Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
W podolsztyńskim lesie zostaje brutalnie zamordowana piętnastolatka. Ślady na ciele oraz ubraniach wskazują, że morderca jest wyjątkowo bezwzględny.
Kiedy w kilka dni po odnalezieniu zwłok okoliczny pijak przyznaje się do winy, sprawa wydaje się zamknięta. Do momentu, gdy na komisariat przychodzi ksiądz miejscowej parafii i oznajmia, że to on zabił dziewczynę.
Presja mediów i społeczeństwa, by znaleźć mordercę, jest na tyle duża, że policja zwraca się do Zygmunta Rozłuckiego. Jednak psycholog podejmuje śledztwo dopiero wtedy, gdy do Olsztyna przybywa żądna władzy dziennikarka Janczewska.
Działając w duecie, przysporzą sobie wielu wrogów, a ich własne życia znajdą się w śmiertelnym niebezpieczeństwie.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 512
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Copyright © Przemysław Borkowski, 2018
Copyright © Wydawnictwo Poznańskie sp. z o.o., 2018
Redaktor prowadzący: Patryk Mierzwa
Redakcja: Hanna Trubicka
Korekta: Agnieszka Jeż-Kaflik / Słowne Babki
Projekt okładki: Magdalena Zawadzka
Projekt okładki: rserezhechkin/shutterstock, Mikado767/shutterstock, Olga Lyubkin/shutterstock
Konwersja: Grzegorz Kalisiak
ISBN 978-83-7976-941-4
CZWARTA STRONA
Grupa Wydawnictwa Poznańskiego sp. z o.o.
ul. Fredry 8, 61-701 Poznań
tel.: 61 853-99-10
fax: 61 853-80-75
www.czwartastrona.pl
Wiatr zerwał się po zmroku i wiał przez całą noc. Okolica, tak jeszcze do niedawna spokojna, sielska wręcz, rozleniwiona i uśpiona sierpniowym upałem, okazywała nagle inne oblicze. Drzewa skrzypiały, rynny jęczały, dachy uginały się pod naporem mas powietrza zwiastujących zmianę pogody i nieuchronny koniec lata. Niemal widział, jak zakończone białymi grzywami fale przetaczają się po jeziorze, uderzając z upartym impetem o ledwo dające radę je powstrzymać falochrony trzcin.
Stał nago na środku pokoju na poddaszu tego domu, którego nigdy nie polubił, i patrzył na swoje odbicie w kryształowym, pociemniałym ze starości lustrze umieszczonym na środkowych drzwiach równie starej drewnianej poniemieckiej jeszcze szafy. W lustrze, w którym przeglądało się przed nim kilka pokoleń tak samo jak on samotnych, nieszczęśliwych i jeszcze raz samotnych mężczyzn – najpierw Polaków, potem Niemców, a potem znowu Polaków. Jego ciało, widział to aż nazbyt wyraźnie, zaczynało już przejawiać pierwsze objawy starości. Nigdy nie było przesadnie umięśnione, kiedyś przynajmniej jednak świeże, jędrne i co najważniejsze – szczupłe. Teraz zaczynało powoli obwisać, jakby ciążyło już ku ziemi, gdzie prędzej czy później trafi – jak wszystkie ciała na tym świecie. Niczym kropla wody pragnąca już powrócić do swej ojczyzny w podziemnych, oligoceńskich morzach.
Naraz przypomniał sobie tamto drugie ciało. Ciało młodsze, jędrniejsze i świeższe, niż jego kiedykolwiek było. Ciało kobiece, dziewczęce w zasadzie. Ciało, które zbrukał i splugawił na zawsze obosiecznym grzechem, takim, który skaził również i jego nieśmiertelną – jaka szkoda – duszę.
Przypominał je sobie i nie mógł wzbudzić w sobie żalu. Ani tym bardziej szczerego postanowienia poprawy. Wiedział, że gdyby jeszcze raz napotkał je na swej drodze, nie potrafiłby również – tak jak wtedy – wyrzec się tego szatana.
Nagle za jego plecami coś eksplodowało. Przeraźliwy, wysoki, ostry huk podniósł mu wszystkie włoski na ciele. Nie zdążył nawet się odwrócić, gdy poczuł, jak jakiś przedmiot przelatuje mu koło głowy. Zobaczył, jak stuletnie lustro pęka i rozsypuje się na dziesiątki kawałków, na każdym z których uwięziony został fragment jego zszarzałego odbicia. Spojrzał pod nogi. Na podłodze, w aureoli szklanych odłamków leżał kamień. Okrągły, niezbyt duży kamień, jakich pełno na okolicznych morenowych wzgórzach. Przez wybitą szybę w oknie wdarł się podmuch zimnego wichru, wzbudzając nagły dreszcz w jego nagim ciele. Przez świst wpadającego przez poszarpany otwór powietrza przebił się ludzki głos. Wysoki, piskliwy krzyk był tylko trochę głośniejszy od szumu gałęzi i odgłosu wiatru.
„Morderca!”
Przez chwilę wydawało mu się, że to tylko złudzenie. Że to w nim coś tak krzyczy. Coś, może jego nie do końca zdechłe sumienie.
„Morderca!”, powtórzył jednak po chwili ten sam głos, tym razem głośniej i wyraźniej.
Drugi kamień poszybował w kierunku okna, trafiając dla odmiany w blaszany parapet.
„Dowiedzieli się”, pomyślał ze strachem. Było to pierwsze, co przyszło mu do głowy. Kiedyś wreszcie musieli się dowiedzieć.
Drzwi szafy powoli się otworzyły, ukazując pachnące starym drewnem wnętrze. Wciąż tam była. Wisiała. Długa do ziemi czarna suknia zapinana na środku na rząd wypukłych, obciągniętych takim samym czarnym materiałem guzików. Jego mundur, kaftan bezpieczeństwa i przenośne więzienie. Zaopatrzona u góry w elegancką stójkę, z której z jednej strony zwisał długi, biały, sztywny pasek materiału – koloratka.
— Bez samochodu będzie tu panu ciężko – miła i nad wyraz kompetentna agentka biura nieruchomości powiedziała to z autentyczną troską. – Jest tu co prawda we wsi przystanek, niedaleko kościoła, w samym centrum, ale ma pan do niego jeszcze co najmniej kilometr marszu. No i autobusy są tylko co godzinę.
— Jakoś sobie poradzę – odpowiedział Rozłucki.
Jechali jej samochodem, kilkunastoletnią srebrną hondą accord, równie zadbaną i dobrze utrzymaną, jak ona sama. Oprócz ich dwojga, podróżował nią również cały przesiedleńczy majątek Rozłuckiego – dwie walizki, jedna wypełniona książkami, a druga ubraniami.
— Teraz to jeszcze nic. Ale niech pan sobie wyobrazi zimę. Śnieg albo co gorsza roztopy. Gdzie pan będzie pracował? – spytała. Jej dziewczęcy koński ogon, przetykany całkiem już jednak licznymi siwymi włosami, rozłożył się nonszalancko na zagłówku fotela kierowcy. Oczy, zaopatrzone w złote okulary w kształcie łez, których zewnętrzne, ostre krawędzie uniesione były zawadiacko w górę, spojrzały na niego przelotnie spod płowej grzywki. „Kiedyś musiała być całkiem ładna”, pomyślał. Może nie jakoś strasznie, ale wystarczająco. Ciekawe, czemu nikogo sobie nie znalazła. Jej staropanieńskość aż biła w oczy.
— W przychodni Szpitala Psychiatrycznego w Olsztynie. Aleja Wojska Polskiego 35.
— O, matko! – rzuciła mu kolejne, tym razem zaniepokojone spojrzenie.
Był to jeszcze jeden dowód na to, że dla większości ludzi praca w szpitalu psychiatrycznym niewiele różniła się od pobytu w tymże szpitalu. Zaś obie te rzeczy były synonimem ciężkiej choroby zagrażającej zdrowiu i życiu wszystkich dookoła.
– To prawie drugi koniec miasta! – dodała szybko, żeby usprawiedliwić ex post swoją przesadną reakcję. – Będzie pan musiał się przesiąść pod ratuszem. To dodatkowe pół godziny. Naprawdę, bez samochodu będzie panu ciężko. Jest pan psychiatrą? – spytała po chwili.
— Psychologiem. Będę prowadził terapie pacjentów niezakwalifikowanych do przyjęcia na pobyt stały.
Dojechali do drogowskazu i skręcili z głównej drogi. Wąska, asfaltowa szosa ocieniona była z obu stron starymi drzewami. Po jej prawej stronie widać było jezioro. Duże, sięgające aż po horyzont, choć w tym miejscu jeszcze dość wąskie. Po lewej rozciągał się las.
Minęli tablicę z nazwą miejscowości.
— Zna pan te okolice, był pan już tu wcześniej? – spytała agentka. – Czy znalazł pan naszą ofertę w Internecie?
— Byłem – odpowiedział. – Parę miesięcy temu. Już wtedy zwróciłem uwagę na ten dom. Ale w tym czasie miał jeszcze właściciela.
Agentka pokiwała głową, przerywając wypoczynek swoich włosów na zagłówku.
— Tak – powiedziała. – Straszna historia. Słyszał ją pan? To dlatego miałam taki problem z tym domem. Nikt nie chciał go kupić czy nawet wynająć. Wiele osób oglądało, bo dom położony jest doprawdy ślicznie, taki widok na jezioro wart jest wszystkich pieniędzy, ale gdy dowiadywali się, co się tam stało, rezygnowali. A spadkobierca za nic nie chciał obniżyć ceny. Dopiero ostatnio go przekonałam.
— I dlatego stać mnie było na wynajem – powiedział Rozłucki.
— A pan nie miał żadnych obiekcji? – Spojrzała na niego zaciekawiona. – Podobno w innych krajach, na Zachodzie i w Ameryce, takie domy są nawet droższe niż normalne. Ale u nas ludzie ciągle się jeszcze boją. W duchy wierzą, czy co? Pan nie wierzy w duchy?
Mijali właśnie kościół. Przysadzista, ceglana budowla w charakterystycznym dla dawnego państwa krzyżackiego stylu topornego, pozbawionego wszelkich ozdób gotyku, zajmowała najwyższy punkt rozległego, lecz niezbyt wysokiego morenowego wzgórza, na którego stokach rozsiadła się reszta wsi. Tuż za kościołem widać było inny, niższy budynek, zwieńczony spadzistym, łamanym dachem i zaopatrzony w mały ganek z dwoma pseudodoryckimi kolumnami – zapewne plebanię. Jakiś człowiek stał na drabinie opartej o dach, jakby naprawiał coś przy jednym z okien na poddaszu.
— Z naukowego punktu widzenia duchy są zjawiskiem psychicznym. Tak samo realnym jak inne psychiczne zjawiska – powiedział w zamyśleniu, bo przypominał sobie właśnie wszystko to, co wydarzyło się tu parę miesięcy temu.
— No dobrze, rozumiem – nie dawała za wygraną agentka. – Ale czy wierzy pan, że zmarli, którzy zginęli śmiercią tragiczną, zamordowani albo ci, jak tamten nieszczęśnik, którzy sami odebrali sobie życie, wracają potem na miejsce swojej okrutnej kaźni?
— Pani Iwono, pochodzę z Warszawy. Gdyby to była prawda, to miasto byłoby pełne duchów. Nie można by się było wprost od nich odgonić. W czasie ostatniej wojny Niemcy zamordowali tam kilkaset tysięcy ludzi.
— No tak – powiedziała. – Nie pomyślałam o tym.
Droga wiodła przez sam środek wsi, nieomal szczytem morenowego wzgórza. Mijali stare domy z czerwonej cegły, niskie i przysadziste, jakby zapadłe już trochę w ziemię.
— Tam, za kościołem – pokazała lewą ręką – jest pętla autobusowa. Jest tam też sklep, poczta, a nawet restauracja. Ostatnio wielu ludzi wyprowadza się z Olsztyna i kupuje lub buduje domy w takich miejscowościach jak ta. A wraz z nimi przychodzą i usługi. Tam, jeszcze dalej – znowu wskazała ręką – jest całe osiedle nowych domów. Wszyscy oczywiście woleliby się budować nad jeziorem, ale to nie takie proste. Całą tę ziemię ma Gorbała, miejscowy bogacz. Mógłby ją odrolnić i sprzedać, zarobiłby na tym mnóstwo pieniędzy, ale nie chce. Twierdzi, że zbuduje na niej hotel. Wielki, jak Gołębiewski w Mikołajkach. Ale gada tak już parę lat i nic z tego nie wynika. Zresztą moim zdaniem to zupełnie nierealistyczna koncepcja. Ta wieś to nie Mikołajki, kto by tu chciał przejeżdżać? Tam są Wielkie Jeziora, setki kilometrów kwadratowych wody, można pływać po nich całymi dniami, zawijając codziennie do innego portu. A tu? To jezioro może i wygląda na duże, ale da się je przepłynąć żaglówką w pół godziny. A ziemia leży i zarasta chwastami – pokręciła głową. – Szkoda. No, ale przynajmniej będzie miał pan spokój.
Wieś skończyła się, a wraz z nią asfalt. Wjechali na polną drogę biegnącą prawie samym brzegiem jeziora.
— Już tylko parę minut – powiedziała agentka. – Za tym lasem będzie pana dom.
Wiedział. Szedł tą drogą kiedyś na piechotę. Wtedy. Gdy to wszystko się stało.
Wjechali na porośnięte lasem łagodne wzniesienie. Po chwili droga zaczęła zjeżdżać w dół, a tuż potem, po lewej stronie ukazał się dom. Nagle i niespodziewanie, jakby wyskoczył zza zakrętu. Gdy był tu poprzednim razem, też miał takie wrażenie.
— A oto i on – powiedziała agentka. – Tadam!
Skręcili w lewo i zatrzymali się na podwórzu. Wysiedli. Rozłucki został za srebrną hondą, jakby bał się póki co wyjść zza tej bezpiecznej zasłony; agentka ruszyła od razu w stronę domu. Wszystko tu było tak jak ostatnio. Nic się nie zmieniło. Okna z jednej strony domu wciąż były zamurowane. Omszały spadzisty dach tak jak wtedy upstrzony był łatami z nowej, krwistoczerwonej dachówki. Komin ciągle sprawiał wrażenie, jakby miał się za chwilę przewrócić. Nie przewróci się jednak, wiedział to. Skrywał bowiem w sobie tajemnicę widoczną dopiero ze skarpy za domem – nową, ocynkowaną rurę wpuszczoną do środka i utrzymującą go w pionie.
Tylko chwasty na podwórku były bardziej wysuszone i zszarzałe po dwóch letnich miesiącach wakacji.
— Wchodzi pan? – spytała agentka. Była już przy drzwiach.
— Tak. Wchodzę.
Przekręciła nie bez trudu klucz w zamku i pchnęła drzwi. Widać było na nich jeszcze ślady taśmy policyjnej. Poczuł, jak wszystkie jego wnętrzności ściskają się, jakby ktoś nagle wyssał z niego całe powietrze jak z pustej, plastikowej butelki. Dlaczego zdecydował się tu zamieszkać? To był impuls, zobaczył przypadkiem ogłoszenie o sprzedaży tego domu w Internecie. Pamiętał, jak wszystko w nim wtedy zamarło. Przez parę godzin czuł się, jakby nie mógł oddychać, w końcu zadzwonił. Dowiedział się, że cena zarówno kupna, jak i ewentualnego najmu jest dla niego stanowczo za wysoka, i odetchnął z ulgą. Pani Iwona jednak, bo to z nią wtedy rozmawiał, zanotowała sobie jego numer i zadzwoniła, gdy warunki uległy zmianie. Wtedy nagle, niespodziewanie dla samego siebie, zgodził się. Jakby ktoś inny podjął w nim tę decyzję. I oto teraz tu jest.
Czy to jednak normalne? Czy to normalne, że zostawił mieszkanie w Warszawie, rzucił pracę, dobrze płatną, choć dosyć nudną, w prywatnej poradni i zdecydował się zamieszkać tu, w tym domu, w którym być może ciągle jeszcze czuć było zapach krwi? W domu, w którym usłyszał wystrzał, który oderwał pół głowy biednemu Adamowi Romanowskiemu, a potem zobaczył, jak wygląda to, co po nim zostało? W domu, w którym przez ponad tydzień w pokojach z zamurowanymi oknami więzione były dwie młode dziewczyny? I w którym po raz pierwszy, i jak dotąd jedyny, naprawdę bał się, że umrze?
Był psychologiem, powinien był wiedzieć, dlaczego to robi. Nie wiedział. Profesor Konarzewski, jego dawny promotor, potem pracodawca i zastępczy ojciec – o wiele lepszy niż ten, którego kiedyś miał naprawdę – gdy usłyszał o tym pomyśle, bardzo długo wpatrywał się w niego w milczeniu. W końcu powiedział: „Dobrze. Rozumiem to. Każdy czasami ma ochotę na Wielką Ucieczkę. Na to, by rzucić wszystko i zacząć od nowa. Niewielu się na to decyduje, i pewnie słusznie. Większość z tych, którzy uciekają, peleton w końcu i tak dogania. Ale w twojej sytuacji to może nie być złe rozwiązanie. Przynajmniej na jakiś czas. Tylko pamiętaj, że zawsze możesz wrócić. Miejsce w mojej poradni będzie na ciebie czekało. Powiesz mi wtedy, dlaczego to zrobiłeś. I dlaczego chcesz mieszkać właśnie w tym domu. To bardzo ciekawe, muszę przyznać. Postaraj się tylko nie zapić na śmierć w tej warmińskiej głuszy”.
Tego akurat nie mógł obiecać.
— Proszę, proszę, niech pan wejdzie. To teraz pana dom. Pójdę otworzyć okna, straszny tu zaduch się zrobił przez te ostatnie upały.
Ostrożnie przekroczył próg. W domu pachniało kurzem i rozgrzanym starym drewnem. Zmiana pogody, która nastąpiła wczoraj w nocy i dała wszystkim odrobinę wytchnienia, nie zdołała go jeszcze wychłodzić.
Wszedł dalej. W pokoju po lewej stronie, tam gdzie teraz pani Iwona otwierała kolejne okna, siedział kiedyś na kanapie patrząc z przerażeniem w wycelowaną w swoją stronę lufę zabytkowego mauzera. Ciekawe, czy…
— No, gotowe. – Pani Iwona stanęła w progu pokoju. – Wystarczy teraz podpisać umowę i może się pan urządzać. Tam jest stół. – Wskazała ruchem głowy izbę za swoimi plecami. – W ogóle wszystkie meble zostały. Może je pan wyrzucić albo zatrzymać. Obecny właściciel daje panu pod tym względem pełną dowolność.
Wszedł do pokoju. Zamarł.
Pani Iwona podążyła za jego wzrokiem.
— Tak… – Uniosła brwi i wydęła górną wargę. – To jest właśnie jeden z powodów, być może główny, dla którego nie udało mi się wcześniej sprzedać ani wynająć tego domu. Pisałam obecnemu właścicielowi, że przydałby się tu mały remont, ale nie chciał się na to zgodzić. To brat poprzedniego i jego jedyny spadkobierca. Mieszka w Australii i nie przyleciał nawet na pogrzeb. Zresztą może nie ma co się dziwić, to przecież naprawdę drugi koniec świata. W każdym razie, z tego, co zdążyłam się przekonać, to straszny kutwa. Doszło do tego, że sama, za własne pieniądze kupiłam puszkę farby i próbowałam to zamalować. Ale to cholerstwo ciągle przebija…
Rozłucki podszedł do dużej czarnej plamy na jednej ze ścian, powstałej gdy mózg Adama Romanowskiego eksplodował po strzale w usta. Pani Iwona nie patrzyła w tę stronę.
— Trzeba kupić taką specjalną farbę na bazie oleju. Pani kupiła pewnie zwykłą, akrylową – powiedział. Zrobiło mu się niedobrze. Po co tu w ogóle przyjeżdżał?
— No widzi pan, nie wiedziałam. Nie mam się kogo o takie rzeczy spytać – westchnęła. – Mam nadzieję, że nie rozmyśli się teraz pan? – Spojrzała na niego zaniepokojona.
— Nie, skądże – odpowiedział. – Możemy podpisać tę umowę.
Podeszli do stołu. Pani Iwona położyła na nim dwa egzemplarze umowy i długopis. Po chwili wyjęła jeszcze jedną kartkę.
— Gdy byłam tu poprzednio, spisałam stan liczników. Nikt tu nie mieszka, więc ich wskazania raczej się nie zmieniły. Chyba że chce pan sprawdzić?
— Nie, nie trzeba – odpowiedział.
— W takim razie proszę podpisać. Tu, tu i jeszcze tu. Ten egzemplarz jest dla pana.
Karolina. Ona była jedynym wytłumaczeniem tego, co właśnie robił. To tu, w tym domu byli przez chwilę tak naprawdę razem. Nigdy wcześniej i już nigdy później. Wtedy, gdy siedzieli obok siebie na kanapie pod lufą karabinu Romanowskiego, i potem, gdy przytuliła się do niego, gdy było już po wszystkim. To z tym kojarzy mu się ten dom, nie ze śmiercią i cierpieniem. To dlatego nie potrafił oprzeć się pomysłowi, żeby tu zamieszkać. Chciał być bliżej tamtego wspomnienia. Co za pojebany romantyzm!
— Panie Zygmuncie, halo! Proszę podpisać.
Wziął długopis i podpisał we wszystkich wskazanych miejscach.
— No to załatwione – powiedziała agentka. – Niech się tu panu dobrze mieszka. W umowie ma pan numer konta właściciela. Czynsz jest płatny do dziesiątego każdego miesiąca. Termin wypowiedzenia ustaliliśmy, jak pan pamięta, na trzy miesiące.
Zabrzmiało to tak, jakby nie spodziewała się, że tu długo wytrzyma.
— To ja już lecę. Musi pan tylko wziąć walizki z samochodu.
Wyszli z domu i podeszli do srebrnej hondy. Pani Iwona otworzyła bagażnik, a Rozłucki wyjął z niego swoje dwie walizki. Stare, bez tych rączek i kółek, które mają teraz wszystkie walizki. Tylko takie miał w swoim mieszkaniu.
— Nie mogę się nadziwić, że ma pan tylko tyle rzeczy – powiedziała agentka. – Chyba że coś jeszcze pan przywiezie.
— Nie – odpowiedział. – Resztę wyrzuciłem, a książki rozdałem. Co jakiś czas warto zrobić taką selekcję. Żyjąc, obrastamy zbyt dużą ilością przedmiotów.
— Pewnie tak – odpowiedziała bez przekonania. – Swoje mieszkanie w Warszawie pan wynajął czy sprzedał? – spytała z zawodową ciekawością.
— Wynająłem. Będę dostawał za nie miesięcznie dwa i pół tysiąca złotych. Za ten dom, jak pani wie, muszę zapłacić tysiąc. Zostaje mi więc jeszcze półtora tysiąca na czysto. Plus to, co zarobię w szpitalu. To co prawda tylko pół etatu, ale razem powinno wystarczyć.
— Sprytne – pokiwała głową. – Słyszałam, że Anglicy tak robią. Wynajmują swoje ciasne domki w Londynie, przeprowadzają się do Hiszpanii i żyją z różnicy czynszów. Półtora tysiąca w tych okolicach to całkiem spora suma. Niektórzy utrzymują się tu za znacznie mniej.
Spojrzała jeszcze raz na dom.
— No dobrze – powiedziała. – Jadę. Niech się tu panu dobrze mieszka – powtórzyła, wyciągając w jego stronę dłoń. Uścisnął ją. – Miejmy nadzieję, że nie powtórzą się tu już więcej takie straszne wydarzenia. Dwa razy jak na taką małą miejscowość to chyba wystarczy.
— Dwa? – spytał zdziwiony.
Zmieszała się.
— Nie mówiłam panu? Byłam pewna, że panu o tym wspominałam.
Nie wspominała. Jej zakłopotanie zaś świadczyło, że wcale nie miała zamiaru.
— O czym mi pani miała wspomnieć?
Uciekła spojrzeniem w kierunku jeziora.
— Dwa dni temu miał tu miejsce kolejny przykry przypadek – powiedziała. – Nie mówiłam o tym panu?
— Nie. Jaki przypadek?
— W lesie, tym obok którego przejeżdżaliśmy, między główną drogą a granicą wsi znaleziono zwłoki. Młoda dziewczyna, piętnaście lat. Straszna historia.
— Co się stało?
— Nie wiem. Słyszałam o tym w olsztyńskim radiu. Prawdopodobnie morderstwo, ale policja nic póki co nie mówi.
Nie powiedziała mu o tym, żeby się w ostatniej chwili nie rozmyślił. Miała już dosyć tego domu i chciała się go wreszcie pozbyć. Bała się, że przestraszy go druga zbrodnia w ciągu trzech miesięcy. Zapewne większość z jej klientów tak by właśnie zareagowała.
— To co, rezygnuje pan? – spytała zniechęcona. – Możemy jeszcze podrzeć umowę i uznać, że nic pan nie podpisywał.
— Nie – odpowiedział. – Nie ma takiej potrzeby.
Meble, parapety, a nawet szyby w oknach po trzech miesiącach zamknięcia pokryte były warstwą kurzu. Zastanawiał się właśnie, od czego zacząć sprzątanie, gdy usłyszał odgłos samochodu podjeżdżającego pod dom. Wyszedł na próg.
Na podjeździe stała zielona skoba fabia. Za kierownicą, wystawiając łokieć przez okno z opuszczoną szybą, siedział podkomisarz Rafał Sądecki. Ostatni raz widzieli się właśnie tutaj.
— Witam pana psychologa! – zawołał wesoło policjant. Gdy rozstawali się poprzednim razem, nie byli w zbyt dobrych stosunkach. Trzy miesiące to jednak wystarczająco długo, by zapomnieć drobne urazy.
— Dzień dobry, panie podkomisarzu! – odpowiedział Rozłucki podobnym tonem. Podkomisarz Sądecki nie należał może do najsympatyczniejszych ludzi, jakich znał, miewał poważne deficyty uczciwości i lojalności, ale przecież nigdy osobiście nie zrobił mu nic naprawdę złego. Poza tym nie należy zapominać, że ich współpraca w sprawie Romanowskiego, mimo iż miała swoje wzloty i upadki, a pan podkomisarz nie zawsze zachowywał się fair, jednak zakończyła się sukcesem.
— Komisarzu – poprawił go Sądecki. – Dostałem awans. Wreszcie. Moi przełożeni uznali, że świetnie się spisałem, rozwiązując sprawę tych dwóch porwanych dziewczyn. Muszę przyznać, że trochę mi w tym z Karoliną pomogliście.
Trochę? To w zasadzie oni rozwiązali tę sprawę. To jednak, że Sądecki w ogóle przyznawał się do jakiejkolwiek pomocy z ich strony, było już i tak sporym postępem.
— Gratuluję – powiedział Rozłucki. – Po samochodzie widzę, że dostałeś również podwyżkę. Bardzo ładny kolor. – Skoda Sądeckiego była nie tyle nawet zielona, co seledynowa. Wyglądała trochę jak powiększona do rozmiarów normalnego samochodu dziecięca zabawka.
Komisarz roześmiał się.
— Gdy kupuje się używane auto, kolor jest ostatnią rzeczą, na którą zwraca się uwagę – powiedział. – A z moją pensją, nawet po podwyżce, nie mogę za bardzo szaleć. Poza tym ten zielony w sumie nawet mi się podoba. To, można powiedzieć, nie kolor, ale kamuflaż. W razie wybuchu wojny wjeżdżam do lasu i żaden samolot mnie nie namierzy. A wszystkich tych gości w czerwonych ferrari rozwalą od razu.
Rozłucki uśmiechnął się uprzejmie. Komisarz otworzył drzwi i wysiadł z samochodu. Schudł trochę, poza tym wyglądał tak samo. Nawet ubrany był identycznie – w skórzaną czarną kurtkę i przybrudzone jasne dżinsy. Na pasku przy nich dyndała ostentacyjnie – tak samo jak zawsze – kabura z policyjnym pistoletem Walther P99.
— Masz chwilę? – spytał. – Nie przeszkadzam? Byłem tu akurat służbowo i pomyślałem, że odwiedzę starego znajomego.
— Jasne – odpowiedział Rozłucki. – Ale skąd w ogóle wiedziałeś, że tu jestem? – zdziwił się.
— Od Karoliny. Dzwoniła do mnie dziś rano.
Od Karoliny. No tak. Rozłucki poczuł ściśnięcie w żołądku. Ostatnio wysłał jej raz czy dwa SMS-a po pijaku. W jednym chyba wspomniał, że się przeprowadza.
— Od Karoliny? – spytał obojętnie. – Czego od ciebie chciała?
Karolina trzy miesiące temu ich dzieliła, a teraz należałoby chyba powiedzieć, że ich łączyła. Sądecki był jej byłym chłopakiem, jeszcze z czasów liceum. Jak się okazało, nie do końca pogodzonym z tym, że go kiedyś rzuciła. Dziś mogliby sobie przybić piątkę.
— Wszystko wskazuje na to, że nas niedługo odwiedzi – odpowiedział komisarz. – Mamy tu naprawdę niezłą chryję. Mogę wejść? – Wskazał na drzwi domu.
Rozłuckiemu przez chwilę zakręciło się w głowie. Ten nagły wyrzut adrenaliny do krwi świadczył o tym, że wciąż nie wywietrzała mu z głowy. Karolina tutaj? Czyżby jego chory pomysł z wynajęciem tego domu przynosił właśnie skutek, którego podświadomie i całkowicie bezpodstawnie oczekiwał – że się znowu spotkają?
— Poczekaj – powiedział. – Tam jest bałagan i mnóstwo kurzu. Dopiero przyjechałem i nie zdążyłem jeszcze wszystkiego ogarnąć. Wyniosę krzesła na podwórko.
Po chwili wrócił z dwoma drewnianymi krzesłami, których siedzenia przetarł jeszcze w środku rękawem. Postawił je obok siebie pod oknami domu. Usiedli. Mieli teraz piękny widok na jezioro.
— Co to za chryja? – spytał Rozłucki. – Chodzi o tę dziewczynę znalezioną w lesie?
— Już wiesz? – Komisarz pokiwał głową. Wyciągnął z kieszeni kurtki paczkę papierosów i zapalił jednego. Poprzednim razem chyba nie palił. Przynajmniej Rozłucki nie pamiętał go z papierosem. Rzucił okiem na napis na pudełku. Lucky Strike bez filtra. W Polsce, jak wiedział, nie można takich kupić. Ktoś musiał mu je skądś przywieźć. Kolejny element, z pomocą którego pan komisarz budował swój mit. Głównie zresztą w swoich własnych oczach.
Policjant wyciągnął paczkę w jego stronę. Rozłucki odmownie pokręcił głową.
— Nie tyle dziewczynę, ile dziewczynkę – powiedział Sądecki. – Piętnaście lat. – Splunął przed siebie kawałkiem tytoniu z papierosa. – Mam córkę w jej wieku.
Zaciągnął się papierosem i wypuścił przed siebie dym. Potem zapatrzył się w jezioro. Czekał. Ewidentnie budował napięcie. Jakby grał w nie najlepszym serialu kryminalnym. Rozłucki czytał gdzieś, że od czasu premiery Ojca chrzestnego amerykańscy mafiosi zaczęli się zachowywać dokładnie tak jak Marlon Brando. Nowojorska policja założyła kiedyś podsłuch na spotkaniu najważniejszych mafijnych bossów Wschodniego Wybrzeża i ze zdziwieniem stwierdziła, że groźni przestępcy rozmawiają ze sobą dialogami z filmów. Modulują nawet głos, by jak najbardziej przypominał sposób mówienia Vita Corleone. Pan komisarz również sprawiał wrażenie, jakby nie tylko był policjantem, lecz także go grał.
— Rozumiem – powiedział Rozłucki. – To rzeczywiście straszne, ale zwykłe morderstwo, nawet piętnastolatki, to ciągle za mało, by pani Karolina Janczewska, dziennikarka telewizyjna i prasowa, zechciała zwrócić na nie swoją uwagę i przyjechać tu aż z samej Warszawy. Musi być coś jeszcze. Co? Na czym polega ta chryja?
Komisarz Sądecki odwrócił głowę w jego stronę i uśmiechnął się półgębkiem.
— Dobrze kombinujesz – powiedział, a Rozłucki miał ochotę w tym momencie walnąć go otwartą dłonią w głowę. – Jest coś jeszcze.
Wyciągnął nogi przed siebie i docisnął plecy do oparcia krzesła. Spod nogawek jego spodni wyłoniły się cholewy brązowych kowbojek.
— Powiesz mi wreszcie? – Rozłucki był już trochę zniecierpliwiony tym przedłużającym się przedstawieniem. Zniecierpliwiony, ale i zaintrygowany.
— Chryja polega na tym – komisarz postanowił najwyraźniej przejść wreszcie do rzeczy – że proboszczem w miejscowej parafii jest pewien ksiądz. Ksiądz ten został parę miesięcy temu przeniesiony tu z innej parafii. Poprzedni proboszcz przeszedł zgodnie z prawem kanonicznym w wieku siedemdziesięciu pięciu lat na emeryturę, więc miejsce akurat było wolne. Jak głoszą plotki, został przeniesiony, by uniknąć skandalu związanego z niedozwolonymi kontaktami z pewną nieletnią parafianką.
Spojrzał na Rozłuckiego z porozumiewawczym uśmieszkiem.
— Pedofil? – spytał Rozłucki.
— To tylko plotki, zaznaczam – odparł komisarz, unosząc ku górze otwarte dłonie. – Żadne oskarżenie nie zostało wniesione, w papierach więc nic nie ma. Jeśli coś rzeczywiście się zdarzyło, zostało to załatwione po cichu, jak to zwykle w Kościele. Jeśli oczywiście coś się zdarzyło.
— Skąd w takim razie o tym wiecie?
— Podobno mówiło się o tym we wsi już od jakiegoś czasu. Sąsiad szeptał sąsiadowi, a ten z kolei leciał do następnego. Jeden z tutejszych mieszkańców ma kuzyna, który mieszka w poprzedniej parafii księdza, i tak to się wydało. Nie było sprawy, dopóki nie zdarzyło się to morderstwo. Teraz jednak rozpętało się piekło. Ktoś zadzwonił do „Gazety Olsztyńskiej”, ktoś napisał coś w Internecie i teraz huczy o tym nie tylko tu, ale i w Olsztynie. Do mnie też od razu podleciał jakiś usłużny obywatel, jeszcze jak robiliśmy oględziny miejsca znalezienia zwłok. O mało się zresztą wtedy tam nie pobili, bo jak to u nas – jedni już go skazali i najchętniej od razu by powiesili, inni będą bronić księdza w zaparte, nawet gdyby się okazało, że nie tylko zabił tę dziewczynę, ale i ją zjadł. A Karolina, jak wiesz, pochodzi stąd, ma rodzinę i znajomych w Olsztynie. Ktoś musiał jej coś powiedzieć, albo któryś z jej tutejszych znajomych napisał coś o tym na Facebooku. A ksiądz pedofil i do tego morderca to już temat wystarczająco dla niej interesujący, nie sądzisz?
Tak, niewątpliwie. Z tego, co wiedział, reportaż, jaki napisała o Romanowskim, odbił się szerokim echem. Ale od jego publikacji minęły już dwa miesiące i Karolina potrzebowała nowego tematu.
— Czy oprócz plotek macie na księdza coś jeszcze? – spytał.
— Poczekaj – odpowiedział komisarz – minęły raptem dwa dni. A jest co gorsza weekend. Dopiero wczoraj zrobiliśmy autopsję.
— Słyszałem kiedyś, że jeśli w ciągu dwudziestu czterech godzin od zabójstwa nie znajdzie się mordercy, szanse na jego wykrycie drastycznie spadają.
— Tak, ale chodzi o zwykłe morderstwa, takie, jakich jest u nas zdecydowana większość – porachunki rodzinne, kłótnie po pijaku. Gdy znajdujemy zwłoki w lesie, a motyw jest prawdopodobnie seksualny, sprawy trwają zazwyczaj dłużej. Statystyki bywają pod tym względem mylące, bo wrzucają do jednej rubryki bardzo różniące się od siebie przypadki.
— Motyw był seksualny?
Komisarz pokiwał głową.
— Zwłoki były obnażone, nie było majtek, a sukienka została zadarta i narzucona ofierze na głowę.
— Co wykazała autopsja?
— Śmierć nastąpiła wskutek złamania karku. To wcale nie tak rzadka przyczyna zgonu podczas gwałtu. Ofiara się broni, krzyczy, napastnik próbuje ją uciszyć i trach! Jest po sprawie.
— Czy były ślady…?
— Nasienia? Nie. Ale to o niczym nie świadczy. W ponad połowie tego typu wypadków ich nie ma. Przestępcy wiedzą, że najłatwiej ich po tym zidentyfikować. Poza tym niektórym wystarcza samo morderstwo.
— Macie jakichś innych podejrzanych oprócz księdza?
— Na razie nic nie mamy. Przesłuchujemy znajomych i rodzinę, staramy się odtworzyć, co robiła przed śmiercią i z kim się spotkała. Matka twierdzi, że była w Olsztynie, miała wrócić przed dwudziestą pierwszą. Nie wróciła, ale matka nie przejęła się za bardzo, bo podobno czasem nocowała u koleżanek. Chodziła tam do gimnazjum.
— I nie sprawdziła? Nie zadzwoniła do nich?
— Nie zadzwoniła. To zdaje się klasyczna patologia. Ojciec odszedł od nich w zeszłym roku, matka miała problemy z alkoholem. Chcieli jej nawet odebrać dzieci, ale ksiądz się za nią wstawił.
— Ten ksiądz?
— Ten sam.
Rozłucki zamyślił się. Po przeciwległej stronie jeziora, na jego dalekim, drugim brzegu widać było ciągnik jadący po polu.
— To może świadczyć, że coś jest na rzeczy – powiedział. – To też klasyczny schemat: dysfunkcyjna rodzina i ksiądz pedofil grający rolę dobrego wujka.
— Właśnie.
— No to czeka cię interesująca sprawa. – Odwrócił się do komisarza.
— Tak. – Tamten pokiwał głową. – Miła odmiana po tych wszystkich pijackich świniobiciach, z jakimi mamy zazwyczaj do czynienia. Zapowiada się równie ciekawie, jak z Romanowskim. – Zamilkł na chwilę. – Przydzielili mnie do niej, bo dobrze mi wtedy poszło.
Rozłucki zaczął się domyślać, po co pan komisarz do niego przyjechał i czego od niego chciał. Chciał, by po raz kolejny ktoś odwalił za niego robotę. Nie był głupi, wiedział, że to nie on rozwiązał tamtą sprawę. Choć oczywiście w życiu by się do tego nie przyznał.
W każdym razie nie zamierzał mu niczego ułatwiać. Skoro chce go poprosić o pomoc, nich prosi.
Zapadło milczenie. Odgłos pracującego ciągnika niósł się leniwie po wodzie i łączył z dalekim dźwiękiem ciętego piłą mechaniczną drzewa.
— Nie miałbyś ochoty się temu przyjrzeć? – spytał naraz komisarz. – Rzucić na to swoim okiem psychologa? Gdy przyjedzie Karolina, też pewnie tym się zajmie. Moglibyśmy odtworzyć nasz Wonder Team sprzed trzech miesięcy.
Sukinsyn wiedział, jak go podejść.
— Nie macie tam w policji profilerów? – spytał Rozłucki.
Komisarz prychnął lekceważąco.
— Mamy – odpowiedział. – Od jakiegoś czasu jest przykazanie, żeby w każdej komendzie wojewódzkiej był jeden. Ale wiesz, jak to u nas jest. Brakuje fachowców. Efekt jest taki, że na przykład u nas za profilera robi zwykły policyjny psycholog, który dotąd zajmował się robieniem testów kandydatom, albo pocieszaniem zestresowanych funkcjonariuszy. Tym tylko różni się od ciebie, że przeczytał jedną książkę więcej.
— Ale ją przeczytał – odparł Rozłucki. – Ja nie przeczytałem.
— Ale ty masz dryg. A to ważniejsze. I nosa.
Do odgłosów traktora i piły mechanicznej dołączył trzeci dźwięk. Z początku trudno było określić, co to. W końcu dało się go już rozpoznać – był to wysoki i głośny, coraz głośniejszy, przechodzący stopniowo w ryk odgłos pracującego na wysokich obrotach silnika samochodowego. Nagle z lasu ponad domem wypadł duży, biały kształt. Z prędkością znacznie większą, niż można się było spodziewać po samochodzie jadącym tak wąską, stromą i piaszczystą drogą, pędziło nią białe terenowe porsche cayenne. Czyste i błyszczące, jakby dopiero co wyjechało z myjni. Przeleciało obok nich, owiewając ostrym zapachem spalin i obsypując zieloną skodę komisarza fontanną piachu spod kół, a potem popędziło dalej drogą wzdłuż jeziora.
Odprowadziły je spojrzenia dwóch par zdumionych oczu.
— Gość ma fantazję – powiedział z lekkim, ale słyszalnym podziwem w głosie komisarz.
— Nie złamał przypadkiem jakichś przepisów? – spytał Rozłucki.
— A czy ja jestem z drogówki? – Wzruszył ramionami Sądecki. – Dopóki nikogo nie zabije, nic mnie to nie obchodzi. To co, zastanowisz się? – zwrócił się do Rozłuckiego.
— Poczekam na Karolinę i wtedy zdecyduję – odparł wymijająco Rozłucki.
— Wiesz… – w głosie komisarza pojawił się jakiś wcześniej niesłyszany ton –przydałaby mi się wasza pomoc. Szykuje się tu naprawdę niezła chryja – powtórzył po raz kolejny. – Oskarżyć księdza w tym kraju, to nie jest łatwa impreza. Kuria wynajmie zapewne najlepszego adwokata w Olsztynie, a może nawet kogoś z Warszawy. Będą nam patrzeć na ręce i oprotestowywać każdy ruch. Połowa polityków w tym mieście rzuci się na mnie jak wściekłe psy. Najchętniej od razu bym wszystko umorzył i ogłosił, że dziewczyna popełniła samobójstwo, ale wtedy ta druga połowa rozszarpie mnie na strzępy.
Rozłucki zrozumiał dopiero teraz, że komisarz się boi. Jego świeża policyjna kariera wisiała na włosku. Stąpał po cienkiej linie, a po jej obu stronach była przepaść wypełniona krokodylami. Najmniejszy błąd i spadnie wprost w ich rozwarte paszcze.
— No cóż… – odpowiedział. – Przemyślę to.
— Świetnie. To lecę. Będę ci podrzucał najnowsze ustalenia. – Komisarz klepnął się zadowolony po udach, jakby decyzja, wbrew temu, co mówił Rozłucki, była już podjęta. Wstał.
— To do zobaczenia – powiedział. – Ty masz w ogóle jakieś auto? – spytał, rozglądając się po podwórzu.
— Nie.
— Ciężko ci tu będzie bez samochodu – powiedział.
Odjechał. Rozłucki został sam. Chwilę jeszcze patrzył na jezioro, potem pomyślał z niechęcią o czekającym go sprzątaniu. Nie było już tak upalnie, jak jeszcze dwa dni temu, lecz woda na pewno była jeszcze nagrzana. Naraz podjął decyzję. Rozebrał się do majtek, odłożył ubranie na krzesło i boso ruszył w stronę brzegu. Dość duży jego fragment pozbawiony był trzcin, tworząc idealne miejsce do kąpieli. Trawa dochodziła prawie do samej wody. Wszedł do niej, zagłębiając stopy w przybrzeżnym piasku tylko trochę zabrudzonym mułem i zbutwiałymi kawałkami trzcin. Woda pachniała. Był to zapach niezwykły, magiczny, zapach wilgotnych roślin przemieszany z subtelną wonią rozkładu. Dno dosyć szybko opadało. Po chwili stał już w wodzie po pas. Tu dno było już znacznie bardziej muliste, zanurzył się więc cały i zaczął płynąć. Delikatny plusk jego własnych ruchów wypełnił mu uszy. Płaska, lśniąca, niezmącona najmniejszą falą tafla wody była teraz na wysokości jego oczu. Jakby nosem dotykał lustra.
Karolina. Niedługo znów ją zobaczy. Próbował się z nią spotkać w Warszawie, zadzwonił nawet do niej, wcześniej kilka dni bijąc się z myślami, lecz było tak, jak przypuszczał. Nie przejawiła zbytniej ochoty. Wiedział dlaczego, pamiętał. Był świadkiem jej chwili słabości. Chwili, w której przekroczyła granicę dzielącą dobro od zła. Wybrała zemstę, zemstę może sprawiedliwą, lecz mimo wszystko podłą. Nie chciała go widzieć, bo przypominał jej o tym. Teraz będzie musiała go spotkać. Jeśli przyjmie propozycję Sądeckiego, prędzej czy później ich drogi się przetną.
Kościół wznosił się na wzgórzu otoczony niewysokim ceglanym, sypiącym się z lekka murkiem. Sam też nie był zbyt wysoki, raczej pękaty niż strzelisty, raczej brzydki niż ładny, choć kilkusetletnia patyna dodawała mu nieco urody. Była osiemnasta i w środku zaczynała się właśnie wieczorna msza. Rozłucki usłyszał dzwonki zwiastujące wejście księdza.
Stał na zewnątrz. Przyszedł do wsi rozejrzeć się co i jak, zobaczyć, o której ma jutro autobus do Olsztyna i kupić parę rzeczy na kolację. Autobus był parę minut po siódmej, sklep, przynajmniej ten przy kościele, był w niedzielę zamknięty, za to kościół był otwarty. Wszedł do środka.
Ciemne wnętrze, oświetlane tylko słabymi, udającymi świeczki żarówkami na czarnych, kutych z żelaza żyrandolach, owionęło go swoim wilgotnym, kadzidlanym zapachem. Witraże w oknach – bardziej chyba dziewiętnastowieczne niż pochodzące ze średniowiecza – osłonięte były zabezpieczającą siatką powodującą, że dostawało się przez nie do środka jeszcze mniej światła. Ściany, kiedyś białe, obecnie szare, poprzecinane były cementowymi śladami powstałymi po zamurowaniu w nich elektrycznych przewodów. Ławki były stare i sczerniałe. Usiadł w jednej z nich. Po lewej stronie, z tyłu, tak jak zawsze, gdy był w kościele.
Oprócz niego we mszy uczestniczyło kilkanaście osób, głównie starszych kobiet i mężczyzn. Wystrój kościoła nie był imponujący. Kilka obrazów różnych świętych, obowiązkowy Jan Paweł II i Matka Boska Częstochowska, stacje drogi krzyżowej rozwieszone na ścianach naokoło. Ołtarz był drewniany, niezbyt okazały. Jego centralnym punktem był brudny ze starości obraz, którego tematyki z tej odległości trudno się było domyślić.
Przed ołtarzem, przy nowym marmurowym blacie stał ksiądz. Średniego wzrostu, nieco grubawy i trochę łysiejący. Ciemne włosy na czubku jego głowy wyraźnie już odsłaniały skórę. Był dość młody. Na oko nie miał więcej niż trzydzieści lat. Otworzył właśnie mszał, rozłożył ręce i zaczął czytać.
Jego głos… Jego głos był tym, co najbardziej przykuwało w nim uwagę. Wysoki, lekko piskliwy, przepełniony był żalem. Brzmiało to, jakby się skarżył. Nawet radosne słowa wypowiadane przez niego, wszystkie te „chwalmy Pana!”, „radujmy się!”, sprawiały wrażenie wibrującej bólem skargi. Jego ruchy były kanciaste, mechaniczne, z całej jego postaci bił smutek i zniechęcenie. Rozłucki męczył się samym patrzeniem na niego.
Rozejrzał się po siedzących w ławkach ludziach. Czy oni też to słyszą? Czy wiedzą, że ich kapłan pogrążony jest w głębokiej depresji? Nie wyglądało, że są tego świadomi. Wstawali, siadali, klękali, powtarzali te same co zawsze formułki, lecz na ich twarzach nie było widać nic, nawet skupienia. Jeśli wiedzieli o oskarżeniach wysuwanych wobec człowieka, który właśnie celebrował dla nich mszę, też nie dawali tego po sobie poznać.
Musiał wyjść. Nie mógł wprost znieść tembru tego głosu, przygniatał go on, wysysał całą energię. Przypominał czasy, gdy on sam z ledwością utrzymywał się na powierzchni życia.
Odetchnął świeżym wieczornym powietrzem. Postanowił wrócić na pętlę. Może tam spotka kogoś, kto mu powie, czy jest tu jeszcze jakiś otwarty sklep?
Pętla świeciła pustkami. Niedziela nie była widocznie dniem, w czasie którego w jego nowym miejscu zamieszkania toczyło się ożywione życie. Ludzie siedzieli w domach i oglądali telewizję. Po chwili dostrzegł jednak kogoś. Pod murem niewielkiego zamkniętego sklepu z pieczywem siedziało w kucki, opierając się plecami o ścianę, dwóch miejscowych pijaczków z puszkami taniego i bardzo mocnego piwa w dłoniach. Jeden ubrany był w znoszoną i przybrudzoną tu i ówdzie czerwono-granatowo-żółtą koszulkę Barcelony, drugi nosił się trochę bardziej elegancko – ubrany był w wytartą czarną skórzaną kurtkę i jasnoniebieskie dżinsy, które o dziwo wyglądały na niedawno prane. Ten właśnie zerknął na Rozłuckiego spode łba i obrzucił go spojrzeniem od góry do dołu. Jego twarz nie była nawet tak tępa, jak można by się było tego spodziewać.
Rozłucki podszedł do nich.
— Dzień dobry – powiedział. – Przepraszam, nie wiedzą panowie może, czy jest tu jakiś otwarty sklep?
Teraz również drugi z mężczyzn odwrócił w jego stronę wzrok.
— Tam, za rogiem, jest GS – powiedział, wykonując równocześnie bliżej nieokreślony gest w stronę swoich pleców. Miał płaską twarz z szerokim, jakby przyklepanym nosem, co nadawało mu wygląd Eskimosa. – Otwarty od siódmej do dwudziestej. – Widać było, że godziny otwarcia mają dla niego istotne znaczenie. – Kup sobie coś i przyjdź tu do nas. Rozkręcamy imprezę – dodał schrypniętym głosem.
Jakby na potwierdzenie tych słów drugi z mężczyzn podniósł do ust puszkę z piwem i pociągnął z niej spory, gulgoczący łyk.
— Nie, dziękuję. – Rozłucki uśmiechnął się rozbawiony kontrastem między słowem „impreza” a widokiem, który miał właśnie przed sobą. – Chodzi mi raczej o coś do zjedzenia.
— Jedzenie też możesz przynieść – odpowiedział ten w skórzanej kurtce. – Preferujemy kiełbasę, musztardę i chleb.
Zmrużył oczy. W kącikach jego ust błąkało się coś w rodzaju uśmiechu. To był żart. Rozłucki dopiero teraz to zauważył. Mężczyzna w skórzanej kurtce z zaciekawieniem obserwował, jak zareaguje na taką propozycję. Widocznie wprawianie w zakłopotanie statecznych obywateli należało do jego stałych rozrywek.
— Może innym razem – odpowiedział Rozłucki. – Ale dziękuję za informację.
Odwrócił się i chciał odejść.
— Ej, ty! – usłyszał jednak. – Proszę pana!
Spojrzał ponownie na mężczyzn.
— Nie szukasz kogoś do roboty? – spytał mężczyzna w koszulce Barcelony. – Biorę dziesięć złotych za godzinę. Z tym że pracuję najwyżej dwie.
— Nie – odpowiedział. – Na razie nie. Ale będę o panu pamiętał.
Rozłucki obszedł budynek. GS okazał się całkiem dobrze zaopatrzonym samoobsługowym sklepem. Kupił w nim kilka podstawowych produktów: razowy chleb pokrojony w kromki, serek do smarowania, śledzie w słoiku i dwie butelki wody, bo ta, która leciała u niego z kranu, miała póki co żółtawy kolor i nie wyglądała na nadającą się do picia.
Zapłacił przy kasie. Ekspedientka była młoda, miała włosy ufarbowane na bardzo jasny kolor i dość już pokaźne odrosty. Była też całkiem ładna. Uśmiechnął się do niej, lecz ona nie odwzajemniła uśmiechu.
— Przepraszam – spytał już na odchodnym. – Jest tu u państwa ktoś, kto sprząta? Jestem tu nowy, wprowadziłem się dziś do tego domu za wsią nad jeziorem i byłbym zainteresowany.
Ekspedientka spojrzała na niego, jakby nie rozumiała, o co mu chodzi.
— Krupińska – odpowiedziała jednak. – Ona robi takie rzeczy.
— Gdzie mieszka, mogłaby mi pani powiedzieć? Chciałbym z nią porozmawiać.
— Przyślę ją do pana. Mieszka pan w tym domu po nauczycielu?
— Tak.
— Jutro przyjdzie.
— Tylko tak po trzeciej, bo wcześniej będę w Olsztynie.
— Będzie po trzeciej.
Bez samochodu rzeczywiście było ciężko. Wstał o szóstej, zjadł szybkie śniadanie i wyruszył na przystanek. Rano było już chłodno, kilka razy zatrząsł się po drodze z zimna i żałował, że nie wziął jakiejś bluzy. Potem ponad pół godziny autobusem do Olsztyna, przesiadka pod ratuszem i kolejne piętnaście minut do szpitala. O mało się nie spóźnił.
Doktor Marcin Goczał, jego przyjaciel z dawnych czasów, czekał już na niego w swoim gabinecie. Poznali się w miejscu podobnym do tego – w szpitalu psychiatrycznym, gdzie obaj mieli praktyki w tym samym czasie. On – początkujący psycholog i Goczał – równie początkujący lekarz psychiatra. Od razu przypadli sobie do gustu. Również dlatego, że doktor Marcin Goczał był jednym z niewielu znanych mu psychiatrów, którzy nie patrzyli na swoich kolegów psychologów z mieszaniną lekceważenia i pobłażania, jak na szarlatanów lub w najlepszym razie bujających w obłokach amatorów.
Uściskali się serdecznie, odnotowując przy okazji zmiany, jakie poczynił w ich wyglądzie czas. Rozłucki musiał przy tym przyznać, że z jego przyjacielem obszedł się on znacznie łagodniej. Marcin Goczał był wysoki, szczupły, wysportowany, a jego dobrze obcięte, szpakowate włosy i nieskazitelny biały kitel nadawały mu niezwykle elegancki i jednocześnie budzący zaufanie wygląd. Gdyby Rozłucki był kobietą, od razu wskoczyłby mu do łóżka.
— Świetnie wyglądasz – powiedział.
— A ty z kolei nic się nie zmieniłeś – odwzajemnił mu się przyjaciel.
Uśmiechnęli się obaj z tej żartobliwej złośliwości.
— W życiu bym nie przypuszczał, że kiedyś zadzwonisz i poprosisz mnie, żebym ci pomógł dostać tu pracę – zaczął po chwili. – Ty, nadzieja polskiej psychologii? Gdy cię ostatni raz widziałem, profesor Konarzewski traktował cię niemalże jak swojego następcę. Myślałem, że obejmiesz po nim katedrę, a nie będziesz leczyć świrów w przychodni w prowincjonalnym mieście…
— Sporo się od tamtych czasów zmieniło – odpowiedział wymijająco Rozłucki. – Długo by opowiadać. Ty też zresztą, z tego, co pamiętam, nie najgorzej sobie radziłeś. Gdybyś został na swojej uczelni, to pewnie też miałbyś już dzisiaj doktorat.
Doktor Goczał machnął ręką.
— Nie potrafiłem sobie znaleźć miejsca w Warszawie – odpowiedział. – Jeszcze dopóki trwały studia, jakoś dawałem radę, ale potem… Ciągnęło mnie do siebie, do swoich stron. Zresztą miałem tu dziewczynę, jeszcze z liceum. Dziś już co prawda jesteśmy rozwiedzeni – zaśmiał się – ale mimo wszystko nie żałuję. Dobrze mi tu, jestem na swoim miejscu, a to przecież najważniejsze. Ale ciebie co tu przygnało? Słyszałem, że pracowałeś u starego. I co, rzuciłeś to?
— Miałem wrażenie, że pan profesor był w stosunku do mnie odrobinę zbyt opiekuńczy. Usynowił mnie chyba mentalnie i starał się podświadomie chronić. Dostawałem same banalne przypadki. Miałem ochotę spróbować czegoś prawdziwego.
— Ale dlaczego tutaj? – Jego przyjaciel uniósł brwi. – Nie mogłeś znaleźć sobie czegoś w Warszawie? Konarzewski na pewno by ci pomógł.
— Nie chciałem w Warszawie. Miałem ochotę wszystko zmienić. Dokonać Wielkiej Ucieczki, jak to raczył określić pan profesor. A że byłem tu parę miesięcy temu i spodobało mi się…
— Czyli i ciebie opętała swoim urokiem nasza Święta Warmia… – pokiwał głową z udawanym zafrasowaniem Goczał. – A przed chwilą dziwiłeś się, że wróciłem.
— Właśnie, a dlaczego święta? – zainteresował się Rozłucki. – Już któryś raz słyszę to określenie.
— Kiedyś była katolicką enklawą w morzu protestanckich krain, dlatego. Poza tym to świetnie brzmi – zaśmiał się.
— Ciągle jest taka katolicka? – spytał Rozłucki.
Doktor Goczał wzruszył ramionami.
— Dziś już chyba nie bardziej od innych regionów Polski. Protestanci zniknęli i nie ma się od kogo odróżniać.
— Chodzi mi bardziej o coś innego: czy Kościół ma tu dużo do powiedzenia?
— A gdzie w tym kraju nie ma? Chyba tylko w Warszawie jest pod tym względem inaczej.
Rozmawiali tak jeszcze przez jakiś czas wspominając praktyki w szpitalu i wspólne imprezy, na które później chodzili, narzekając na sytuację w kraju i za granicą i opisując swój aktualny status rodzinny i osobisty. Rozłucki nie miał tu za bardzo czego opisywać, za to jego przyjaciel już tak. Był szczęśliwym ojcem trójki dzieci, z których dwoje miał z pierwszego małżeństwa, a jedno, całkiem świeże, z drugiego. Mieszkał w Dywitach, niedaleko stąd, w nowym domu nad jeziorem i był raczej zadowolony ze swojego życia.
Rozłucki słuchał tego wszystkiego z coraz większym przygnębieniem. Nie mógł się oprzeć wrażeniu, że sporo go ominęło. Miał czterdzieści lat, nieudane małżeństwo na koncie i ani jednego dziecka. Podejmował właśnie pracę w nowym miejscu i była to praca, którą mógłby w zasadzie wykonywać już po studiach. Zaczynał wszystko od zera w miejscu, w którym większość ludzi była już wygodnie umoszczona w życiu.
— No, dobrze – doktor Goczał przerwał w końcu te pogaduszki. – To żeśmy sobie porozmawiali, a teraz czas cię zapoznać z twoimi nowymi obowiązkami. – Sięgnął po teczkę leżącą na biurku. – Na początek przydzielę ci coś na rozruch, żebyś się wdrożył, zapoznał i tak dalej. Roman Krajewski – przypadek jednocześnie łatwy i trudny.
— Dlaczego łatwy i dlaczego trudny? – spytał Rozłucki.
— Dokładnie z tego samego powodu. Absolutnie niepodatny na leczenie.
— Jak to? – zdziwił się Rozłucki.
— To psychopata – wyjaśnił Goczał. – Z bardzo wysokim wynikiem w skali obserwacyjnej skłonności psychopatycznych Roberta Hare. Tacy ludzie nie poddają się leczeniu żadną ze znanych współcześnie terapii. Nic na nich nie działa: ani psychoanaliza, ani terapia behawioralna, ani grupowa, ani psychodrama. Z jednego prostego powodu: nie czują takiej potrzeby. Mają to w nosie, krótko mówiąc. Są zadowoleni z siebie i ze swojego zachowania, uważają, że cała wina leży po stronie innych. Ich osobowość jest jak wykuta z granitu – nic nie jest w stanie skłonić ich do zmiany. O żadnym wglądzie też nie ma oczywiście mowy, nie są zdolni do żadnej autoanalizy. Choćbyś wyszedł ze skóry, tam nic nawet nie drgnie. Przepraszam, że ci to mówię, bo to na pewno wiesz, ale warto to sobie przypomnieć przed spotkaniem z kimś takim.
— Czytałem o takich przypadkach, ale nigdy nie zetknąłem się z żadnym osobiście. Przynajmniej nie zawodowo.
— Uwierz mi, teoria a praktyka to zupełnie dwie różne sprawy. Psychopaci mają magnetyczną osobowość. Trudno oprzeć się ich urokowi. Spotkanie z kimś takim na żywo to niepodrabialne doświadczenie. Nie da się na to przygotować, studiując fachową literaturę. Ale w pewnym sensie to idealny pacjent, by się z powrotem wdrożyć w ten młyn – nic nie popsujesz, nic nie naprawisz. Jedyne, co możesz zrobić, to siedzieć i słuchać.
— Po co w takim razie tu jest?
— Polecenie sądu. Gość dostał wybór: terapia albo odsiadka. Głupi nie jest, więc wybrał terapię.
— To jakiś przestępca?
— Raczej drobny. Nie wszyscy psychopaci stają się od razu seryjnymi mordercami. Awantury, pobicia, drobne oszustwa, przemoc domowa. Zresztą przez to ostanie do nas trafił. Żona nie wytrzymała i zgłosiła się na policję. Potem był proces, a sąd skierował go do nas.
— Po co, skoro to nie ma sensu?
— Większość sędziów nie ma takiej wiedzy. To standardowa procedura w takich sprawach. W przypadku innych zaburzeń przynosi nawet pewne efekty, w przypadku tego nie przynosi żadnego. Jedyne więc, co możemy zrobić, to odbębnić określoną liczbę spotkań, a potem wystawić mu opinię. I tu musisz uważać. Psychopaci to świetni manipulatorzy. Potrafią okręcić sobie wokół palca nawet doświadczonych psychiatrów. Umieją też doskonale udawać postępy w leczeniu. Nie daj się więc zwieść. Wysłuchaj, co ma do powiedzenia, bądź pod wrażeniem jego zdolności aktorskich, trzymaj wysoko gardę i napisz na koniec, że nie widzisz żadnej poprawy. Pamiętaj: ich nie da się wyleczyć. Jedyne, co można zrobić, to nauczyć ich, że określone zachowanie spotyka się z określoną karą. Dlatego więzienie jest dla niech lepsze niż terapia. Po wyjściu stąd będzie tylko uważał, że po raz kolejny udało mu się wystrychnąć wszystkich na dudka.
Roman Krajewski był człowiekiem o niezwykle ujmującym wyglądzie. Dobrze ubrany, modnie ostrzyżony i gładko ogolony sprawiał już na pierwszy rzut okna sympatyczne wrażenie. Jego garderoba, złożona wyłącznie z markowych ubrań i to raczej tych nie najtańszych, była w nienagannym stanie. Roztaczał wokół siebie woń dobrych perfum. Na jego ręku lśnił zegarek, na który Rozłuckiego, przynajmniej już teraz, nie byłoby stać.
Gdyby nie dokumenty, z których wynikało, że jego rodzina regularnie korzysta w pomocy opieki społecznej, a jego dzieci objęte są w szkole programem dożywiania najuboższych, można by go wziąć za przedstawiciela klasy średniej.
— Dzień dobry, panie doktorze – powiedział tuż po wejściu, po czym, nie czekając na odpowiedź ani na zaproszenie, usiadł na krześle dla pacjentów i założył nonszalancko nogę na nogę. W jego zachowaniu była niezachwiana pewność siebie, głębokie poczucie własnej wartości i świadomość całkowitego kontrolowania otoczenia. Szczerze mówiąc, z ich dwojga to Rozłucki czuł się w tym gabinecie mniej pewnie.
— Dzień dobry – odpowiedział Rozłucki. – Proszę usiąść – nie potrafił sobie odmówić tej lekkiej, ciałkiem nieprofesjonalnej uszczypliwości.
Pacjent uśmiechnął się do niego uśmiechem roztapiającym lodowce.
— Przecież już usiadłem – odparł. – Ale dziękuję za zaproszenie.
— Dobrze – powiedział Rozłucki przesuwając po biurku papiery dla ukrycia swojego zdenerwowania – dobrze… – Rzucił okiem na Krajewskiego. Pacjent przyglądał mu się z wyczekującym uśmiechem. Wyglądało to tak, jakby wyczuwał jego brak pewności.
— Proszę o pierwsze pytanie, panie doktorze – powiedział przyjaźnie. – Najtrudniej jest zacząć, potem już jakoś leci.
Prawie że poczuł do tego człowieka sympatię. Był miły, przyjacielski i pomocny. Starał się mu ułatwić zadanie. Innymi słowy – próbował przejąć nad nim kontrolę.
— Dobrze – powtórzył po raz trzeci Rozłucki. – Proszę mi powiedzieć na początek, dlaczego pan tutaj trafił?
Pacjent lekceważąco machnął ręką.
— Och, to zwykłe nieporozumienie – powiedział lekkim tonem. – Naprawdę, nie ma o czym mówić.
Rozłucki zerknął w papiery leżące przed nim na biurku. Wyłaniał się z nich niezbyt ciekawy obraz pożycia małżeńskiego jego pacjenta. Znęcanie się fizyczne i psychiczne. Obdukcja żony Krajewskiego świadcząca o pobiciu.
— Jednak z jakiegoś powodu znalazł się pan w tym gabinecie – stwierdził.
Krajewski uśmiechnął się uśmiechem pełnym doświadczonej mądrości i skrywanego cierpienia.
— Wie pan, moja żona jest trochę niezrównoważona psychicznie – powiedział. – Wszyscy mnie namawiają, żebym ją wreszcie zostawił, ale jakże ja mógłbym to zrobić? Kocham ją. Poza tym są jeszcze dzieci. Jestem za nie odpowiedzialny.
— Czym objawia się to niezrównoważenie?
— Naplotła policjantom, że niby ją pobiłem. Ja? W żadnym wypadku. Jestem niezwykle spokojnym człowiekiem, moja cierpliwość jest wprost legendarna, wszyscy to mówią. Jakże ja mógłbym ją pobić? Przecież ją kocham. To mój kwiatuszek, moje serduszko. Słońce mojego życia, moja jedyna miłość. Ta kłamliwa suka wszystko zmyśliła. Powinienem dawno kopnąć ją w dupę razem z tymi jej brudnymi bachorami i wziąć sobie jakąś młodszą. Tylko mnie ogranicza. Uwiesiła się mnie i nie pozwala mi rozwinąć skrzydeł. Bez niej już dawno byłbym kimś. Mam pomysł ma świetny biznes. Może ma pan wolne środki, żeby zainwestować? Gwarantuję kilkukrotny zwrot. Wszystko mam już obmyślone w najdrobniejszych szczegółach. Tylko brakuje mi pieniędzy. Wszystko idzie na tych gówniarzy. Dlaczego ja w zasadzie mam na nich łożyć? Czy to moja wina, że ta krowa się nie zabezpieczała? Chciała mnie złapać na dziecko, żeby wygodnie żyć, to panu powiem. A teraz się dziwi, że co jakiś czas dostanie wpierdol. Niech się cieszy, że jeszcze żyje.
Wszystkie te słowa wypowiadane były swobodnym tonem, bez najmniejszych śladów agresji, wręcz z uśmiechem na ustach, jakby człowiek, który przed nim siedzi, nie zdawał sobie sprawy z sensu tego, co mówi. Nie widać też było po nim, że wie, iż początek jego wypowiedzi głęboko kłóci się z jej zakończeniem.
Było też jeszcze coś. Coś, co powodowało, że Rozłucki czuł się przy tym mężczyźnie wyjątkowo nieswojo. I nie chodziło tu tylko o to, że rozpoczynał właśnie pierwszą terapię pierwszego pacjenta w nowym miejscu pracy. Tym czymś były jego oczy. Wpatrzone przez cały czas w Rozłuckiego, zdające się nie mrugać, przewiercające go na wylot. Oczy puste i zimne, jakby pozbawione życia, a jednocześnie obdarzone niezwykłą intensywnością spojrzenia. Oczy węża hipnotyzującego swoją ofiarę.
— Tak, rozumiem – powiedział i spuścił wzrok. Był niemal pewien, że jego pacjent uśmiechnął się w tym samym momencie z poczuciem tryumfu.
— Nic pan nie rozumie, panie doktorze – usłyszał ciepły, łagodny głos. Głos tak kontrastujący z tym wilczym spojrzeniem, że aż przeszedł go dreszcz. – Nie ma pan dzieci ani żony, prawda? Dlaczego?
Rozłucki zdumiony podniósł wzrok. To pytanie zbiło go jeszcze bardziej z tropu. Pacjent wpatrywał się w niego spokojnie, z tym samym sympatycznym i przyjacielskim wyrazem twarzy, a jego oczy wbijały w niego dwie szpilki, tak że czuł się niemal jak jakiś owad w gablocie.
— A nie, przepraszam! – Pacjent uśmiechnął się lekko. – Miał pan żonę, ale wam nie wyszło. Za dużo problemów miał pan sam ze sobą, prawda, doktorze? Był pan dla niej jednocześnie zbyt miękki i zbyt twardy. Popełniał pan ten sam błąd, co większość mężczyzn. Z kobietami tak się nie da. Można je albo podporządkować sobie, albo dać się podporządkować im. Obie te sytuacje mają swoje plusy, zależy, co się bardziej lubi. A pan próbował jeździć na klaczy, ale bał się pan ściągać jej zbyt mocno cugle. I jednocześnie co jakiś czas dźgał ją pan ostrogą. Nic dziwnego, że pana zrzuciła. Na drugi raz niech się pan zdecyduje. To albo to. Ja osobiście preferuję ostrą jazdę, a po panu widzę, że też miałby pan na coś takiego ochotę. Co, doktorku? Jest pan inteligentny, ma pan silną osobowość, tylko za dużo wątpliwości. Wszyscy nam wokoło powtarzają, żebyśmy byli sobą, żebyśmy odkryli swoje prawdziwe ja. Niech pan to zrobi. Spodoba się panu. Kobiety są głupie, zresztą podobnie jak większość mężczyzn. Można od nich brać, co się chce. Wystarczy trochę oszukać albo postraszyć. I wie pan co? Większość z nich nie ma o to wcale pretensji. Są zadowolone, że ktoś coś zrobił z ich nic niewartym życiem.
— I jak poszło? – Doktor Goczał siedział tak jak poprzednio za biurkiem w swoim gabinecie, lecz wypełniał tym razem jakieś papiery. Okulary zsunięte na czubek nosa sprawiały, że nie wyglądał już tak młodo, jak za pierwszym razem.
Rozłucki opadł ciężko na krzesło.
— O, bracie! – powiedział. – Jeśli to ma być łatwy przypadek na rozruch, to dziękuję bardzo.
Jego przyjaciel zaśmiał się cicho.
— Przepraszam, specjalnie wpakowałem cię na taką minę – odparł. – Chciałem, żebyś wiedział, na co się decydujesz. To nie jest łatwa ani miła praca, czasami trzeba mieć sporą odporność, żeby samemu nie zwariować. Masz jeszcze czas się wycofać. I wrócić do tych swoich banalnych przypadków u Konarzewskiego. Profesor na pewno chętnie przyjmie cię z powrotem.
— Nie, dziękuję, raczej zostanę u ciebie – odpowiedział Rozłucki, choć trzeba przyznać, że ta propozycja wydała mu się przez chwilę nad wyraz kusząca.
— Trudno, co robić. – Doktor Goczał żartobliwie rozłożył ręce. – Witamy w takim razie na pokładzie. Następny przypadek będzie znacznie prostszy. Tym razem naprawdę. Jak skończysz dyżur, idź do administracji i załatw wszystkie formalności. Już tam na ciebie czekają. Zostaniesz zatrudniony na pół etatu na trzymiesięczny okres próbny. Potem, jeśli oczywiście będziesz chciał, możemy to zmienić na cały etat i zatrudnić cię na czas nieokreślony. Wtedy przydzielimy ci też jakąś grupę terapeutyczną.
Wyciągnął w jego stronę rękę, chcąc się pożegnać.
— Zanim pójdę, powiedz mi tylko jeszcze jedną rzecz – zaczął w zamyśleniu Rozłucki. Doktor Goczał opuścił dłoń. – Już całkowicie zmieniając temat. Czy były u was ostatnio na tym terenie jakieś przypadki pedofilii wśród księży?
Jego przyjaciel uniósł brwi.
— Co jakiś czas coś takiego wypływa, ale nie przypominam sobie ostatnio niczego specjalnie głośnego, ani spektakularnego. Dlaczego pytasz?
— Wszystko wskazuje na to, że w miejscowości, w której wynająłem dom, jest ktoś taki.
— Trzeba to zgłosić na policję.
— Policja już się tym zajęła, zresztą prasa i radio również. Nie słyszałeś o tym? To świeża sprawa, sprzed dwóch dni. Podobno w Olsztynie aż huczało o tym.
Doktor Goczał wzruszył ramionami.
— Prasy lokalnej w zasadzie nie czytam, a radia słucham tylko w samochodzie. I wybieram raczej te rozgłośnie, które nadają muzykę poważną. Nie, nic nie słyszałem.
— Nieważne. Mógłbyś mi jakoś przybliżyć ten temat?
— Pedofilii wśród księży? No, cóż, nie jestem jakimś specjalnym ekspertem w tej dziedzinie, więc raczej niewiele ci powiem. Czytałem kiedyś badania, że procent pedofilów wśród księży nie jest wcale większy, niż wśród innych zawodów związanych z pracą z dziećmi, na przykład nauczycieli WF-u. Jeśli się oczywiście weźmie poprawkę na to, że księża to sami mężczyźni, a wśród nauczycieli WF-u zdarzają się również kobiety, wśród których, jak wiadomo, pedofilia jest zjawiskiem marginalnym.
— No tak, lecz ksiądz pedofil bulwersuje jednak daleko bardziej.
— Niewątpliwie. Nauczyciel WF-u to jednak zwykły człowiek, ksiądz zaś w potocznym odbiorze to ktoś niemal święty. W zasadzie nie powinien nawet jeść. Jak brytyjska królowa. Wiesz, że ona nigdy nie je publicznie? Nawet na oficjalnych obiadach. Siedzi tylko i się uśmiecha. Przerąbane.
— Ale wracając do tematu, mógłbyś mi powiedzieć o tym coś jeszcze?
— W zasadzie mógłbym dodać chyba tylko jedno. W zdecydowanej większości przypadków to pedofilia sytuacyjna, a nie preferencyjna. Dziecko nie jest dla nich wymarzonym obiektem seksualnym, jest raczej obiektem zastępczym. Nie mogą nawiązać relacji seksualnej z dorosłą kobietą lub dorosłym mężczyzną, więc wybierają dziecko, bo jest to dla nich z różnych przyczyn łatwiejsze. Taka jest zresztą geneza większości czynów pedofilskich, nie tylko wśród księży. Pedofile, dla których dziecko jest obiektem pierwszego wyboru, to zaledwie kilka procent.
— A słyszałeś kiedykolwiek o księdzu pedofilu, który by zamordował dziecko?
— O, matko! – Doktor Goczał aż odchylił się na krześle. – Nie, na pewno nie. O nauczycielu WF-u zresztą również nie. Pedofile mordercy to zupełnie inna kategoria.
— Właśnie.
— Chyba że morderstwo zdarzy się przypadkiem. Jako niezamierzony skutek zamierzonego czynu. Tak też bywa.
Wrócił do domu tuż po trzeciej. Kobieta do sprzątania już na niego czekała. Stała pod drzwiami domu i patrzyła na jezioro. Nie wiadomo dlaczego spodziewał się kogoś starszego. Jakiejś niskiej, przysadzistej baby w kwiaciastym, bezkształtnym ubraniu i z włosami schowanymi pod chustką. Kobieta, która do niego przyszła, była dość młoda i miała nienaganną figurę podkreśloną przez dopasowane dżinsy. Na oko miała trzydzieści parę lat i choć była po wiejsku zniszczona przez życie, to jednak ciągle całkiem ładna.
— Dzień dobry – powiedział. – Pani Krupińska?
— Tak – odpowiedziała. – Miałam przyjść o trzeciej.
— Przepraszam za spóźnienie. Strasznie długo się tu jedzie z Olsztyna, gdy nie ma się samochodu. Już otwieram.
Podszedł do drzwi i wyciągnął klucze. Ciągle jeszcze nie pamiętał, który pasuje do którego zamka.
Kobieta podniosła z ziemi wiadro z mopem i jakimiś środkami chemicznymi. Przyszła z własnym sprzętem. To dobrze, bo Rozłucki nie był pewien, czy w środku jest coś takiego.
— Niech się pani rozejrzy i potem poda mi swoją cenę. Dużo tego będzie, na pewno. Dom stał przez parę miesięcy pusty.
— Wiem – odpowiedziała.
Nie wyglądała na zbyt gadatliwą. To również dobrze. Ruszyła na obchód domu.
— Firanki też mam poprać? I pościel? – spytała. – Mogę to zrobić.
— Naprawdę? – ucieszył się. – Byłbym wdzięczny. – Wczoraj spał na kanapie. Przykryty śmierdzącym stęchlizną kocem. – Pralka jest w łazience. Na końcu sieni są drzwi.
— Wiem – odpowiedziała. – Byłam tu kiedyś. Chodziłam z jego bratem do szkoły.
No tak. Zapomniał, że tylko on był tu nowy.
— Razem trzeba by jakieś dwieście złotych – powiedziała. – Dużo tego. – Spojrzała na niego, jakby oczekiwała, że będzie się targował.
— Dobrze – odpowiedział. – Niech będzie. Chciałbym też, żeby przychodziła tu pani częściej. Tak co dwa tygodnie. Wtedy, powiedzmy, za sto złotych.
Na to powinno go być jeszcze stać. Nie cierpiał sprzątać.
— Dobrze – zgodziła się. – Mogę przychodzić.
Zaczęła pracę. Najpierw zdjęła firanki i zaniosła je do łazienki. Potem wzięła się za mycie okien. Rozłucki usiadł przy stole i otworzył laptop. Zasięg był tu kiepski, lecz był na to przygotowany. Jeszcze w Warszawie kupił małą antenkę, którą podłączało się do gniazda USB. Spełniła swoje zadanie. Odpalił Internet i zaczął szukać materiałów o pedofilii. Co jakiś czas jednak zerkał na nią. Figurę miała całkiem niezłą, ładnie zarysowane biodra i szczupłą talię. Z piersiami zdaje się był lekki kłopot, ale też z drugiej strony nie jakiś dramatyczny. Coś tam odznaczało się pod czarną bluzką. Ładna twarz poprzecinana była pierwszymi zmarszczkami. Ufarbowane na jasny blond włosy z obowiązkowymi jak widać na tych terenach odrostami upięte były na czubku głowy w niedbały kok. Było jej do twarzy w takiej fryzurze. Niespodziewanie jego myśli odpłynęły. Zaczął wyobrażać sobie, że zakochują się w sobie, biorą ślub i mają dzieci. Albo że dopłaca jej sto złotych za szybki numerek. Obie te fantazje snuły się prawie jednocześnie.
— Gdzie pan będzie spał? – wyrwała go z tych sprzecznych marzeń. – Bo tam, gdzie są łóżka, okna zamurowane.
— Może być tam – odpowiedział. – W nocy i tak jest ciemno.
— Nie wybije ich pan z powrotem? Głupio tak spać jak w grobie.
— Może kiedyś. Na razie chcę tu po prostu zamieszkać.
— Jakby co, mogę panu kogoś polecić. Jest tu taki jeden.
— Pani mąż? – spytał.
— Nie, nie mam męża – odpowiedziała.
Dlaczego o to spytał? Sam nie wiedział. Miał nadzieję, że nie zabrzmiało to tak, jak przypuszczał, że zabrzmiało.
— A co robimy z tą plamą? – Stała przed ścianą, na którą rozbryznął się mózg Romanowskiego. – Widać, że ktoś ją chciał zamalować, ale z powrotem wybiło. A jak już raz zamalowane, to ja tego nie doczyszczę.
— Może zostać – odpowiedział. – Nie przeszkadza mi. Może kiedyś to zamaluję.