Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Nowa powieść Martyny Bundy, autorki bestsellerów Nieczułość i Kot niebieski. Uczennica i mistrzyni. Intrygująca historia o odkrywaniu swojej tożsamości, pożądaniu i potrzebie piękna.
Kornelia wraz z matką wiodą skromne życie, w którym dyscyplina jest ważniejsza od czułości. Kiedy staje się pewne, że ojciec i mąż już nigdy do nich nie wróci, pocieszenie ma nieść przygarnięty pies. Sonia, bo takie imię dostaje suka, da im o wiele więcej, niż z początku mogłoby się wydawać. Dzięki niej Kornelia pozna Narcyzę – tajemniczą kobietę, z którą połączy ją silna więź.
Jaką cenę zapłaci Kornelia za obcowanie z kulturą, sztuką i kontrowersyjną Narcyzą jako przewodniczką? Co na to pruderyjne społeczeństwo? Czy poznanie zupełnie odmiennego świata wpłynie na przyszłość dziewczyny i pozwoli jej odnaleźć własną drogę? Co to znaczy dojrzeć? Kiedy zaczyna, a kiedy kończy się ten proces?
Podwilcze jest powieścią o podskórnie pulsującym pożądaniu, odkrywaniu swojej tożsamości i długiej drodze, jaka do tego prowadzi. O wstydzie, zagłuszaniu potrzeb i poczuciu własnej wartości. O różnych obliczach piękna i o tym, jaki wpływ na dorastające dziewczęta mają ich matki i duchowe przewodniczki. Wreszcie o relacji między człowiekiem i zwierzęciem, więziach między kulturą a naturą.
Poruszając nogami, czuła, jak wiry wzbudzane jej ruchami delikatnie ją łaskoczą. Woda wlewała się w zakamarki, zalewała nos, usta, ale wciąż wypychała ją z otchłani ku powierzchni, ku życiu. Bardzo długo pływała. Aż poczuła śmiertelne zmęczenie. Nie to z ostatniej doby. To z dziesiątków lat. (fragment książki)
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 277
Rozdział pierwszy
Sonia olbrzymka
W domu, w którym się urodziła, wszystko było brzydkie. „Co nie znaczy, że gorsze” – powtarzała swoim uczennicom, gdy dziewczęta egzaltowały się metalowymi zdobieniami na nóżkach Ruhlmanna, złocistościami z Klimta czy tortowo-bezową urodą fasad Luwru. Trochę z przekory dodawała, że piękne często znaczy zepsute. Jakby wciąż wchodziła w polemikę z panią Narcyzą.
Dom, w którym wszystko było brzydkie, dobrze sprawdził się w roli pierwszej szkoły sztuki. „Pośród brzydoty często ukrywa się coś ciekawego, co wymaga jedynie uważnego patrzenia” – pouczała. I czasami to była prawda. Kornelia przesiedziała dzieciństwo na schodach starej klatki schodowej, godzinami oglądając drewniane poręcze wsparte na zwykłych tralkach. Gdy szło się w górę lub w dół, dłoń łatwo ślizgała się po drewnie, dobrze trzymała się też zaobleń na zakrętach, ale końcówki palców już muskały strukturę chropowatą i nierówną; od dołu, na całej długości ciągnącej się przez trzy piętra poręczy wyrzeźbiono miniaturowe liście – i było ich niemal tysiąc.
Ktoś, kto je tam wystrugał, nie był biegły w rzeźbiarstwie. Przypominały szkolny zeszyt pierwszaka, któremu kazano tysiąc razy napisać literkę „a”. Były albo kanciaste, albo wychodzące za linię, albo też do niczego niepodobne. Układały się jednak w rytmiczny wzór, na który nikt nigdy nie patrzył. To takie smutne, myślała kilkuletnia Kornelia, i jakby czuła się w obowiązku wyrównać poręczom tę stratę.
Tak odkryła, że cieśla w szeregach liści ukrył niespodzianki: małe zwierzęta, części ludzkiego ciała, takie jak noga czy ucho, w jednym miejscu nawet gołą pierś kobiecą; widok, który pewnie nie był dla małych dziewczynek, ale Kornelii wydawał się przez to frapujący. Na drugim półpiętrze, na zakręcie, w miejscu mało widocznym i zacienionym, tam, gdzie nawet nie można było przycupnąć na schodku, odpowiednio pochyliwszy głowę i spojrzawszy od spodu, dostrzegało się dwa kopulujące psy. Czeladnik chyba dobrze się bawił, zważywszy na to, z jaką dokładnością wyrzeźbił mocno odchylone ogony i sterczący psi członek. Kornelia spędzała godziny na oglądaniu psów i listków, nie słysząc, jak matka wygania ją na podwórze.
W tej kamienicy, przy ulicy Parkowej, w 1948 roku przyszła na świat mama Kornelii, Władysława. Miasto podnosiło się z powojennych zgliszczy, przy centralnym placu rozbierano resztki drewnianej synagogi, a w miejsce spalonego budynku postawiono symbol nowych, lepszych czasów: blok o betonowej konstrukcji, z oknami składającymi się z dwóch nierównych skrzydeł. Rósł piętro po piętrze, a z czasem z wyższych kondygnacji przy Parkowej zamiast lasu można było zobaczyć więcej podobnych domów.
Na podwórku kamienicy zajeżdżające do piekarni drabiniaste wozy ustępowały miejsca spalinowym dostawczakom, przy Parkowej stawiano elektryczne latarnie, które zastąpiły te gazowe, w końcu drogę z polnych kamieni, nazywaną kocimi łbami, pokryto asfaltem. Jego gęsty zapach czuć było aż do późnej jesieni. Zimą przegnano z ulicy dzieciaki z sankami, bo auta, kiedyś rzadko widywane, teraz przejeżdżały co chwila i łatwo było o wypadek. Tylko widok z parteru, gdzie mieszkała rodzina Kornelii – najpierw prababka Anna z córką Ewą, potem Ewa z córką Władysławą, a wreszcie Władysława z córką Kornelią – trwał, jakby mieszkanie odwracało się od zmian. Przez jedyne okno pokoju, tak samo jak przed stu laty, widać było mur dzielący podwórze od świata i małe kępki traw, które rosły wzdłuż niego.
Mieszkanie też się nie zmieniało. Władysława, jak jej matka i babka, kąpała córkę w metalowej wannie, zamontowanej jeszcze przez przedwojennych właścicieli, do której zimna woda lała się wprost z rury poprowadzonej po wierzchu ściany i zakończonej ogrodowym kurkiem. Ciepłą należało dolać z wiadra. Władysława nie była biedna. Peerelowska władza ceniła jej zwinne ręce młodej rencistki o słabym sercu, zlecając różne prace dla Cepelii, a matka Kornelii z dumą opowiadała sąsiadom, że z tych koszyków i makram ze sznurka, które plecie, zgarnia połowę pensji brygadzistki. Nie miała zamiłowania do ascezy, ale jakoś tak się składało, że wymiany sprzętów, remonty, renowacje od zawsze wydawały jej się zadaniem mniej ważnym od innych.
Mieszkania nie dało się porządnie ogrzać. Od chłodu i zbyt zimnej wody Władysławie z roku na rok czerstwiała skóra, policzki znaczyła coraz gęstsza sieć różowoczerwonych naczynek, które w końcu zaczęły przypominać ornament na piecu kaflowym stojącym w pokoju. Ewa, a po niej Władysława, od zawsze, każdego wieczora i każdej zimy martwiły się, czy rysy w końcu nie rozszczelnią się na dobre, a wtedy wszyscy umrą z zaczadzenia, ale piece w domu dalej trwały. Nie do rozbicia mimo pęknięć. Jak kobiety w tej rodzinie. Wieczne.
Dlatego takim zaskoczeniem była dla Władysławy śmierć matki. Babka Ewa zmarła tuż przed narodzinami wnuczki. Na wiosnę planowała nasadzić jeżyn na podwórzu, żeby bezdomne koty nie podchodziły pod okno, a tego wieczora – przygotować kożuchy tak, by bezpiecznie przetrwały lato w szafach i posłużyły następnej zimy. Już zbierała się do cerowania, ale jeszcze nie zaczęła, kiedy wywróciła się na progu mieszkania i zmarła. Lekarz wezwany przez Władysławę stwierdził wylew. Na kuchennym stole zostały po niej ciemne, metalowe nożyce, przetarty pasek krawieckiej miarki, pięć ułożonych w rzędzie grubych igieł i trochę podeschniętych skórek chlebowych, które równo odcinała od kromek.
W zimny marcowy poranek 1974 roku Władysława sama poszła przez zaspy do szpitala. Nie oczekiwała, że mąż będzie jej towarzyszył, ani też, że stale będzie w jej życiu. Miał pracę, jeździł i akurat wypadł mu kurs, kiedy zaczął się poród.
Trzeba było ciąć. Zrobiono to niemal na żywca, bo zjedzona naprędce, bardziej z obowiązku niż potrzeby, kolacja wykluczyła podanie narkozy. Władysława przeżyła rodzaj bólu, który podobno jest nie do przeżycia, ale obiecała sobie, że będzie córeczkę kochała – mimo wszystko. I kochała, wówczas gdy szwy na brzuchu rozłaziły się i pękały, bo trzeba było tysięczny raz położyć dziecko do łóżeczka; gdy budził ją płacz, jeszcze nim naprawdę zasnęła, bo nikogo nie było do pomocy; gdy skóra dłoni obrosła różowymi liszajami od prania pieluch w zimnej wodzie. Nie lubiła, kiedy mąż był w domu. „Taka praca” – mówił, wyjeżdżając, a Władysława przytakiwała, zamykając za nim ciężkie drzwi parterowego mieszkania.
Nazywał się Tomasz Kamiński; to imię zawsze wywoływało w Kornelii mieszane uczucia. Gdy ktoś wymawiał je w obecności dziewczynki albo wołał na ulicy „Tooomasz!”, coś w niej drętwiało. Z czasem to odczucie pojawiało się coraz rzadziej i trwało coraz krócej.
Kornelia parę razy zapytała o tatę. Gdzie się urodził? Gdzieś na Suwalszczyźnie. Ale w jakiej wsi? Zaraz, zaraz, to było jakoś na B... Gdzie się poznali? No, ludzie czasem po prostu się poznają. Dopiero po latach odkryła kilka listów, jakie do siebie napisali, i włożony pomiędzy nie wycinek z gazety. Listy nie przyniosły jej za wiele wiedzy – pozdrawiali się, wymieniali zdawkowymi relacjami z ostatniego tygodnia w ich domach, jakieś szachy, wieczór z kolegą przy akordeonie, ale żadnych detali, komplementów czy wynurzeń. Za to ogłoszenie miało swoją wagę: „...panna poszukująca solidnego, pracującego kawalera, mieszkająca z matką, gospodarna i oszczędna, pozna...”. Gdy zapytała mamę o ów wycinek, ta wzruszyła ramionami. Zawstydzenie było odpowiedzią.
Władysława nigdy nie nazwałaby córki Kornelią. To ojciec poszedł do urzędu i podał takie imię. To było wszystko, co Kornelia otrzymała po nim w spadku.
„Kora” – mówił do córki w tych rzadkich momentach, gdy był obecny w domu, a w jej pamięci na zawsze zapisały się wielkie jak bochny chleba dłonie i szczupłe, kościste, bardzo spadziste ramiona, którymi ją obejmował. Połączenie szyi i ramion układało się w niemal idealny trójkąt.
„Krysia” – poprawiała go zaraz matka, która nigdy nie zaakceptowała dziwnego imienia, obiecując sobie, że uda się do urzędu i zmieni metrykę córki, tylko że nigdy nie było jej po drodze, aż zrobiło się za późno.
Tata znikał i wracał, aż wyjechał i nie wrócił. Po sześciu latach Władysława złożyła pozew rozwodowy. W miasteczku szeptano, że odejście męża to wina zimnej żony. I była w tym gadaniu jakaś prawda; nogi Władysławy wydawały się chłodniejsze niż tafla lodu na kartuskim jeziorze, zimne też było łóżko, które dzieliła z córką (ojciec, jeśli był, to spał w kuchni, na rozkładanym sienniku). Od kiedy Kornelia pamiętała, kładły się w nim na noc we dwie, zawsze w ten sam sposób: stópki Kornelii ginęły gdzieś pod kołdrą zaścielonego tapczanu, za to obok jej głowy leżały duże, zimne stopy matki.
Na stoliku przy łóżku pojawiła się czerwona teczka z orzeczeniem sądu o rozwodzie, a mama poszła na targ po jajka i przyniosła psa. Opowiadała ze skrupulatnością, niepodobną do niej, że dostała go od handlarza za słoik miodu. Rasowy szczeniak wart sporo pieniędzy miał narośl na brzuchu, która jej zdaniem była zwykłą przepukliną.
– Wzięłam go, żeby ten wariat się nie rozmyślił – wyjaśniała, odwracając szczeniaka łapkami do góry. I rzeczywiście: w miejscu, w którym powinien być pępek, widniało wystające na palec zgrubienie.
Kornelia sięgnęła po ciepłe, włochate ciałko, a pies ziewnął, pokazując delikatną, jasnoróżową gardziel i język, i raz jeszcze odsłonił brzuch z wyraźnie widoczną wypukłością; gdyby miał być chory, serce by jej pękło.
Aż do wieczora nosiła psiaka na rękach jak lalkę, miętosząc go i bez końca pytając, jak się czuje. Choć szczeniak był ciężki dla sześciolatki, choć się wiercił, dźwigała go przez cały dzień, jakby się bała, że w przeciwnym razie zniknie. Wieczorem zasnęli razem – dziewczynka, obok psiak, a dopiero na końcu wielkie stopy mamy.
Każdy ranek zaczynał się teraz tym samym rytuałem: obudziwszy się, Kornelia ostrożnie przysuwała twarz do psich chrap, by poczuć ciepło oddechu na policzku. Dopiero wtedy delikatnie dotykała pieska. Zwierzę, wyrwane ze snu, który za każdym razem był jednakowo głęboki, najpierw rozglądało się nieprzytomnie wokół, potem podrywało się i biegło w głąb mieszkania, łapiąc do pyska to kapeć, to skarpetę. Za nim truchtała mama, utyskując – nie wiedzieć czemu – na ojca.
Suka traktowała Kornelię jak drugiego szczeniaka, którego można zaczepiać, łapać za nogawki i podgryzać. Liczyła się tylko z jedną osobą w domu: z Władysławą. Zawsze schodziła jej z drogi. Gdy mijały się w wąskim korytarzu, śmiesznie wycofywała się tyłem, wciąż o coś zawadzając zadem. Strącała związane sznurkiem pary nienoszonych butów, wiklinowe kosze z włóczką, miotły i szufelki, sterty tkanin czekających, aż Władysława coś z nich w końcu uszyje. Niezmiennie wpatrywała się w swoją panią przepraszająco i z oddaniem. Gdy widziała Kornelię, parła do przodu jak taran, niemal przewracając dziewczynkę.
Czas mijał, Kornelia rosła, z sześciolatki przeobraziła się w dojrzałą ośmiolatkę, a rytuały się nie zmieniały. Wieczorem, nim pani poszła spać, psina grzała jej miejsce i przesuwała się na skraj łóżka, gdy tylko Władysława się zbliżała. Wielkie ciało suki zwisało z jednego krańca tak długo, aż matka Kornelii ułożyła się do snu. Wtedy sznaucerka zaczynała wylizywać jej stopy. Tym samym powolnym ruchem myła każdy palec, podbicie, piętę, miejsca pomiędzy palcami. Dopiero czując delikatne szturchnięcie, oznakę ludzkiego zniecierpliwienia, odsuwała łeb. Wzdychała i odwracała pysk w stronę Kornelii, zmieniając obiekt.
Matka długo nazywała ją Sunią. Gdy ludzie zaczepiali córkę, pytając, jak wabi się pies, Kornelia burczała odpowiedź pod nosem i zwykle musiała powtarzać dwa razy. Prosiła mamę, żeby wołać sukę tak, jak wszystkie inne psy, wymyślała imiona, ale Władysława „zapominała”, „nie mogła się przyzwyczaić”, „nie pasowało do psa”, i tak bez końca.
Czasem nazywała ją „Złem”. Suka wciąż wsadzała łeb w coś cuchnącego. Szczątki rozjechanych przez samochody kotów czy jeży, wypadłe z gniazd, prześmierdłe pisklęta, truchła zdechłych kur, które sąsiad grzebał pod płotem. Mama nie mogła znieść odoru. Najlżejszy nawet smród ją paraliżował. Czując go, wycofywała się do kuchni, i tylko krzyczała na cały dom, że „Zło Wcielone znowu to zrobiło”. Głos jej robił się wtedy świdrujący i wysoki, jakby nie mógł się przebić przez zaciśnięte gardło. Władysława łapała się za serce i wołała dotąd, aż córka nie umyła psu pyska. Kornelia nienawidziła tych chwil. Ale na widok matki, jednocześnie zdjętej obrzydzeniem i przestraszonej, a zarazem groźnej i bezwzględnej, brała z kuchni miskę z wodą, ręcznik i płyn do mycia naczyń.
Po jednej z takich kąpieli suka dostała imię.
– No chodź tu, Sońka – wyrwało się Władysławie. Było to tuż przed ósmymi urodzinami Kornelii.
– Czemu „Sońka”? – Dziewczynka niewiele wcześniej usłyszała od chłopaka z podwórka, że tak ma na imię kobieta, z którą mieszka tata. Wtedy wykrzyczała mu, że jest głupi. Teraz ponowiła pytanie.
Władysława strzepała ze spódnicy niewidoczne okruchy.
– Sońka! – zawołała raz jeszcze zamiast odpowiedzi, a suka podniosła łeb i popatrzyła na nią. Matka i córka wymieniły spojrzenia. – Pasuje psu. Przecież chciałaś dla niej normalne imię. Co znów ci nie odpowiada?
Kornelia spuściła oczy. Tamtego wieczora, gdy już leżała w łóżku, przypomniał jej się tata. Ledwie go pamiętała. Próbowała zawrócić myśli na inne tory – szkoła, koleżanki, lecz jej to nie wychodziło. Przytuliła twarz do psiego pyska. Od wciąż wyczuwalnego smrodu lekko ją zemdliło. Ale tylko trochę. Nie odsunęła głowy. Wciągnęła ów zapach w nozdrza raz, potem kolejny, zdziwiona, że da się to wytrzymać. Obrzydzenie zaczyna się w gardle, odkryła niespodziewanie. O dziwo, na smród składają się też przyjemne nuty, wyczuła po chwili. Słodkawy akcent dobrze rozgniecionych nasion słonecznika, mokry karton, korzeń pietruszki i gotowany bób, kasza jaglana – ta była najbardziej mdląca. Wreszcie oleisty sos do klusek. Nic strasznego.
Pogodzona, spokojna, zasnęła.