Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
26 osób interesuje się tą książką
Mieli żyć długo i szczęśliwie… Przedwiośnie w Pełni.
Po latach do rodzinnego miasteczka wraca Antoni z narzeczoną. Para kupuje dom, bierze ślub w kościele na wzgórzu i organizuje wesele w pensjonacie nad jeziorem. Na przyjęciu są obecni przyjaciele Antka z dawnych lat oraz najbliższa rodzina. Kiedy zabawa trwa na całego, na oczach gości umiera panna młoda. Wkrótce się okazuje, że została otruta. Kto zabił Judytę? Jakim motywem kierował się sprawca? A może dziewczyna zginęła przez pomyłkę? Podkomisarz Monika Gniewosz oraz starszy aspirant Tadeusz Sokół prowadzą śledztwo, jednak podjęte działania nie przybliżają ich nawet o krok do rozwiązania zagadki. Jakby tego było mało, znika Kornelia, córka Moniki. Zaczyna się wyścig z czasem. Policjantka, rozdarta między powinnością zawodową a pragnieniem chronienia bliskich, musi ponownie zawalczyć o bezpieczeństwo swojej rodziny.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 315
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Znajdź mi dziś wieczór jakąś truciznę.
William Shakespeare, Otello, akt IV scena 1,przekład: Stanisław Barańczak
ROZDZIAŁ 1
Teraz
Dochodziła godzina dwudziesta druga. Zabawa trwała na całego, goście, w większości na rauszu, tańczyli, śmiali się i robili smartfonami zdjęcia, dokumentując wesele. Z głośnika wieży płynęła składanka rytmicznych przebojów, przeplatanych, dla ochłonięcia, lirycznymi kawałkami, którą przygotował specjalnie na tę okazję Karol, drużba pana młodego. Sierżant Daria Wesołowska wyszła z łazienki w momencie gdy wybrzmiały ostatnie tony Let’s Twist Again w wykonaniu Chubby Checkera. Wtedy w progu salonu stanął Dobrzyński i poinformował weselników, że podano dania na ciepło. Wszyscy ruszyli do jadalni, by odpocząć przy stołach ustawionych w podkowę. Przez pierwsze kilka minut w pomieszczeniu słychać było głównie brzęk naczyń i sztućców oraz szmer rozmów, później zaczęto wznosić toasty za zdrowie i pomyślność młodej pary.
Daria siedziała obok Haliny Kornackiej, przyjaciółki z lat szkolnych. Pochłaniając bigos, zerkała na nią z ukosa, następnie przeniosła spojrzenie na nowożeńców. Antoni i Judyta jedli z apetytem, jednocześnie wymieniając uwagi na jakiś temat. Wesołowska próbowała usłyszeć, o czym mówią, ale narastający gwar jej to uniemożliwił. Patrząc na nich, nie mogła zrozumieć, co kierowało Haliną, że przyjęła zaproszenie na ceremonię w kościele i przyjęcie weselne. Na pewno nie było jej łatwo patrzeć, jak dawny chłopak, z którym miała żyć długo i szczęśliwie, bierze ślub z inną i tamtej przysięga miłość, wierność i uczciwość małżeńską. Daria nigdy nie zdecydowałaby się na taki gest. Ciekawa powodu postępowania przyjaciółki, spytała:
– Właściwie dlaczego tu jesteś?
– Lepiej się śmiać, niż płakać – odparła Kornacka. – Poza tym... Chyba do końca miałam nadzieję, że będzie jak w komedii romantycznej: Antek wyzna Judycie przed ołtarzem, że kocha inną, a potem podejdzie do mnie i razem uciekniemy daleko stąd.
– Żartujesz?
– Mhm. – Halina spoważniała. – Serio? Sama nie wiem, co tu robię. Może chciałam mu pokazać, że nic już dla mnie nie znaczy, że nic do niego nie czuję? – Odłożyła widelec i podparła podbródek dłonią.
– A czujesz? Minęło czternaście lat.
– Teraz to już nie ma znaczenia. Ona spodziewa się dziecka. Gdyby nie to... – Halina przygryzła dolną wargę. – Przyszła do mnie zamówić bieliznę ślubną. Jakby chciała mi pokazać, kto jest górą i gdzie jest moje miejsce. – Urwała na dźwięk muzyki dochodzącej z salonu. – Słyszysz? Muzyka, przyjaźń, radość, śmiech / Życie łatwiejsze staje się[1] – zanuciła i poderwała się z krzesła. – Chodź! – Pociągnęła Darię za rękę.
– Oo, nie. – Policjantka pokręciła głową. – Chcę odpocząć jeszcze przez chwilę.
– Twoja strata. – Halina tanecznym krokiem poszła do salonu, śpiewając z wokalistą.
Wesołowska odprowadziła ją wzrokiem, po czym, nabrawszy ochoty na kawę, podeszła do ekspresu, który stał w rogu pomieszczenia do dyspozycji weselników. Czekając, aż maszyna napełni filiżankę czarnym napojem, zajrzała do kuchni, żeby zamienić kilka słów z Michałem Dobrzyńskim i jego pomocnicami.
Karol, na rauszu, streszczał Antkowi swoje życie, ale Judyta poszłaby o zakład, że do Cendrowskiego nie dociera ani jedno słowo. Widziała, że mąż myślami jest gdzieś daleko. Zszokowany pojawieniem się ojca, którego nie widział ponad trzydzieści lat, nie radził sobie z emocjami. Judyta sama otworzyła szeroko oczy, kiedy po ceremonii w kościele Piotr stanął przed nią i Antkiem, powiedział, kim jest, i złożył im życzenia szczęścia na nowej drodze życia. Nawet gdyby mężczyzna się nie przedstawił, Judyta domyśliłaby się, kto to taki, ponieważ syn był jego młodszą kopią. Antek w odpowiedzi tylko skinął głową, niezdolny do wykrztuszenia z siebie słowa. Odezwał się dopiero w samochodzie matki, która wiozła ich do pensjonatu na wesele.
– Skąd on się tu wziął? – spytał Zuzannę łamiącym się głosem. – Ty go zaprosiłaś?
– Nie. Sama jestem zaskoczona, nie wiem, jak to rozumieć. – Cendrowska zacisnęła ręce na kierownicy, aż jej zbielały kostki. – Ale ty nie myśl o tym teraz. To twój dzień. Twój i Judyty. Właśnie się ożeniłeś. Na wyjaśnienia przyjdzie pora później.
– Jak mam nie myśleć?! – wybuchnął Antek. – Wyjechał, kiedy byłem dzieckiem, milczał przez trzy dekady, a teraz zjawia się na moim ślubie jak gdyby nigdy nic. Wiesz, jak się czuję? – Umilkł na chwilę, lecz zaraz podjął wątek. – Mamo, co się tutaj dzieje? Najpierw Sylwia odstawiła szopkę w kościele, potem...
– Właśnie! – podchwyciła Judyta. – Kim jest ta kobieta, która zaczęła do nas coś wykrzykiwać?
– Moja była. – Cendrowski wygiął usta w grymasie.
– Niezrównoważona osoba, której brakuje samokontroli. – W głosie Zuzanny zabrzmiał chłód.
– A więc najpierw ona, potem ojciec – kontynuował Antek. – Czy on... Czy on będzie na weselu?
– Nie sądzę, żeby próbował wejść bez zaproszenia.
Miała rację. Piotr Cendrowski zniknął po ceremonii, co wcale nie uspokoiło jego syna. Antek robił dobrą minę do złej gry, starał się ze wszystkich sił, jednak czujny obserwator bez trudu mógł dostrzec, że mężczyzna ma napięte mięśnie twarzy i nieobecne spojrzenie, również teraz, gdy słuchał wywodu dawnego kumpla.
Pieczenie na języku odwróciło uwagę Judyty. Panna młoda przestała śledzić przebieg rozmowy mężczyzn i sięgnęła po szklankę z wodą. Z trudem upiła łyk i, zaniepokojona, stwierdziła, że traci kontrolę nad ruchem warg. Chciała powiedzieć Antkowi, że dzieje się z nią coś dziwnego, ale z jej zdrętwiałych ust wydobyły się tylko niewyraźne dźwięki. W salonie chóralny śpiew gości konkurował z wokalem piosenkarza:
– Będzie! Będzie zabawa! / Będzie się działo! / I znowu nocy będzie mało...
Judyta, czując, że jej twarz nabrzmiewa, a wargi puchną, chwyciła męża za nadgarstek. On, nieświadomy jej samopoczucia, spytał:
– Jak tam, kochanie? Idziemy tańczyć? – Spojrzał na nią z uśmiechem, który zaraz zgasł. – Źle się czujesz?
Judyta zdała sobie sprawę, że po jej podbródku cieknie ślina, a ona nie umie nad tym zapanować. Pomyślała, że to musi wyglądać okropnie. Objęła dłonią gardło, jakby ten gest miał jej w czymś pomóc, i zebrała się w sobie, by powiedzieć Antkowi, w czym rzecz. Jednak i tym razem nie zdołała wymówić nawet jednego słowa.
– Judyta? – Cendrowski chwycił żonę za ramię, następnie zwrócił się do Karola: – Stary, coś nie gra. Mamy tutaj kogoś, kto jest lekarzem?
Zatorski poszedł do salonu. Po chwili muzyka ucichła, a w jadalni pojawili się weselnicy i okrążyli stół. Do nowożeńców podbiegła Zuzanna.
– Na miłość boską, co się stało? – Odłożyła aparat fotograficzny.
Nagle wszyscy zaczęli mówić jednocześnie, ich głosy nakładały się na siebie i brzmiały tak, jakby dochodziły z innego pomieszczenia. Judyta poczuła pulsowanie w głowie, twarze wpatrzonych w nią osób traciły ostrość. Do bólu w skroniach dołączył silny skurcz trzewi. Cendrowska objęła się wpół i pochyliła. Wstrząsnęły nią torsje.
Gwar w jadalni przyciągnął uwagę Wesołowskiej. Daria wyszła z kuchni i omiotła uważnym spojrzeniem zebranych. Goście weselni stali wokół stołu i wpatrywali się w Judytę, która właśnie zwymiotowała na sukienkę, a później osunęłaby się na podłogę, gdyby Antek jej nie podtrzymał. Daria podbiegła do nowożeńców.
– Co się dzieje? – Zauważyła, że panna młoda ma problem z zaczerpnięciem powietrza i połykaniem. Na dolnej części jej twarzy widniały resztki wymiocin.
– Nie mam pojęcia. – Cendrowski potarł czoło. – Próbowałem się dowiedzieć, ale ona... Nie była w stanie nic wykrztusić. Może to reakcja alergiczna na jakiś produkt?
– Nie sądzę. – Daria wybrała w telefonie numer do szpitala w Pełni. – Mówi sierżant Wesołowska – zakomunikowała. – Pilnie potrzebna karetka do pensjonatu. Problemy z mową i oddychaniem, wymioty, ból brzucha... Tak... Przytomna, ale nie wiem, jak długo jeszcze... Tak, wesele. U Dobrzyńskiego... Judyta Olszewska... Teraz Cendrowska. Prędzej, do licha, papiery później. – Daria zakończyła połączenie i zwróciła się do gości: – Halo, halo, uwaga! Każdy tu obecny mnie zna, więc nie muszę się przedstawiać. Ponieważ zaszły niepokojące okoliczności, przełączam się na tryb „policjantka” i ogłaszam koniec zabawy. Zaraz przyjedzie pogotowie. Proszę, żebyście wrócili do salonu i tam pozostali do dyspozycji aż do odwołania.
– Policja? Z jakiego powodu?
– Nie wygłupiaj się, Daria!
– Dziewczyna pewnie jest na coś uczulona, dostanie zastrzyk i po krzyku.
– Co masz na myśli?
– Może za dużo wypiła?
– Co ty gadasz, ona w ogóle nie piła.
Znów wszyscy zaczęli mówić jednocześnie, przekrzykiwać się i stawiać diagnozy. Sierżant Wesołowska zrobiła wdech i wydech.
– Wyjdźcie do salonu – powtórzyła z naciskiem i poczekała, aż weselnicy opuszczą pomieszczenie, następnie zwróciła się do Cendrowskiego, który obejmował żonę, chroniąc ją przed upadkiem: – Połóżmy ją na podłodze w pozycji bocznej ustalonej... Dobrze... Okej. Teraz zostań przy niej, ja muszę ściągnąć ekipę.
– Daria, czekaj. – Antoni złapał ją za przedramię. – Jaką ekipę chcesz ściągnąć? Co tu się dzieje?
– Trzeba zabezpieczyć próbki żywności.
– Po co?
– Antek, pilnuj żony, później wszystkiego się dowiesz.
Wesołowska ponownie sięgnęła po telefon i skontaktowała się z dyżurnym technikiem w Grudziądzu. Przedstawiła mu sprawę i poprosiła, żeby zabrał ze sobą również jej walizkę z wyposażeniem. Potem chciała zadzwonić do Moniki Gniewosz, ale zauważyła, że Cendrowski daje jej znaki.
– O co chodzi?
– Zobacz. – W jego oczach błysnął strach. – Ona... Chyba... Straciła przytomność.
– Cholera! – Sierżant Wesołowska odłożyła komórkę na stół i opadła na kolana przy Judycie. Położyła ją na wznak, sprawdziła oddech oraz tętno. Nie wyczuła ani jednego, ani drugiego, więc zaczęła uciskać jej klatkę piersiową. Raz. Dwa. Trzy. Cztery. Pięć. Sześć... W tym momencie usłyszała za plecami głosy, więc zerknęła przez ramię. – Dobrze, że jesteście! – Odetchnęła z ulgą na widok doktora Urbaniaka i towarzyszącego mu ratownika medycznego. – Źle z nią. Chyba się zatrzymała.
– Przejmuję pacjentkę – rzucił lekarz, zaś jego kolega rozłożył sprzęt i podpiął Judycie przenośny defibrylator. Zachary przerwał na moment uciskanie i spojrzał na monitor. – Asystolia[2] – stwierdził, wymieniając spojrzenia z kolegą. – Adrenalina dożylnie. Szybko. – Przeniósł wzrok na Wesołowską, która z napięciem obserwowała akcję ratunkową. – Co dokładnie zaszło? W zgłoszeniu podałaś objawy jak po zażyciu toksyny.
– Wygląda na to, że ktoś jej dosypał czegoś do jedzenia. – Daria ściągnęła brwi. – Reszta weselników czuje się dobrze.
– Pacjentka ma alergię?
– Antek? – Wesołowska wyrwała pana młodego ze stuporu.
– Nic mi o tym nie wiadomo – wymamrotał Cendrowski. – Wiedziałbym, gdyby była na coś uczulona.
Zachary ponownie zwrócił się do ratownika.
– Wkładamy rurę. Intubacja.
Daria podeszła do okna i wybrała numer podkomisarz Gniewosz. Miała nadzieję, że koleżanka nie wyłącza komórki na noc. Po czwartym sygnale usłyszała głos Moniki, w tle brzmiały dźwięki rozmowy.
– Halo?
– Cześć, spałaś już? – Daria ścisnęła mocniej smartfon.
– Nie, oglądam z mamą film.
– Musisz przyjechać do pensjonatu. Panna młoda jest w ciężkim stanie. – Wesołowska zrelacjonowała Monice przebieg zdarzeń i dodała: – Mój nos mi podpowiada, że to usiłowanie zabójstwa. Wezwałam dyżurnego technika, wkrótce tu będzie i przywiezie też moje wyposażenie. Mam dziś wolne, ale chcę wziąć udział w zbieraniu śladów. Trzeba zabezpieczyć wymiociny oraz próbki potraw, pobierzemy też wszystkim gościom odciski linii papilarnych.
– Dobrze, Daria, świetnie się spisałaś. Wrzucę coś na siebie i będę najpóźniej w ciągu dwudziestu minut.
– Czekam. – Sierżant Wesołowska odłożyła komórkę i wróciła spojrzeniem do ratowników. Obserwując ich działania, próbowała sobie przypomnieć, co zaszło od momentu, gdy Dobrzyński zapowiedział podanie potraw na ciepło. Zmuszając mózg do pracy, wyświetlała na ekranie wyobraźni kadry niedawnych zdarzeń do chwili, gdy zobaczyła, że z panną młodą jest źle.
Po zakończeniu rozmowy Monika, nie wdając się w szczegóły, przekazała matce, że musi iść do pensjonatu.
– Nie czekaj na mnie, to może długo potrwać – powiedziała, krążąc między sypialną a salonem. – Na weselu zdarzył się wypadek.
– Mam nadzieję, że Nela jest bezpieczna. – Iwona Kowalewska ściągnęła poły szlafroka.
– Z dziewczynami wszystko w porządku. – Monika włożyła sweter, zasunęła suwak dżinsów, przeczesała palcami rude loki. – Ty zostajesz – zwróciła się do Figi, która, wcześniej pogrążona w głębokim śnie, teraz siedziała w gotowości i uderzała ogonem o podłogę.
– Chodź. – Iwona dała znak suczce, a ta w odpowiedzi wskoczyła na kanapę i zwinęła się w kłębek. Kowalewska pogłaskała bok zwierzęcia.
– Idę. – Monika wzięła kluczyki do samochodu. – Pa!
Pięć minut później jej oczom ukazał się udekorowany i oświetlony budynek. Gniewosz zaparkowała auto w taki sposób, żeby nie utrudnić wyjazdu karetce, która stała na terenie posesji tuż przy werandzie, i ruszyła do pensjonatu. Idąc kamienną ścieżką, miała wrażenie déjà vu, tyle tylko, że wtedy było lato, a ofiarą zabójstwa padł turysta. Reszta się zgadzała. Była impreza, muzyka i tańce, uczestnicy mniej lub bardziej upojeni alkoholem. Gniewosz zerknęła w okna pomieszczenia przylegającego do kuchni. Przez niezasłonięte szyby zobaczyła Wesołowską w wieczorowej sukience, nieznajomego trzydziestokilkulatka, pewnie pana młodego, leżącą na podłodze kobietę i dwóch mężczyzn w czerwonych uniformach. Po wejściu do jadalni Monika stanęła obok Darii i w milczeniu obserwowała przebieg resuscytacji. Nie wiedziała, jak długo to trwało, ale gdy ratownik kolejny raz skontrolował widok na ekranie, wreszcie z jego ust padły słowa, na które wszyscy czekali:
– Dobra, mamy ją. Serce podjęło pracę.
– W takim razie nosze, do karetki i jazda. – Zachary wytarł nadgarstkiem pot z czoła.
– Doktorze, co z nią? – Cendrowski kucnął obok lekarza. – Co z moją żoną?
– Zabieramy ją do szpitala, trzeba na cito zbadać krew i mocz.
– Mogę z wami jechać?
– Nie ma miejsca dla dodatkowej osoby.
– Antek. – Daria chwyciła pana młodego za przedramię. – Daj im pracować.
– Łatwo ci mówić. – Cendrowski przycisnął dłonie do skroni. – To jakiś koszmar, nie wierzę, że to się dzieje naprawdę! Właśnie wzięliśmy ślub.
Do pomieszczenia wrócił ratownik i dwie minuty później Judyta znalazła się w ambulansie. Gniewosz wyszła z powrotem na zewnątrz, żeby zamienić kilka słów z Zacharym, ale nie zdążyła. Lekarz usiadł przy pacjentce, skontrolował parametry na monitorze, po czym wymamrotał przekleństwo i krzyknął:
– Migotanie komór! Defibrylacja!
Z pensjonatu wybiegł Cendrowski. Gniewosz zagrodziła mu drogę i nie pozwoliła podejść do otwartej karetki. Przez kolejne kilkadziesiąt minut, przy akompaniamencie szlochów i złorzeczeń męża pacjentki, ratownicy próbowali ocalić życie jego żonie. Monika z napięciem obserwowała, jak Urbaniak walczył jeszcze wtedy, gdy ekran bezlitośnie wskazywał, że panna młoda zmarła. Walczył, jakby wierzył, że ciągła linia drgnie i zmieni się w dające nadzieję zygzaki. Walczył do chwili, gdy kolega położył dłoń na jego barku i powiedział:
– Zach. To koniec.
Dopiero wtedy lekarz opuścił ręce i spojrzał na zegarek.
– Czas zgonu dwudziesta trzecia pięćdziesiąt osiem. – Odwrócił się do policjantki i pana młodego. – Bardzo mi przykro.
ROZDZIAŁ 2
Dwa tygodnie przed ślubem
Rano Monikę obudził odgłos nawoływania, któremu towarzyszyło radosne szczekanie. Policjantka wstała z łóżka i spojrzała przez szybę. Za ogrodzeniem spacerowała Nela, a przy niej kręciła się Figa, trącając dziewczynę nosem. Kornelia, odpowiadając na prośbę suczki, podniosła z ziemi patyk i rzuciła go wzdłuż ścieżki, zwierzę zaś pobiegło po zdobycz. Była połowa lutego, termometr pokazywał dodatnią temperaturę, słońce rozpuszczało zalegające od grudnia hałdy śniegu. Korony drzew nie miały jeszcze liści, więc światło bez przeszkód docierało do najniższych warstw lasu, sprawiając, że kwitły już przebiśniegi, zawilce oraz przylaszczki, barwiąc runo odcieniami bieli, żółci i fioletu. Przyroda budziła się z uśpienia. Dni były coraz dłuższe, noce krótsze, w powietrzu czuło się nadchodzącą wiosnę, na którą, po mroźnej, białej zimie, wszyscy mieszkańcy Pełni czekali z utęsknieniem.
Gniewosz, wpatrzona od kilku minut w widok za oknem, zadrżała z chłodu. Co prawda w domu rankiem nie było już tak zimno jak w okresie, gdy słupek rtęci opadał poniżej zera, ale i tak wciąż trzeba było zaczynać dzień od nagrzania pomieszczeń. Okna w wiekowym domu wymagały uszczelnienia, bez dwóch zdań, i policjantka zamierzała zająć się tym latem. Tymczasem włożyła na piżamę sweter, otworzyła drzwi sypialni i poszła do salonu. Kucnęła przed kominkiem, wsunęła do środka trochę wiórów i papieru, podpaliła. Potem dorzuciła polano. Poczekała, aż płomienie obejmą drewno, po czym ruszyła do kuchni, skąd dobiegały krzątanina i brzęk sztućców. Tam w piecu też buzował ogień. Pomieszczenie wypełniała przyjemna woń, wywołująca napływ śliny do ust, a matka nuciła pod nosem Hungry Eyes z filmu Dirty Dancing i szykowała śniadanie. Na widok córki zagaiła z uśmiechem:
– Dobrze, że wstałaś, Nela prosiła o naleśniki, kończę smażyć.
– Cześć, mamo. – Monika odwzajemniła uśmiech. – Jesteś z nami niecały miesiąc, a już nie wiem, jak sobie radziłyśmy bez twojej obecności.
– Nie żartuj, to nic takiego, przecież nie będę siedzieć z założonymi rękami. – Kowalewska wlała na patelnię ostatnią porcję ciasta. – Naprawdę wszystko już ze mną w porządku, czuję się świetnie.
Iwona zamieszkała z córką i wnuczką w Pełni po tym, jak została warunkowo zwolniona z więzienia w Grudziądzu. Trafiła tam na skutek działań zmierzających do ujawnienia przestępczej działalności męża gangstera. Zanim jednak doszło do rozprawy w sądzie penitencjarnym, kobieta złożyła zeznania obciążające byłego już małżonka, a Jerzy Kowalewski, w rewanżu, zlecił zabicie eksżony. W konsekwencji przed świętami Bożego Narodzenia, dzień przed opuszczeniem zakładu karnego, matka trafiła na blok operacyjny, pobita oraz kilkakrotnie pchnięta nożem przez osadzone z innej celi. Jeszcze niedawno leżała w szpitalu, podłączona przewodami do aparatów monitorujących życiowe parametry. Przy jej łóżku tkwił stojak z kroplówką, a lekarz zasugerował, żeby córka i wnuczka przygotowały się na najgorsze. Sina i opuchnięta, nie przypominała kobiety, która teraz krążyła między stołem a kuchenką. Patrząc na nią, tryskającą energią i radością, Gniewosz uznała za cud fakt, że matka zdołała umknąć śmierci spod kosy. Iwona przeżyła, a później odrzuciła sugestię prokuratora i nie zgodziła się na objęcie jej programem ochrony świadków, mimo że wkrótce czekało ją jeszcze składanie zeznań przed sądem podczas procesu.
– Co będzie, to będzie – powiedziała Hajdukowi, gdy poczuła się lepiej, i ujawniła nazwiska więźniarek, które ją zaatakowały. – Nie chcę reszty swojego życia spędzić w samotności, z dala od najbliższych, córki i wnuczki. Tylko one mi zostały na tym świecie.
Mimo nacisków urzędnika państwowego Kowalewska nie zmieniła zdania, więc kiedy lekarz zapowiedział wypis, Monika przygotowała dla matki trzecią sypialnię[3].
Tupot nóg w sieni przerwał policjantce rozmyślania. Po chwili do części mieszkalnej wbiegła Figa, kierując się do miski z karmą, za nią zaś weszła Kornelia, zadowolona i zarumieniona na twarzy.
– Jestem i umieram z głodu – oświadczyła, wciągając powietrze w nozdrza. – Poczekaj, babciu, umyję ręce i ci pomogę.
– Nie ma w czym. – Kowalewska wyjęła naczynia. – Bierzcie się do jedzenia, bo zaraz musicie wychodzić. – Postawiła na blacie talerz z naleśnikami, słoik z dżemem i pojemnik ze śmietaną.
– W takim razie zaparzę herbatę. – Nela sięgnęła po dzbanek, puszkę z suszem i kubki.
Kilka minut później usiadły we trzy do stołu. Jadły, słuchając radia, gawędząc o błahostkach i planując wieczorny posiłek.
– Zróbcie mi listę, po pracy kupię wszystko, co potrzebne, i przywiozę samochodem – powiedziała policjantka. – Mamo, niech ci nie przyjdzie do głowy iść na piechotę do miasteczka i potem dźwigać siatki. Lekarz mówił, że masz się oszczędzać, poza tym jest ślisko.
– Pojadę z panem Dobrzyńskim – odparła Iwona. – Ma coś do załatwienia w ratuszu i pytał, czy nie chcę z nim się zabrać.
– No, to świetnie. – Monika nasmarowała kolejny placek.
– Przy okazji zapiszę się do biblioteki w domu kultury i pokręcę się po rynku.
– A ja po szkole przejdę się z Elizą po sklepach, może znajdę coś na urodziny Kacpra. Co prawda są dopiero za trzy tygodnie, ale czas tak szybko leci.
Kornelia, zaproszona na całonocną imprezę przez swojego chłopaka, nie mogła się doczekać wyjścia. Monika zawiesiła na niej spojrzenie. Minęło prawie półtora roku od momentu, gdy zamieszkały w Pełni, i córka przez ten czas dorosła. Niedługo kończyła siedemnaście lat, była odpowiedzialna i godna zaufania, dzięki nauce w technikum gastronomicznym rozwinęła wcześniejsze i nabyła kolejne umiejętności, Monika mogła jej powierzyć w razie potrzeby prowadzenie domu. Przeprowadzka, nowi przyjaciele i spokój sprawiły, że Kornelia uporała się ze wspomnieniami tragicznych zdarzeń: maltretowania matki przez ojca oraz tamtego wieczoru, gdy Monika w obronie własnej postrzeliła męża. Nela odzyskała radość życia i potrafiła przeistaczać się w małą, rozbawioną dziewczynkę, na przykład wtedy, gdy spędzała czas z Elizą Dobrzyńską. W takich chwilach zaśmiewała się do łez z czegoś, co szeptały sobie do ucha, albo robiła miny do obiektywu aparatu, pstrykając selfie. Nie była również przewrażliwiona na punkcie wyglądu. Akceptowała kręcone rude włosy, średni wzrost i zmiany, które zachodziły w jej ciele w wyniku dojrzewania. Nie poświęcała krągłościom więcej czasu, niż to było konieczne, przedkładając rozwijanie pasji i kontakty z przyjaciółmi nad rozważania o obwodzie bioder lub biustu.
Dobrzyński wstał z łóżka, kiedy Eliza zbiegała po schodach. Wkrótce usłyszał brzęk naczyń oraz szum czajnika, znak, że jedynaczka szykuje śniadanie, więc włożył bluzę i dżinsy, wzięcie prysznica zostawiając na później. Na dole, w salonie połączonym z kuchnią, kręciły się Portos i Lola, które na widok Michała zamachały ogonami, po czym ruszyły w stronę wyjścia. Rozległo się miauknięcie i z fotela zeskoczyła Blanka.
– Cześć, córeczko. – Dobrzyński objął Elizę i pocałował ją w czoło. – Masz podwózkę do szkoły?
– Cześć, tato. – Dziewczyna wyjęła z lodówki masło, ser oraz wędlinę. – Jak zwykle. Jadę z Nelą i jej mamą. – Położyła na desce bochenek chleba i sięgnęła po nóż.
– W takim razie idę z psami. Wrócę, zanim wyjdziesz.
– Jeśli nie zdążysz, zostawię ci jedzenie na stole.
– Zdążę.
Czworonogi wróciły od drzwi i zaczęły się domagać pieszczot. Dobrzyński podrapał je za uszami, następnie włożył kurtkę oraz buty i wypuścił zwierzęta na podwórze. Wyszedł główną furtką, potem skręcił w lewo, na drogę prowadzącą do jeziora. Szedł wolno, omijając kałuże i częściowo roztopione zaspy śniegu, w przeciwieństwie do Loli i Portosa, które biegły przed siebie, pełne psiej radości, mokre i ubłocone. Dotarłszy z nimi do pomostu, Dobrzyński zlustrował okolicę. Na niebie już świeciło słońce, swym blaskiem łagodząc szarość pozimowego pejzażu. Na skraju lasu zakwitły wczesnowiosenne kwiaty, do uszu dobiegał śpiew bogatek. Właśnie w powietrze wzbiły się bieliki, by zaprezentować swój taniec godowy; samica obróciła się na grzbiet i połączyła z samcem szponami, następnie oba ptaki złożyły skrzydła i zaczęły opadać ku ziemi. Michał obserwował je do momentu, gdy nagle się rozdzieliły i odleciały w różnych kierunkach. Wtedy popatrzył na wodę i odetchnął wilgotnym powietrzem. Wiosna nadchodziła wielkimi krokami, czuł jej zapach i za nią tęsknił.
Dobrzyński stał przez kilka minut na brzegu jeziora, układając w myślach plan dnia, po czym gwizdnął na psy, zajęte obwąchiwaniem krzewów i wciskaniem nosa w podłoże.
– Wracamy – zdecydował. – Pora na śniadanie.
Przed bramą spotkał córkę, która z plecakiem zarzuconym na ramię kierowała kroki w stronę duktu biegnącego przez las do rynku w Pełni. Kilkaset metrów dalej, po lewej stronie, tuż przy odnodze prowadzącej do posesji Moniki Gniewosz, Eliza miała dołączyć do przyjaciółki oraz jej matki.
– Dobrego dnia, córciu – powiedział Michał, omiatając dziewczynę uważnym spojrzeniem. – Kurtka zapięta, szalik jest... A gdzie czapka?
– Oj, tato... – jęknęła nastolatka. – Lecę, bo będą na mnie czekać.
– Włóż chociaż kaptur – polecił, choć wiedział, że jak tylko się rozstaną, ona i tak zrobi swoje.
Odprowadził Elizę wzrokiem i wpuścił psy na podwórze. W domu sypnął im karmy do misek, potem wziął prysznic i usiadł do śniadania. Jedząc kanapkę z domowym twarogiem, postanowił spędzić przedpołudnie w warsztacie, który kilka lat temu urządził sobie w stodole, by poza sezonem zajmować się naprawą oraz odnawianiem mebli. Jeszcze miesiąc, dwa i będzie miał znacznie mniej czasu na swoją pasję, bowiem od Wielkanocy zacznie się ruch turystyczny i przyjadą letnicy. Dlatego chciał wykorzystać czas przedwiośnia i przywrócić blask dwóm fotelom, komodzie i szafkom, które przywieźli mu mieszkańcy Pełni. Później zamierzał zająć się renowacją wyposażenia domu Moniki. Jesienią, gdy Gniewosz kupiła dom Tarczykiewiczów, obejrzał znajdujące się tam wiekowe sprzęty i zanotował, że niektóre z nich wymagają odświeżenia, po to, by jeszcze przez lata służyć nowej właścicielce. Popijając kawę, Michał zrobił listę potrzebnych sprawunków i wysłał SMS-a do pani Iwony z potwierdzeniem godziny, o której będzie jechać do miasteczka. Miał również zamiar wpaść na cmentarz na wzgórzu i położyć kwiaty na grobie żony. Gabrysia nie żyła od kilku lat, a on wreszcie poczuł, że znów może kochać. W sercu Dobrzyńskiego kiełkowała miłość do Moniki. Nie miał pojęcia, co zrobić z tym uczuciem.
– Mamo? – Głos córki przywołał Gniewosz do rzeczywistości. – Słyszałaś, co mówiłam do ciebie?
– Mhm. – Policjantka przełknęła ostatni kęs naleśnika. – Po szkole idziesz do sklepu kupić sukienkę.
– Jeśli trafię na coś sensownego. – Kornelia dopiła herbatę. – Musimy wychodzić, Eliza wysłała mi SMS-a, że czeka przy drodze.
– Jasne, już się zbieramy.
Dziesięć minut później jechały terenówką w stronę rynku. Nastolatki, siedząc na tylnej kanapie, pokazywały sobie coś w komórkach i omawiały kryteria niezbędne do zaliczenia zajęć praktycznych w drugim semestrze. Monika początkowo słuchała ich rozmowy, ale później znów odbiegła myślami do decyzji Iwony, by zrezygnować z programu ochrony świadków. Jako policjantka Gniewosz nie miała przekonania, że to słuszny wybór, jako matka i córka rozumiała argumentację rodzicielki; sama w takiej sytuacji postąpiłaby podobnie, za nic w świecie nie rozstałaby się z bliskimi osobami na nie wiadomo jak długo. Wojtek, jej były mąż, oraz Jerzy Kowalewski siedzieli za kratami. Ten drugi miał niebawem stanąć przed obliczem wymiaru sprawiedliwości już nie tylko pod zarzutem kierowania grupą przestępczą zajmującą się między innymi handlem narkotykami i sutenerstwem, ale również pod zarzutem zlecenia zabójstwa Iwony. Na procesie miała zeznawać matka; musiała powtórzyć przed sądem to, co ujawniła prokuratorowi. Monika chciała wierzyć, że koszmar, który ufundowali im obaj mężczyźni, wreszcie się skończył i już nikt nie będzie żadnej z nich nękać.
Samochód podskoczył na wybojach, więc Gniewosz zwolniła i powiodła wzrokiem po okolicy. Blade słońce ogrzewało zmarzniętą ziemię, zaczynały pylić kwiaty leszczyny, biel przebiśniegów jaśniała na tle ciemnego podłoża. Między drzewami śmignęła wiewiórka, przez drogę przebiegł zając. Kiedy Gniewosz uchyliła okno, jej twarz owiał chłód, ale do uszu dobiegł świergot ptaków. W takich chwilach jak ta serce policjantki zalewało uczucie wdzięczności za zmiany, które nastąpiły w jej codzienności, za to, że mogła żyć bez pośpiechu, z dala od zgiełku, w otoczeniu natury. Tutaj, inaczej niż w wielkim mieście, Monika nie utyskiwała na pogodę, nie miało dla niej znaczenia, czy panuje upał, czy trzeba pokonywać zaspy śniegu, czy też, jak teraz, czekać, aż stopnieje szarobura breja i drzewa się zazielenią. Liczyło się to, że mogła spokojnie spać i oddychać, spacerować brzegiem jeziora albo pić herbatę w pensjonacie u Michała, oraz to, że miała blisko siebie rodzinę i przyjaciół.
Las się przerzedził, zamajaczyły pierwsze zabudowania. Dukt przeszedł w drogę asfaltową i wkrótce Gniewosz wjechała na rynek w Pełni.
– Wysiadka – rzuciła do Kornelii i Elizy, hamując w okolicy fontanny, a kiedy nastolatki otworzyły drzwi, dodała: – Jeśli będziecie chciały zabrać się ze mną po południu, dajcie znać.
– Okej, mamo. Na razie.
– Do widzenia.
– Do widzenia. – Monika oparła przedramiona na kierownicy i patrzyła na dziewczyny do momentu, gdy skręciły w lewo, w ulicę prowadzącą do szkoły. Wtedy wycofała terenówkę i skierowała się w stronę komisariatu.
PRZYPISY