Niebezpieczna obsesja - Małgorzata Rogala - ebook + audiobook + książka
BESTSELLER

Niebezpieczna obsesja ebook i audiobook

Małgorzata Rogala

4,5

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!

16 osób interesuje się tą książką

Opis

Stawscy spełniają swoje marzenie: kupują dom na warszawskiej Ochocie, by nie tylko w nim zamieszkać, ale również urządzić tam galerię sztuki Skarabeusz. W połowie grudnia małżonkowie organizują pierwszą wystawę. Ozdobą wydarzenia ma być Kobieta z orchideą Gustave Courbeta. Po wernisażu Florentyna Stawska zauważa, że dzieło zostało uszkodzone, więc przenosi je do pracowni konserwacji malarstwa. Kilka dni później, gdy cały świat świętuje nadejście nowego roku, ktoś włamuje się tam i kradnie bezcenne płótno. Śledztwo prowadzą nadkomisarz Michalina Czaplińska i sierżant Zofia Maciejka. W toku postępowania policjantki dochodzą do wniosku, że w świecie sztuki są ludzie gotowi na wszystko, by zdobyć upragnioną rzecz, fascynacja może graniczyć z obsesją, a miłość do piękna bywa śmiertelnie niebezpieczna.

Małgorzata Rogala snując kryminalną intrygę zabiera nas do świata sztuki i wielkich pieniędzy, kolejny raz udowadniając, że w powieściach kryminalnych nie ma sobie równych!

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 305

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 7 godz. 56 min

Lektor: Laura Breszka
Oceny
4,5 (578 ocen)
364
149
52
10
3
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
MalgorzataERekawek

Nie oderwiesz się od lektury

Książka świetna,podobnie jak pozostałe książki tej autorki.Przeczytalam z zapartym tchem.Oczywiscie Polecam.
20
Krycha_K

Nie oderwiesz się od lektury

wspaniała i jak zawsze u Pani Małgorzaty Rogala zaskakujące zakończenie.
21
kasiczka88

Całkiem niezła

Kiepski język, dość łatwo można domyślić się zakończenia. Szkoda.
10
ewkaj

Nie oderwiesz się od lektury

Świetny kryminał w świecie sztuki, pięknych obrazów ,wspaniałych malarzy.Polecam miłośnikom malarstwa i nie tylko !
10
haruol

Dobrze spędzony czas

Miło spędzony czas na lekturze tej książki
10

Popularność




Re­dak­cjaMo­nika Or­łow­ska
Ko­rektaBo­żena Si­gi­smund
Pro­jekt gra­ficzny okładkiMa­riusz Ba­na­cho­wicz
Skład i ła­ma­nieMar­cin La­bus
© Co­py­ri­ght by Skarpa War­szaw­ska, War­szawa 2023 © Co­py­ri­ght by Mał­go­rzata Ro­gala, War­szawa 2023
Ze­zwa­lamy na udo­stęp­nia­nie okładki książki w in­ter­ne­cie
Wy­da­nie pierw­sze
ISBN 978-83-83292-96-0
Wy­dawca Agen­cja Wy­daw­ni­czo-Re­kla­mowa Skarpa War­szaw­ska Sp. z o.o. ul. Bo­row­skiego 2 lok. 24 03-475 War­szawa tel. 22 416 15 81re­dak­cja@skar­pa­war­szaw­ska.plwww.skar­pa­war­szaw­ska.pl
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.

Waż­niej­szy od sa­mego dzieła jest efekt, jaki ono wy­wo­łuje.

Sztuka może umrzeć, ob­raz może ulec znisz­cze­niu.

Istotne jest ziarno, które zo­stało za­siane.

Joan Miró

ROZ­DZIAŁ 1

Jak co dzień, o szó­stej rano Flo­ren­tyna Staw­ska była już na no­gach. Lu­biła wcze­śnie wsta­wać, by wy­pić kawę bez po­śpie­chu i prze­czy­tać kilka roz­dzia­łów po­wie­ści, ale przede wszyst­kim na­pa­wać się ci­szą, świa­tem wol­nym od ha­łasu, pędu, nad­miaru bodź­ców. Za­zwy­czaj sie­działa na ka­na­pie i przez czter­dzie­ści mi­nut od­da­wała się lek­tu­rze, jed­nak tego dnia Flo­ren­tyna nie się­gnęła po książkę. Stała z fi­li­żanką w dło­niach przy ku­chen­nym oknie pod sko­śnym su­fi­tem i wo­dziła oczami po oko­licy. W nocy znów spadł śnieg. Gruba war­stwa bia­łego pu­chu otu­lała drzewa oraz krzewy, po­kry­wała chod­nik i da­chy bu­dyn­ków. Przed po­se­sją po dru­giej stro­nie ulicy roz­bły­sła ża­rówka. W jej świe­tle Staw­ska zo­ba­czyła po­stać w swe­trze i rę­ka­wi­cach. To syn są­sia­dów przy­niósł ło­patę i za­czął od­śnie­żać te­ren przed bramą. Wkrótce na ze­wnątrz po­ja­wili się pierwsi prze­chod­nie. Oku­tani w cie­płą odzież, w czap­kach na­cią­gnię­tych na brwi i ze wzro­kiem wbi­tym w czubki bu­tów, stą­pali ostroż­nie po sku­tej mro­zem po­kry­wie, by unik­nąć upadku. Byli jed­nak i tacy, któ­rzy po­dzi­wiali baj­kowy kra­jo­braz. Flo­ren­tyna od­pro­wa­dziła spoj­rze­niem dwie dziew­czyny z roz­pusz­czo­nymi wło­sami, które szły w roz­pię­tych płasz­czach, z sza­li­kami nie­dbale za­wi­nię­tymi wo­kół szyi, ma­jąc za nic spa­da­jące im na po­liczki i nos płatki śniegu. Kiedy znik­nęły za ro­giem, Staw­ska po­my­ślała, że mia­sto już bu­dzi się ze snu. Wkrótce świat znów za­cznie pę­dzić, a w uszy we­drze się wszech­obecny gwar. Na szczę­ście z dala od ci­chej, wą­skiej ulicy na Ocho­cie, gdzie te­raz miesz­kała, po tym, jak wraz z mę­żem od­wa­żyła się za­ry­zy­ko­wać, by speł­nić swoje ma­rze­nie.

Flo­ren­tyna po­cho­dziła z ro­dziny, w któ­rej dbano o edu­ka­cję, zna­jo­mość ję­zy­ków ob­cych i oby­cie z kul­turą. Je­dyna córka mu­ze­al­niczki i kon­ser­wa­tora za­byt­ków uwa­żała za oczy­wi­ste, że bę­dzie stu­dio­wać hi­sto­rię sztuki. W po­ło­wie trze­ciego roku po­znała Le­ona, syna ma­larki i gra­fika. To była mi­łość od pierw­szego wej­rze­nia. Po obro­nie prac ma­gi­ster­skich oboje zo­stali na uczelni. Przez dłu­gie lata wy­kła­dali, pi­sali ar­ty­kuły do pe­rio­dy­ków oraz tek­sty do pu­bli­ka­cji po­pu­la­ry­zu­ją­cych wie­dzę o słyn­nych ar­ty­stach, by­wali na wy­sta­wach, jeź­dzili po Eu­ro­pie, zwie­dza­jąc mu­zea, cie­sząc oczy cu­dami ar­chi­tek­tury i za­pie­ra­ją­cymi dech w pier­siach pej­za­żami. Pro­wa­dzili kro­niki po­dróży, gdzie oprócz zdjęć wkle­jali wi­do­kówki, bi­lety wstępu do obiek­tów, fol­dery re­kla­mowe i od­ręczne no­tatki; ta szcze­gólna ko­lek­cja póź­niej za­owo­co­wała wy­da­niem se­rii po­rad­ni­ków dla wiel­bi­cieli łą­cze­nia tu­ry­styki z po­dzi­wia­niem piękna. Ro­bili to rów­nież wtedy, gdy na świat przy­szły ich dzieci: naj­pierw Ja­kub, a póź­niej Ad­rianna. Ro­dzeń­stwo, od na­ro­dzin ob­cu­jące z dzie­łami sztuki, po­szło w ślady matki i ojca. Syn po stu­diach za­czął pra­co­wać w jed­nym z do­mów au­kcyj­nych, córka zaś zdo­by­wała prak­tykę jako kon­ser­wa­torka ma­lar­stwa. Wtedy Flo­ren­tyna i Leon po­sta­no­wili zre­ali­zo­wać pra­gnie­nie po­sia­da­nia domu wy­peł­nio­nego ob­ra­zami i za­byt­ko­wymi przed­mio­tami, które mo­gliby po­dzi­wiać nie tylko człon­ko­wie ro­dziny, ale rów­nież inni lu­dzie. Wkrótce do Staw­skich uśmiech­nął się los. Zna­joma z biura nie­ru­cho­mo­ści dała im znać, że mia­sto wy­sta­wiło na sprze­daż willę na Ocho­cie. W prze­targu nie cho­dziło o to, kto da wię­cej, bo­wiem cena już była usta­lona, ale o spo­sób wy­ko­rzy­sta­nia wie­ko­wego bu­dynku. Mał­żon­ko­wie zło­żyli ofertę, przed­sta­wia­jąc swoje plany stwo­rze­nia ga­le­rii sztuki, i wy­grali. Po­zo­stało zdo­być pie­nią­dze. Przy­dały się zna­jo­mo­ści wśród lu­dzi spon­so­ru­ją­cych mu­zea. Staw­scy sprze­dali miesz­ka­nie na Żo­li­bo­rzu, resztę zaś po­ży­czył im Ob­licki, je­den z naj­bo­gat­szych lu­dzi w Pol­sce, fi­lan­trop i me­ce­nas sztuki, dar­czyńca. Flo­ren­tyna i Leon za­miesz­kali na pod­da­szu, a pię­tro i par­ter prze­zna­czyli na eks­po­zy­cję ob­ra­zów, me­bli oraz przed­mio­tów de­ko­ra­cyj­nych, ta­kich jak ze­gary, lampy, ce­ra­mika i szkło, ko­lek­cjo­no­wa­nych przez nich sa­mych oraz odzie­dzi­czo­nych po przod­kach.

O ga­le­rii Ska­ra­be­usz za­częło być gło­śno za sprawą kilku wy­wia­dów w pra­sie, te­le­wi­zji i me­diach spo­łecz­no­ścio­wych. Ro­sła liczba zwie­dza­ją­cych, a także na­pły­wały prośby o udo­stęp­nia­nie wnętrz willi na ka­me­ralne kon­certy, spo­tka­nia z au­to­rami ksią­żek, wy­kłady na te­mat ży­cia i twór­czo­ści mi­strzów ma­lar­stwa oraz to­wa­rzy­szą­cych im pro­jek­cji fil­mów. Po pew­nym cza­sie ga­le­ria Le­ona i Flo­ren­tyny stała się jed­nym z naj­po­pu­lar­niej­szych miejsc na ma­pie kul­tury w War­sza­wie i obo­wiąz­ko­wym punk­tem na li­ście obiek­tów do zwie­dza­nia dla tu­ry­stów. Go­ście przy­by­wali każ­dego dnia, chęt­nych do wy­na­ję­cia sal nie bra­ko­wało, pie­nią­dze pły­nęły wart­kim stru­mie­niem, po­zwa­la­jąc wła­ści­cie­lom Ska­ra­be­usza na pierw­sze za­kupy w celu po­więk­sze­nia ko­lek­cji. Suk­ces spra­wił, że mał­żon­ko­wie za­częli roz­wa­żać zor­ga­ni­zo­wa­nie wy­stawy cza­so­wej. Po przej­rze­niu swo­ich zbio­rów oraz wzię­ciu pod uwagę tych znaj­du­ją­cych się w rę­kach zna­jo­mych ko­lek­cjo­ne­rów, Staw­scy zde­cy­do­wali się na eks­po­zy­cję pod ha­słem: „Im­pre­sjo­nizm i re­alizm w ma­lar­stwie pol­skim”. Pod­jąw­szy de­cy­zję, za­częli od ro­ze­sła­nia in­for­ma­cji o swo­ich za­mia­rach do wła­ści­cieli ob­ra­zów wraz z py­ta­niem o moż­li­wość wy­po­ży­cze­nia dzieł. Na od­po­wie­dzi Flo­ren­tyna i Leon nie cze­kali zbyt długo, bo­wiem ich po­mysł spo­tkał się z en­tu­zja­zmem. Za­gwa­ran­to­wano im mię­dzy in­nymi ob­razy Gie­rym­skiego, Cheł­moń­skiego, Pan­kie­wi­cza, a także Bo­znań­skiej, Me­hof­fera i Wy­czół­kow­skiego, oraz kilka akwa­reli Jó­zefa Fa­łata, co ra­zem z płót­nami, które wy­brali Staw­scy ze swo­jej ko­lek­cji, da­wało liczbę pra­wie trzy­dzie­stu dzieł.

Przy­go­to­wa­nia ru­szyły pełną parą, a kiedy w dru­giej po­ło­wie li­sto­pada więk­szość spraw była za­ła­twiona, Staw­ska zo­ba­czyła na stro­nie in­ter­ne­to­wej jed­nego z cza­so­pism na­gra­nie wy­wiadu z Paw­łem Ko­ło­dziej­czy­kiem. Roz­mowa miała miej­sce dwa mie­siące wcze­śniej i to­czyła się w biu­rze, gdzie wła­ści­ciel księ­garni dzie­lił się z wi­dzami opo­wie­ścią o mi­ło­ści do li­te­ra­tury, wspo­mi­nał po­czątki swo­jej dzia­łal­no­ści i po­rów­ny­wał sy­tu­ację na rynku księ­gar­skim wtedy oraz obec­nie. Uchy­lił także rąbka ta­jem­nicy zwią­za­nej z pla­nami roz­woju biz­nesu, ujaw­nił co nieco na te­mat ży­cia oso­bi­stego oraz przy­znał się do za­in­te­re­so­wań zwią­za­nych ze sztuką, nad­mie­nia­jąc o ko­lek­cji dzieł ma­lar­stwa, którą stop­niowo po­więk­szał. Pod­czas na­gra­nia Ko­ło­dziej­czyk sie­dział na ka­na­pie, zaś nad jego głową wi­siało opra­wione płótno. W pew­nym mo­men­cie męż­czy­zna pod­niósł na nie wzrok i do­dał, że jest to jego naj­now­szy na­by­tek.

Flo­ren­tyna od razu za­uwa­żyła mie­niące się ko­lo­rami ma­lo­wi­dło. Słu­cha­jąc wy­wiadu z księ­ga­rzem, wpa­try­wała się z na­pię­ciem w Ko­bietę z or­chi­deą pędzla Gu­stave’a Co­ur­beta, nie wie­rząc wła­snym oczom. Na­stęp­nie po­ka­zała na­gra­nie mę­żowi. Staw­scy przez kilka dni za­sta­na­wiali się, czy na­pi­sać do męż­czy­zny wia­do­mość z prośbą o wy­po­ży­cze­nie ob­razu, który byłby perłą wy­stawy, bio­rąc pod uwagę, że jego twórcę uzna­wano za naj­wy­bit­niej­szego przed­sta­wi­ciela re­ali­zmu. To wła­śnie fran­cu­ski ma­larz pierw­szy użył tego słowa na okre­śle­nie no­wego trendu w sztuce, który po­le­gał na ze­rwa­niu z ide­ali­zo­wa­niem świata i pre­zen­to­wa­niu rze­czy­wi­sto­ści taką, jaka była, po­dej­mo­wa­niu te­ma­tów po­ka­zu­ją­cych co­dzienne ży­cie lu­dzi, ich pro­blemy, pracę, wy­po­czy­nek, świę­to­wa­nie, więź czło­wieka z na­turą.

– Nie mia­łam po­ję­cia, że Ko­bieta z or­chi­deą jest w Pol­sce – po­wie­działa Flo­ren­tyna, wciąż oszo­ło­miona. – Szkoda, że wcze­śniej nie tra­fi­łam na ten wy­wiad.

– Tra­fi­łaś w samą porę, jesz­cze zdą­żymy umie­ścić ob­raz w ka­ta­logu – zri­po­sto­wał Leon.

– Wąt­pię, czy Ko­ło­dziej­czyk nam go po­ży­czy. To czło­wiek spoza branży, może nas nie znać.

– Nie wia­domo. Skoro ko­lek­cjo­nuje ma­lar­stwo, na pewno ob­ser­wuje ry­nek sztuki. – Staw­ski po­tarł czoło w za­my­śle­niu. – Nie mamy nic do stra­ce­nia, naj­wy­żej nam od­mówi – stwier­dził po chwili i jesz­cze tego sa­mego wie­czoru wy­słał ma­ila ze służ­bo­wego konta.

Od tam­tego czasu mi­nęło dzie­sięć dni i Staw­scy nie do­stali od­po­wie­dzi od Ko­ło­dziej­czyka. Flo­ren­tyna stra­ciła na­dzieję, że uda im się zdo­być płótno Co­ur­beta na wy­stawę.

***

Tego dnia Pa­weł Ko­ło­dziej­czyk znów wy­szedł wcze­śniej do pracy, mimo że jako wła­ści­ciel firmy nie mu­siał sta­wiać się w biu­rze mię­dzy ósmą a dzie­wiątą, wzo­rem pod­wład­nych. Kiedy Wik­to­ria rzu­ciła mu w przed­po­koju py­ta­jące spoj­rze­nie, wzru­szył ra­mio­nami i przy­po­mniał, że jak się ma wła­sny biz­nes, za­wsze jest coś do zro­bie­nia lub do­pil­no­wa­nia, zwłasz­cza te­raz gdy za­mie­rzał otwo­rzyć ko­lejne punkty od­bioru za­mó­wień i wejść na ry­nek au­dio­bo­oków. Od sied­miu lat Pa­weł pro­wa­dził z po­wo­dze­niem księ­gar­nię in­ter­ne­tową, sta­jąc się co­raz bar­dziej zna­czą­cym gra­czem na rynku. Wy­cho­wany wraz z ro­dzeń­stwem przez czy­ta­ją­cych ro­dzi­ców, któ­rzy pod­su­wali swoim dzie­ciom cie­kawe lek­tury i roz­wi­jali mi­łość do słowa dru­ko­wa­nego, Ko­ło­dziej­czyk, mimo że skoń­czył stu­dia na wy­dziale mar­ke­tingu i re­klamy, mi­mo­wol­nie kie­ro­wał swoją ka­rierą w taki spo­sób, by za­wo­dowo zaj­mo­wać się książ­kami. Po obro­nie pracy ma­gi­ster­skiej do­stał etat w jed­nym z war­szaw­skich wy­daw­nictw. Przez dzie­sięć lat zdo­by­wał do­świad­cze­nie naj­pierw w dziale pro­mo­cji, na­stęp­nie han­dlo­wym, na­wią­zu­jąc i pie­lę­gnu­jąc kon­takty z ludźmi z branży. Prze­pra­co­waw­szy tam de­kadę, uznał, że pora pójść na swoje.

– Mu­szę pod­go­nić z pa­pie­rami – od­po­wie­dział part­nerce po chwili mil­cze­nia, cho­ciaż nie mu­siał się tłu­ma­czyć.

– Kiedy po­ga­damy o nas?

– Wie­czo­rem? – spy­tał, choć nie miał ochoty na roz­mowę. Wie­dział, o co cho­dzi Wik­to­rii, chciała de­kla­ra­cji i ko­lej­nego kroku, któ­rego on nie za­mie­rzał uczy­nić. Wresz­cie mu­siał jej o tym po­wie­dzieć wprost. – Idę. – Po­ca­ło­wał ją w usta. – O tej po­rze w fir­mie jesz­cze jest spo­kój, nikt mi nie za­wraca głowy, te­le­fon nie dzwoni.

W za­sa­dzie nie kła­mał. Na­prawdę wy­ko­rzy­sty­wał po­ranki na za­ła­twie­nie za­le­gło­ści: ana­lizę rynku wy­daw­ni­czego, lek­turę ma­ili, od­pi­sy­wa­nie na oferty współ­pracy. Rzecz w tym, że do nie­dawna, je­śli była po­trzeba, zmu­szał się do wsta­wa­nia dwie go­dziny wcze­śniej niż zwy­kle, na­to­miast te­raz bu­dził się sam o świ­cie i już nie mógł za­snąć. Prze­wra­cał się z boku na bok, roz­trzę­siony, i my­ślał o Ko­bie­cie z or­chi­deą. Nie po­tra­fiąc za­pa­no­wać nad nie­po­ko­jem i po­skro­mić wy­obraźni, która w ta­kich mo­men­tach pod­su­wała mu nie­chciane sce­na­riu­sze tego, co mo­gło się zda­rzyć, po­sta­no­wił cał­ko­wi­cie sku­pić się na pracy, do­póki nie znaj­dzie roz­wią­za­nia swo­jego pro­blemu. Tak było i tego dnia.

W dro­dze do biura my­ślał o Wiki. Po­zo­sta­wało kwe­stią czasu, kiedy się roz­staną, bo że tak bę­dzie, Ko­ło­dziej­czyk nie ży­wił wąt­pli­wo­ści. Może ko­bieta po­dej­mie de­cy­zję przed świę­tami? Miała dość ich związku w obec­nej for­mie i co­raz czę­ściej to wer­ba­li­zo­wała. Każda z ko­biet Pawła prę­dzej czy póź­niej od­cho­dziła, on zaś ich nie za­trzy­my­wał. Za­rzu­cały mu nie­czu­łość, po­nie­waż nie umiał cał­ko­wi­cie się otwo­rzyć, nie był za­zdro­sny, nie ro­bił pro­blemu z drob­no­stek, trak­to­wał part­nerki jak przy­ja­ciółki, z któ­rymi może miło spę­dzić czas: po­ga­dać, obej­rzeć film, ra­zem coś ugo­to­wać lub zjeść w re­stau­ra­cji, upra­wiać seks. Paw­łowi nie za­le­żało na bu­do­wa­niu re­la­cji, wy­star­czał mu sta­tus quo. Za­wsze przy­cho­dził mo­ment, gdy one za­czy­nały zda­wać so­bie z tego sprawę. Na po­czątku cier­pli­wie cze­kały i jesz­cze bar­dziej za­bie­gały o jego względy, póź­niej po­dej­rze­wały go o nie­wier­ność, na­stęp­nie za­czy­nały gro­zić roz­sta­niem. I wresz­cie pa­ko­wały wa­lizki.

Wcho­dząc do ga­bi­netu, Ko­ło­dziej­czyk na­brał pew­no­ści, że roz­mowa, któ­rej do­maga się Wik­to­ria, bę­dzie z ga­tunku tych po­że­gnal­nych. Za­wład­nęły nim wy­rzuty su­mie­nia, które stłu­mił, uświa­da­mia­jąc so­bie, że ni­gdy ni­czego jej nie obie­cy­wał, nie snuł z nią pla­nów na przy­szłość, nie wy­zna­wał mi­ło­ści. Od po­czątku do końca był szczery. To ona stwo­rzyła w wy­obraźni coś, co nie ist­niało. Pa­weł po­ło­żył teczkę na fo­telu, zdjął płaszcz i skie­ro­wał kroki do biu­ro­wej kuchni, by za­pa­rzyć po­dwójne espresso. Po­tem wró­cił do sie­bie i włą­czył kom­pu­ter. Cze­ka­jąc, aż sys­tem po­bie­rze ak­tu­ali­za­cje, siadł na jed­nej z dwóch ka­nap. Po­pi­ja­jąc kawę ma­łymi ły­kami, za­wie­sił wzrok na ob­ra­zie zdo­bią­cym prze­ciw­le­głą ścianę. Było to płótno pędzla Gu­stave’a Co­ur­beta przed­sta­wia­jące frag­ment plaży i roz­ko­ły­sane mo­rze. Spo­mię­dzy spie­nio­nych fal wy­ła­niała się po­stać dłu­go­wło­sej bru­netki, która po­chy­lała głowę ku trzy­ma­nej w dłoni or­chi­dei. Dziew­czyna ro­bi­łaby wra­że­nie roz­ma­rzo­nej, błą­dzą­cej my­ślami da­leko od miej­sca, w któ­rym się znaj­duje, gdyby nie spoj­rze­nie rzu­cane spod rzęs w stronę wi­dza. Oto­czona wodą mie­niącą się od­cie­niami tur­kusu i szma­ragdu, młoda ko­bieta sta­piała się z ży­wio­łem, sta­no­wiła ele­ment na­tury, była pier­wotną siłą, uoso­bie­niem zmy­sło­wo­ści, obiet­nicą. Ob­raz pul­so­wał ener­gią, wzbu­dzał emo­cje, wy­wo­ły­wał tę­sk­notę za Ja­śminą.

Kiedy Ko­ło­dziej­czyk pierw­szy raz zo­ba­czył fo­to­gra­fię dzieła, prze­glą­da­jąc nowo wy­daną bio­gra­fię twórcy re­ali­zmu, nie mógł otrzą­snąć się z szoku. Ma­lo­wi­dło przed­sta­wiało jego zmarłą żonę, którą wciąż wi­dy­wał w snach, ale nie tylko; jej ob­raz wy­świe­tlał się Paw­łowi pod po­wie­kami, za­równo gdy męż­czy­zna za­pa­dał w stan re­laksu, jak i w mo­men­cie naj­więk­szego sku­pie­nia. To­wa­rzy­szyło mu uczu­cie, że Ja­śmina stoi nie­opo­dal, pa­trzy z czu­ło­ścią i szep­cze słowa, któ­rych on nie może zro­zu­mieć. W ta­kich chwi­lach Pa­weł za­sty­gał w miej­scu, po­ra­żony bó­lem, nie­zdolny do za­czerp­nię­cia po­wie­trza za sprawą nie­wi­dzial­nych ma­cek ści­ska­ją­cych mu serce i gar­dło. W al­bu­mie przy zdję­ciu dzieła wid­niała in­for­ma­cja, że płótno znaj­duje się w rę­kach pry­wat­nych, więc Ko­ło­dziej­czyk po­sta­no­wił usta­lić dane wła­ści­ciela i na­kło­nić go do sprze­daży ory­gi­nału. Po­świę­cił po­nad dwa lata na po­szu­ki­wa­nia, bez po­wo­dze­nia.

Prze­łom na­stą­pił wkrótce po tym, jak Pa­weł za­ak­cep­to­wał po­rażkę. Pół­tora mie­siąca póź­niej po­je­chał do Frank­furtu na Targi Książki. W pro­gra­mie prze­wi­dziano se­mi­na­rium dla wy­daw­ców i księ­ga­rzy. Or­ga­ni­za­to­rzy ofe­ro­wali, oprócz wy­kła­dów i pa­neli dys­ku­syj­nych, rów­nież wy­cieczki do kilku in­sty­tu­cji nie­miec­kiego rynku książki w Ber­li­nie i Mo­na­chium. W sto­licy Ba­wa­rii Ko­ło­dziej­czyk, prze­cho­dząc obok domu au­kcyj­nego, zo­ba­czył przed wej­ściem pla­kat z ogło­sze­niem o li­cy­ta­cji ob­ra­zów i po­prze­dza­ją­cej ją wy­sta­wie przedauk­cyj­nej. Pa­weł in­te­re­so­wał się sztuką i miał ko­lek­cję dzieł, którą po­więk­szał w miarę moż­li­wo­ści, dla­tego zre­zy­gno­wał z jed­nego z punk­tów pro­gramu tar­gów, by obej­rzeć ofe­ro­wane na sprze­daż płótna. Po wej­ściu do bu­dynku na wi­dok ob­ra­zów otwo­rzył sze­roko oczy ze zdu­mie­nia. Były tam dzieła ta­kich mi­strzów, jak Rem­brandt, Vin­cent van Gogh, Ca­mille Pis­sarro, Al­brecht Dürer, Claude Mo­net, Au­gu­ste Re­noir, Al­fred Si­sley, Egon Schiele, Oskar Ko­ko­schka i Gu­stave Co­ur­bet. Pa­weł cho­dził od ściany do ściany, za­chwy­cony, aż zo­ba­czył Ko­bietę z or­chi­deą. Na­gle za­bra­kło mu tchu w pier­siach i po­ciem­niało w oczach, krew za­częła szyb­ciej krą­żyć w jego ży­łach. Tyle po­szu­ki­wań, po­my­ślał, i nic, a te­raz miał ją przed sobą. Roz­e­mo­cjo­no­wany, uznał, że nic nie dzieje się przy­pad­kiem i wszystko ma swój czas. Utwier­dził się w tym prze­ko­na­niu, gdy zdał so­bie sprawę, że au­kcja bę­dzie miała miej­sce za dwa dni. Ko­ło­dziej­czyk po­sta­no­wił prze­dłu­żyć po­byt w Mo­na­chium, żeby wziąć w niej udział. W ho­telu wszedł na stronę in­ter­ne­tową domu au­kcyj­nego i za­po­znał się z jego hi­sto­rią, na­stęp­nie wy­słał swoje zgło­sze­nie. Wszystko po­szło po jego my­śli i nie­ba­wem wró­cił z Nie­miec jako szczę­śliwy po­sia­dacz Ko­biety z or­chi­deą. Kiedy do­star­czono ob­raz, po­cząt­kowo po­wie­sił go w sa­lo­nie, jed­nak wkrótce prze­niósł do ga­bi­netu w fir­mie, gdzie spę­dzał znacz­nie wię­cej czasu niż w domu.

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki