocałunki ludu. Poezja i krytyka po roku 2000

Magdalena Okraska, Nie ma i nie będzie

dla moich bohaterów,

z podziękowaniem za gościnę i zaufanie

dla Remika

dla mojej rodziny

dla Jarka Talachy,

który jako pierwszy we mnie uwierzył

„Nie ma i nie będzie” – taki napis widniał przez kilka lat na bocznej ścianie sklepu Biedronka w Zawierciu.

Mówi właściwie wszystko. Nie potrzebuje przypisów, didaskaliów i erudycyjnych objaśnień. Są w nim czas teraźniejszy i przyszły, nie ma za to przeszłego. To nie przypadek, bo w przeszłym – „było”.

Piszę do was z miast, gdzie skwer zamieniono w betonowy plac, fabrykę w ruinę, a kino w biedronkę albo lidla. Piszę z miejscowości, z których ostatni pekaes dokądkolwiek odjeżdża o czternastej dwadzieścia, a pierwsze niewielkie centrum handlowe wybudowano przed pięciu laty.

Nie, to nie jest żadna szczególna kraina geograficzna, żaden konkretny region, żadna Polska B czyC.

To większość kraju. To tutaj na pytanie, co się stało z zakładem pracy, szkołą, placem, klubem osiedlowym, mieszkańcy odpowiadają: „Już nie ma”. Prowadzą do zarośniętych ruin, budynków, które już właściwie zapomniały o swoim pierwotnym przeznaczeniu. Albo na pusty plac. To tutaj pocięto, amputowano, wypalono do gołej ziemi. To tutaj kazano nam patrzeć, jak nasze życia rozpadają się. Cegła po cegle, kurs autobusu po kursie, szyna po szynie, adres po adresie.

Na całkowitą stagnację i brudną szarość opisywanych miast spóźniłam się w kilku przypadkach o dwa, trzy lata. Nie spóźniłam się jednak na pokryte nową politurą, wyłożone polbrukiem, pomalowane na radosne kolory „nie ma”. Obiekty i rzeczy, o których mowa, prawdopodobnie nigdy do opisywanych miast nie wrócą. To jak gospodarcza i demograficzna gra Tetris, w której wszystko jest nieustannie przesuwane i przemieszczane, traci swoją pozycję i nigdy na nią nie wraca. Często nic nowego nie pojawia się na to miejsce.

Kiedy jeździ się za likwidacjami, za śladami niedalekiej, a jednak zupełnie porwanej na strzępy rzeczywistości, w głowie cały czas brzmią dwa krótkie zdania.

Jedno z nich słyszy się w absolutnie każdym z odwiedzanych miejsc. Brzmi ono: „Moje miasto kiedyś tętniło życiem”. Od niego zaczynają się opowieści nad piwem, schabowym czy wódką. To właśnie słyszę, gdy zaczynam z przypadkowymi ludźmi w busie rozmowę o mijanych ruinach.

Drugiego zdania nie słyszy się nigdy i od nikogo.

Brzmi ono: „Dobrze, że zlikwidowano mój zakład”.

.

Nigdy nie interesowała mnie Polska sukcesu.

Ani tego pierwszego, tej fali wznoszącej, która zaraz po 1990 roku miała podnieść wszystkie łodzie (ale o wielu jakoś zapomniała), ani tych kolejnych, wykuwanych teraz w pocie czoła czy nawet z łatwością.

Sukces zawsze ma swoich piewców, łatwo go opisać. Zamiecie się pod dywan kilka niewygodnych szczegółów i wychodzi zgrabna historia nieprzerwanego rozwoju: kupił, przejął, zarobił, otworzył, udało mu się.

Porażka ma wielu ojców i wiele matek – albo nie ma żadnych. Jest rozmywana w zbiorowej odpowiedzialności albo przypisywana indywidualnym czynom jednej osoby („jemu się nie udało”), zawsze z otoczką surowej oceny i nieproszonych rad. Porażkę przez chwilę się wałkuje, by zaraz o niej zapomnieć i zostawić ludzi, którym się przydarzyła, w warunkach urągających ich godności. Często zakłada się, że te warunki nie są wielkim problemem, bo „sami na to zapracowali”. A w domyśle – nie podjęli w stosownym czasie odpowiednich działań.

Nie, sukces nie jest opowieścią, której brak tuby i platformy. Jest mnóstwo chętnych, by o nim mówić.

Porażka – albo to, co za nią niesprawiedliwie uważamy – bywa uznawana za chorobę zakaźną. Można ją opisać, ale najlepiej nie wchodzić zbyt głęboko w ten świat, bo „i tak nic się nie da zrobić”. W Nie ma i nie będzie jadę do miejsc i ludzi, którzy, w oczach sytych z dużych miast, „ponieśli porażkę”. Jadę tam, by pokazać, że to tak naprawdę nie była ani porażka, ani wybór. Zdecydowano za nich, że miejsca, w których żyli, przestaną mieć czym oddychać.

Część z nich postanowiła tam pozostać – z miłości, z rozpędu, z konieczności.

Ta historia to wiele pięćdziesiątek wódki, udek kurczaka, cudzych kołder w cudzych domach (nigdy nie śpię w hotelach, śpię u bohaterów), długich rozmów i ich krótkich puent. To kilometry pokonane pociągami i busikami, albumy rodzinne, lokalne biblioteki i lokalne mordownie.

Pojechałam do nich i powiedziałam: „Opowiedz mi”.

NIE MA I NIE BĘDZIE – WĘGLA

Wałbrzych

To miasto jest jak rana, której brzegi nigdy się do końca nie zrosły, chociaż jest już teoretycznie sucha, a szwy dawno wyjęto. Prawie każdy krok i prawie każda rozmowa kierują ku przeszłości, która wcale nie oznacza tutaj czasu przeszłego, ale biegnie właściwie równolegle z teraźniejszością. A dla wielu nigdy się tą przeszłością nie stała. W Wałbrzychu nie trzeba pytać, co zmieniła transformacja ustrojowa, ani szukać śladów przemian z dokładną mapą w rękach, bo na każdym kroku natykamy się na wyraźne ślady po tym, co zniknęło, by zrobić miejsce nowemu (ale częściej – niczemu). Rozmowy – i te zaplanowane, umówione, i te przypadkowe, na osiedlu czy ulicy, gdy na kwadrans uda się zatrzymać przechodzącą osobę i poprosić o opowieść o mieście – wszystkie mają jedną oś: niekończący się korowód miejsc i rzeczy, które były, ale zostały zlikwidowane, zmuszone do upadku, zamknięte, zdegradowane, zgniecione. To bardzo długa lista nazw, które nie są jednak tylko pustymi dźwiękami, bo ich desygnaty często nadal istnieją. Te wszystkie zdania zaczynające się od „tu kiedyś stało...” natychmiast prowadzą ku organoleptycznemu potwierdzeniu. Często nadal jest, nadal stoi. Puste, wypalone, zarośnięte bylinami, rozkradzione, zasikane, ogrodzone albo całkowicie otwarte dla wszystkich wagabundów, zardzewiałe, w połowie zburzone, porzucone, zapomniane, wielokrotnie opłakane. Obwieszone tabliczkami „wejście grozi śmiercią”, ale wchodzi się, bo są rzeczy gorsze od śmierci. Często nadal tam tkwi, jak cierń w ranie, jak cichutki, ale uparty wyrzut sumienia. I nie daje zapomnieć – bo i w Wałbrzychu nikt zapomnieć nie chce.

Chodzi się po tym mieście jak po palimpseście złożonym z kolejnych warstw historii, wymazywanych i nakładanych od nowa, ale w tych okolicach to nic nadzwyczajnego – Polska to tutaj konstrukt niekonieczny, a ich przedpolska historia ma kilka zwrotów akcji i wcale nie jest jednoznacznie niemiecka. Byli tutaj Żydzi, byli Francuzi, jeszcze grubo po wojnie dzieciaki wychowywały się na wielonarodowościowych ulicach. Sami Niemcy też zostali tu dużo dłużej niż w innych regionach nowej, pachnącej świeżością Polski. Ta Polska ma w mieście i krótką historię, i nie najlepszą prasę. Kolejna warstwa palimpsestu to kilka dekad realnego socjalizmu, który zrobił z Wałbrzycha miasto wojewódzkie. Ten okres dał się mieszkańcom zapamiętać jako szczęśliwszy – dość spokojny, owocny, przyjazny robotnikowi.

A potem przyszła zdrada. Górników wałbrzyskich, których kopalnie w III RP likwidowano niemal z dnia na dzień, jako pierwsze w kraju, zdradzili górnicy z Górnego Śląska, decydenci, współobywatele – tak to czują. Zdradziła ich Polska, rzucając jako pierwszych pod walec likwidacji. Zostawiła ich w biedzie i niedoli. Przez lata przysyłała, a i to rzadko, tylko reporterów, by opisali pracę biedaszybów – ten desperacki wysiłek biedaków, którzy ryzykowali życie, by przynieść do domu choć kilka złotych. Cały Wałbrzych jest przesiąknięty tą pamięcią i tym żalem.

Chodzenie po tym mieście to jak spacer wśród mogił. Niemy, przytłaczający ogromem hotel Sudety, wielki, wymarły wrak kina Górnik z otworami okiennymi i drzwiami zabitymi płytą pilśniową, opuszczony stadion piłkarski z setkami zardzewiałych resztek po krzesełkach dla kibiców, puste szyby kopalni, w których klatka do przewożenia górników dawno milczy. Ruiny hal zakładów lniarskich, kałuże, a w nich rzucone na kupę, na słowo honoru opony. Dawno niepotrzebne mundury górnicze i czaka, przechowywane pieczołowicie w szafach, w pokrowcu, by mole ich nie unicestwiły. Domowe ołtarzyki byłych górników – ciągle czujących się górnikami, bo to tożsamość nadana na zawsze – zastawione szeregami kufli z corocznych biesiad barbórkowych, obwieszone proporczykami, zdjęciami. Zrównane z ziemią pola kopalniane z resztkami zabudowań. Osiedla górnicze, budowane niegdyś tuż za bramą kopalni, której teraz nie ma. Ludzie, którzy otwierają okno, poszukując wzrokiem znanego od lat widoku, a za szybą tylko krzaki i niebo. Ludzie, którzy zamiast zwracać się w naturalnym kierunku, zostali na siłę odwróceni w drugą stronę.

Miasto duchów, miasto ruin. Można je nazwać ruinami przemysłu ciężkiego, ale to po prostu ruiny życia, jakie wszyscy tutaj znali. Węgla w tym górniczym mieście można dotknąć już właściwie tylko w muzeum, gdzie wyeksponowano trzy ostatnie wagoniki, które wyjechały z likwidowanych kopalni. Stoją sczepione, z wypisanymi na biało datami. Są tu też pomniki czynu górniczego albo kamienie upamiętniające katastrofy w kopalniach. Symbol na symbolu, ból na bólu. Jak cały Wałbrzych.

I. Jesteście kosztem społecznym

Dawne pole wydobywcze przy ulicy Beethovena jest w sierpniowy upalny dzień zupełnie puste i nieruchome. Kto miałby tu zresztą czegokolwiek szukać? W Wałbrzychu wiele ulic prowadzi na przykopalniane osiedla na obrzeżach, które stanowiły kiedyś bramę do świata pracy tysięcy osób. Dziś, gdy tych kopalń – a często i tych ludzi – w mieście nie ma, ruch i gwar w okolicy zanikły. Nikt nie ma już interesu, by postać we wrotach do nieistniejącej kopalni, psa z kulawą nogą nie interesują odrapane szkielety budynków i trzymające się na ślinę kamienice.

Jeszcze do 1998 roku właśnie tutaj, pod ziemią, pracowali górnicy z Kopalni Węgla Kamiennego Wałbrzych, a potem z zakładu przetwórczego Antracyt – przez ich cztery ostatnie, schyłkowe lata. Na miejscu pozostało niewielkie osiedle ceglanych górniczych domów, przeorane siatką wąskich, stromych uliczek, niekoniecznie wyasfaltowanych. Między domami cisza, biega tylko kilkoro dzieci z piłką i patykami. Popatrują na obcych, ale nic nie mówią.

Droga pomiędzy domami przechodzi w żwir i piach, a prowadzi prosto pod musztardowożółty, obłażący z tynku budynek A byłych Zakładów Koksowniczych Wałbrzych. Niżej już tylko puste pole, trawa, niewielkie drzewka, które zdążyły wziąć we władanie teren i teraz porastają ogromny płaski plac przede mną, tę górniczą Pustynię Błędowską, wypełnioną ciszą, bzyczeniem os, chrzęszczeniem szkła pod butami.

Siedząc na kamieniu z widokiem na tę zombie-kopalnię, wypijam na odwagę piasta mocnego z puszki i wracam na Beethovena. Przy drodze na osiedle – przytulony do samego skraju kopalnianego pola wydobywczego niewielki, ubogi domek z dmuchanym dziecięcym basenem obok. Młoda kobieta wiesza w upale pranie na sznurkach; szybko wyschnie.

Chcę pukać do mieszkań górniczych rodzin i pytać o przeszłość, o feralny 1994, a potem 1998 rok, o cały ten bolesny okres półwegetacji Wałbrzycha, który nastąpił później, chcę z tą moją niepustą jeszcze puszką po piwie grzebać w otwartych ranach – ale nawet pukać nie muszę, bo oto z jednej z klatek górniczej kamienicy wychodzi wysoki, postawny mężczyzna po czterdziestce, z młodą żoną i kilkuletnim dzieckiem. Kierują się do srebrnego auta zaparkowanego pod oknami, ale po drodze jestem ja i cała historia górnictwa wałbrzyskiego.

– Mam czterdzieści pięć lat – opowiada po chwili mężczyzna, którego imienia nigdy nie poznam. – Dwadzieścia lat temu zwolniono mnie z kopalni, tej tutaj, KWK Wałbrzych. Złodziejstwo przy likwidacji było straszne, nikt się z tym nawet nie ukrywał. Potem robiłem na Antracycie. To była już kopalnia likwidacyjna, na przeczekanie. Górnicy siedzieli na dole pod stemplami, a na górę wyjeżdżały na złom kombajny, ciężarówki warte miliony. Dokąd, po co? Kto wie. Ostatnie dwadzieścia lat to straszny okres dla Wałbrzycha. Czas biedaszybów to czas najgorszej nędzy. Przez te wszystkie lata jeździliśmy z żoną do pracy do Niemiec, rok w rok. Dopiero czwarty rok, jak przestaliśmy jeździć. Dopiero teraz się poprawia.

W Wałbrzych uderzyła pierwsza fala dzikiej likwidacji polskiego górnictwa, na długo przed tym, nim doświadczył jej Górnośląski Okręg Przemysłowy. Zlikwidowano cztery kopalnie: Victorię, Thoreza, Wałbrzych i Julię. Cztery kopalnie to kilkanaście szybów i pól wydobywczych. Cztery kopalnie to dziesiątki tysięcy ludzi, którzy niemal z dnia na dzień zostali pozbawieni jedynego zajęcia, jakie znali, w dodatku w pośpiechu, chaotycznie i w atmosferze traktowania z góry.

Koło napędowe tych likwidacji nazywa się Tadeusz Syryjczyk, minister przemysłu w rządzie Tadeusza Mazowieckiego. To nielubiane w mieście nazwisko.

Do pisma Przewodniczącego Komisji Górniczej NSZZ »Solidarność« Ziemi Wałbrzyskiej Krzysztofa Betki z dnia 20 lutego 1990 roku do Ministra Przemysłu Tadeusza Syryjczyka dołączono opracowanie wykonane przez pracowników Akademii Górniczo-Hutniczej w Krakowie i Biura Projektów w Gliwicach pt. Opłacalność eksploatacji dolnośląskich kopalń węgla kamiennego, w którym w pkt. 1 wniosków końcowych stwierdzono, że kopalnie wałbrzyskie nigdy nie osiągną kosztów wydobycia takich, do których społeczeństwo nie musiałoby dopłacać, a więc należy je zlikwidować. W tym celu dyrekcje powinny przygotować programy likwidacyjne. „Likwidacja prowadzona będzie równolegle z tworzeniem w Wałbrzychu nowych miejsc pracy. I właśnie niezrealizowanie ustaleń tego zespołu stało się przyczyną tragedii społeczeństwa wałbrzyskiego. Minister równocześnie powołał Zespół Przygotowawczy, którego zadaniem było zbadanie przyczyn, celu, potrzeb i warunków likwidacji kopalń wałbrzyskich. Zespół ten potrzebował tylko siedem dni na zbadanie przyczyn, celu, potrzeb i warunków likwidacji i już 30 października 1990 roku wydał opinię, że postawienie w stan likwidacji czterech kopalń wałbrzyskich jest celowe” – pisze Jerzy Kosmaty, legenda górnictwa wałbrzyskiego, w rozprawie o losie Wałbrzycha po zakończeniu wydobywania w mieście węgla[1].

Restrukturyzacja kopalń wałbrzyskich rozpoczęła się 15 listopada 1990 roku, a ich ostateczną likwidację zaplanowano na 31 grudnia 1995 roku. Wierzono wtedy, że operację, która miała właściwie zmienić charakter całego miasta i postawić pod znakiem zapytania los tysięcy ludzi, da się „przeprowadzić bez kosztów społecznych”. „Koszt społeczny” był wtedy właściwie retorycznym ozdobnikiem – nikt się nie spodziewał, co to sformułowanie będzie tak naprawdę oznaczać. Nikt nie dałby też wtedy wiary, że pod tą zgrabną frazą, jak pod parasolem, kryć się będą napady na sklepy, biedaszybnictwo i głodne dzieci. Że „koszt społeczny” równa się: dorośli bez wypłat i nastolatkowie bez zimowych kurtek.

„Tak ogromny proces likwidacyjny był przeprowadzany w Polsce po raz pierwszy i może dlatego restrukturyzację górnictwa w Dolnośląskim Zagłębiu Węglowym prowadzono w sposób chaotyczny i nieskoordynowany. Działania ograniczone zostały praktycznie do fizycznej likwidacji kopalń; zakończenia wydobycia, redukcji zatrudnienia i sprzedaży majątku bez realnej wyceny jego rzeczywistej wartości. Nie przeprowadzono również właściwej oceny społecznych, ekonomicznych i gospodarczych konsekwencji likwidacji Zagłębia Wałbrzyskiego” – pisze Kosmaty[2].

II. Kto to jest prawdziwy górnik

Nikt tutaj głośno nie mówi, że mężczyźni, którzy poszli kopać w biedaszybach, gdy brakowało chleba, nie są „prawdziwymi górnikami” – ale to sformułowanie wisi w powietrzu podczas wielu rozmów.

Gdy spotykam się w gwareckiej izbie pamięci z sześcioma byłymi górnikami z kilku kopalń zlikwidowanych na początku lat dziewięćdziesiątych, żaden z nich nie chce drążyć tematu biedaszybów i straszliwej biedy, która przeorała miasto dwadzieścia kilka lat temu. W zamian wolą opowiadać o zawodzie, o którym nostalgiczną pamięć kultywują w swoim liczącym kilka sal klubie-muzeum w piwnicy jednej z kamienic w centrum Wałbrzycha.

Na ścianach ogromne, zapierające dech kolekcje pamiątek z wielu lokalnych kopalń, nie tylko z czasów PRL, ale i grubo wcześniejsze – poniemieckie. Leżą, wiszą, stoją i pozują do zdjęć przedmioty dnia codziennego i narzędzia potrzebne do mozolnej pracy pod ziemią, ale także te ozdobne, mające wartość wybitnie wspomnieniową: malowane talerze dekoracyjne i tradycyjne kufle piwne z corocznej biesiady górniczej. Pomysłowość twórców kufli wydaje się nieograniczona – a to piło się któregoś roku z ceramicznej baby z cycami (ale bez głowy), a to z rogu myśliwskiego czy buta.

Pan Zbyszek, prowadzący tę chyba najciekawszą w Polsce, choć ciasną izbę pamięci o przerwanej brutalnie historii górnictwa, pokazuje z dumą ogromną kolekcję lamp górniczych i każe zgadywać, na jakie paliwo działały. Mamy tu karbidówki, lampy naftowe, starsze i nowsze latarki. Lampa trzymana w ręce i czołówka to przedmioty ważne dla górnika. Gdy w kopalniach nie było górnego oświetlenia elektrycznego, ułatwiały pracę, a może i ratowały życie.

W kącie stoją przykurzone dziewiętnastowieczne narzędzia: kilofy, maski, hełmy, a nawet aparaty tlenowe i sporo nieco zardzewiałych artefaktów niewiadomego (dla oka laika) zastosowania. Pytam o wszystko. Podziwiam manekina w paradnym mundurze górniczym. Przeglądam uważnie kronikę Dolnośląskiego Gwarectwa Węglowego w Wałbrzychu, którą panowie wręczają mi z pietyzmem.

Między czarnymi tłoczonymi okładkami jest wszystko – opowieść, z której są dumni. Idealnym, kaligrafowanym pismem opowiedziano tu historie licznych szybów, poziomów, wież. Towarzyszą im zdjęcia: sepiowe, czarno-białe lub niebieskawe (kolorowa fotografia lat osiemdziesiątych).

Opowieści o dumie przeplatają się z tymi o porażkach, choć słowo to jest starannie pomijane w relacjach.

Gwarkowie podają z termosu mocną kawę w specjalnej filiżance ze złotym brzegiem i górniczym godłem, zwanym po śląsku pyrlik i żelazko, a w innych częściach kraju znanym jako górnicze młotki. Przyjechałam z Zagłębia Dąbrowskiego, więc widuję je na co dzień, ale tutaj, w otoczeniu tych starszych, spracowanych, a jednak tryskających energią i dowcipnych mężczyzn, nabierają specjalnego znaczenia. Jestem bliżej ich przeszłości, ale i teraźniejszości.

Jeszcze przed moim przyjazdem prowadzący izbę gwarectwa pan Zbyszek mówi mi przez telefon, że są w Wałbrzychu dwie grupy byłych górników: ci, którzy czują się sprzedani i oszukani, i ci, którzy podpisali w imieniu miasta wyrok śmierci, czyli musieli tamtych sprzedać. Obie grupy mają swoje historie, racje i resentymenty – a także nadal nie są w stanie usiąść przy jednym stole.

Pyta, z którymi chcę rozmawiać, bo w zależności od tego, kogo zapytam, usłyszę inną historię Wałbrzycha.

Chcę rozmawiać ze wszystkimi, dlatego teraz piję czarną jak bryła węgla kawę z tymi, którzy nigdy nie musieli robić na dziurach. O biedaszybach wiedzą, mieli kolegów, którzy musieli tam kopać, by zarobić na chleb dla dzieci. Ale unikają tematu, ucinają wątki, wracają do czasów świetności miasta, jakby historia upadku była zbyt wstydliwa, nawet gdy byłeś teoretycznie tylko jej świadkiem.

– To było dawno – mówią, ale jednocześnie chętnie opowiadają o czasach, które były jeszcze dawniej.

Bo w Wałbrzychu nie dało się nie doświadczyć na własnej skórze ponurego okresu szarości, biedy i niepewności, który teraz, z perspektywy czasu, niektórzy chcą łagodnie nazywać „przemianami”.

– Dwadzieścia lat od zamknięcia kopalni to jest nic – mówi mi pan Zbyszek, gdy w pobliżu nie ma kolegów. – To nadal żyje. I jest ten cierń, że Solidarność wystąpiła do ministra o likwidację miejsc pracy. Premie szły z Warszawy za przyspieszenie likwidacji. Zagłębie trzeba zrozumieć. Ma ponad siedemset lat, na Górnym Śląsku wtedy kozy pasali. Staramy się podtrzymywać tę pamięć, dziedzictwo. Co roku organizujemy tak zwaną szychtę szkolną dla młodzieży. I konkurs rysunkowy Mój Dziadek Był Górnikiem. Zwycięzcy dostają podczas Barbórki mundur. Kilka lat temu uczestniczyło w tym pięćset dziewięćdziesięcioro dzieci. Po co to robimy? Żeby umiały odróżnić górnika od kominiarza. – Pan Zbyszek śmieje się, ale dość gorzko.

Wałbrzyscy gwarkowie podtrzymują tę lepszą część pamięci, godną opowieść o trudzie, pracy, mozole i nagrodzie. Wspominają wypadki, śmierci kolegów, wyjazdy ostatnich wagoników. Biedaszybników trochę się wstydzą, jakby ta część historii upadku miasta była mniej wyjściowa, niepiękna, a więc niewarta odnotowania.

Gdy jeden z byłych górników żegna się wcześniej i opuszcza nasze kilkugodzinne posiedzenie nad kawą, sokiem i chipsami, pytam szybko:

– Z czym się panu kojarzy takie nazwisko: Balcerowicz?

– W skrócie? Jedno jajko na tydzień – odpowiada i zamyka za sobą drzwi.

III. Tutaj już nic nie ruszy

Historia niedokończonego szybu Kopernik to opowieść o jednym z największych porzuceń i osieroceń czasów PRL.

Zanim przyszły zimne i puste lata dziewięćdziesiąte, zanim zamilkły pracujące całą parą inne szyby, Kopernik został niemal donoszony do terminu porodu, by nigdy nie przyjść na świat. Mieszkańcy Wałbrzycha tę akurat historię opowiadają chętnie. Dla niektórych z nich jest ona zresztą dowodem na niewydolność PRL-u.

Szyb kopalniany to, w skrócie, górnicze wyrobisko, pionowe lub pochyłe. Prowadzi z powierzchni terenu w głąb ziemi, ku eksploatowanemu złożu. Łączy górę z dołem, dzień z nocą, światło z ciemnością; jest łącznikiem pomiędzy dwoma światami. Bez szybu właściwie nie ma kopalń, bez kopalń nie ma miasta. Szyby służą też jako geograficzne punkty orientacyjne na mapach węglowych zagłębi. Wielokrotnie mieszkańcy objaśniali mi, jak gdzieś dojechać, kierując się ich sylwetkami na letnim niebie. Albo opowiadali, pod którym szybem wyrosło osiedle, a potem ten szyb przeżyło o długie lata.

Kopernik to jeden z pełnych rozmachu planów władzy ludowej. To zdanie brzmi jak nacechowane sporą dozą ironii, a wcale takie nie jest – większość PRL-owskich zamierzeń urbanistycznych i przemysłowych cechował rozmach i monumentalizm. Różnica między innymi przedsięwzięciami z tamtego okresu a Kopernikiem jest tylko taka, że niemal ukończony szyb porzucono na pastwę losu, przyrody i złomiarzy. Nie sprzyjał mu czas historyczny – PRL już się kończył, chociaż mało kto przeczuwał jeszcze nadchodzącą zmianę.

To tylko szyb, o co tyle hałasu, czemu stał się symbolem początku końca Wałbrzycha? Bo na niewykorzystywanych złożach miała powstać, po połączeniu trzech czynnych wówczas wałbrzyskich kopalń, Thoreza, Wałbrzycha i Victorii, zupełnie nowa, wielka kopalnia. Przy istniejących zasobach węgla miała ona rację bytu. Miała być też nowocześniejsza niż wszystko, co do tej pory w Wałbrzychu widziano.

Budowę rozpoczęto w 1984 roku. Wydrążono w ziemi dziurę o głębokości tysiąca stu metrów, wykonano osiemdziesiąt procent prac, kosztem ogromnych nakładów finansowych. Kopernik już zresztą właściwie pracował – jako szyb wentylacyjny dla Victorii i Wałbrzycha. Obok budowano zakład przeróbki mechanicznej węgla.

I koniec.

Szyb nie zdążył ruszyć. Gdyby zresztą zdążył, prawdopodobnie i tak w latach dziewięćdziesiątych by go zamknięto.

Jestem w Wałbrzychu trzydzieści lat po wstrzymaniu budowy. Oglądam zdjęcia wieży szybowej z dawnej prasy i archiwów prywatnych, wysłuchuję historii o tym, jak budowali, jak planowali, jak przestali. Jak zasypali.

O tym, jak trudno było uwierzyć, że szyb nigdy nie wyda ani jednego dźwięku.

W tych opowieściach przemycane jest jedno wspólne dla opowiadających przekonanie: Kopernik mógł uratować Wałbrzych.

– Gdyby uruchomili szyb Kopernik, toby wszystko istniało dalej. Wałbrzych mógłby być teraz największą w Europie potęgą pod kątem antracytu – mówi z przekonaniem były górnik i biedaszybnik Radosław.

Prawdopodobnie ma rację – koncept postawienia Kopernika to pokłosie planu modernizacji górnictwa wałbrzyskiego, a plan ten opracowano już w latach siedemdziesiątych. Na terenie Victorii miał powstać nowoczesny szyb wydobywczy wraz z infrastrukturą, ale modernizacja obejmowała wszystkie wałbrzyskie kopalnie – miały być połączone w jeden duży zakład wydobywczy. Złoża były bogate, a koks wysokogatunkowy. Łączna wartość całego przedsięwzięcia, według cen obowiązujących w 1986 roku, wynosiła ponad dwadzieścia miliardów złotych. Na kilka miesięcy przed oddaniem inwestycji do użytku zapadła decyzja o likwidacji wałbrzyskiego górnictwa. Potężne pieniądze zainwestowane w Kopernika zostały wyrzucone w błoto. Nikt nie poniósł odpowiedzialności oraz nie został ukarany za tę rażącą niegospodarność, jak w 2011 roku, nadal czarnym dla Wałbrzycha czasie, pisał w portalu „Wałbrzych Nasze Miasto” Artur Szałkowski.

Kolejne rocznice nieotwarcia szybu są pieczołowicie przypominane. Zasypanie go uniemożliwia ponowne wdrożenie wydobycia w Wałbrzychu. Przy istniejących jeszcze zasobach złóż jedna wspólna kopalnia miała realne szanse bytu. Jako przykład może służyć podobna, pracująca na tym samym złożu po stronie czeskiej.

Ale tutaj już nic nie ruszy. Bo zasypali Kopernika, ale i dlatego, że brak już jakiejkolwiek wiary w teraźniejszość i możliwości wałbrzyskiego zagłębia.

Ciągle boli.

– Budowano go najpierw z najlepszej stali. Na dole już były chodniki szerokie jak ten pokój, na dwa tory. Urządzenia, elektronika. On już był prawie gotowy, była płuczka, za pół roku wszystko miało ruszyć. Stamtąd ładunek miał iść na przeróbkę i do Europy, na sprzedaż – opowiada Radosław.

Co się stało z samym szybem, którego sylwetkę można zobaczyć na setkach klisz fotograficznych? Co się stało z urządzeniami, oprzyrządowaniem?

– Po podcięciu wywieźli go do Austrii tirami, za bardzo grube pieniądze. Ktoś na tym zrobił potężną kasę. A do dziur po szybach zwozili z całej Polski, z fabryk, chemikalia, wszystko skażone, łącznie z azbestem, odpady medyczne – mówi jeden z biedaszybników.

Nieżyjący już, ale często wspominany przez moich rozmówców inżynier Zdzisław Polak, inicjator przedsięwzięcia, mówił w 2006 roku na potrzeby tekstu Fabryka ludzkich śmieci:

Jak doszło do wstrzymania budowy i likwidacji Kopernika? Słyszałem, że o tym zadecydowały trzy alfa romeo, które w prezencie poszły dla kilku ludzi. A sam z obrzydzeniem oglądałem audycję w telewizji, gdzie wypowiadał się jeden z dyrektorów, sympatyczny zresztą młody człowiek, na temat tego, jaki cudowny interes zrobiła kopalnia, bo udało im się znaleźć przedsiębiorstwo złomowe, które rozbierze Kopernika za cenę złomu, tak że kopalnia nie będzie musiała już niczego płacić. A tam było pięć tysięcy ton superstali. Na przykład rury, które tworzyły nogi szybu, o średnicy trzy i pół metra. To była stal najwyższej jakości z Huty Ferrum. To nie był przeciętny złom, jak z pralki, tylko stal super, zbrojeniowa. I to wszystko zniszczyli – aparat spawalniczy chcieli ciąć na kawałki, wywozić[3].

Niestety w tej opowieści nie ma nic z teorii spiskowej. Upadające miasto żerowało na własnych resztkach, wyprzedając i wywożąc, co się dało. A Kopernik nadal rządzi wyobraźnią wałbrzyszan. Jak duch, jak uporczywe, silne wspomnienie, jak moment, od którego zaczęła się klęska.

Nie ma go, a jest.

IV. Od zawsze tu byłem

Witamy w Mieście Zielonego Dębu

Incydentów, intryg, lęków, licznych błędów, innych trendów

To miasto martwych prezydentów i ich przekrętów

To miasto, które utopiło modlitwy w węglu

Tym bardziej mówię – reprezentuj!

Wałbrzych – reprezentuj!

Biały Kamień, Sobięcin, Podgórze – reprezentuj!

Śródmieście, Nowe Miasto, Szczawienko – reprezentuj!

Stary Zdrój, Podzamcze i Piaskową – reprezentuj!

(Trzeci Wymiar, Miasto Zielonego Dębu)

Tam gdzie chłopaki mają pod górę, łatwo rodzi się hip-hop. Muzyka, za pomocą której łatwo można opowiedzieć o swoim losie, po prostu mówiąc o tym, co leży na sercu. Mieszanka dumy, bólu i wkurwienia jest łatwo przekuwana w wersy. A wersów musi być szesnaście.

O życiu w Wałbrzychu opowiadał niejeden raper. Palma pierwszeństwa należy się składowi Trzeci Wymiar, bo jego historia sięga 1998 roku. Teksty mówią, jak jest: trudno, ale dumnie, ciężko, ale z fantazją. Letni zapach osiedli wylewa się z liryków, w których chłopaki piętrowo upakowali historie swojej młodości: uzależnień, przyjaźni, muzyki, kobiet. Jest w nich też Wałbrzych – bardzo konkretnie opisany, z nazwami ulic i dzielnic. Trzeci Wymiar kręcił klipy wśród kamienic na Palestynie, legendarnej dzielnicy Wałbrzycha złożonej z podupadających budynków, i udostępniał swoje tracki jako podkład do filmów dokumentalnych o biedaszybach.

Są stąd.

O mieście opowiada w swoich tekstach także Dawid Obserwator, szybko wschodząca gwiazda polskiego rapu. Wywodzi się z jednej z kamienic na wałbrzyskim Nowym Mieście, z okolicy położonej tuż obok ruin stadionu Górnika Wałbrzych. „Brama trzynastka” – nawija raper, i rzeczywiście, gdy w zapierającym dech sierpniowym upale szukam śladów „Nowomiejskiego Bastionu”, jak nazywają go chłopaki, okazuje się, że wszystko się zgadza.

Jest brama, są powoli, patchworkowo, jakby na pałę odnawiane kamienice – jedne już otynkowane i bielutkie, inne dumnie obnoszące rany w tynku i witryny sklepów monopolowych. W pół godziny natrafiam na siedem kolorowych dumnych wrzut o treści „Nowomiejski Bastion” albo na skrót NB. Są wszędzie – na elewacjach kiosków, na murkach i na białej blasze falistej sklepów spożywczych. Nie pisze ich już Dawid. Wrzucają je okoliczne dzieciaki.

Jak donosi popularny serwis GlamRap.pl, „Obserwator w swojej twórczości w oryginalny sposób łączy charakterny, uliczny sznyt z błyskotliwymi grami słownymi, doprawiając to wszystko swoim mocnym, wyrazistym flow. Raper nie boi się podejmowania trudnej tematyki w tekstach i bez skrępowania opowiada o własnych doświadczeniach, nie zapominając również o szerszym spojrzeniu na życiowe problemy społecznych nizin”[4].

Każdy z raperów uśmiałby się z użytego na serio napuszonego pojęcia „społeczne niziny”. Chłopaki tworzą po prostu rap o swoim życiu – o tym, skąd pochodzą, kim są i kim chcieliby być. Trudne początki są zazwyczaj opisywane gorzko i wprost, ale z godnością.

Nikt nie nazywa samego siebie „nizinami”.

Gdy jeździmy autem po Piaskowej Górze i Podzamczu, gigantycznych wałbrzyskich osiedlach, jest już dawno po zmroku, ale to ciepła sierpniowa noc po upalnym dniu. Kolega pyta, czemu nie słuchamy w samochodzie rapu, więc włączam z telefonu Obserwatora, bo tutaj każdy inny raper wydawałby się nie na miejscu. Wjeżdżamy w uliczki pomiędzy wieżowcami wielkimi niemal jak gdańskie falowce. Kilkanaście klatek to tutaj norma. Włazimy w rozległe podwórka pomiędzy blokami, na trawniki i w ciemne alejki wyszczerbionych płyt na zapleczach sklepów i piekarń.

Nie wiem, czego szukam, przez przynajmniej jedną trzecią czasu właściwie niczego. Chcę po prostu zobaczyć, dotknąć, zaciągnąć się zapachem tych konkretnych osiedli. Posłuchać, o czym mówią ekipy rozpijające pół litra i radlery na murku albo co krzyczy z balkonu niespecjalnie trzeźwy człowiek. Noc nadaje kształtom miękkość, chowa te brzydsze, oświetla tylko niektóre punkty. Przede mną niczego jednak nie trzeba chować, bo lubię słowiańską pstrokaciznę, zamęt, hałas i ten wałbrzyski palimpsest. Gdyby niektóre z budynków tu na osiedlu ociosać z reklam, tabliczek, dodatkowych okien o dziwnych kształtach i dorabianych psim swędem bocznych wejść, zobaczylibyśmy może surową peerelowską bryłę z początków istnienia blokowiska. Ale nie można i nie trzeba. Te kilka dekad, w tym trzydzieści lat wolnego rynku, odcisnęło na szeregach wieżowców silne piętno. To, co pod spodem, to już nie jest cała prawda, bo najświeższe warstwy też mówią: „Mamy prawo tu być”. Nikomu nie przeszkadza, że na wybitnym architektonicznie, choć mocno sfatygowanym piętrowym pawilonie handlowym z lat sześćdziesiątych reklamuje się Media Expert, a robi to za pomocą roznegliżowanej kobiety i jaskrawego napisu „Taniej o 70 procent”. To też jest prawda o Polsce, tutaj, dziś.

Osiedle Piaskowa Góra zawdzięcza nazwę złożom piasku szklarskiego. Obecna nazwa obowiązuje od początku lat pięćdziesiątych, bo wcześniej był to niemiecki Sandberg. W dodatku początkowo wcale nie było dzielnicą Wałbrzycha, ale Szczawna-Zdroju. Wałbrzych przypomniał sobie o nim w latach sześćdziesiątych i zagarnął administracyjnie, co pociągnęło za sobą szybki rozwój infrastruktury. Na pofałdowanym, wręcz górzystym terenie zbudowano osiedla dla trzydziestu tysięcy mieszkańców, szpital, trzy przychodnie, kilka szkół podstawowych i gimnazjów, pocztę, Wałbrzyski Dom Kultury. To właściwie odrębne miasto – bo i nietrudno w Polsce o miasto tej wielkości.

– Urodziłam się w 1977 roku, mój brat w 1978, i jakoś na przełomie tych lat przeprowadziliśmy się ze Świdnicy, gdzie wcześniej mieszkali moi rodzice, na nowo budowane wałbrzyskie osiedle Podzamcze – opowiada mi pani Anna, czterdziestoparolatka, która spędziła dzieciństwo na wałbrzyskich blokowiskach. – Wtedy składało się z jednej ulicy, Kasztelańskiej, a w zasadzie z kilku bloków, reszta to były pola po horyzont. Wzdłuż Podzamcza ciągnął się nasyp kolejowy nieczynnej trasy Wałbrzych Szczawienko – Szczawno-Zdrój. Pamiętam porzucone wagony przy niej, tworzyły niesamowity klimat Dzikiego Zachodu, ale pociągi już chyba nie kursowały. Pamiętam też, że moja mama nigdy nie zaakceptowała przeprowadzki na ten wygwizdów i kiedy tylko mogła, uciekała z nami do Świdnicy do dziadków, gdzie „było życie” – mówi. – To pierwsze mieszkanie na Kasztelańskiej miało dwa pokoje i coś około trzydziestu pięciu metrów kwadratowych, mieszkaliśmy tam w pięć osób: rodzice, my z bratem i jeszcze nasza prababcia, która pomagała mamie przetrwać. Życie było w sumie, z perspektywy dziecka, całkiem przyjemne i wyglądało jak wszędzie wtedy: wpadały sąsiadki z dziećmi do mamy i do nas, sąsiedzi do ojca na wódeczkę, siedziało się gromadnie na placyku zabaw pod blokiem, chodziło na spacery w pola i do lasu.

Podzamcze to za to najmłodsza spośród dzielnic Wałbrzycha. Pierwsze bloki z wielkiej płyty zasiedlono w 1976 roku. Obecnie mieszka w nich dwadzieścia tysięcy osób, czyli więcej niż na Piaskowej Górze, choć to ona planowana była na jeszcze większą falę mieszkańców. Widziane z daleka, prezentuje jeden kształt – prostokąty wieżowców – ale bardzo wiele kolorów, bo Wałbrzych, tak jak mnóstwo polskich miast, zdążył w ostatnich latach ostyropianować i pomalować swoje osiedla. Na kolorystyce, jak to u nas, nie oszczędzano, a paleta barw nie była bynajmniej uboga. I dobrze – pasteloza po paroletnim blaknięciu złapała drugi oddech. Wypaliło ją słońce, od ciemniejszej strony porosła mchem i ozdobiły ją zacieki. Osiedla przetykane czerwono-białymi kominami ciepłowni nie są już jednostajnie szare, anonimowo groźne. Łatwiej trafić pod szukany adres. Można się też orientować po kolorowych balkonach, z których każdy jest inny. Polski sposób na estetykę przestrzeni obwieszcza głośno i wyraźnie: „Zrobię po swojemu”. Nie artystycznie, bardzo oryginalnie i dziwnie – tego nikt na dłuższą metę nie chce, a koszmarki i gargamele są wyśmiewane. Ma być podobnie do sąsiadów, ale we własnym, indywidualnym stylu. Stąd jedne balkony prezentują pistacjowy kolor ścian i rząd świecących flamingów-solarów, inne ascetyczny beton i starą szafkę na buty, a jeszcze inne dżunglę zieleni przetykaną pelargoniami i stolik z haftowanym obrusem. Na loggie wieżowców można się gapić godzinami.

Nocą na Podzamczu świecą światła w co którymś oknie zrośniętych ze sobą, łamanych jak kostka Rubika falowców. Pomiędzy blokami zieleń, ale też samochodowe arterie, szerokie chodniki, wielkie przejścia dla pieszych, błyszczące lakierem drogowskazy i tablice informujące o promocjach, ofertach i okazjach. Z piekarni czuć jedyny na świecie zapach – zapach świeżego chleba w okrągłych bochenkach, ze lśniącą skórką i gorącym miąższem. Trzecia zmiana piecze na rano, żeby bloki miały kromki z serem i pomidorem.

Osiedle nigdy nie zasypia głębokim snem – śpi płytko, niespokojnie.

V. Nie ma węgla, jest strefa

W kawałku Kombinacje Wałbrzyskie miejscowych raperów Guholca i Kajtka można usłyszeć fragment tekstu, który dobrze charakteryzuje wąski wybór na lokalnym rynku pracy:

Ulica jak kaplica

Amazon, Toyota, Mando albo zagranica

Miejsca na mapach krajów konstytuuje praca. To dla niej do nich przyjeżdżamy, to z powodu jej braku je opuszczamy. Wszystkie inne powody – miłość, uroda okolicy – są często drugorzędne. Od setek lat ludność przemieszcza się za pracą. Po przełomie ustrojowym znowu powróciły czasy, gdy konieczność zatrudnienia zmuszała nas do nomadyzmu na dużą skalę. Już nie pracujemy całe życie w tym samym zakładzie, na podobnym stanowisku ani nawet w jednym zawodzie. Zmieniamy, wyjeżdżamy, pniemy się w górę, czasem spadamy.

Przedstawia się nam to jako zdobycz gospodarki rynkowej i doskonały wybór, a to, że możemy go podjąć, ma być samo w sobie nagrodą. Ale ten wybór ma kilka drugich den i różne tła. Stoi za nim niepewność zatrudnienia, przymusowa emigracja na Zachód, umowy śmieciowe, czekanie tygodniami na telefon od szefa przed kolejnym sezonem.

Wolność wyboru to często jednocześnie jego brak, bo nie ma w czym wybierać.

– Wałbrzych zasługuje na opisanie – mówią mi mądrzy ludzie z wielkich miast, którzy nigdy nie musieli martwić się o chleb na kolejne śniadanie.

Ta historia wielkiej zdrady ma także współczesne skutki – i to one najbardziej mnie interesują. Jak się żyje i pracuje w mieście ranie tym, którzy na życie zarabiają nadal własnymi rękami, a jednocześnie wiedzą, że kopalnie nie powrócą?

Mówi o tym Adrian Hyrsz, były pracownik fizyczny Wałbrzyskiej Specjalnej Strefy Ekonomicznej, gdzie montował toyoty. Hyrsz jest autorem scenariusza sztuki teatralnej Strefa, opowiadającej o warunkach pracy w molochu, który zastąpił w Wałbrzychu kopalnie. Wyreżyserował ją Przemysław Wojcieszek dla wrocławskiego teatru Capitol. Narobiła trochę szumu, ale skończyło się jak zawsze – inteligencja popatrzyła, jak robotnicy gimnastykują się, by związać koniec z końcem. Strawiła to, bo było w formie sztuki.

„Pochodzę z rodziny robotniczej. Oboje rodzice pracowali fizycznie, dlatego nigdy nie miałem poczucia dystansu wobec takich prostych prac. Dorastałem w Nowej Soli pod Zieloną Górą. W domu bywało ciężko, Nowa Sól to miasteczko, które w latach transformacji i później bardzo ucierpiało. Mieliśmy niemal pięćdziesięcioprocentowe bezrobocie, padły dwie największe fabryki. W jednej z nich mój ojciec był kierowcą” – opowiadał Hyrsz w 2018 roku w wywiadzie dla kwartalnika „Nowy Obywatel”[5].

Do Wałbrzycha trafił po studiach, mieszkała tam jego teściowa. Miał żonę, dziecko, trzeba było poszukać stałej pracy. Polecono mu zakłady Toyoty w specjalnej strefie ekonomicznej. Początkowo, gdy zawiadowali nimi Japończycy, praca, jak wspomina, była ciężka, ale do zniesienia, a pracowników traktowano z szacunkiem.

Pytany w wywiadzie dla „Nowego Obywatela”, dlaczego postanowił zrobić tak nietypową rzecz – napisać sztukę teatralną o realiach swojej pracy – odpowiedział:

„W momencie gdy sytuacja w firmie była coraz gorsza, gdy naprawdę chciało się walnąć pięścią w stół i wyjść, bardzo dużo ludzi się zwalniało – pomyślałem, że nie tędy droga, że nie można przemilczeć tematu. Wiele osób odchodzi, ponieważ jest ciężko, ale nic z tego nie wynika – ponarzekają trochę, później zapominają, że w ogóle tu pracowali. Ci, co pozostali, pokornie schylają głowy, bo mają rodziny na utrzymaniu, są uwikłani w kredyty mieszkaniowe, codziennie zostają na nadgodziny, żeby spłacać zobowiązania. W momencie gdy się zatrudniali, dostali umowy na czas nieokreślony, a w międzyczasie rynek pracy tak diametralnie się zmienił, że zwalniając się z Toyoty, byliby skazani na umowę śmieciową. I zacząłem pisać” – wspominał. „W każdym razie mój zamysł był taki, żeby to opublikować i żeby tekst dotarł do szefostwa naszego zakładu”.

Około 2016 roku fatalnymi warunkami pracy w Toyocie zainteresował się dziennikarz „Dużego Formatu” Grzegorz Szymanik. Przyjechał na miejsce, ale pracownicy – z wyjątkiem Hyrsza i jeszcze jednej osoby – nie chcieli mówić.

„Miałem zebranych trochę relacji kolegów i koleżanek, przekazywałem też przeżycia, historie ludzi, którzy mi to opowiadali, natomiast nie odważyli się przyjechać na spotkanie, bo obawiali się zwolnienia. Zastanawialiśmy się, w jaki sposób podejść pracodawcę, żeby ten reportaż po pierwsze miał efekt, po drugie zaskoczył go, a po trzecie nie spowodował zwolnienia ludzi z pracy. Dlatego historie moich kolegów i koleżanek zostały przemieszane w tekście tak, aby utrudnić identyfikację osób. Czyli jeden bohater tekstu opowiada historie trzech osób, kolejny dwóch i tak dalej. Albo zmienialiśmy płeć osoby z opowieści, żeby zmylić trop” – mówił Hyrsz w 2018 roku.

Po publikacji reportażu z Hyrszem i innymi pracownikami skontaktował się Przemysław Wojcieszek. Toyota w tekście sztuki nie występuje pod swoją nazwą, ale jako „japońska fabryka produkująca nie wiadomo co”, jak wspominają osoby zaangażowane w inscenizację. Chodziło o zmylenie tropów. Niestety teatr miał swoje plany i coraz bardziej lawirował w kontaktach z Hyrszem – a to chciał zmiany tytułu sztuki, a to nalegał na prostotę języka, by „zrozumieli sztukę robotnicy i mieszkańcy Wałbrzycha”, a to po wprowadzeniu zmian stwierdzał, że język jest zbyt prosty i dosadny. Hyrsz czuł, że coś jest nie w porządku.

Okazało się, że jak zawsze chodzi o pieniądze. Toyota sponsorowała wałbrzyski teatr – niewielkimi kwotami, ale jednak.

„To była późna jesień 2016