Niebo w jeżynach - Kramberger Nataša - ebook + książka

Niebo w jeżynach ebook

Kramberger Nataša

4,0

Opis

Losy postaci w debiutanckiej powieści słoweńskiej autorki mienią się jak szkiełka w kalejdoskopie, z którym nie rozstaje się główna bohaterka – Jana. Losy te można przyrównać także do rzek – tych, które płyną przez słoweński Kras, skąd pochodzi Jana, i przez włoskie krajobrazy z dzieciństwa jej protagonisty Bepiego, a także przez Amsterdam, gdzie większość historii – dopływów narracji – splata się w jeden nurt. Eksperymentalna, a zarazem niezwykle sensualna i bliska społecznego krwiobiegu narracja książki Kramberger, która słusznie została uhonorowana Nagrodą Literacką Unii Europejskiej, porywa czytelnika jak prąd wodny i zaczarowuje go jak dziecko wpatrzone we wzory układające się z refrenicznych drobin narracji. „Powieść w opowiadaniach” chce się czytać raz, drugi, trzeci. I jeszcze. I jeszcze. 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 275

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,0 (1 ocena)
0
1
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Korzeniom

Malnie i Lenartowi,

mamie i Primožowi

ed a Daniele

z miłością

Zamiast roweru kupiła jabłka.

Trzy kilo, dwanaście sztuk, straganiarka zanosiła się śmiechem, jej peleryna też.

– Gdy pada, smakują jeszcze bardziej.

W Amsterdamie o trzeciej krople spływały po świecie i po pelerynie.

Kałuże rosły na mostach i na targowisku.

Wzdłuż kanału złodzieje upłynniali rowery.

– Bike, bike.

Zamiast roweru kupiła jabłka.

.

Jej pradziadek był wiejskim muzykantem i grał na rogu na chrzcinach i pogrzebach.

Jej dziadek był grabarzem, a wcześniej inkasował opłaty telewizyjne. Tym, co nie płacili albo nie chcieli oglądać, pieczętował telewizory taśmą klejącą i woskiem.

Mama pisała mowy pogrzebowe. I czytała, ubrana raz w czarną bluzkę, innym razem w czarne buty.

Nie wiedziała już, gdzie uciec wzrokiem, gdy podjechał autobus i otworzyły się drzwi. Rzuciła plecak i torbę, i mama powiedziała:

– Pieniądze masz?

Zamiast przytaknąć, pomyślała, że zaraz powinien zakwitnąć bez. Potem pojawił się Lojz i wszystko popsuł. Spytał, czy mają w domu kieliszek czegoś mocniejszego, mama powiedziała, żeby zaczekał, a ona patrzyła na bez, na brzozy i na skarpę, i na ciągnącą się szosę, a potem Fanika wydarła się na Lojza:

– Czego sępisz, dziadu,

a potem kierowca się wkurzył, ryknął odjazd, do licha, a ona w ogóle jeszcze nie wsiadła, w ogóle nie powiedziała mamie, że pieniędzy jej wystarczy, w ogóle jeszcze nie.

I jeszcze.

I jeszcze.

I było jak zawsze.

...

...

Najważniejsze, zdążyła powiedzieć mama, żebyś zawsze miała przy sobie kalejdoskop.

.

Zamiast roweru kupiła jabłka. Trzy kilo, dwanaście sztuk, straganiarka zanosiła się śmiechem. Jej peleryna też. W Amsterdamie lało, deszcz padał jak najęty, i powiedziała:

– Skąd ma pani te golden delicious?

Wszyscy się pochowali, ależ lunęło, woda oblewała Amsterdam, dawno by popłynął, gdyby nie był z kamienia, kobieta potakiwała, nie znała angielskiego, tylko niderlandzki, i też już przemokła, przepraszam, powiedziała, nie rozumiem.

Potem wręczyła jej dzwonek od roweru, nie miała pojęcia dlaczego, w sumie nieważne, och, ależ lunęło, i poszła.

Stała tak na deszczu z jabłkami i dzwonkiem w ręce, patrzyła na mokry most, na którego końcu mężczyzna sprzedawał jedną rybę.

Żywą, żywą.

Z wąsami i białym brzuchem.

.

Gdy wchodzi się górami Pacaraima na szczyt Ayanganna, mija się rzekę Potaro, dopływ Essequibo. Wcześniej tworzy ona wodospady Kaieteur, a przy wodospadach Tumatumarum nanosi sporo złota i diamentów. Przy wodospadach Tumatumarum mężczyźni, kobiety i dzieci wypłukują złoto i diamenty, i czasem zdarza się, że w dole rzeki Potaro, wśród mułu i złota, okrążają ich święte ryby, z wąsami i białymi brzuchami.

– Wszystko dobrze, señor?

Gdybyś chciał wejść na górę Guosongmucha w kantonie Zadoi w autonomicznej prefekturze Yinghu w Qinghai, możesz się natknąć na rzekę Zajaqu, która zmienia się w rzekę Lancang Jiang, nazywaną także Dza Chu. Ta skalna struga przecina prowincję Junnan, co znaczy na południe od chmur, gdzie przybiera nazwę Mekong. Raz rybacy wyłowili z niej ogromnego potwora rzecznego z wąsami i białym brzuchem, zjedli go, a ponieważ miał cudowną moc, przedłużył ich życie i obdarzył szczęściem. Żaden z rybaków nie wiedział, skąd wypływa rzeka Mekong, którą nazywali świętą rzeką, ponieważ rzeka Mekong, która przecina prowincję na południe od chmur, a wcześniej Tybet, a jeszcze wcześniej prowincję Qinghai, ma swoje źródło w górach, odległych, wysokich i pokrytych wiecznym śniegiem. Tak więc przez długi czas nikt nie wiedział, skąd wypływa święta rzeka i jak się nazywa na samym początku. Dopiero niedawno, całkiem niedawno, podróżnicy, którzy wyśledzili trasy orłów i uszli cało przed lawinami, dotarli do źródła i stwierdzili bez żadnej wątpliwości, że rzeka Mekong nazywa się Zajaqu i wypływa z góry Guosongmucha, której szczyt sięga chmur.

– Wszystko dobrze, señor?

W świętej rzece Urubamba, płynącej u stóp świętej góry Machu Picchu, podczas ulewy nikt nie łowi, ponieważ rzeka jest potężna, nurt mocny, a duchy Inków zabierają ryby dla siebie i dla swoich synów, wyciągają je z dzikich wirów i zanoszą pod ziemię i do nieba. Ktokolwiek zarzuciłby wtedy spławik, zostałby wciągnięty wraz z nim, święta rzeka Urubamba porwałaby go do stóp świętej góry Machu Picchu, a duchy Inków zaniosłyby go pod ziemię lub do nieba. Nie widział wiru pod nogami, nie słyszał dudniącego deszczu, i nie wiedział, gdzie uciec wzrokiem, gdy starsza kobieta potrząsała nim, aż wywracało mu żołądek:

– Wszystko dobrze, señor?

Potem wyprostowała się i wyglądała jak gołębica, potrząsnęła głową jak gołębica i dwa długie czarne warkocze okręciła jak gołębica wokół palca, i wsunęła pod kapelusz. I poszła.

– Jedz, señor, jedz.

Staruszka dbała o niego, obierała gorące ziemniaki i kładła mu na talerzu, była też druga staruszka, która opatrywała jego nogę, i jeszcze trzecia, która pilnowała jego wędki, jakby ta była czarodziejska, jakby.

Jakby.

Jakby.

I tak do wyjazdu.

...

...

Warto trzymać ze staruszkami znad rzeki, pomyślał wtedy, wszystkie się tu znają.

.

W Amsterdamie o trzeciej stała z jabłkami i dzwonkiem w ręce, patrzyła na mokry most, na którego końcu mężczyzna sprzedawał żywą rybę z wąsami i białym brzuchem.

– Och, proszę pana. Po ile ryba?

– Och, proszę pani. Po ile były te jabłka?

– Och, ..., cały majątek za kilo.

– Och, ..., za cztery jabłka?

Och, powiedziała, możemy bawić się w matematykę, proszę pana, rozwiązywać łamigłówki czy liczyć na palcach, możemy też stać i nic nie mówić, póki nie przestanie padać, ale jeśli wypuścimy pana rybę teraz, gdy świat jest taki wodnisty, mogłaby nam popłynąć do nieba.

Och, przepraszam panią, rozumiem, pardon, powiedział mężczyzna. Są smaczne?

– Gdy pada, smakują jeszcze bardziej. Dlaczego jeszcze żyje?

– W sensie ryba?

Biała, z wąsami i ogonem w zygzak, jeśli oglądać ją w odpowiednim momencie i przez kalejdoskop, powiedziała:

– To co teraz?

CZĘŚĆ PIERWSZA

Po południu

słońce nadal rzucało ukośne promienie na kościół, a zegar pokazywał dziesięć po drugiej. Spóźniał się o dziesięć minut, ten zegar na dzwonnicy, a one bawiły się przy wiejskim potoku, właściwie ścieku, pod mostem, który kiedyś prawie porwała powódź i dwa dni był zamknięty. Babcia do dzisiaj ma zawroty głowy, kiedy na niego wchodzi, bo wtedy woda poniosła ją od kościoła do kaplicy i porwała jej lewy but.

Po południu słońce nadal rzucało promienie na głazy na brzegu potoku i podrzucane do góry algi skwierczały. A one stały nad wodą i ta pierwsza powiedziała: to co teraz, a druga: nie martw się, ja się na tym znam.

Były śmieszną kombinacją, obie z 1a. Czasem przychodziły nad potok. Pierwsza lekko niedowidziała, nosiła debilne czerwone okulary na debilnym sznureczku, który według zapewnień optyka jest niezwykle praktyczny dla małych dzieci i nie przeszkadza w zabawie. Druga była małą kościelną myszą, która bardzo chciała zostać ministrantką, ale jej nie przyjęli, bo dziewczyn nie przyjmują.

Po południu poszły nad potok i gdy rzucały algami, mysz spytała: słuchaj, właściwie czemu nie jesteś ochrzczona? Jezu, co za pytanie, powiedziała okularnica, nie jestem i tyle (no bo jak wytłumaczyć koleżance, że jej mama brała udział w sztafecie Tity i z brygadą kładła wodociąg w Benedykcie, a ojciec to już w ogóle, wynawca teorii gwałtu religijnego, jak nazywał chrzczenie dwumiesięcznego dziecka). Czyli nie masz ani taty, ani mamy, nie odpuszczała chrześcijanka, mocą chrztu otrzymujemy Marię Matkę Świętą i Boga Ojca. Moja mama też ma na imię Maria, powiedziała okularnica, a mysz kościelna trzepnęła ją w nos. Ty faktycznie nic nie kumasz, nawet imienia nie masz, ciapo, każdy człowiek na ziemi dostaje od Boga imię na chrzcie świętym. I ta pierwsza powiedziała: to co teraz, a ta druga: nie martw się, ja się na tym znam. Dziesięć po drugiej czasu kościelnego mysz kościelna zawołała: w imię Ojca i Syna i Ducha Świętego nadaję ci imię boże święta Jana. Chlusnęła jej na głowę wodą z połowy potoku, tak że włosy świętej Jany jeszcze trzy dni śmierdziały ściekami. Ziemia otrzymała nowe dziecko boże, a słońce niezmiennie rzucało ukośne promienie. Nie chcę być świętą Janą, powiedziało dziecko. Jak masz dwa miesiące, też nikt cię nie pyta, kim chciałabyś być, powiedziała ta, która się na tym znała. Zresztą nieważne, imię to szczegół.

Wieczorem, gdy słońce zaszło, zegar na dzwonnicy wciąż pokazywał dziesięć po drugiej. Święta Jana siedziała nad szaradami i myślała sobie: holender, ta biedaczka faktycznie padła ofiarą gwałtu religijnego.

Dwa dni później, dziesięć po drugiej, ze względów czysto formalnych zapisała się na religię. Mama Maria była w takim szoku, że Bóg prawie powołał ją do siebie.

Popołudniami

zawsze przynosiła z pracy menażki z obiadem i mała zawsze czekała już w domu. Menażki były trzy; dzisiaj było purée ziemniaczane z potrawką z kurczaka. Każdemu nauczycielowi przysługiwał szkolny obiad i wszyscy brali jedzenie dla całej rodziny. Mogli jeść w stołówce szkolnej albo zabrać do domu. W stołówce zawsze śmierdziało rozgotowanym makaronem i nóżkami wieprzowymi, a stara kucharka zawsze nakładała jej trzy razy za dużo: weź, weź, dla małego, musi rosnąć.

Stała na środku kuchni, z menażek z obiadem unosiła się para. Para unosiła się też z zastavy 101 stojącej pod oknem, z otwartego bagażnika wciąż wystawała nowa pralka, a czterech mężczyzn dyskutowało głośno obok samochodu. Świece, powiedział woźny, silnik, powiedział wuefista, chłodnica, powiedział Roškarič. Postawiła menażki na kuchenkę, przeklinając w myślach przepalone świece i silnik, który Bóg-jeden-wie-czemu nie chciał zapalić. Wyszła na balkon po wodę mineralną, z lodówki wyjęła wino i zaniosła mężczyznom szprycer.

– Hinko!

Od strony szkoły dochodziło wołanie starej kucharki: Hiiiinko!, leniu zapijaczony, chodź no mi wymienić butlę gazową. Woźny wziął szklankę ze szprycerem i wychylił ją, ufff, za dużo wody, pochylił się nad silnikiem i pociągnął papierosa, taaaa..., świece/silnik/chłodnica pewnikiem, potem wyprostował się, strząsnął szklankę w krzaki, tak że wypadły z niej ostatnie krople wody i wina, wypuścił dym i machnął ręką w stronę kucharki, czego się drzesz! Idę, idę. Potem podał jej szklankę, by zrobiła jeszcze jeden szprycer, więcej wina, mniej wody, pozostali trzej wyciągali tymczasem z bagażnika pralkę. Na granicy nie było kontroli, tak jak zostało umowione z Drejčem. Gdyby zaraz za przejściem nie zaczęło dymić, poszłoby jak z płatka. I tak dobrze, że od granicy austriackiej było po spadzie. Kawałek zjechali na luzie, kawałek pociągnęli, pchać musieli tylko na ostatnie wzniesienie.

Pralka błyszczała na trawniku przed blokiem, sąsiad był podekscytowany. Żona urodziła bliźniaki, a teraz mają nową pralkę, z Austrii, przerzucili ją zastavą dzięki znajomości na przejściu. Przywieźli też proszek do prania, dwudziestokilowe opakowanie, i litr zmiękczacza. Na zdrowie, wykrzykiwał, za kolegów!

Nalała im drugą kolejkę – zapasowe świece są pod siedzeniem. Hinko! – stara kucharka znowu ryknęła spod szkoły:

– Dziadu jeden, jak natychmiast nie przyjdziesz, wsadzę ci tę butlę w mordę!

Woźny tym razem się nie przejął, wymienił świece, dolał wody, oleju, po czym włączył silnik. Machnął pustą szklanką, no, przecież mówiłem, że świece, po czym położył się na trawie i zapalił papierosa. Zostawił włączony silnik, żeby trochę popracował. Przed blokiem zebrała się tymczasem cała wspólnota mieszkaniowa, pralka błyszczała jak czysta bielizna i każdy się dziwił, że weszła do bagażnika stojedynki.

– Przywiązałem ją tylko jednym sznurkiem. Kurde ...

Pozbierała puste szklanki i weszła do domu. Menażki z purée zdążyły ostygnąć, a mieszkanie pełne było potrawki z kurczaka. Spojrzała na zegarek: trzeba odebrać małego od matki, przynajmniej-auto-odpaliło. Odkręciła gaz na kuchence, ustawiła najmniejszy płomień, żeby purée się nie przypaliło. Mimowolnie poprawiła włosy, wpięła w nie dwie spinki niebieskiego koloru. Naszykowała talerze: trzy, mała nie je. Mała ma obiady w szkole, z dziećmi, po lekcjach. Powinna już być w domu: poszłam do sklepu kupić mały zeszyt w kratkę, a potem poszłam z Natalią i Simoną na religię.

...

Poszłam do sklepu kupić mały zeszyt w kratkę.

A potem poszłam z Natalią i Simoną na religię.

Na religię.

Re-li-gię.

Zegar na dzwonnicy pokazywał dziesięć po drugiej, przed blokiem wspólnota mieszkaniowa bawiła się w najlepsze, mała położyła na stole kartkę z informacją, że poszła z Natalią i Simoną na religię.

Ksiądz

proboszcz był bardzo młody. Gdy staremu się zmarło, babcia zaprowadziła ją do kościoła, gdzie wszyscy kropili nieboszczyka gałązkami maczanymi w misie z wodą. Babcia powiedziała, że to święta woda, bo została poświęcona, a gałązki są z drzewa oliwnego, które rośnie nad morzem. Wszyscy modlili się za nieboszczyka, parę staruszek płakało. Potem ministranci wnieśli naczynie, z którego leciał dym, i po kościele rozszedł się smród. Babcia przeżegnała się, jedna staruszka zemdlała.

Młody proboszcz nosił czarną sutannę, a na niej drewniany krzyż na łańcuszku. Stał w drzwiach plebanii i sprawdzał, czy wszyscy ubrali kapcie. Holender, nie miała, Natalia i Simona nic jej nie powiedziały.

– Czemu zostawiłaś torbę w domu, miałaś wziąć.

– Księże proboszczu, a ona nie ma kapci.

– Księże proboszczu, niech jej ksiądz powie, że teraz musi iść do sali na bosaka.

– Księże proboszczu, niech ksiądz zobaczy, mam nowe kolczyki.

Mysz kościelna stanęła przed proboszczem i wspięła się na palce. W sobotę przekłuli jej uszy w Mariborze i teraz były zaropiałe, ale to zniknie za dwa tygodnie. Kolczyki były małe i okrągłe, w środku miały brylant. Nie prawdziwy, podróbka, jak w filmach.

– Księże proboszczu, a ona nie jest ochrzczona.

Ściągnęła buty i szła dalej boso. Omal nie powiedziała: dzień dobry, ale w ostatniej chwili podsłuchała, jak przywitała się Simona. Na podłodze było pełno błota, bo wczoraj padał deszcz, w skarpetce miała dziurę. W rękach trzymała zeszyt w kratkę. Stanęła obok myszy kościelnej i spojrzała na proboszcza, który był dość młody i miał na szyi łańcuszek z krzyżem. Kiwnął głową i uśmiechnął się do niej. Odruchowo dygnęła, zginając lekko kolana, i powtórzyła za innymi:

– Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus.

Proszę pani,

powiedziała do mnie, niech pani uważa, żeby pani nie przytrafiło się to, co mojej siostrze, gdy umarł jej mąż, zapomniała wybrać z banku pieniądze, a pół roku potem wzięli jej wszystko, dwadzieścia lat emerytury miał na koncie i wszystko przepadło, niech pani uważa, a, tylko ten pani pił, tacy to wszystko roztrwonią, powiedziała do mnie, jeszcze ręki mi nie podała, a w ogóle to miałam w rękach ikebanę, czternaście żółtych gerber, i rozpłakałam się na tym grobie po pijacku ...

Stała w osłupieniu na środku kuchni i tylko podawała chusteczki, a potem rolkę papieru toaletowego. Opierała się o kuchenkę, a wdowa ubrana na czarno płakała, chlipała, łkała, zanosiła się, gadała, gadała, pochylała się nad jej stołem, nad wypracowaniami szkolnymi, które napisali dziś piątoklasiści, nad kartkówkami i nad pismem nauczycielskich związków zawodowych, pani Mario, pani Mario, niech pani mi nie ma za złe, ale ja się chyba powieszę.

Gdy usłyszała pukanie i dzwonek, była w samym staniku, zmieniała worek w odkurzaczu, fartuch z logo młodzieżowej akcji robotniczej był zatknięty za kaloryfer. Przepraszam, powiedziała, sprzątam.

Wdowa przyglądała jej się, przyciskając do ust czarną chusteczkę, z oczu płynęły jej łzy. Pani Mario, ja się chyba powieszę.

Była wychowawczynią jej syna, ósma klasa, jej pierwsze wychowawstwo, mały miał dwóję z matematyki, wyróżniający z wuefu i chciał zostać policjantem, pani Mario, pani Mario, zupełnie sami zostaliśmy, zostawił mi na głowie całe gospodarstwo, trzydzieści jałówek, pięćdziesiąt świń, ja się chyba ... Pani Mario, niech mi pani nie ma za złe.

Powiedziała: niech pani się nie wygłupia, zrobiła jej kawę po turecku, usiadła obok. Kobieta musiała być jeszcze młoda, miała niewiarygodnie niebieskie i strasznie strasznie głębokie oczy, zebrała wypracowania, żeby atrament nie rozmazał się jeszcze bardziej, dwie kupki chusteczek wrzuciła do kosza, powiedziała:

– Wyrazy współczucia.

Fusy w filiżance powoli opadały, siedziały w milczeniu, wdowa gapiła się w pustkę i pochlipywała z krótkimi przerwami, powiedziała: dziękuję za kawę, naprawdę pomogła, potem przypomniała sobie, że musi kupić w sklepie stuwatową żarówkę.

– Cała skarpa się śmieje, zamiast w czymś pomóc. Czemu się godziłam na te jego wieczorne wycieczki do gospody, a w ogóle to nieprawda, że był pijakiem, pani Mario, samiuśki postawił na nogi gospodarstwo i małego tak bardzo kochał, nowy traktor na niego zapisał, wiedział, jak sprawić mu radość, a on mi tu przynosi pałę z matematyki, i to w drugim półroczu ...

Nie mogła być dużo po trzydziestce, nie, nie, musiała być w jej wieku, o ile nie młodsza (Jezu, syn już w ósmej klasie), oczy miała tak niebieskie, strasznie strasznie głębokie, i gdyby nie płakała, jej twarz byłaby urzekająco piękna. Powiedziała: niech pani jeszcze kiedyś zajdzie, to porozmawiamy, i niech się pani nie martwi tą matematyką, mały jest bystry. Kobieta wstała i odwróciła się w kierunku dużego pokoju, popatrzyła na półki z książkami i prawie niesłyszalnie powiedziała:

– Pani Mario, niech mi pani nie ma za złe, czy mogłabym ... pożyczyć jakąś książkę. Kiedyś czytałam ... a teraz nocami i tak jestem ... sama.

Na korytarzu wciąż stał rozmontowany odkurzacz, wokół niego leżały worki, jeden pusty, drugi wypchany kurzem. Za kaloryfer wetknięty był fartuch z logo młodzieżowej akcji robotniczej, a zegar na dzwonnicy wskazywał dziesięć po drugiej. Obie nie wiedziały, co powiedzieć, ale nie czuły się zakłopotane, spojrzały na siebie na pożegnanie, na korytarzu panowała cisza, ..., gdy nagle trzasnęło na klatce schodowej i drzwi do mieszkania gwałtownie się otwarły:

– Mamo, mamo, proboszczowi ukradli anioła z ołtarza.

Przedpołudniami

raz na dwa tygodnie wyprawiała się do samu i na pocztę. Wkładała skórzane buty i niebieski kostium, na głowie wiązała chustkę. Do skórzanej torebki chowała skórzaną portmonetkę i rachunki, za prąd, za wodę, za telewizję, i jedną płócienną chusteczkę. Od trzech miesięcy pakowała też okulary do czytania. Na wszelki wypadek.

– Pep, wychodzę. Pep!

Weszła do komórki po koszyk, na jego dnie ułożyła bawełnianą serwetkę, na niej torebkę. Przejrzała się w lustrze, jeden kosmyk opadł jej na czoło, wciąż czarny jak wrona. Odgarnęła go odruchowo i przytrzymała dwiema spinkami niebieskiego koloru. Chusteczką otarła twarz, Jezu-drogi-ależ-się-pocę. Chwyciła koszyk z torebką i wyszła.

– Pep, słyszysz, ja wychodzę!

Zamknęła drzwi i włożyła klucz pod asparagus. Powoli schodziła po schodach, trzymając się poręczy, za nią maszerowała gromadka dziewięciu kotów, jedna kotka wczoraj się okociła, Bóg-jeden-wie-gdzie-je-ukryła, pewnie gdzieś nad chlewem.

– O,

krzyknął Pep, z gruszki, ze śliwy, z traktora albo lipy, Bóg-jeden-wie-skąd,

– Co, już idziesz?

Droga prowadząca w dół nie była wyasfaltowana, a piasek spłukała burza. Schodziła ze stromego wzniesienia, przechodziła obok chlewu, obok lipy i obok orzecha, przy gnojowisku stał Pep.

– Co się drzesz, czarcie, i tak cię nie widać.

Potem uśmiechnęła się do niego, a on odwzajemnił uśmiech. Wokół lipy latały chrabąszcze, kury grzebały w gnoju. Jeden z kotów szedł za nią i teraz zatrzymał się na słońcu. Pep na pożegnanie dotknął palcem wskazującym i serdecznym prawej brwi. Na głowie miał płócienną czapkę roboczą, a w zmarszczkach mimicznych wokół oczu zebrały mu się kropelki potu. Szła po wyrobionej drodze żwirowej, powoli, z koszykiem w ręce.

Słońce świeciło na stodołę i drogę żwirową, na zakręcie zaczął się asfalt. Kot odwrócił się i ruszył z powrotem w stronę domu, wokół lipy brzęczały chrabąszcze. Ręce oparł na drążku wideł. Patrzył, jak idzie w modnym kostiumie od zakrętu do wierzby, obok kaplicy, do transformatora. Jeszcze jeden zakręt i znikła za polem kukurydzy.

Pochwalony,

powiedziała, w małym urzędzie unosiła się woń wilgoci i papieru, więc od razu zaczęła kichać, apsik, Boże dopomóż, apsik, na zdrowie, w okienku stara, gruba urzędniczka powoli przybijała stemple, w kolejce czekali Mima od Kranerów i dwójka od Štefaničów, na stojaku stały kartki wielkanocne, nowe. Co roku te same, zajączki, jajka i złoty napis „Błogosławionych świąt Wielkiej Nocy”, w ubiegłym roku po raz pierwszy dostali takie z muzyczką, jak się otwarło kartkę, zaczynała grać, cichła, gdy się zamknęło.

Zamknęła drzwi, a kolejka odwróciła się ku niej z zainteresowaniem, Mima od Kranerów podeszła do niej ze skórzaną torebką w ręce, pochwalony, powiedziała, przyszła pani po emeryturę. Młody listonosz zaczął strofować tę starą, gdzie pani wepchnęła paczkę do Žerjawców, do diabła, odłożyłem ją na półkę, a teraz jej nie ma. Urzędniczka przerwała stemplowanie, młody, uważaj na język, pokręciła się na krześle, po czym wróciła do stemplowania.

I powiedziała: pochwalony, apsik, Boże dopomóż, apsik, na zdrowie, Mima od Kranerów wzięła ze stojaka trzy kartki i podeszła do niej, pochwalony, przyszła pani po emeryturę:

– Pani też jeszcze nie dała, prawda? Ja zaniosę dzisiaj, przyszłam na pocztę, żeby zobaczyć, ile będzie emerytury, potem zaniosę, niedużo, bo nas dwoje, a emerytura jedna.

– Komu pani zaniesie?

– Proboszczowi, na anioła. Cygany przeklęte, Mara mi mówiła, że widziała, jak się kręcili koło zakrystii, a ja jej mówię: to czemuś ich nie przepędziła, głupia babo, nie mają czego szukać koło zakrystii, Boże-jedyny-zmiłuj-się, za miesiąc pierwsza komunia, a my bez anioła na ołtarzu. Dobrze, że mamy młodego proboszcza, on to szybko załatwi, chociaż słyszałam, że z poprzedniej parafii go wyrzucili, bo pił, ale nie wygląda mi na pijaka, miło się z nim rozmawia i podobno daje sobie radę z dziećmi, za dobry jest, dlatego przyszli kraść. Co to ja miałam powiedzieć, ..., pani też jeszcze nie dała, prawda?

Młody listonosz znalazł paczkę pod pulpitem, zaraz przy nogach urzędniczki, ale właśnie zgasł mu skuter, bo stał zbyt długo na chodzie. Kurde, jak ja go teraz odpalę, młody, uważaj na język, co to ja miałam powiedzieć, ..., pani też jeszcze nie dała, prawda?

Wyjęła torebkę z koszyka, z torebki portmonetkę, po ile kartki, zapytała Mimę, muszę wysłać do sióstr w Niemczech. Dwójka od Štefaničów właśnie skończyła i urzędniczka powiedziała: następny. Och, teraz ja!, podskoczyła Mima, odwróciła się do okienka i nic już nie powiedziała.

– Pochwalony, po ile kartki?

Gdy urzędniczka wypłaciła jej emeryturę i zawinęła w biały papier dwie kartki w białych kopertach oraz znaczek za granicę – dla sióstr w Niemczech, co nie? – Mimy już nie było. Urzędniczka wychyliła się do przodu, nawet lekko podniosła się z krzesła, wzięła głęboki oddech, Boże-jedyny-zmiłuj-się-gdyby-człowiek-nie-był-taki-stary, i oparła się łokciami o pulpit:

– Głupia baba, myśli, że sobie niebo kupi za emeryturę. Proboszcz dopiero co rano ogłosił zbiórkę na anioła, a ta już leci. Zresztą i tak nie starczy, proboszcz powiedział, że każde gospodarstwo domowe musiałoby dać po piętnaście marek na członka rodziny, nie możemy ze wszystkim liczyć na diecezję, a potrzebujemy jeszcze nowej kaplicy. Nie jest zły ten nowy proboszcz, chociaż słyszałam, wie pani, że go wyrzucili z poprzedniej parafii, bo wdał się w romans z jedną taką młodą, ale nie wygląda mi na babiarza, miło się z nim rozmawia i ponoć daje sobie radę z dziećmi, za dobry jest, dlatego lepią się do niego. No, co to ja miałam powiedzieć, ..., a kiedy pani da?

Jej pradziadek był wiejskim muzykantem, grał na rogu i klarnecie na chrztach i pogrzebach. Na jednym weselu użądlił go szerszeń i umarł z klarnetem w ręku przed panną młodą, która była naprawdę młoda i czerstwa, i miała czerwone policzki.

Jej pradziadek miał siedmioro dzieci, najstarsze z nich to jej babcia.

Jej babcia była najstarszą córką w rodzinie. Gdy była młoda, miała długi warkocz, mocny jak powróz i czarny jak wrona, a skórę anielską. Co niedzielę szorowała ją kasztanowym mydłem, na fotografii z zakończenia podstawówki stoi pod jabłonką i uśmiecha się anielsko.

Jej babcia urodziła czworo dzieci, najstarsze to jej mama. Jej mama była najstarszą córką w rodzinie, uczyła w szkole serbochorwackiego i słoweńskiego, pisała też mowy pogrzebowe i toasty na Abrahama. Gdy je czytała, miała na sobie czarną bluzkę, czarne buty, czasem też trwałą na głowie.

Nie wiedziała, gdzie uciec wzrokiem, gdy podjechał autobus i otworzyły się drzwi. Najpierw rzuciła torbę i śpiwór, i mama powiedziała:

– Paszport masz?

Zamiast przytaknąć, pomyślała, że zaraz powinny zakwitnąć akacje. Potem pojawiła się Fanika i wszystko popsuła. Spytała, czy mają w domu kieliszek czegoś mocniejszego, a mama powiedziała, żeby zaczekała, a ona patrzyła na akacje i na kwiecień, i na ciągnącą się szosę, a potem Lojz wydarł się na Fanikę:

– Czego sępisz, cholero!,

a potem kierowca się wkurzył, ryknął odjazd, do licha, a ona w ogóle jeszcze nie wsiadła, w ogóle nie powiedziała mamie, że paszport chyba ma, w ogóle jeszcze nie.

I jeszcze.

I jeszcze.

I było jak zawsze.

...

...

Najważniejsze, zdążyła powiedzieć mama, żebyś zawsze miała przy sobie kalejdoskop.

(I jeszcze.)

– Niech pan się zatrzyma, niech pan się zatrzyma na przystanku, do cholery.

– Po co, jak nikogo nie ma?

– Za-trzyma się pan?! Do cholery?!

Przy małym baraku udającym przystanek stało najpierw auto, a za nim mama. Wyprzedziła autobus w ostatniej chwili i na głowie miała wałki. Nic nie powiedziała, wcisnęła jej tylko do rąk paszport, szal i kilo babcinych jabłek.

Wieczorem

dziesięć po ósmej szła mostem nad kanałem Oudezijds Voorburgwal, kiedy nagle zamiast mrozu świat ścisnęła ciemna noc, ssssss, ssssss, ciemność. Wzięła trochę płytszy oddech, żeby nie było słychać jej panicznego kwiknięcia. Potem zamknęła oczy trzy razy, energicznie i w długich interwałach, żeby ciemność zniknęła. Kanał zionął wilgocią i sikami, złodzieje syczeli: Bikesss, bikesss. Czerwona dzielnica za mostem nie była już czerwona, tylko śliska i odstręczająca. Przydrożne lampy milczały, kamienne domy były zimne, tramwaje stały nieruchomo. Wąskie uliczki były tu jeszcze bardziej zygzakowate, ktoś zaczął się drzeć jak obłąkany. Wzięła trochę płytszy oddech, żeby nie było słychać pulsowania jej żył, przykucnęła przy dziecku i wydała z siebie: Don’t worry.

Kiedy w Europie wysiadł prąd, Amsterdam pogrążył się w kompletnej ciemności.

Cichy szum pod mostem unosił się falami do nieba, jakby woda była tu jedyną żywą istotą, to tu, to tam chaotycznie poruszały się rowery, tu i ówdzie błyskały światłami. Kilka świateł na kilku rowerach, które w ogóle miały światła i których światła działały. Tkwiła tam na moście daleko od centrum Amsterdamu, a dziecko stało przed nią, jego matka była Chinką, ojciec Afrykańczykiem, ono urodziło się tutaj, zaś ona była jego opiekunką. Spoglądało na nią spod brwi i z zaciśniętymi ustami, nie płacz, nie płacz, proooszę cię, wiatr hulał po kanale, a przed oczami miała czarne kręgi. Dziecko ściskało jej palec wskazujący i środkowy, na głowie miało czapkę. Z zaciśniętymi ustami wyglądało jak dziewczynka, dość drobne jak na dwulatka. Spoglądało na nią spod brwi i czekało, aż coś powie, potem powoli przykucnęło, pochyliło się do przodu i oparło o jej czoło, czarne loki dziecka wchodziły w jej usta, oddychała jeszcze płycej, objęło jej szyję, przywarło do policzków, a potem spojrzało w górę, tak że mimowolnie podążyła za jego wzrokiem: Jana, maan!

Gdy w tym mieście zapinasz rower tylko jedną kłódką, ryzykujesz, że już nigdy go nie zobaczysz. Przekonała się o tym boleśnie, kiedy całą wieczność szukała swojego roweru przy murze wzdłuż kanału Oudezijds Voorburgwal, pewna, że zostawiła go tutaj, nie, nie, tutaj, dziecko niosła najpierw na barana, potem na rękach, wzdłuż ścieżek rowerowych i mostów, obok latarń, kawiarni, pod rusztowaniami, nad kanałami, aż zrobiło się ciężkie jak cement, a miasto w jednej chwili spowiła ciemność. W całkowitej ciemności zgadywała teraz drogę do przystanku tramwajowego – ale przecież już nie jeżdżą, stoją unieruchomione, więc jak tu się poruszać – przeklinała kłódkę, małą i pojedynczą, i złodzieja, którzy musiał sobie upodobać akurat jej rower. Zamiast mrozu kanał Oudezijds Voorburgwal ścisnęła ciemna noc, a dziecko mówiło do niej w języku, którego nie rozumiała.

– Jana, maan!

Gdy w Europie wysiadł prąd, w Amsterdamie ktoś zwędził jej rower z fotelikiem dla dziecka.

– Jana, maan!

Dziecko uśmiechało się oparte o jej czoło, spoglądało na nią spod brwi i wyciągało do nieba palec wskazujący. Maan, maan, czego nie rozumiesz, uśmiechało się do niej i krzywiło usta, jego mama była Chinką, ojciec Afrykańczykiem, gdy krzywiło usta, było jak dziewczynka, w tej ciemności i ciszy podskakiwało na moście rozpiętym nad kanałem, no, kruszyna, prawdziwa kruszyna, czarne loczki wychodziły mu spod czapki, rozśmieszała je, ona, tylko ona, na odludnym moście bez prądu, wyciągało palec do nieba, Jana, Jana, no przecież księżyc, luna, księżyc, maan.

Gdy po raz pierwszy zjawiła się w domu na ulicy Overtoom, było o cztery miesiące młodsze i jeszcze mniejsze. Weszła, a ono przywitało ją jej imieniem, Tag, Jana, tak jak je uczyła przez cały dzień mama. Stało w pokoju naprzeciwko, ona stała przy drzwiach wejściowych, przyglądało jej się przez dłuższą chwilę, obserwowało, podglądało, najpierw zza futryny drzwi, potem zza szafy, zza sofy, niepewnie zrobiło w jej kierunku trzy kroki, a ponieważ się nie poruszyła, podbiegło dziecięcym galopem, złapało za rękę, schyl się, schyl, i cmoknęło ją w twarz, zostawiając mokry całus: Jana! Gdy jego mama wyszła, zanosiło się płaczem i pomogło dopiero włożenie do odtwarzacza Króla Lwa. Usiadło na podłodze przed telewizorem z mokrą twarzą i czerwonym nosem, boso, z zaciśniętymi ustami, podobne do dziewczynki, palcem pokazywało lwiątko na ekranie, i potem już nigdy nie płakało. Z czasem zrozumiało, że nie mówią w tym samym języku, raz wyjaśniało jej coś po niderlandzku, kiedy indziej po chińsku, albo w jakimś dialekcie afrykańskim, a ona odpowiadała mu po angielsku, niemiecku, słoweńsku, powtarzało za nią i rosło, ucząc ją, żeby powtarzała za nim i rozumiała, słowa, zdania, te najważniejsze, jak: jeść, pić, Król Lew.

– Maan, maan, Jana, maan!

W pozbawionym prądu Amsterdamie cisza była nieznośna, echo głuche. Woda pod mostem falowała, przez co miało się uczucie, że miasto jest jeszcze bardziej niestabilne, jakby mosty kołysały się na wodzie, w tej całej ciemności, w tej całej pustce. Poczuła zawrót głowy, przestraszyła się, że zaraz porwie ją powódź, poniesie od czerwonej dzielnicy do tramwaju i porwie jej lewy but. Ulice nagle opustoszały, żadnych kroków, żadnych rowerów, aut i tak nie było, nie jeżdżą w tej okolicy. Spojrzała na dziecko, które niecierpliwie ciągnęło ją za palec wskazujący i środkowy, i zanim ją mocno ścisnęło – co-teraz? – dotarło do niej wreszcie, że maan znaczy księżyc.

Gdy w mieście działały światła i neony, na niebie widać było tylko brązową mgłę, rodzaj oślizgłej mazi, smog. Gdy się spojrzało w górę przy bezchmurnym niebie, widziało się powietrze przygotowane na gwiazdy, te jednak przegrywały ze światłami miasta i nigdy nie było wiadomo, czy następny dzień przyniesie słońce, czy deszcz. Dziecko tańczyło na moście i śmiało się z niej, przeraziła się, że – tego-by-jeszcze-brakowało – przewróci się i poobija. Podbiegła do niego i wzięła na ręce, oparła się o ogrodzenie biegnące wzdłuż drogi i razem z dzieckiem podniosła wzrok w górę, do nieba, zupełnie czarnego teraz, spowitego chmurami, a pod nimi strasznie strasznie, biało biało, srebrzyście srebrzyście świecił ... księżyc. Do pełni brakowało mu tylko skrawka i gdyby nie chmury, całe miasto błyszczałoby teraz srebrem. Stała na moście nad kanałem Oudezijds Voorburgwal i nie mając bladego pojęcia, w jaki sposób wróci z małym do domu, patrzyła, jak wpatruje się w księżyc, przymyka oczy i układa usta w uśmieszek. Szum spod mostu unosił się jedną falą do nieba, kołysząc miasto w fundamentach, wzdłuż kanału stały rowery, z dwiema lub trzema kłódkami, dwoma lub trzema łańcuchami, lampy milczały, a w oknach świeciły się świece.

Gdy w Europie wysiadł prąd, Amsterdam stał się o wiele bardziej romantyczny niż zazwyczaj.

– Baby, baby, bikesss?

Z ciemności dobiegło usłużne i totalnie naćpane syknięcie, ćpun był zgarbiony, a rower nawet nie najgorszy, piętnaście euro, hamulce sprawne. Zdążyła osłabnąć ze śpiącym maluchem na rękach, więc przekładała go z jednej strony na drugą jak worek pszenicy. Żul podszedł z rowerem bardzo blisko, duże koła, damka, teraz trzeba by chwycić go za kierownicę i mocno trzymać, żeby facet nie zwiał, gdy mu zapłaci, kiedy banknoty wylądują w jego kieszeni, trzeba mocno trzymać rower, żeby ćpun od razu go nie wyrwał, ostrzegali ją, tak mówili, a w przewodniku było napisane: nie kupuj kradzionych rowerów, nigdy ich nie kupuj, ponieważ to nielegalne, nielegalne, w ten sposób wspierasz narkomanów, którzy kradną, czarny rynek, dajesz zarobić złodziejom, no więc nie kupuj, poza tym rower nie ma nawet dynama, więc lampa nie świeci, no i gdzie posadzisz małego, nie da się go trzymać i jechać w ciemnościach, zrobiło jej się niedobrze, mały ciążył jeszcze bardziej przewieszony przez ramię jak worek piasku, przeszła na drugą stronę, bastard, splunęła w stronę faceta, gdy przypomniała sobie swój ukradziony rower i całą resztę, bastard, i ruszyła bezmyślnie, pieszo, prosto w stronę czerwonej dzielnicy.

Panie w gorsetach zapalały świece w oknach wystawowych, turyści świecili lampami od rowerów, alfonsi latarkami elektrycznymi. Czerwona dzielnica była pełna wigoru, głośna i całkiem jasna. Powietrze nadal było lepkie i odstręczające, ale już mniej ostre i trochę bardziej rześkie. Brak światła wydawał się tu bawić ludzi, jakiś pijak darł się jak wariat, histerycznie machając nad głową tęczową flagą PEACE, na zdrowie, wykrzykiwał, za koniec świata! Mięsień w lewym ramieniu dawał się jej we znaki bolesnymi skurczami, a dziecko, nie przerywając snu, osuwało się coraz niżej.

Na placu Niewmarkt tłumek mieszczuchów bezładnie poruszał się przed stacją metra, i od stacji metra do stacji metra, policja świeciła kogutem, wyła syrena, a na rynku wybuchła zwierzęca panika. Ktoś kogoś zaatakował, metro stoi. Inny tłumek tkwił tymczasem uwięziony pod ziemią i strażacy schodzili właśnie do tunelu, żeby mu pomóc wyjść. Ktoś widział szczura, słowo daję, jakieś pół metra, słowo daję, z oczami jak orzechy, formalnie śmiał mi się w twarz!

Szła w kierunku ulicy Amstel, po mokrym bruku, wzdłuż złowrogiej fasady z twarzami, rzadkie płomienie świec czyniły ją jeszcze bardziej złowrogą, a łukowe sklepienia przypomniały jej chałupę Kranera, której od dawna już nie ma.

Gdy chodziła na lekcje pianina, do szkoły obok swojego bloku, kiedy miała siedem i osiem lat, do klasy muzycznej, sama, wieczorami, bo w domu nie było pianina, ciemność w jej wsi była czarna jak śmierć. Z bloku zawsze wychodziła na palcach, w noc. Na drodze w dolinie nie było żywej duszy, tylko żaby i sowy, uhuuu. Wzdłuż drogi ciągnęły się krzaki i nigdy nie było wiadomo, co jest za nimi. Do przebycia miała tylko pięćdziesiąt metrów i biegła, biegła, biegła, za każdym razem, od bloku do szkoły, po schodach, na które napierały drzewa owocowe, w górę, w górę, w górę, do placu, do drzwi szkoły, otwierała je kluczem, który dała jej sprzątaczka, stara i dobra, otwierała drzwi i zamykała się w środku, zostawiając krzaki na zewnątrz. Korytarz szkolny był ciemny i długi, a przełącznik światła znajdował się na samym końcu, po drugiej stronie, ponieważ elektrycy źle to zaplanowali. W absolutnej ciemności biegła obok drzwi do sali pierwszej klasy, drugiej klasy, obok drzwi do WC chłopców i jeszcze do WC dziewczyn, i gdy wyczuła ręką, że po prawej zaczynają się schody do góry, wiedziała, że obok jest przełącznik. Światło.

Klasa muzyczna znajdowała się na drugim piętrze, a przełącznik światła zawsze był na końcu korytarza i na górze schodów. Była zdyszana, korytarz, schody na górę, korytarz, schody na górę, za każdym razem po ciemku, do następnego przełącznika. Schody były trzy razy szersze niż za dnia i trzy razy dłuższe, za plecami czaiła się złowroga cisza. Korytarze były trzy razy wyższe niż za dnia i ciągnęły się w nieskończoność. Kiedy w końcu docierała do kolejnego przełącznika na wyższym piętrze, jarzeniówki rozjaśniały się powoli, leniwie migając, bzzzz, podłużne żarówki niczym długie tuby świeciły blado, ale jej to wystarczało. Czekała, aż lichy promień padnie na schody prowadzące w dół, a potem zbiegała z powrotem do poprzedniego przełącznika, żeby zgasić za sobą światło na niższym piętrze.

Kiedy ćwiczysz grę na pianinie w szkole blisko twojego bloku, gdy masz siedem i osiem lat, w sali muzycznej, sama, wieczorami, bo nie ma pianina w domu, gdy w klasie palą się jarzeniówki, a na zewnątrz jest ciemna noc, nuty zrazu onieśmielają, dość, by nie odważyć się uderzać w klawisze z pełną siłą. W pustym pomieszczeniu jesteś sama, w wielkiej szkole, zamkniętej w absolutnej ciemności. Dlatego naciskasz pedał, który sprawia, że dźwięki łagodnieją trochę, czasem całkiem, ale pedał szkolnego pianina jest zepsuty, działa na pół gwizdka. Dzięki temu pedałowi nuty stają się przyjaźniejsze, a dźwięki rymują się z nocą panującą na zewnątrz, w wiosce. Dopiero potem, w rozjaśnionej już klasie, zapominasz o bożym świecie, ściągasz nogę z pedału, a pianino gra z całej siły, skala G-dur przechodzi przez okna na zewnątrz i twoją grę słychać na placu przed kościołem, kiedy akompaniuje wiejskiemu wieczorowi. Dziecięce preludium dochodzące z klasy na drugim piętrze wypełnia puste skwery, ciemne krzaki, nocne ogrody, muzyka, przed gospodą, na polach, na łąkach, nad potokiem, w strasznej chałupie Kranera i przed autobusem, który przywozi z Mariboru pracowników drugiej zmiany oraz uczniów szkół średnich. Rozespani pasażerowie wchodzą w wiejską ciemność i gdy idą do domu po żwirowych dróżkach, obok rozrośniętych krzewów, dzikich zagajników i drzew owocowych, słyszą pianino, do re mi fa sol la si do, z fałszującym czarnym klawiszem fis, na którym ktoś tak długo bębnił, aż w końcu się zepsuł.

Kiedy pianino gra w nocy, w wiejskiej ciszy, słychać je znacznie dalej niż zazwyczaj.