Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Powieść o wielkiej historii i kobietach, które jako jedyne są w stanie się jej przeciwstawić
Brawurowy debiut literacki i hołd złożony kobiecej solidarności
Dziewcza Góra, niewielka wieś na Kaszubach. To właśnie tu, w domu wybudowanym za pieniądze z ubezpieczenia po zmarłym tragicznie mężu, Rozela wychowuje trzy córki. Najstarsza Gerta przypomina matkę, jest rzetelna i aż do przesady odpowiedzialna, średnia Truda, odwrotnie, umie korzystać z życia i łatwo daje się ponieść porywom serca, z kolei najmłodsza Ilda sporo myśli o śmierci i uwielbia prowokować wszystkich wokół.
W rozpisanej na wiele lat i głosów opowieści poznajemy losy kobiet – najpierw tragiczne wydarzenia wojenne, a potem czasy, gdy nastała nowa władza. Bohaterki, aby przetrwać, muszą nauczyć się nie okazywać uczuć. Nieczułość staje się ich tarczą przed przeciwnościami losu i złymi językami. Tam, gdzie inni by się załamali, Rozela i jej córki prą do przodu. Mimo pozornej nieczułości wszystkie są ze sobą bardzo związane, a rodzinny dom w Dziewczej Górze przyciąga je jak magnes. Nieważne, jak daleko wypuszczają się w świat, zawsze tu wracają po „nieczule czułe” wsparcie, miłość i bliskość.
Martyna Bunda stworzyła wciągającą sagę, która zadziwia nastrojem, kompozycją i świetnie odmalowanymi postaciami. Nieczułość to powieść o Polkach, a także o skomplikowanych ostatnich kilkudziesięciu latach polskiej historii. Bunda porusza ważne tematy i dotyka wciąż niezabliźnionych ran, robi to jednak nie po to, aby prowokować, ale by oddać hołd kobiecej solidarności, naszym matkom, babkom i ich wielkiej sile.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 291
To chyba Truda, druga z sióstr, wymyśliła, żeby na noc wstawić róże do wiadra z atramentem. Trochę koloru dla symbolu, powiedziała. Skoro chowają ostatniego. To chyba Gerta, ta najstarsza, dodała, że ich wiązanka musi być na wierzchu. Przed mszą wsunęła kościelnemu w kieszeń pięćdziesiąt złotych, by pamiętał, które kwiaty mają być na samej górze. Kościelny, ten niegramotny, powłóczący nogami, spisał się i jeszcze z atencją rozłożył szarfy po obu stronach trumny. A było na nich napisane: „Nieczuła”.
Zima. Mokry, ciągnący się luty. Rok 1979. Podbarwiane róże i dwa kawałki białej plastikowej wstążki trafiły na sam szczyt stosu, ponad lilie z napisem „Wierna Żona” i stertę kwiatów przyniesionych „Wielkiemu Rzeźbiarzowi”, „Dumie Regionu”, „Twórcy Niepokalanej”, „Wielkiemu Synowi Ziemi Pomorskiej”. Czymże to było wobec „Nieczułej”?
A potem poszły siostry ramię w ramię, but w but, biorąc pod ręce najmłodszą, Ildę. Po lewej średnia siostra, Truda. Zwykle w centrum wszechświata, z dyndającymi na wszystkie strony kolczykami, teraz skupiona i cicha. Po prawej Gerta. Zawsze taka wrażliwa na to, co ludzie powiedzą, tego dnia najbardziej ze wszystkich wyprostowana, jak struna. Pomiędzy nimi Ilda. Dziwnie mała i krucha tego dnia, mimo biustu doprawdy imponującego, w miasteczku pamiętanego jeszcze z czasów, gdy go wtłaczała w skórzany kombinezon. A przed nimi on, Tadeusz Gelbert, w mahoniowej trumnie okutej na srebrno.
I sunęli tak konduktem w szarobiałym śniegu, z bujającym się rytmicznie krzyżem w rękach kościelnego, z tą Żoną Wiecznie Kochającą na szarfach i na przedzie, i z naczelnikiem gminy, dyrektorem banku, wszystkimi dawnymi podwładnymi Trudy, z sąsiadkami, z notablami z pracowni rzeźbiarskiej i wiernymi klientami od nagrobków, ze sklepikarkami, kioskarkami, z obydwoma taksówkarzami kartuskimi – bo nikt w miasteczku nie mógł przepuścić takiego wydarzenia – a siostry przesuwały się kroczek po kroczku coraz bliżej trumny. A to najstarsza, Gerta, brała od prawej kolejny rząd żałobników, a to średnia, Truda, brała ich z lewej. Tak oto, tuż przed świeżo wykopanym dołem, drobiąc i niby mimochodem przyspieszając, dogoniły Legalną Wdowę. Nad trumną stanęły vis-à-vis. Wówczas Ilda z maleńkiej torebki, którą dostała od niego, wyjęła szminkę, prezent od niego, i pociągnęła usta. Liczyli na spektakl, mieli spektakl.
Nim się ściemniło, trzy siostry usiadły razem przy stole w domu pod Dziewczą Górą.
Truda znów machała rękami i mówiła za wiele. Ta płaska jak deska, krótkonoga, długoszyja trzpiotka, mimo czterdziestki już dawno przekroczonej, o dziwo, w oczach sióstr i wielu innych ludzi uchodziła za piękną. Może z racji szczególnego wdzięku i wyjątkowo bujnych, jasnych, gęstych, żywych włosów, może też z powodu sposobu, w jaki patrzyła ludziom w oczy – kobietom ciepło i uważnie, a mężczyznom odważnie i zaczepnie – ludzie lgnęli do niej. Bo żyła. Chciała wleźć siostrze albo matce do łóżka, to właziła. Całować kogoś – całowała. I nawet teraz, wchodząc nieubłaganie w cielesną niewidzialność, Truda lubiła życie, a ono to odwzajemniało.
Obok stało krzesło dla Gerty, która jednak niewiele na tym krześle siedziała. Trzeba było zrobić ciepłą herbatę, by napoić Ildę, zziębniętą i wytrąconą z równowagi, znaleźć dla niej koc do przykrycia, wyjąć obrus, rozłożyć obrus, pokroić chleb na kolację. Gerta to był Trudy obraz odwrócony. Ciemnowłosa, ciemnobrewa i niebieskooka, zbudowana jak pływaczka, atletka; wyrzeźbiona w marmurze i postawiona w muzeum, byłaby podziwiana. Lecz owa „tyczkowata dziewczyna z za dużymi stopami” nie umiała zgrać się z ciałem. Konkretna do przesady, rzetelna do niewytrzymania, pracowita, zaradna, odpowiedzialna, odważna – zawsze jednak widziała, że pranie, które zrobiła, nie jest wystarczająco białe.
Zważywszy na te cechy, właśnie Gerta najbardziej podobna była do matki, Rozeli, która próbując wieść życie jak należy, sprostać, dać radę, zawsze szła własną drogą. Córka nieślubna córki nieślubnej, przeznaczona do życia w wiecznym wstydzie, głowę trzymała wysoko, tego też ucząc córki. Szlachetna. Choć chłopka. Odważna. Choć dziewczyna. Z prostej kaszubskiej chałupy wyszedłszy, ani liter, ani nawet polskiego języka dobrze nie poznawszy – sama, bez męża, postawiła pierwszy w Dziewczej Górze dom ceglany. Wypełniony książkami, których nigdy nie będzie mogła przeczytać.
Fizycznie w matkę najbardziej wdała się Ilda. Zbudowana podobnie, ale bardziej bujna, jakby wzięła od Rozeli co najlepsze – okrągły biust, szerokie biodra, cienką talię, posągowe nogi – i jeszcze to zwielokrotniła. Tylko owe nogi w jej wypadku urosły odrobinę krzywe. W kolanach minimalnie rozchodziły się na boki, co sprawiało, że wyglądała Ilda, jakby szła krokiem kowboja. Taka też była w życiu. Na motocyklu pierwsza jeździła po miasteczku, wkładając ciasny skórzany kombinezon, który dopiero Tadeusz kazał jej zamienić na szyte na miarę kobiece fatałaszki.
Jednak teraz, w dzień pogrzebu, Ilda była jak święta z kartuskiego kościoła. Cicha, zapadnięta głęboko pomiędzy własne myśli, zapatrzona daleko, poza kuchnię, podwórze, jezioro, wyglądała jak figura z wosku, przez którą prześwieca światło. Jakby dzień, który właśnie upłynął, otworzył przed nią bramę do innego świata. Ale Ilda myślami była wciąż w gdańskim szpitalu przy Kartuskiej, na piętrze drugim, na oddziale kardiologii, gdzie Tadeusz, przed trzema zaledwie dniami żywy, rozłożony na łóżku metalowym z kołami gumowanymi, wsparty jedną ręką o szafkę nocną z tysiąc razy malowaną na olejno, prosił lekarzy o sprowadzenie Żony, by spod lamperii w kolorze orzecha, znad stolika w kolorze bieli, z której wyzierał szary, ostry, ordynarny metal, oznajmić Ildzie, że to Wiernej Żonie przysięgał przed Bogiem. I że przecież ona, Ilda, jest jeszcze ciągle młoda. Nie powinna marnować na niego reszty życia. Żona zaopiekuje się nią, gdyby nie wyszedł już stąd. Prawda, Żono?
„Nieczuła”. Tak brzmiał napis zimną czernią wypisany na wstążkach.
Poznali się, gdy był już żonaty. Ilda omal nie zmiotła go ze świata, jadąc motocyklem. Co on zaraz odczytał jako znak i z żarliwością dziecka dziesiątki razy opowiadał, jakby jej przy tym nie było: a więc że akurat w dniu, gdy na dobre zwątpił w swe obfite Madonny, a uwierzył krytykom, trzasnęła go jedna z nich, siedząca okrakiem na sokole tysiąc. A Ilda przyznać musiała, że rzeźba z białego cementu, stojąca na samym środku pracowni przy bocznej ulicy Sopotu, miała jej – Ildy – twarz, piersi oraz tyłek. Nie była to Maryja, jakie się zwykło widywać.
A ów motocykl, sokół tysiąc, był osobiście przez nią wyszarpany z rowu – z siłą, o którą sama siebie by nie podejrzewała – gdy w styczniu 1945 roku, tuż za domem w Dziewczej Górze, drogą na Staniszewo przetoczyła się ludzka kawalkada. Jechali z wozami i bez, z dziećmi i bez, z tobołami przytwierdzonymi do pleców. Zmęczeni, już nieczuli na to, że ich ludzie obserwują przez szyby, pięli się Dziewczą Górą, wydeptując piach spod rozmokłego śniegu. Nagle ciszę przerwał dziwny pomruk. Jakby pszczoły bzyczały – lecz skąd się miało wziąć tyle pszczół, i to w środku zimy? Ilda wyjrzała przez okno, a wtedy zobaczyła, jak ludzie rozbiegają się, krzycząc, jak próbują chować się pod rozmokłym śniegiem, a potem szkło poleciało na podłogę. Czemu wybiegła z domu? Po co poszła na wzgórze? Jak to się stało, że niepostawna, drobnoręka, wyciągnęła z rowu tak ciężką, przywaloną martwym ciałem maszynę?
Jak wariatka uciekła na tym motocyklu od tego ciała i od kobiety opartej o drzewo, na której wzrok trafiła – zdumiony, ale martwy. Wyminąwszy zaprzężonego do wozu martwego konia, z którego ktoś odkrawał już płat mięsa, zostawiając za sobą porozrzucane w panice toboły, sterty szmat, zajechała do samego Chmielna, gdzie otrzeźwił ją widok dobrze znanego cmentarza.
Przez kolejnych pięć dni, wraz z siostrą i matką, i innymi kobietami z Dziewczej Góry, zakopywały trupy, nie patrząc im w twarze. Przez pięć lat, aż do dnia ucieczki z Tadeuszem, Ilda omijała wzrokiem to zbocze.
Tadeusz Gelbert wydawał się mieć władzę iście boską nad ciałami, gdy je wykuwał w kamieniu. Nigdy nie wrócił do żony, nigdy się nie rozwiódł. Gdy po kilku latach wrzucił do pieca wszystkie Ildy sukienki, już nie umiała żyć bez tego mężczyzny. Myślała, że i on bez niej nie potrafi – pomorskie cmentarze pełne były Madonn z jej twarzą i piersiami, aniołów z jej dłońmi i stopami. Nawet ich pierwszy wspólny pies – spaniel, kudłata Peggy – na wieki wkomponowany został w gdański grobowiec księdza prałata, w roli korpusu gryfa. Łapy, sierść lekko kręcona, niby lew, tak naprawdę – cóż, Peggy. Wstyd.
Po latach z nim spędzonych zrozumiała Ilda, że młodzieńcze motocyklowe przejazdy w skórzanym kombinezonie to jeszcze nic. Dopiero z zapiętym pod szyją krochmalonym kołnierzykiem, idąca z elegancką spanielką na czerwonej smyczy, stała się dla ludzi w Kartuzach powietrzem. Nawet jeśli w kuchniach, wśród garów, zapachów, w ferworze obgotowywania świąt i celebracji istniała tylko ta Ilda.
Tak więc owa szminka nad trumną była jedynie detalem w dawno rozpisanej na role całości, której finał uwieczniono czarnym atramentem na wstążce. A wiatr pospołu z niegramotnym kościelnym zadbali, by napis było widać na wiele kilometrów.
Rok 1951, późna zima. Ramię w ramię, but w but maszerowały siostry do ustronnego gabinetu, w którym przyjmował doktor – ginekolog. Tym razem pomiędzy nimi szła Gerta, ta dbająca o opinie ludzkie mężatka od lat pięciu, której związek wciąż jednak nie był skonsumowany. Uroczystość z okazji czwartej rocznicy pożycia skończyła się skandalem, bo Edward, mąż Gerty, upił się i narozrabiał w kościele. Teraz, gdy blisko było piątej rocznicy, groził, że stanie na rynku i wykrzyczy wszystkim, że ma kobietę od dołu zabitą na głucho.
Wyjąwszy pijacką skłonność do mówienia bzdur, mąż Gerty, Edward Strzelczyk, był mężczyzną delikatnym, brzydzącym się przemocą, ale małżeństwo nie należało do udanych. Truda i Ilda już od dawna mówiły, że trzeba iść do doktora, ale Gerta jak diabła bała się nowego szpitala kartuskiego, w którym kobietom przywiązywano nogi do metalowych obręczy. Gerta nie dałaby się nigdy przywiązać za nogi! Było więc, jak było, aż Truda wynalazła dla siostry medyka znanego w miasteczku z wyrozumiałości. A przyjmował nie w strasznym szpitalu kartuskim, ale w gabinecie, gdzie nie było tych nowych, wymyślnych foteli ginekologicznych.
Gabinet okazał się pokojem w dawnym pensjonacie Maria, który nigdy nie cieszył się w Kartuzach dobrą reputacją. Szyldu nie było, po wejściu nie zobaczyły siostry żadnych typowych dla przychodni lekarskich rekwizytów. Ot, podupadły hotelik, od dawna nieogrzewany, z poczekalnią z barkiem, w którym brakowało jednak alkoholi, i z okropną bordową wykładziną, ubrudzoną cieczami, których składu lepiej było nie dociekać.
Doktor wydawał się zdumiony, gdy usłyszał, z czym przychodzą: non consumatum, mimo ślubu zawartego prawie pięć lat temu. Patrząc szeroko otwartymi oczami, powiedział, że gabinet właściwie jest nieczynny, lecz nie ma serca pani Gerty odesłać, że z powodu trzaskającego mrozu i niemożności ogrzania pomieszczenia zaprosi je tam, gdzie najcieplej. Po czym wskazał coś, co przypominało salon karciany, w którym bez większego porządku stały zakurzone stoliki, krzesła oraz taborety. Okno, choć wychodziło na ulicę Sądową, nie było przysłonięte, więc Gerta rozebrała się chyłkiem i tylko od dołu, pozostawiając spódnicę. Położyła się na bordowej kanapie, specjalnie dla niej nakrytej czystym prześcieradłem.
Doktor wyszukał coś na zapleczu i zabronił się ruszać. Miała pani Gerta dużo szczęścia, powiedział, że z taką błoną nie trafiła na wyzwolicieli, bo musieliby ją przeciąć na pół, żeby się wbić – i było po wszystkim. Na koniec, świecąc Gercie zwykłą lampą między nogi, użył wziernika z metalu, który wyglądał trochę jak lokówka. Stwierdził, że dół jest w absolutnym porządku, dzieci będą. Doradził nic nie mówić mężowi. Niech się cieszy, że dziewicę dostał, nawet jeśli trzeba było pięć lat poczekać, żeby się tego dowiedzieć. Siostry wyszły zdumione – ludzie całą wojnę czekali na kogoś. Wciąż czekają. I nie da się im pomóc takim prostym cięciem.
A jednak pięć lat to było bardzo długo. Gerta naprawdę starała się być dobrą żoną. Przychodziła codziennie do zakładu. Na towarzyszenie. Siadała w wielkim oknie wystawowym, nad którym od ulicy wisiał szyld z napisem „Zegar – Mistrz”, przy tym samym biurku, od którego zaczęło się ich małżeństwo. Zadając zdawkowe pytania, opowiadając, co w mieście, a co w Dziewczej Górze, patrząc mężowi na ręce – była pod ręką, dla niego. I żadne nie pamiętało już, że w dniu, kiedy wpadli na siebie, Edward w emocjach, których ona, Gerta, była przyczyną, postrącał z biurka na ziemię wszystko, co leżało na blacie – te dziesiątki kółeczek zębatych, sprężynek, dziwnych hybryd, śrubokręcików, lup, kawałków kalafonii, które wyglądały jak bursztyny. W tamtym czasie, jednakowo przejęci, razem zbierali to wszystko na kolanach, nieporadnie wpadając na siebie. Gdy już została żoną, sama, bez pretensji, codziennie sprzątała ów bałagan. Układała śrubki w osobnych pudełkach, kółka zębate w osobnych, i dziwiła się, jak niewiele czasu potrzeba, by wszystko to znów zmieszało się na blacie. Zbierając puste pudełka z parapetu, myślała, że to podobnie jak z nią: leży toto, nikomu niepotrzebne, i zaraz ganiła siebie w duchu za taką słabość.
W porze obiadu przechodziła z warsztatu do mieszczącego się na zapleczu mieszkania, by donieść z kuchni nienagannie podane ziemniaki z kawałkiem mięsa w sosie musztardowym, klopsa lub śledzia z cebulą. Popołudniami doprowadzała mieszkanie do stanu małżeńskiego: w jedynym, niemałym, ale ciemnym pokoju zamówiony majster wykonał pikasy na ścianach, używając maczanego w farbie sznurka, inny majster przyciął szafę tak, żeby weszła pomiędzy piec a okno. Prócz zakupionego przez Edwarda małżeńskiego łóżka, szafy i stołu z krzesłami Gerta zmieściła w pokoju jeszcze dwa fotele, a z czasem sprowadzić miała także dwa pianina. W tym jedno bardzo porządne – instrument w środku wyłożony czerwonym pluszem i strusim puchem; zbytek, którego sensu Gerta nigdy nie zdołała pojąć.
Po obiedzie Edward chwytał rower i objeżdżał jeziora. Zwykle w tym czasie Gerta brała się do uprzątnięcia zakładu, niekiedy, gdy miała ochotę, kończyła mężowską pracę; patrząc mu na ręce przez całe przedpołudnia, niepostrzeżenie nauczyła się fachu – wiedziała, jak podważyć maleńkie kółeczka zębate, jak dostać się do tej sprężyny, która jest duszą, jak wyregulować wahadło, aby złapało rytm. Gdzie są kawałki prawdziwych rubinów, które trzeba wymienić, gdy się zegarek spieszy. Co wziąć, kiedy wykruszy się fosfor, jak go nakładać pędzlem na tarczę zegara, by cyfry i wskazówki były widoczne w nocy. Jednak Edward nie lubił, gdy grzebała w zegarkach. Z czasem więc znalazła sobie nowe, praktyczne zadania. Kisiła. Niebawem słoiki w rzędach zajęły całą ścianę. Kisiła, dopóki nie porzuciła tej pasji na rzecz kolejnej – polerowania metali. Gdy odkryła, jak łatwym sposobem można przywrócić starym łyżkom świeżość, w ruch poszły sztućce, guziki i tace. Przeróżne egzemplarze pozbierane po sąsiadach moczyły się i gotowały w miskach, w których Gerta rozrabiała wodę destylowaną z solą. Co oporniejsze sztuki traktowała jeszcze szczoteczką i pastą własnego pomysłu: sproszkowana kreda, olejek miętowy, guma arabska, indygo. Gdy ta pasja wygasła, pojawił się haft richelieu, kwiaty wyszywane na tkaninie na okrętkę, spomiędzy których bardzo ostrym skalpelem wycinała Gerta koronkowe wzory.
Tak ozdobiła dziesiątki, a może nawet setki sztuk pościeli, obrusów, serwetek, bieżniczków, bluzeczek, fartuszków, nim wreszcie, szczęśliwie, w roku 1951, w zimnym jeszcze marcu, krwią własną, we własnym łóżku, zaplamiła jedno z tych haftowanych prześcieradeł.
Zima szczególnie mroźna, tuż przed Bożym Narodzeniem. Rok 1945. Szły siostry we trzy, ramię w ramię, but w but, pośrodku mając Trudę – milczącą i zrozpaczoną. Wracały do domu z Garcza, z dworca kolejowego. Pociąg właśnie odjechał, a w nim Jakob, za którego nie wyszła Truda, by nie przynosić wstydu.
Tego samego dnia wczesnym rankiem Truda i Jakob Richert, syn Niemców, stanęli w drzwiach na Dziewczej Górze. On z wiązanką róż białych i czerwonych, przywiędłych trochę, zdobytych gdzieś mimo zimy, ona – z utlenionymi, lecz wciąż kudłatymi włosami, dorodniejsza, piękniejsza, obiema rękami uwieszona na nim.
Trzy lata wcześniej na tym samym peronie żegnały całkiem inną Trudę: chudą i wylęknioną. Wraz z tysiącami innych, a podobnych sobie, dostała skierowanie do pracy. A gdy obernaczelnik, przysłany przez Niemców do miasteczka, poradził matce spakować dla córki także letnie ubrania, choć mieli wczesną zimę, było już wszystko wiadomo.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki