Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Romantyczna opowieść o miłości i drugiej szansie.
Czterdziestoletnia Marta wiedzie poukładane życie. Pracuje w warszawskiej kancelarii adwokackiej, jest rozwiedziona, mieszka z córką Anką, studentką malarstwa. Gdyby nie obawa o jedynaczkę, która niewłaściwie ulokowała swoje uczucia, kobieta żyłaby bez większych zmartwień.
Spokój Marty burzy przypadkowe spotkanie z Marcinem. Kiedyś łączyła ich młodzieńcza miłość, teraz między nimi iskrzy z powodu zadawnionych uraz i zawiedzionych nadziei. Wychodzą na światło dzienne sekrety sprzed lat, odżywają wspomnienia, wracają pytania, na które brak odpowiedzi.
Co zaszło dwadzieścia lat temu? Jaka jest cena zdrady? Czy jedna decyzja może wszystko zmienić? I jaką rolę w tej historii odgrywa bransoletka z granatami?
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 256
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Jeśliś jest prawdą, przyjdź do mnie bez słów
i weź w twe ręce wszystko, co dać mogę,
lecz jeśliś snem jest pośród innych snów
och! to samotną puść mnie w dalszą drogę.
(Maria Pawlikowska-Jasnorzewska)
ROZDZIAŁ 1
Rok 2009
Stanęłam przed budynkiem, w którym miało siedzibę nasze biuro. Jak zawsze, zawiesiłam na chwilę wzrok na mosiężnej tabliczce z napisem „Marek Litewnicki i Wspólnicy Kancelaria Prawna”, po czym wystukałam kod wejściowy. Wjechałam windą na pierwsze piętro i weszłam przez oszklone drzwi do recepcji. Pod ścianą, za pulpitem w kolorze kawy z mlekiem, na którym znajdowały się dwa aparaty telefoniczne, koszyk z korespondencją i przybory do pisania, siedziała Wiola, nasza recepcjonistka.
– Cześć, Marta, w sali konferencyjnej już czeka klient – oznajmiła na mój widok i uniosła kąciki ust w uśmiechu. – Wiesz, ten Kanadyjczyk – dodała, jakby ta informacja miała coś wyjaśnić.
– Kanadyjczyk? – Zmarszczyłam czoło, przeszukując zasoby pamięci. – Z nikim nie byłam umówiona.
– To klient mecenasa Litewnickiego. Prosił, żebyś zaczęła spotkanie i ustaliła, co możemy dla niego zrobić. Mecenas dzwonił przed twoim przyjściem, narzekał, że utknął w korku i może się spóźnić. – Wiola wyszła zza pulpitu i podała mi teczkę z dokumentami. – Chodzi o sprzedaż odziedziczonego domu. Nic więcej nie wiem.
– W porządku. – Wzięłam od niej skoroszyt. – Zaraz tam pójdę, potrzebuję tylko kilku minut dla siebie.
W gabinecie, który dzieliłam z koleżanką, zdjęłam płaszcz, wygładziłam grzebieniem niesforne, kręcące się włosy, przypudrowałam nos. Wzięłam papiery, notes, długopis i tak wyposażona poszłam do sali konferencyjnej. Klient stał tyłem do wejścia i spoglądał przez okno. Wysoki, mocno zbudowany, miał ciemne włosy, których końce miękko opadały na kark. Ubrany był w czarne spodnie i beżową, sportową marynarkę.
– Good morning! – odezwałam się po angielsku. – My name is... – Nie dokończyłam, ponieważ w tym samym momencie mężczyzna odwrócił się w moją stronę i gdy zobaczyłam jego twarz, słowa uwięzły mi w gardle, a świat rozpadł się na milion kawałków. Wbijałam w niego wzrok z niedowierzaniem, jakbym nie do końca ufała własnym zmysłom. On, w odpowiedzi, również utkwił we mnie spojrzenie ciemnych oczu, a jego brwi uniosły się w wyrazie zdumienia. Poczułam suchość w ustach, dławiące bicie serca i pieczenie łez pod powiekami.
– Marta? – Zrobił krok do przodu.
– Czy w całej Warszawie nie było innej kancelarii?! – zapytałam najgłupiej jak mogłam, kompletnie bez sensu, za to z nutą histerii w głosie, po czym odwróciłam się i wybiegłam z sali, wpadając prosto w objęcia mecenasa Litewnickiego. Ten złapał mnie za ramiona, ratując nasze głowy przez czołowym zderzeniem.
– Coś się stało? Wygląda pani tak, jakby zobaczyła ducha. – Teraz on wpatrywał się we mnie, zaskoczony.
– Przepraszam... – wykrztusiłam. – Muszę iść do łazienki.
Pobiegłam na koniec korytarza, weszłam do środka i stanęłam przy umywalce. Z lustra patrzyła na mnie rudowłosa kobieta z pobladłą twarzą, drżącymi wargami i oczami pełnymi łez. Miałam mdłości, ściśnięte gardło i trzęsły mi się ręce. Marcin. Spotkanie go tutaj, w moim miejscu pracy, w tych okolicznościach było mniej prawdopodobne niż trafienie szóstki w lotto. To jakiś absurd – pomyślałam. Przecież on mieszka i pracuje w Toronto. Wiem, ponieważ kiedyś znalazłam jego profil na Facebooku. Przez głowę przelatywały mi dziesiątki pytań, na które nikt nie mógł dać odpowiedzi. Ze wszystkich sił próbowałam wyciszyć galopujące jak stado mustangów myśli i skupić się na oddechu. Raz, dwa, trzy. Cztery... Wdech... Powolny wydech... Jeszcze raz. Po kilku minutach poczułam, że akcja serca wraca do normy. Umyłam ręce zimną wodą, przyłożyłam ręcznik papierowy do twarzy, przeczesałam palcami włosy i, rada nierada, wróciłam do recepcji. Wiola popatrzyła na mnie z troską.
– Już dobrze? – zapytała.
– Tak, dziękuję.
– Mecenas prosił, żebyś do nich przyszła. – Machnęła ręką w stronę szarych, teraz zamkniętych, drzwi.
Znów ogarnęła mnie paniczna chęć ucieczki, ale nie miałam wyjścia. Byłam w pracy, szef wydał polecenie, a Marcin występował w roli klienta. I na tym musiałam się skupić, żeby przetrwać to spotkanie i nie zwariować. Zrobiłam jeszcze jeden głęboki wdech i wydech, a potem nacisnęłam klamkę.
W sali konferencyjnej przy owalnym stole obaj mężczyźni przeglądali dokumenty. Na mój widok podnieśli wzrok i wstali z krzeseł.
– Rozumiem, że nie muszę państwa sobie przedstawiać – bardziej stwierdził, niż zapytał mój szef, gdy podeszłam bliżej. – Pan Marcin Jarosz powiedział, że się znacie.
– Tak, mecenasie. – Z trudem wygięłam usta w coś na kształt uśmiechu. – Znaliśmy się kiedyś... W przeszłości. Dzień dobry, Marcinie. – Zmusiłam się, żeby podać mu dłoń.
– Miło cię widzieć, Marto. – Skinął głową i przeciągnął powitanie o kilka sekund dłużej, niż to było konieczne. Między naszymi palcami przebiegły ładunki elektryczne, a moim ciałem wstrząsnął dreszcz jak po uderzeniu prądem. Drgnęłam i na chwilę zabrakło mi tchu. Wyszarpnęłam rękę z uścisku Marcina i schowałam ją za siebie, patrząc z obawą na Litewnickiego; on jednak wydawał się nieświadomy napięcia, które wypełniło przestrzeń.
Wreszcie wszyscy zajęliśmy miejsca i pochyliliśmy się nad dokumentami, które przyniósł ze sobą, było nie było, klient. Próbowałam ze wszystkich sił skoncentrować się na tym, co robiliśmy, i zostawić rozważania dotyczące jego osoby na później. To nie było łatwe, ponieważ Marcin od czasu do czasu przeszywał mnie na wylot przenikliwym spojrzeniem. Było mi duszno, miałam wrażenie, że powietrze wokół nas jest naelektryzowane i za chwilę w pomieszczeniu konferencyjnym rozpęta się burza z piorunami.
Minęły trzy godziny, nim skończyliśmy. Z ulgą rozluźniłam apaszkę na szyi i odetchnęłam. Czułam zmęczenie, a ból głowy przyprawiał mnie o mdłości, marzyłam, żeby iść do swojego pokoju i napić się kawy, jednak gdy Marcin wyszedł, mecenas poprosił, żebym jeszcze została.
– Pani Marto... – zawahał się i potarł czoło. – Nie chcę wyjść na kogoś, kto wtyka nos w nie swoje sprawy, ale trudno było nie zauważyć pani dziwnego zachowania. Muszę przyznać, że pierwszy raz, odkąd się znamy i razem pracujemy, to jest od piętnastu lat, wprawiła mnie pani w zakłopotanie. Nie wiedziałem, o co chodzi, i czułem się niezręcznie z uwagi na obecność klienta. Znałem panią do tej pory jako doskonale opanowaną profesjonalistkę.
– Tak, wiem. – Ogarnął mnie wstyd. – Przepraszam. Zupełnie straciłam głowę i nerwy mi puściły. Należy się panu wyjaśnienie. Marcin Jarosz i ja... Kiedyś byliśmy sobie bliscy – wydusiłam z siebie.
– Hmm? – W oczach mecenasa błysnęła ciekawość.
– Tak bliscy, że bardziej byłoby niemożliwe – dodałam po chwili, a potem, ku własnemu zdumieniu, opowiedziałam szefowi swoją historię. Nie mogłam uwierzyć, że tak otwarcie mówię mu o sprawach drogich mojemu sercu, intymnych i bolesnych zarazem. Może dlatego, że wiedziałam, iż jako adwokat z blisko trzydziestoletnim doświadczeniem zawodowym zetknął się w życiu z wieloma dziwnymi kolejami ludzkich losów. Jako jego asystentka sama poniekąd w tym uczestniczyłam. Ponadto uważałam go nie tylko za porządnego szefa, ale też za dobrego człowieka. Dlatego mówiłam, a on słuchał w milczeniu.
– Kiedy się rozstaliśmy, bardzo długo nie mogłam dojść do równowagi – dodałam na zakończenie. – Chyba nigdy nie pogodziłam się z jego odejściem bez słowa. Dlatego dziś, gdy go zobaczyłam, po dwudziestu latach...
– Po dwudziestu latach?! – Wyraz twarzy mecenasa utwierdził mnie w przekonaniu, że jeszcze można go czymś zadziwić.
– Tak. Nie widzieliśmy się dwadzieścia... prawie dwadzieścia jeden lat.
– Proszę mówić dalej, to bardzo intrygujące.
– Właściwie to już koniec opowieści. – Ściągnęłam brwi i przygryzłam dolną wargę. – Nic więcej nie wiem, oprócz tego, czego dowiedziałam się z jego profilu na Facebooku. Również jest prawnikiem, a mieszka i pracuje w Toronto. Przyzna pan, że to dość daleko od Warszawy. Dlatego tak zareagowałam na jego widok. Nie mogłam uwierzyć własnym oczom. Powiedział pan, że wyglądałam, jakbym zobaczyła ducha. To bardzo trafne określenie.
– Tak, teraz wszystko rozumiem. – Mecenas Litewnicki pokiwał głową. – Cóż, przynajmniej jedno mogę wyjaśnić. Zanim pani przyszła do sali konferencyjnej, pan Jarosz powiedział, że przyleciał do Warszawy tylko na tydzień. Chce sprzedać dom, odziedziczony rok temu, i potrzebuje pełnomocnika, który będzie go reprezentować w naszym kraju. Ale to pani już wie. A dlaczego akurat my? Ktoś ze znajomych polecił mu naszą kancelarię. Oto cała tajemnica jego obecności właśnie u nas. Może uda się państwu porozmawiać któregoś dnia i wyjaśnić nieporozumienia sprzed lat – dodał na zakończenie i posłał mi pokrzepiający uśmiech.
– Może... – bąknęłam, żeby coś odpowiedzieć, i poszłam do swojego gabinetu. Zagłębiłam się w dokumenty, chociaż marzyłam wyłącznie o tym, żeby iść do domu, zaszyć się w czterech ścianach i zacząć opatrywać rany, które Marcin pootwierał swoim niespodziewanym powrotem. Gdy kończyłam ostatnie już tego dnia pismo, na ekranie komputera pojawił się komunikat o nadejściu nowej wiadomości. W służbowej skrzynce pocztowej czekał na mnie e-mail od Marcina.
Marta,
postanowiłem skontaktować się z Tobą taką drogą, ponieważ miałem obawy, że rzucisz słuchawką, gdy zadzwonię – tak jak rano uciekłaś z sali konferencyjnej. Twój służbowy adres mailowy znalazłem na Waszej stronie internetowej. Zapewniam Cię, że nasze nieoczekiwane spotkanie było dla mnie co najmniej tak zaskakujące jak dla Ciebie. Jednak skoro trafiłem, jako klient, właśnie do kancelarii, w której pracujesz, to nie może być przypadek. Chciałbym spotkać się z Tobą i spokojnie porozmawiać. Mam nadzieję, że nie będziesz miała nic przeciwko. Czekam na odpowiedź pod tym adresem. Napisz – gdzie i kiedy. Nie ukrywam, że zależy mi na tym, żeby Cię zobaczyć jak najprędzej, przyleciałem do Polski tylko na tydzień.
Jeśli możesz, podaj mi numer swojej komórki i prywatny adres mailowy. Poniżej znajdziesz moje dane kontaktowe.
Pozdrawiam
Marcin
Przeczytałam tę wiadomość raz, drugi i trzeci. Wyczułam oschłość, a nawet irytację. On jest na mnie zły – stwierdziłam. A ja? Byłam gotowa usiąść i płakać. Myślałam, że mam już za sobą ten czas, gdy składałam się z samych emocji, a tymczasem wrzało we mnie jak w garnku z zupą, stojącym na zbyt dużym płomieniu. To bez sensu – myślałam. Minęło ponad dwadzieścia lat, kawał czasu. Jesteśmy innymi ludźmi. Obcymi. Nie mogłam pojąć, co się ze mną dzieje. To ja powinnam być zła. Więcej: wściekła. Zostawił mnie, gdy zaszłam w ciążę, i przez dwa dziesięciolecia nie dawał znaku życia. A podobno byłam sensem jego istnienia... Poranne spotkanie też nie było zamierzone. Postanowiłam, że spotkam się z nim i nie będę płakać, tylko zażądam odpowiedzi. Niech się wytłumaczy, a potem zdecyduję, czy mu wybaczę. Kliknęłam na zakładkę „Odpowiedz nadawcy”.
Marcin,
proponuję spotkanie jutro przed wieczorem. Kończę pracę o 17.30. Bądź o 18.00 w All That Jazz po drugiej stronie ulicy. To miłe, kameralne bistro. Można tam wypić dobrą kawę i coś zjeść.
Do zobaczenia
Marta
Po powrocie do domu zadzwoniłam do swojej przyjaciółki i zarazem kuzynki Basi, która mieszkała w Gdańsku.
– Cześć, Marta! – powitała mnie z radością. – Chyba ściągnęłam cię myślami, bo właśnie się zastanawiałam, czy tradycyjnie przyjedziecie z Anką do nas w czasie wakacji.
Barbara umilkła, a ja nie odpowiadałam.
– Marta, słyszysz mnie?
– Tak, Basiu – wykrztusiłam wreszcie. – Dzwonię, bo jesteś jedyną osobą na świecie, która zrozumie, co teraz czuję. Marcin jest w Warszawie. – Przełknęłam ślinę przez zasznurowane gardło i opowiedziałam jej o spotkaniu w kancelarii oraz wymianie maili. – Zrobiłam z siebie kompletną idiotkę.
– Coś ty?! – Basia lojalnie zaprotestowała. – Po prostu byłaś zaskoczona. Każdy by był na twoim miejscu. Dobrze, że się zgodziłaś na spotkanie, najwyższy czas, żebyś przestała żyć przeszłością. Wyjaśnisz, zamkniesz i...
– Na razie mam chaos w głowie – przerwałam jej, nim skończyła. – Długo to trwało, ale poukładałam sobie swój świat i żyłam spokojnie. Może nawet zbyt spokojnie, ale mnie to odpowiadało. I nagle on się zjawia i wszystko rozwala! Przypadkiem, to prawda, ale...
– Nie ma przypadków – powiedziała stanowczo Basia. – Skoro się zjawił akurat w waszej kancelarii i go spotkałaś, to znaczy, że po coś to jest. – Moja kuzynka wykreślała horoskopy i wierzyła, że wszystko, co nas spotyka, jest zapisane w gwiazdach. – Twój szef nie bez przyczyny utknął w korku i zadzwonił, żebyś zajęła się klientem. Tak miało być. Musiałaś spotkać Marcina. Być może przyszedł czas na to, żebyś wreszcie uzyskała odpowiedź na pytanie, które zadajesz sobie od lat.
– Nie wiem, nie wiem. Być może... Muszę pomyśleć spokojnie, przespać się z tym. Będziemy w kontakcie, zadzwonię niebawem. – Pożegnałam się z Basią i wyłączyłam telefon.
Kiedy do domu wróciła moja córka, powiedziałam tylko, że miałam ciężki dzień w pracy i idę wcześniej spać. To na pewno nie był odpowiedni moment, żeby informować Ankę o tym, że jej biologiczny ojciec przyjechał do Warszawy.
Leżałam po ciemku w łóżku, jednak sen nie nadchodził. Przewracałam się pół godziny z boku na bok i wreszcie wstałam zniecierpliwiona. Odszukałam zapomnianą, napoczętą kiedyś paczkę papierosów i wyszłam na balkon. Kilka lat temu zerwałam z nałogiem i sporadycznie paliłam – zazwyczaj na imprezie lub w takiej sytuacji jak teraz, gdy czułam silne napięcie i musiałam pomyśleć. Owinęłam się kocem i usiadłam w wiklinowym fotelu. Księżyc w pełni świecił mi prosto w twarz, a Basia kiedyś mówiła, że ta faza nie sprzyja ukojeniu nerwów i wyciszeniu. Zaciągałam się dymem i z uwagą obserwowałam wydmuchiwany obłok, jakby koncentracja na szarej smudze mogła mi w czymś pomóc.
Marcina poznałam w pierwszej klasie liceum i przez cztery lata szkoły byliśmy parą. Mieliśmy wzloty, a także upadki, kilka razy ogłaszaliśmy rozstanie, ale zawsze do siebie wracaliśmy. Dwa magnesy przyciągające się wzajemnie. Był moim pierwszym chłopakiem, a ja jego pierwszą dziewczyną. Z nim poznawałam smak pocałunków i odkrywałam sekrety ciała. Z nim kochałam się pierwszy raz w życiu, na kilkudniowej wycieczce do Krakowa, gdy udało nam się urwać ze smyczy, na której trzymała nas i resztę klasy wychowawczyni. W drugiej połowie trzeciej klasy dojrzeliśmy już na tyle, że przestaliśmy się wiecznie kłócić, a w maturalnej – zaczęliśmy snuć plany na przyszłość. Kochałam go tak, że do dziś czuję rozdzierający mnie od wewnątrz ból na samo wspomnienie tamtego czasu. A on? Mówił, że jestem sensem jego istnienia. Paweł, nasz wspólny przyjaciel, który potem był moim mężem przez dziesięć lat, twierdził, że Marcin za mną szalał, że miał kompletnego fioła na moim punkcie. Widocznie jednak to nie wystarczyło, skoro pewnego dnia wyjechał do Kanady i nigdy nie wrócił. Miało to miejsce tuż po tym, gdy dostaliśmy się na prawo w Gdańsku. Kiedy wywieszono listy przyjętych, powiedział mi, że wyjeżdża z kolegą na dwa miesiące do pracy. Okazało się, że ma już wizę i bilet lotniczy. Byłam zrozpaczona i pełna pretensji, że nie powiedział mi wcześniej o swoich planach. Płakałam, a on przysięgał, że wróci prosto na rozpoczęcie roku akademickiego.
Pod zamkniętymi powiekami pojawił się obraz z przeszłości. Do dziś pamiętałam każdy szczegół dnia, gdy widzieliśmy się ostatni raz przed rozstaniem.