Podwilcze - Martyna Bunda - ebook + audiobook + książka

Podwilcze ebook

Martyna Bunda

4,1

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Nowa powieść Martyny Bundy, autorki bestsellerów Nieczułość i Kot niebieski. Uczennica i mistrzyni. Intrygująca historia o odkrywaniu swojej tożsamości, pożądaniu i potrzebie piękna.

Kornelia wraz z matką wiodą skromne życie, w którym dyscyplina jest ważniejsza od czułości. Kiedy staje się pewne, że ojciec i mąż już nigdy do nich nie wróci, pocieszenie ma nieść przygarnięty pies. Sonia, bo takie imię dostaje suka, da im o wiele więcej, niż z początku mogłoby się wydawać. Dzięki niej Kornelia pozna Narcyzę – tajemniczą kobietę, z którą połączy ją silna więź.

Jaką cenę zapłaci Kornelia za obcowanie z kulturą, sztuką i kontrowersyjną Narcyzą jako przewodniczką? Co na to pruderyjne społeczeństwo? Czy poznanie zupełnie odmiennego świata wpłynie na przyszłość dziewczyny i pozwoli jej odnaleźć własną drogę? Co to znaczy dojrzeć? Kiedy zaczyna, a kiedy kończy się ten proces?

Podwilcze jest powieścią o podskórnie pulsującym pożądaniu, odkrywaniu swojej tożsamości i długiej drodze, jaka do tego prowadzi. O wstydzie, zagłuszaniu potrzeb i poczuciu własnej wartości. O różnych obliczach piękna i o tym, jaki wpływ na dorastające dziewczęta mają ich matki i duchowe przewodniczki. Wreszcie o relacji między człowiekiem i zwierzęciem, więziach między kulturą a naturą.

Poruszając nogami, czuła, jak wiry wzbudzane jej ruchami delikatnie ją łaskoczą. Woda wlewała się w zakamarki, zalewała nos, usta, ale wciąż wypychała ją z otchłani ku powierzchni, ku życiu. Bardzo długo pływała. Aż poczuła śmiertelne zmęczenie. Nie to z ostatniej doby. To z dziesiątków lat. (fragment książki)

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 277

Oceny
4,1 (90 ocen)
41
27
16
6
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
FannyBrawne

Z braku laku…

Typowa polska literatura piękna, w stylu Morskiej czy Chutnik, ale brakuje jeszcze tego sznytu. Zgadzam się też, że romantyzowanie tego typu relacji między dorastającą dziewczyną a dorosłą kobietą jest niesmaczne i gdyby była to relacja hetero, książka wywołałaby wiele kontrowersji. A ja mam naprawdę liberalne poglądy na różnice wieku w związkach, jednak tutaj było to dla mnie za dużo.
10
dorota1965

Nie oderwiesz się od lektury

trudna ale warto
00
panizkosza

Dobrze spędzony czas

Ciekawa historia z wątkami dla psiarzy, perfumiarzy oraz miłośników sztuki. Doskonała interpretacja lektorki Magdy Karel.
00
Akombakom

Nie oderwiesz się od lektury

Przepiękna
00
Hanka173

Nie oderwiesz się od lektury

Nieco ekscentryczna nauczycielka Narcyza Pyrrus po mężu Schmidtke zaprzyjaźnia się ze swoją uczennicą. Kocha sztukę, zna się na niej i swoją pasją zaraża utalentowaną, nastoletnią Kornelię. W tej części opowieści jest dużo architektonicznych detali, roślinnych ornamentów, wzorów kwiatów, ptaków i giętych nóżek mebli, bo dużo tu muzeów, kilimów i zabytkowych mebli właśnie. Kornelia chłonie te obrazy całą sobą. Obie panie łączy też miłość do psów rasy sznaucer olbrzymi. W domu na Sądowej Kornelia czytała, uczyła się i nasiąkała sztuką pod czujnym okiem swojej mentorki. To tam między uczennicą a mistrzynią rodzi się fascynacja. Czy to miłość? Pochodząca z biednego domu Kornelia zachłystuje się otaczającym Narcyzę luksusem. Te wszystkie piękne rzeczy i ubrania… Po latach sfrustrowana, uciekająca przed światem Kornelia Kamińska, córka Władysławy znajduje w świecie po tej stronie bramy, w pałacu w Podwilczu, schronienie. Staje się członkiem stada dwóch olbrzymek sznaucer. Gdy w otoczeniu zwi...
00

Popularność




Opieka re­dak­cyjna: EWA SMOL
Re­dak­cja: ANNA RUD­NICKA
Kon­sul­ta­cja w za­kre­sie hi­sto­rii sztuki: dr ANITA WIN­CEN­CJUSZ-PA­TYNA
Ko­rekta: BIANKA DZIAD­KIE­WICZ, AGNIESZKA STĘ­PLEW­SKA, ANETA TKA­CZYK
Pro­jekt okładki i stron ty­tu­ło­wych: KIRA PIE­TREK
Ilu­stra­cja na okładce in­spi­ro­wana pro­jek­tem ta­pety Zło­dziej tru­ska­wek Wil­liama Mor­risa
Re­dak­tor tech­niczny: RO­BERT GĘ­BUŚ
Co­py­ri­ght © Mar­tyna Mi­starz-Bunda Pu­bli­shed by ar­ran­ge­ment with Be­ata Sta­siń­ska Li­te­rary Agency © Co­py­ri­ght for this edi­tion by Wy­daw­nic­two Li­te­rac­kie, 2023
Wy­da­nie pierw­sze
ISBN 978-83-08-07769-6
Wy­daw­nic­two Li­te­rac­kie Sp. z o.o. ul. Długa 1, 31-147 Kra­ków bez­płatna li­nia te­le­fo­niczna: 800 42 10 40 księ­gar­nia in­ter­ne­towa: www.wy­daw­nic­two­li­te­rac­kie.pl e-mail: ksie­gar­nia@wy­daw­nic­two­li­te­rac­kie.pl tel. (+48 12) 619 27 70
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.

Roz­dział pierw­szy

So­nia ol­brzymka

.

W domu, w któ­rym się uro­dziła, wszystko było brzyd­kie. „Co nie zna­czy, że gor­sze” – po­wta­rzała swoim uczen­ni­com, gdy dziew­częta eg­zal­to­wały się me­ta­lo­wymi zdo­bie­niami na nóż­kach Ruhl­manna, zło­ci­sto­ściami z Klimta czy tor­towo-bez­ową urodą fa­sad Luwru. Tro­chę z prze­kory do­da­wała, że piękne czę­sto zna­czy ze­psute. Jakby wciąż wcho­dziła w po­le­mikę z pa­nią Nar­cyzą.

Dom, w któ­rym wszystko było brzyd­kie, do­brze spraw­dził się w roli pierw­szej szkoły sztuki. „Po­śród brzy­doty czę­sto ukrywa się coś cie­ka­wego, co wy­maga je­dy­nie uważ­nego pa­trze­nia” – po­uczała. I cza­sami to była prawda. Kor­ne­lia prze­sie­działa dzie­ciń­stwo na scho­dach sta­rej klatki scho­do­wej, go­dzi­nami oglą­da­jąc drew­niane po­rę­cze wsparte na zwy­kłych tral­kach. Gdy szło się w górę lub w dół, dłoń ła­two śli­zgała się po drew­nie, do­brze trzy­mała się też za­obleń na za­krę­tach, ale koń­cówki pal­ców już mu­skały struk­turę chro­po­watą i nie­równą; od dołu, na ca­łej dłu­go­ści cią­gną­cej się przez trzy pię­tra po­rę­czy wy­rzeź­biono mi­nia­tu­rowe li­ście – i było ich nie­mal ty­siąc.

Ktoś, kto je tam wy­stru­gał, nie był bie­gły w rzeź­biar­stwie. Przy­po­mi­nały szkolny ze­szyt pierw­szaka, któ­remu ka­zano ty­siąc razy na­pi­sać li­terkę „a”. Były albo kan­cia­ste, albo wy­cho­dzące za li­nię, albo też do ni­czego nie­po­dobne. Ukła­dały się jed­nak w ryt­miczny wzór, na który nikt ni­gdy nie pa­trzył. To ta­kie smutne, my­ślała kil­ku­let­nia Kor­ne­lia, i jakby czuła się w obo­wiązku wy­rów­nać po­rę­czom tę stratę.

Tak od­kryła, że cie­śla w sze­re­gach li­ści ukrył nie­spo­dzianki: małe zwie­rzęta, czę­ści ludz­kiego ciała, ta­kie jak noga czy ucho, w jed­nym miej­scu na­wet gołą pierś ko­biecą; wi­dok, który pew­nie nie był dla ma­łych dziew­czy­nek, ale Kor­ne­lii wy­da­wał się przez to fra­pu­jący. Na dru­gim pół­pię­trze, na za­krę­cie, w miej­scu mało wi­docz­nym i za­cie­nio­nym, tam, gdzie na­wet nie można było przy­cup­nąć na schodku, od­po­wied­nio po­chy­liw­szy głowę i spoj­rzaw­szy od spodu, do­strze­gało się dwa ko­pu­lu­jące psy. Cze­lad­nik chyba do­brze się ba­wił, zwa­żyw­szy na to, z jaką do­kład­no­ścią wy­rzeź­bił mocno od­chy­lone ogony i ster­czący psi czło­nek. Kor­ne­lia spę­dzała go­dziny na oglą­da­niu psów i list­ków, nie sły­sząc, jak matka wy­ga­nia ją na po­dwó­rze.

W tej ka­mie­nicy, przy ulicy Par­ko­wej, w 1948 roku przy­szła na świat mama Kor­ne­lii, Wła­dy­sława. Mia­sto pod­no­siło się z po­wo­jen­nych zglisz­czy, przy cen­tral­nym placu roz­bie­rano resztki drew­nia­nej sy­na­gogi, a w miej­sce spa­lo­nego bu­dynku po­sta­wiono sym­bol no­wych, lep­szych cza­sów: blok o be­to­no­wej kon­struk­cji, z oknami skła­da­ją­cymi się z dwóch nie­rów­nych skrzy­deł. Rósł pię­tro po pię­trze, a z cza­sem z wyż­szych kon­dy­gna­cji przy Par­ko­wej za­miast lasu można było zo­ba­czyć wię­cej po­dob­nych do­mów.

Na po­dwórku ka­mie­nicy za­jeż­dża­jące do pie­karni dra­bi­nia­ste wozy ustę­po­wały miej­sca spa­li­no­wym do­staw­cza­kom, przy Par­ko­wej sta­wiano elek­tryczne la­tar­nie, które za­stą­piły te ga­zowe, w końcu drogę z po­lnych ka­mieni, na­zy­waną ko­cimi łbami, po­kryto as­fal­tem. Jego gę­sty za­pach czuć było aż do póź­nej je­sieni. Zimą prze­gnano z ulicy dzie­ciaki z san­kami, bo auta, kie­dyś rzadko wi­dy­wane, te­raz prze­jeż­dżały co chwila i ła­two było o wy­pa­dek. Tylko wi­dok z par­teru, gdzie miesz­kała ro­dzina Kor­ne­lii – naj­pierw pra­babka Anna z córką Ewą, po­tem Ewa z córką Wła­dy­sławą, a wresz­cie Wła­dy­sława z córką Kor­ne­lią – trwał, jakby miesz­ka­nie od­wra­cało się od zmian. Przez je­dyne okno po­koju, tak samo jak przed stu laty, wi­dać było mur dzie­lący po­dwó­rze od świata i małe kępki traw, które ro­sły wzdłuż niego.

Miesz­ka­nie też się nie zmie­niało. Wła­dy­sława, jak jej matka i babka, ką­pała córkę w me­ta­lo­wej wan­nie, za­mon­to­wa­nej jesz­cze przez przed­wo­jen­nych wła­ści­cieli, do któ­rej zimna woda lała się wprost z rury po­pro­wa­dzo­nej po wierz­chu ściany i za­koń­czo­nej ogro­do­wym kur­kiem. Cie­płą na­le­żało do­lać z wia­dra. Wła­dy­sława nie była biedna. Pe­ere­low­ska wła­dza ce­niła jej zwinne ręce mło­dej ren­cistki o sła­bym sercu, zle­ca­jąc różne prace dla Ce­pe­lii, a matka Kor­ne­lii z dumą opo­wia­dała są­sia­dom, że z tych ko­szy­ków i ma­kram ze sznurka, które ple­cie, zgar­nia po­łowę pen­sji bry­ga­dzistki. Nie miała za­mi­ło­wa­nia do ascezy, ale ja­koś tak się skła­dało, że wy­miany sprzę­tów, re­monty, re­no­wa­cje od za­wsze wy­da­wały jej się za­da­niem mniej waż­nym od in­nych.

Miesz­ka­nia nie dało się po­rząd­nie ogrzać. Od chłodu i zbyt zim­nej wody Wła­dy­sła­wie z roku na rok czer­stwiała skóra, po­liczki zna­czyła co­raz gęst­sza sieć ró­żo­wo­czer­wo­nych na­czy­nek, które w końcu za­częły przy­po­mi­nać or­na­ment na piecu ka­flo­wym sto­ją­cym w po­koju. Ewa, a po niej Wła­dy­sława, od za­wsze, każ­dego wie­czora i każ­dej zimy mar­twiły się, czy rysy w końcu nie roz­sz­czel­nią się na do­bre, a wtedy wszy­scy umrą z za­cza­dze­nia, ale piece w domu da­lej trwały. Nie do roz­bi­cia mimo pęk­nięć. Jak ko­biety w tej ro­dzi­nie. Wieczne.

Dla­tego ta­kim za­sko­cze­niem była dla Wła­dy­sławy śmierć matki. Babka Ewa zmarła tuż przed na­ro­dzi­nami wnuczki. Na wio­snę pla­no­wała na­sa­dzić je­żyn na po­dwó­rzu, żeby bez­domne koty nie pod­cho­dziły pod okno, a tego wie­czora – przy­go­to­wać ko­żu­chy tak, by bez­piecz­nie prze­trwały lato w sza­fach i po­słu­żyły na­stęp­nej zimy. Już zbie­rała się do ce­ro­wa­nia, ale jesz­cze nie za­częła, kiedy wy­wró­ciła się na progu miesz­ka­nia i zmarła. Le­karz we­zwany przez Wła­dy­sławę stwier­dził wy­lew. Na ku­chen­nym stole zo­stały po niej ciemne, me­ta­lowe no­życe, prze­tarty pa­sek kra­wiec­kiej miarki, pięć uło­żo­nych w rzę­dzie gru­bych igieł i tro­chę po­de­schnię­tych skó­rek chle­bo­wych, które równo od­ci­nała od kro­mek.

W zimny mar­cowy po­ra­nek 1974 roku Wła­dy­sława sama po­szła przez za­spy do szpi­tala. Nie ocze­ki­wała, że mąż bę­dzie jej to­wa­rzy­szył, ani też, że stale bę­dzie w jej ży­ciu. Miał pracę, jeź­dził i aku­rat wy­padł mu kurs, kiedy za­czął się po­ród.

Trzeba było ciąć. Zro­biono to nie­mal na żywca, bo zje­dzona na­prędce, bar­dziej z obo­wiązku niż po­trzeby, ko­la­cja wy­klu­czyła po­da­nie nar­kozy. Wła­dy­sława prze­żyła ro­dzaj bólu, który po­dobno jest nie do prze­ży­cia, ale obie­cała so­bie, że bę­dzie có­reczkę ko­chała – mimo wszystko. I ko­chała, wów­czas gdy szwy na brzu­chu roz­ła­ziły się i pę­kały, bo trzeba było ty­sięczny raz po­ło­żyć dziecko do łó­żeczka; gdy bu­dził ją płacz, jesz­cze nim na­prawdę za­snęła, bo ni­kogo nie było do po­mocy; gdy skóra dłoni ob­ro­sła ró­żo­wymi li­sza­jami od pra­nia pie­luch w zim­nej wo­dzie. Nie lu­biła, kiedy mąż był w domu. „Taka praca” – mó­wił, wy­jeż­dża­jąc, a Wła­dy­sława przy­ta­ki­wała, za­my­ka­jąc za nim cięż­kie drzwi par­te­ro­wego miesz­ka­nia.

Na­zy­wał się To­masz Ka­miń­ski; to imię za­wsze wy­wo­ły­wało w Kor­ne­lii mie­szane uczu­cia. Gdy ktoś wy­ma­wiał je w obec­no­ści dziew­czynki albo wo­łał na ulicy „To­oomasz!”, coś w niej drę­twiało. Z cza­sem to od­czu­cie po­ja­wiało się co­raz rza­dziej i trwało co­raz kró­cej.

Kor­ne­lia parę razy za­py­tała o tatę. Gdzie się uro­dził? Gdzieś na Su­walsz­czyź­nie. Ale w ja­kiej wsi? Za­raz, za­raz, to było ja­koś na B... Gdzie się po­znali? No, lu­dzie cza­sem po pro­stu się po­znają. Do­piero po la­tach od­kryła kilka li­stów, ja­kie do sie­bie na­pi­sali, i wło­żony po­mię­dzy nie wy­ci­nek z ga­zety. Li­sty nie przy­nio­sły jej za wiele wie­dzy – po­zdra­wiali się, wy­mie­niali zdaw­ko­wymi re­la­cjami z ostat­niego ty­go­dnia w ich do­mach, ja­kieś sza­chy, wie­czór z ko­legą przy akor­de­onie, ale żad­nych de­tali, kom­ple­men­tów czy wy­nu­rzeń. Za to ogło­sze­nie miało swoją wagę: „...panna po­szu­ku­jąca so­lid­nego, pra­cu­ją­cego ka­wa­lera, miesz­ka­jąca z matką, go­spo­darna i oszczędna, po­zna...”. Gdy za­py­tała mamę o ów wy­ci­nek, ta wzru­szyła ra­mio­nami. Za­wsty­dze­nie było od­po­wie­dzią.

Wła­dy­sława ni­gdy nie na­zwa­łaby córki Kor­ne­lią. To oj­ciec po­szedł do urzędu i po­dał ta­kie imię. To było wszystko, co Kor­ne­lia otrzy­mała po nim w spadku.

„Kora” – mó­wił do córki w tych rzad­kich mo­men­tach, gdy był obecny w domu, a w jej pa­mięci na za­wsze za­pi­sały się wiel­kie jak bochny chleba dło­nie i szczu­płe, ko­ści­ste, bar­dzo spa­dzi­ste ra­miona, któ­rymi ją obej­mo­wał. Po­łą­cze­nie szyi i ra­mion ukła­dało się w nie­mal ide­alny trój­kąt.

„Kry­sia” – po­pra­wiała go za­raz matka, która ni­gdy nie za­ak­cep­to­wała dziw­nego imie­nia, obie­cu­jąc so­bie, że uda się do urzędu i zmieni me­trykę córki, tylko że ni­gdy nie było jej po dro­dze, aż zro­biło się za późno.

Tata zni­kał i wra­cał, aż wy­je­chał i nie wró­cił. Po sze­ściu la­tach Wła­dy­sława zło­żyła po­zew roz­wo­dowy. W mia­steczku szep­tano, że odej­ście męża to wina zim­nej żony. I była w tym ga­da­niu ja­kaś prawda; nogi Wła­dy­sławy wy­da­wały się chłod­niej­sze niż ta­fla lodu na kar­tu­skim je­zio­rze, zimne też było łóżko, które dzie­liła z córką (oj­ciec, je­śli był, to spał w kuchni, na roz­kła­da­nym sien­niku). Od kiedy Kor­ne­lia pa­mię­tała, kła­dły się w nim na noc we dwie, za­wsze w ten sam spo­sób: stópki Kor­ne­lii gi­nęły gdzieś pod koł­drą za­ście­lo­nego tap­czanu, za to obok jej głowy le­żały duże, zimne stopy matki.

Na sto­liku przy łóżku po­ja­wiła się czer­wona teczka z orze­cze­niem sądu o roz­wo­dzie, a mama po­szła na targ po jajka i przy­nio­sła psa. Opo­wia­dała ze skru­pu­lat­no­ścią, nie­po­dobną do niej, że do­stała go od han­dla­rza za słoik miodu. Ra­sowy szcze­niak wart sporo pie­nię­dzy miał na­rośl na brzu­chu, która jej zda­niem była zwy­kłą prze­pu­kliną.

– Wzię­łam go, żeby ten wa­riat się nie roz­my­ślił – wy­ja­śniała, od­wra­ca­jąc szcze­niaka łap­kami do góry. I rze­czy­wi­ście: w miej­scu, w któ­rym po­wi­nien być pę­pek, wid­niało wy­sta­jące na pa­lec zgru­bie­nie.

Kor­ne­lia się­gnęła po cie­płe, wło­chate ciałko, a pies ziew­nął, po­ka­zu­jąc de­li­katną, ja­sno­ró­żową gar­dziel i ję­zyk, i raz jesz­cze od­sło­nił brzuch z wy­raź­nie wi­doczną wy­pu­kło­ścią; gdyby miał być chory, serce by jej pę­kło.

Aż do wie­czora no­siła psiaka na rę­kach jak lalkę, mię­to­sząc go i bez końca py­ta­jąc, jak się czuje. Choć szcze­niak był ciężki dla sze­ścio­latki, choć się wier­cił, dźwi­gała go przez cały dzień, jakby się bała, że w prze­ciw­nym ra­zie znik­nie. Wie­czo­rem za­snęli ra­zem – dziew­czynka, obok psiak, a do­piero na końcu wiel­kie stopy mamy.

Każdy ra­nek za­czy­nał się te­raz tym sa­mym ry­tu­ałem: obu­dziw­szy się, Kor­ne­lia ostroż­nie przy­su­wała twarz do psich chrap, by po­czuć cie­pło od­de­chu na po­liczku. Do­piero wtedy de­li­kat­nie do­ty­kała pie­ska. Zwie­rzę, wy­rwane ze snu, który za każ­dym ra­zem był jed­na­kowo głę­boki, naj­pierw roz­glą­dało się nie­przy­tom­nie wo­kół, po­tem pod­ry­wało się i bie­gło w głąb miesz­ka­nia, ła­piąc do py­ska to ka­peć, to skar­petę. Za nim truch­tała mama, uty­sku­jąc – nie wie­dzieć czemu – na ojca.

Suka trak­to­wała Kor­ne­lię jak dru­giego szcze­niaka, któ­rego można za­cze­piać, ła­pać za no­gawki i pod­gry­zać. Li­czyła się tylko z jedną osobą w domu: z Wła­dy­sławą. Za­wsze scho­dziła jej z drogi. Gdy mi­jały się w wą­skim ko­ry­ta­rzu, śmiesz­nie wy­co­fy­wała się ty­łem, wciąż o coś za­wa­dza­jąc za­dem. Strą­cała zwią­zane sznur­kiem pary nie­no­szo­nych bu­tów, wi­kli­nowe ko­sze z włóczką, mio­tły i szu­felki, sterty tka­nin cze­ka­ją­cych, aż Wła­dy­sława coś z nich w końcu uszyje. Nie­zmien­nie wpa­try­wała się w swoją pa­nią prze­pra­sza­jąco i z od­da­niem. Gdy wi­działa Kor­ne­lię, parła do przodu jak ta­ran, nie­mal prze­wra­ca­jąc dziew­czynkę.

Czas mi­jał, Kor­ne­lia ro­sła, z sze­ścio­latki prze­obra­ziła się w doj­rzałą ośmio­latkę, a ry­tu­ały się nie zmie­niały. Wie­czo­rem, nim pani po­szła spać, psina grzała jej miej­sce i prze­su­wała się na skraj łóżka, gdy tylko Wła­dy­sława się zbli­żała. Wiel­kie ciało suki zwi­sało z jed­nego krańca tak długo, aż matka Kor­ne­lii uło­żyła się do snu. Wtedy sznau­cerka za­czy­nała wy­li­zy­wać jej stopy. Tym sa­mym po­wol­nym ru­chem myła każdy pa­lec, pod­bi­cie, piętę, miej­sca po­mię­dzy pal­cami. Do­piero czu­jąc de­li­katne szturch­nię­cie, oznakę ludz­kiego znie­cier­pli­wie­nia, od­su­wała łeb. Wzdy­chała i od­wra­cała pysk w stronę Kor­ne­lii, zmie­nia­jąc obiekt.

Matka długo na­zy­wała ją Su­nią. Gdy lu­dzie za­cze­piali córkę, py­ta­jąc, jak wabi się pies, Kor­ne­lia bur­czała od­po­wiedź pod no­sem i zwy­kle mu­siała po­wta­rzać dwa razy. Pro­siła mamę, żeby wo­łać sukę tak, jak wszyst­kie inne psy, wy­my­ślała imiona, ale Wła­dy­sława „za­po­mi­nała”, „nie mo­gła się przy­zwy­czaić”, „nie pa­so­wało do psa”, i tak bez końca.

Cza­sem na­zy­wała ją „Złem”. Suka wciąż wsa­dzała łeb w coś cuch­ną­cego. Szczątki roz­je­cha­nych przez sa­mo­chody ko­tów czy jeży, wy­pa­dłe z gniazd, prze­śmier­dłe pi­sklęta, tru­chła zde­chłych kur, które są­siad grze­bał pod pło­tem. Mama nie mo­gła znieść odoru. Naj­lżej­szy na­wet smród ją pa­ra­li­żo­wał. Czu­jąc go, wy­co­fy­wała się do kuchni, i tylko krzy­czała na cały dom, że „Zło Wcie­lone znowu to zro­biło”. Głos jej ro­bił się wtedy świ­dru­jący i wy­soki, jakby nie mógł się prze­bić przez za­ci­śnięte gar­dło. Wła­dy­sława ła­pała się za serce i wo­łała do­tąd, aż córka nie umyła psu py­ska. Kor­ne­lia nie­na­wi­dziła tych chwil. Ale na wi­dok matki, jed­no­cze­śnie zdję­tej obrzy­dze­niem i prze­stra­szo­nej, a za­ra­zem groź­nej i bez­względ­nej, brała z kuchni mi­skę z wodą, ręcz­nik i płyn do my­cia na­czyń.

Po jed­nej z ta­kich ką­pieli suka do­stała imię.

– No chodź tu, Sońka – wy­rwało się Wła­dy­sła­wie. Było to tuż przed ósmymi uro­dzi­nami Kor­ne­lii.

– Czemu „Sońka”? – Dziew­czynka nie­wiele wcze­śniej usły­szała od chło­paka z po­dwórka, że tak ma na imię ko­bieta, z którą mieszka tata. Wtedy wy­krzy­czała mu, że jest głupi. Te­raz po­no­wiła py­ta­nie.

Wła­dy­sława strze­pała ze spód­nicy nie­wi­doczne okru­chy.

– Sońka! – za­wo­łała raz jesz­cze za­miast od­po­wie­dzi, a suka pod­nio­sła łeb i po­pa­trzyła na nią. Matka i córka wy­mie­niły spoj­rze­nia. – Pa­suje psu. Prze­cież chcia­łaś dla niej nor­malne imię. Co znów ci nie od­po­wiada?

Kor­ne­lia spu­ściła oczy. Tam­tego wie­czora, gdy już le­żała w łóżku, przy­po­mniał jej się tata. Le­d­wie go pa­mię­tała. Pró­bo­wała za­wró­cić my­śli na inne tory – szkoła, ko­le­żanki, lecz jej to nie wy­cho­dziło. Przy­tu­liła twarz do psiego py­ska. Od wciąż wy­czu­wal­nego smrodu lekko ją ze­mdliło. Ale tylko tro­chę. Nie od­su­nęła głowy. Wcią­gnęła ów za­pach w noz­drza raz, po­tem ko­lejny, zdzi­wiona, że da się to wy­trzy­mać. Obrzy­dze­nie za­czyna się w gar­dle, od­kryła nie­spo­dzie­wa­nie. O dziwo, na smród skła­dają się też przy­jemne nuty, wy­czuła po chwili. Słod­kawy ak­cent do­brze roz­gnie­cio­nych na­sion sło­necz­nika, mo­kry kar­ton, ko­rzeń pie­truszki i go­to­wany bób, ka­sza ja­glana – ta była naj­bar­dziej mdląca. Wresz­cie ole­isty sos do klu­sek. Nic strasz­nego.

Po­go­dzona, spo­kojna, za­snęła.

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki