Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
588 osób interesuje się tą książką
Coś czai się we mgle…
Sandomierz spowity październikowymi mgłami łapie oddech po intensywnym sezonie turystycznym. Spokój mieszkańców burzy jednak brutalne morderstwo kobiety. Podobnie jak w zapomnianym rytuale ktoś rozwarł szczęki ofiary i wcisnął je w ziemię, aby ta po śmierci nie mogła pożywić się krwią. Sprawą budzącego grozę „Wampira” zajmuje się podkomisarz Bruno Kowalski, którego kariera toczy się równie spokojnie, jak życie w Sandomierzu. Towarzyszy mu lokalny historyk, Krzysztof Szorca, dawniej konsultant policyjny, dziś człowiek pragnący po prostu świętego spokoju. Wspólnie ruszają tropem mordercy, który zdaje się znać miasto i jego historię lepiej od nich. Rozpoczyna się wyścig z czasem, bo każdej nocy w gęstej mgle czai się śmiertelne niebezpieczeństwo. Śledczy będą musieli szybko znaleźć odpowiedź na pytania o to, czy Sandomierz znów stał się polską stolicą łowców wampirów, kto wyruszył na polowanie, aby ochronić mieszkańców przed bestiami z piekła rodem i czy przez tysiąc lat zmieniły się motywy, jakimi kieruje się człowiek odbierając drugiemu życie. Nade wszystko jednak będą musieli powstrzymać zło skrywające się we mgle.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 539
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Od upiorów, od potępieńców,
od stworów długołapych
I od istot, co nocą łomocą
Zbaw nas, dobry Boże!
Modlitwa błagalna zwana jako The Cornish Litanydatowana na ww. XIV–XV.
ROZDZIAŁ 1
23 października 2023 roku
1.
Mgła wciskała się za oszywkę niczym język trupa – zimny, oślizły i lodowato mokry, a zarazem spragniony życia. Bruno Kowalski podniósł kołnierz kurtki, stwierdzając, że czas wyciągnąć z szafy coś cieplejszego. Złota polska jesień nie zawita już raczej tego roku do Sandomierza, nadszedł czas nieprzyjemnych październikowych poranków z chłodem ciągnącym od Wisły i gęstych mgieł utrzymujących się nieraz przez cały dzień. Deszcze, te pieprzone kałuże i wiatr. Najgorszy ten wiatr. Ogólnie jesień. Szara polska jesień. Jakaż to była zbitka trzech bardzo smutnych słów. Szara. Polska. Jesień. Co jedno, to smutniejsze. Mieszanka bezbarwnych dni, ołowianego nieba, przenikliwego zimna i podłego nastroju.
Wszedł na ulicę Zamkową, zostawił za sobą kompletnie pusty o tej porze roku sandomierski rynek i ruszył z górki, mocniej wcisnął dłonie w kieszenie. Cholera jasna, dlaczego nie przyjechał samochodem? Spacerów mu się zachciało, psia jego mać! Wszedł na dziedziniec zamkowy, lekko podbiegając w nadziei, że nieco się rozgrzeje, ale nic to nie dało.
Dopiero gdy przekroczył ciężkie wrota zamku i otuliło go ciepłe powietrze, poczuł ulgę.
– Na wykład? – Usłyszał męski głos ze swojej prawej. – Bo już trwa.
Odwrócił się do mężczyzny siedzącego za niską ladą, ubranego w niebieską koszulę ochroniarza. Znał, go, pracowali wspólnie kilka lat. Zanim przeszedł na emeryturę, był dzielnicowym na Hucie, prawobrzeżnej dzielnicy miasta.
– A, pan komisarz! – ucieszył się były policjant, wstając. – Dzień dobry. Co pan komisarz tu robi? Nie sądziłem, że interesuje pana historia.
– Tajemnica służbowa – odpowiedział Kowalski, puszczając do niego oko. – Jak tam się żyje na emeryturze, panie Zbyszku? – zapytał, odczytawszy szybko imię byłego policjanta z plakietki na piersi.
– Nie najgorzej – odpowiedział Zbigniew. – Ciepło i spokojnie. Niby dorabiać nie muszę, ale na emeryturze człowiek kompletnie by się zasiedział. Niech pan zostawi u mnie kurtkę i wejdzie na salę cicho, bo pan Krzysiek to strasznie nie lubi spóźnialskich.
– Tak jest – odpowiedział Kowalski. – Na górze?
– Tak, w sali Królewskiej.
Komisarz Bruno Kowalski wbiegł na pierwsze piętro zamku i skierował się do wskazanej sali. Pracownica muzeum siedząca przy drzwiach zgromiła go wzrokiem, przyjął karę, serwując jej swój najpiękniejszy uśmiech, i wzruszył przepraszająco ramionami, po czym delikatnie nacisnął klamkę. Drzwi otworzyły się z cichym szumem i od razu mógł podziękować dobremu losowi, bo prowadzący stał zwrócony do niego plecami, co pozwoliło komisarzowi niepostrzeżenie zająć miejsce z tyłu. Nie było zbyt wielu wolnych krzeseł, wykłady doktora Krzysztofa Szorcy, lokalnego historyka, nauczyciela w słynnym Collegium Gostomianum, cieszyły się dużą popularnością. Nie przynudzał, właściwie ożywiał na swoich prelekcjach historię.
– Tak widzimy wampira, prawda? – Skierował laserowy wskaźnik na ekran prezentujący wyszczerzone kły hrabiego Draculi z filmu Francisa Forda Coppoli. – Bestia czyhająca na nasze życie, pragnąca chłeptać naszą ciepłą krew, bo stanowi to dla niej jedyny pokarm. Jeśli nas ugryzie, wpije się w naszą szyję, niechybnie sami dołączymy do grona sług ciemności, ponurych bestii, dzieci nocy. A co najważniejsze dla nas, a już co było sprawą bezwzględnie priorytetową w średniowieczu, nasza dusza zostanie skalana i nie dostąpimy zbawienia. Dziś mamy ciarki na myśl o wampirach, chociaż nikt na tej sali nie wierzy, że te stworzenia naprawdę istnieją. Jednak niegdyś były prawdziwe, groźne i śmiertelnie niebezpieczne. W lasach czaił się wilk, w zimnej wodzie utopiec, a w ciemności – upiór, strzyga lub wąpierz, jak na ziemiach polskich zwano wampiry. Nie przypominały tego, co widzicie na ekranie, według ludzi miały szpony, kły, grube i długie włosy i czerwony kolor skóry, oczywiście od wyżłopanej krwi. Mawiano: „czerwony jak upiór”. Często były garbate, bywało, że bez nosa, mocno oszpecone. I realne. Bano się ich straszliwie i robiono wszystko, by je zabić. A sposobów było wiele. Znacie jakieś?
– Przebić serce osikowym kołkiem – odpowiedział ktoś z sali.
– Bardzo dobrze. – Szorca skinął głową. – A dlaczego osika? A właściwie topola osika, zwana topolą drżącą, czyli Populus tremula. Według legend drży ze zgrozy, od momentu gdy Kain zabił Abla, a uczynił to podobno osikowym kołkiem. Wiele podań wskazuje, że to właśnie biblijny bratobójca był pierwszym z wampirów. Inne źródła podają, że używano osiki, wierząc, że to drzewo żyje niemal jak człowiek, więc tylko taki kołek może sobie poradzić z ożywieńcem. W naszym regionie, czyli Polsce południowo-wschodniej, osikowych kołków używano do zabijania wieka trumny, właśnie po to, aby zapobiec wstaniu zmarłego po śmierci. No dobrze, jaki jeszcze znacie sposób?
– Odciąć głowę – poddał kolejny głos, tym razem należący do młodej dziewczyny.
– Tak, dekapitacja rozwiązuje większość problemów, i to nie tylko z wampirami.
– Spalenie ciała.
– Tak jest, to ważne i szczególnie znaczące w czasach, gdy wierzono literalnie, że wstaniemy z grobów podczas sądu ostatecznego w takiej formie, w jakiej umarliśmy, stąd też spalenie celowe zwłok było dość drastycznym rozwiązaniem. Pamiętajmy, że odkąd ujarzmiliśmy ogień, stanowi on dla nas mocno mistyczny przedmiot. Płomień oczyszcza, dym z kadzideł także. Nie będę już tutaj nawiązywał do okresu polowań na czarownice, bo to nie temat dzisiejszego spotkania, ale ogień był podstawową bronią przeciw demonom. I tutaj dochodzimy do najciekawszego zdarzenia z historii Sandomierza.
Krzysztof Szorca zmienił slajd i na ekranie wyświetliło się piękne zdjęcie bazyliki katedralnej pod wezwaniem Narodzenia Najświętszej Maryi Panny, potocznie zwanej przez sandomierzan katedrą. Historyk spojrzał na zgromadzonych na wykładzie, uśmiechnął się i obniżył nieco głos.
– Pewnie niewielu z was wie, ale Sandomierz jest jednym z nielicznych miast, w których miała miejsce udokumentowana walka z wampirem.
Po zgromadzonych przebiegł szum zaskoczenia.
– Wyobraźcie sobie, że jesteście mieszczanami w zacnym sandomierskim grodzie, jest szósty marca tysiąc sześćset dziewięćdziesiątego trzeciego roku. Akurat piątek. Wielki Post. O pustym brzuchu, ledwie po śniadaniu złożonym z polewki piwnej zagęszczonej chlebem, bo posty wtedy nakazywały odstawienie nie tylko mięsa, ale i nabiału, zmierzacie do sandomierskiej katedry na drogę krzyżową. Załóżmy, że udzielacie się w tej zacnej świątyni, zwanej wtedy farą, i przybywacie do niej wcześniej, aby zapalić świece. Wchodząc do kościoła, zastajecie scenę nieco niepokojącą: oto przed ołtarzem stoi ksiądz Stefan Żuchowski, a obok niego chłop z podgrodzia, Maciej, będący pomocnikiem przy sprawach gospodarczych. Schodzicie z nimi do krypty, a tam z trumny skacze na was dziewczę, wychudzone, oszalałe, istny upiór. Ciekaw jestem, co byście uczynili.
2.
Sandomierz, 6 marca A.D. 1693
Sandomierska wiosna nie miała litości nad bogobojnym ludem i obdarzyła nadwiślański gród deszczami, które siekły dachy kamienic niczym bicz umęczone plecy naszego Zbawiciela. Szedłem, kuląc głowę i wpatrując się uważnie pod nogi, aby nie wpaść w co głębszą kałużę. Patynki[1] chroniły przed błotem, ale poślizgnąć się było łatwo, a do kościoła nie wypada wchodzić, uprzednio wylądowawszy w kałuży. Ścieżka z rynku w stronę fary wiodła nieco w dół, stąd też i czułem się, jakbym Wisłą płynął, a nie szedł utwardzoną drogą.
Dziwnym było, że dzwony zabiły jak każdego dnia, lecz zaraz ucichły, jakoby ktoś odwołał dzisiejszą liturgię, lecz tak zdarzyć się nie mogło. Nawet podczas najazdu Szwedów (tfu!, pies ich trącał) kapłani nasi nie ulękli się i liturgie były celebrowane wedle odwiecznego porządku. Wróg nie podchodził pod miasto, zatem cóż się mogło stać?
Przed bocznymi drzwiami, którymi zawsze wchodziłem do świątyni, zgromadził się tłumek mieszczan, głównie stare baby, u których z każdym rokiem przybywa miłości do Boga, a ubywa tej do bliźniego, ale Maciej, parobek proboszcza, stał i z surową miną bronił dostępu do wnętrza. Na mój widok uśmiechnął się jednak i wpuścił mnie do świątyni, po czym zaraz sam wszedł i zaryglował drzwi. Strzepnąłem w kruchcie wodę z płaszcza, przewiesiłem go przez ramię, a patynki złożyłem za drzwiami. Wszedłem do środka, wykonując znak krzyża, i z marszu poznałem, że coś jest nie tak, gdyż proboszcz dobrodziej wielce zafrasowany chodził kilka kroków to w lewo, to w prawo, przypominający tym samym jednego ze wściekłych żurawi, które to niedawno do nas ponownie zleciały.
– Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus. – Uklęknąłem przed księdzem proboszczem, oczekując, aż poda mi pierścień do ucałowania, ale on miał chyba co innego na głowie, bo nawet nie zatrzymał się na chwilę.
– Macieju, mieliście zamknąć kościół – zgromił pomocnika, a ten zgiął kark i ruszył w stronę wejścia do fary. Zamknął je, ale lepiej było pójść i wrócić, aniżeli zarzucać proboszczowi, że się pomylił.
Zza ołtarza wyszła zafrapowana siostra Maria, która trzymała pieczę nad czystością kościoła, jak zawsze skromna i z oczami wbitymi w posadzkę, jakby wypatrywała na niej najmniejszego brudu.
– Siostro, idź z Maciejem, stań przed drzwiami i anonsuj przybyłym, że nabożeństwo przełożone. Powodu nie podawaj, nawet jakby kto cię pytał.
Zakonnica skinęła głową i ruszyła, sunąc po kamiennej posadzce bezszelestnie niczym zjawa. Proboszcz spojrzał na mnie, marszcząc brwi, a ja nie śmiałem zapytać, jaki jest powód owego poruszenia i zmiany porządków na co dzień panujących w kościele. Ksiądz Stefan Żuchowski był człowiekiem poważnym i wielce szanowanym, o wiedzy ogromnej, przez co i sam biskup wielkie obowiązki mu powierzał. Nie w głowie mu były igrce czy inne brewerie, na krotochwile także sobie nie pozwalał. Zanim jednak coś powiedział, to spod klapy strzegącej wejścia do podziemnych krypt rozległ się płacz. Zrazu pomyślałem, że to kościelne koty tam się dostały, i nie bacząc na świętość miejsca, poczęły śpiewać, jak to w marcu, lecz po chwili skowyt ów przekształcił się w istny lament, w którym może i dało się wychwycić jakieś słowo.
– Cóż to? – wyrwało mi się z ust.
– Dusza potępiona – odpowiedział proboszcz i uczynił zamaszysty znak krzyża, na co ja także się przeżegnałem.
Za chwilę dał się słyszeć zgrzyt zamków w kościelnych wrotach i ciężkie, acz szybkie kroki Macieja oznajmiły nam jego powrót.
– Odwalać? – Pomocnik wskazał na klapę, na co ksiądz pokręcił przecząco głową.
– Idę się przygotować, a ty, Macieju, przynieś rydel, ten nowy, co go nam kowal wykuł dwie niedziele temu. Ty zaś – tu wskazał na mnie palcem – przygotuj latarnię z grubą świecą i małą pochodnię.
– Tak jest.
Ruszyłem za Maciejem przez zakrystię do komory, gdzie trzymane były podręczne narzędzia, a to łopata do śniegu, to świeżo nasmołowane pochodnie, świece i sznurki. No i rydel, nowy, kuty przez kowala na życzenie proboszcza, bo Maciej chłopem był tęgim i co drewniany wbił w ziemię, to go łamał niczym leszczynowy patyk. Obydwaj wzięliśmy, co nam nakazano, i wróciliśmy przed ołtarz. W oczekiwaniu na księdza dobrodzieja chciałem rozmówić się z Maciejem, lecz ten do gadki nigdy nie był skory i na moje pytanie o odgłosy burknął coś pod nosem, jednak za chwilę potarł nos, zważył w dłoni łopatę i odezwał się niskim głosem:
– Ksióndz kazali zrobić plac pod pochówek, bo się wcora zmarło docthórowi. No to żem wloz, a tamok cóś wyje. Jo nie strochliwy, myśloł, że któryś kleryk mnie wystrosyć chce i kajsić bucy, odwalił jo płytę, a tom trumno skoko. No to już diabelska sprawka, se myśle, to żem wyloz i po ksióndza poloz.
Jakby na potwierdzenie jego słów spod klapy ponownie rozległ się lament, który przerodził się w szloch, a zaraz potem w istne wycie.
Pokiwałem głową i rychło mi się poczęły dłonie pocić, bo może i Maciej niestrachliwy, ale ja raczej tak. Jak to trumna podskakuje? Jak może podskakiwać? To by oznaczało...
– Wąpierz – wyszeptałem przez ściśnięte gardło.
– Ksióndz gadajo, co strziga.
Duchowny wrócił ubrany jak do mszy, w ręku przez stułę dzierżył złoty krzyż, a w drugim kropidło. Szedł za nim kleryk z kadzidłem, nieco wystraszony, jakby go kto przed chwilą obudził.
– Chrystus jest z nami – oznajmił kapłan i wskazał klapę w posadzce.
Maciej mruknął potakująco, sięgnął za pas, gdzie trzymał hak do łapania za żelazne oko do podciągania klapy, i z cichym jęknięciem ją uchylił. Ze środka owionęło nas stęchłe powietrze, które zawsze kojarzyło mi się ze śmiercią. Jeśli mam być szczery, to nigdy nie lubiłem tam schodzić. Teraz dopiero zdałem sobie sprawę, że skoro trzymam latarnię, to ja pierwszy muszę zejść po schodach do podziemi naszej fary. Słabo mi się zrobiło. Nigdy nie widziałem wąpierza czy strzygi, raz zdarzyło mi się dojrzeć z daleka południcę, a innym znowu ducha Tatara, co przelał krew świętą naszych braci dominikanów i błogosławionego Sadoka.
– Nie lękaj się – powiedział głośno ksiądz. – Sed et si ambulavero in valle mortis non timebo malum quoniam tu mecum es; virga tua et baculus tuus ipsa consolabuntur me[2].
Zszedłem na sam dół. Na szczęście nie musiałem nurkować w czerni, gdyż Maciej, uciekając przed wąpierzem, nie zgasił zapalonych na ścianach lamp, ale i też nie rzucały one zbyt wiele światła. Przez chwilę towarzyszyła nam cisza, nawet ksiądz umilkł, jakby czując, że święte słowa mogą zbyt wcześnie wystraszyć strzygę, przez co ta przyczai się w swej zimnej i cuchnącej kryjówce. A może już czmychnęła? Wszak tu na dole było ciemno, mogła nie odróżnić dnia od nocy i nieco zbyt długo zabawić na tym świecie. Oby, bo jeśli rzuci się na mnie, na nic rydel i modły, jedna pociecha, marna, że od razu odprawią nade mną egzorcyzmy i może moja biedna dusza nie trafi w ręce Szatana.
Nagle w krypcie po prawej coś zajęczało, żałośnie, charkliwie, a na koniec piskliwie. Zmroziło mnie, jakby to moja własna dusza już wpadła w diabelskie szpony.
– Tamok. – Maciej wskazał stojącą pod ścianą trumnę, która co chwilę się poruszała.
O tak, ktoś chciał się z niej wydostać. Ktoś? Raczej coś! Krew mocniej zaszumiała mi w głowie, a serce zabiło niczym kościelny dzwon. Krew! Tego pragnęło to stworzenie w nocy, zanurzać swe kły w ciepłej posoce, karmić się życiem, którego samo nie miało już nigdy zaznać.
– Panna Aniela – stwierdził ksiądz z niedowierzaniem.
Mogła to być ona? Nie dalej jak trzy niedziele temu był jej pogrzeb, bogaty i strojny, gdyż Aniela była córką zamożnego kupca mocno zżytego z Kościołem, co przejawiało się hojnymi datkami na cele świątynne. Przy wsiadaniu do powozu noga się jej omsknęła i padła na ziemię tak nieszczęśliwie, że głową uderzyła o okute koło. Lekarze mimo szybkiej interwencji jeno rozłożyli ręce. No cóż, śmierć tak samo po bogatego jak i biednego przychodzi, wszystkim tu akurat Bóg dał po równo.
Ksiądz skinął na kleryka, ten, słaniając się na nogach, podszedł z kadzidłem do trumny i szeptał pod nosem słowa modlitwy, które ginęły jednak w stukocie trumny i jękach z niej dobiegających.
– Macieju – zwrócił się ksiądz do pomocnika.
Chłopina podszedł bliżej trumny i wsadził kute ostrze rydla pod jej wieko. Nacisnął na stylisko i pokrywa z trzaskiem oderwała się od podstawy. Kapłan podniósł głos, intonując zawzięcie Pater noster, uniósł kropidło, gotów użyć jedynej broni, jaką dysponował. Podszedłem pół kroku bliżej, aby lepiej Maciejowi poświecić, mimo że strach trzymał mnie jak umarły różaniec, to jednak sprawa była poważna. Nadzieja cała w silnych ramionach chłopa, który dzierży rydel, nim poczwara rzuci się do mnie, może ją przez łeb zdąży zdzielić.
Wieko odpadło, a w środku zobaczyliśmy dziewczę odziane w porwaną szatę. Uniosło się na nasz widok, oczy zakrywając koszulą, która zakrwawiona i potargana była. Szpony miała ogromne, pazurska jak u wilka, czarne, połamane i pokrwawione, włos potargany, jakby z samym Poświstem po nocach latała. Wieko trumny, com dopiero teraz dojrzał, od środka zryte było i krwawymi smugami poznaczone.
Maciej stał, jakby nie pierwszy raz miał do czynienia ze strzygą. Szarpnął za koszulę, którą bestia trzymała w zębach, oczy mrużąc. Jednak ta ani myślała ją oddawać, zagryzła mocniej i zacharczała. Maciej ponownie szarpnął, aż białe płótno strzeliło i odsłonił bestię w całej okazałości. Nic diabelski pomiot nie zostawił z biednej Anieli, żebra przebijały skórę, a cycki spiczaste krwią ściekały, zęby takoż miała zaczernione, z dziąseł zaś kły sterczały. Rozwarła paszczę i syknęła na nas. Otwarła w końcu ślepia, łzawe i przekrwione, wielkie niczym czarne księżyce.
Brzdęknęło coś za moimi plecami, to kleryk omdlał, pewnie przerażony tak potworną manifestacją sił piekielnych. Trybularz potoczył się w kierunku trumny, widocznie święty dym sam chciał złego przegnać.
– Macieju! – zakrzyknął ksiądz.
Chłop tylko skinął głową, potem rydlem, niczym drwal siekierą, ciął strzygę w szyję. Okrutny to był cios, krew trysnęła strumieniem, lecz łeb poczwary ostał się na miejscu, tak wielka była siła złego. Zawyła skrzekliwie, płaczliwie, zdawać by się mogło niczym człowiek, lecz zmylić nas w świętym miejscu nie mogła. I nie zwiodła. Maciej sapnął ciężko, ponownie wziął krótki zamach i poprawił. Łeb poczwary uderzył o ścianę, po czym spadł na jej nogi, znacząc białe giezło szkarłatem. Ksiądz proboszcz natychmiast zaintonował:
– Requiem aeternam dona ei, Domine, et lux perpetua luceat ei in saecula saeculorum. Requiescat in pace, Amen.
– Wszelki duch... – powiedziałem, żegnając się i padając na kolana.
– Nie dziwuj się – rzekł ksiądz Żuchowski. – Jej dusza może do czyśćca trafi.
– Ale jak? – Nie mogłem uwierzyć. – Taka czysta panienka, miła, grzeczna. Jak to możliwe?
– Ona jako niewinna tego wiedzieć nie mogła, ale dziecięciem będąc, pewnie przez babkę, co poród odbierała, przeklęta została i diabłu dusza paktem przez ową zapisana. Bywa, że i całe familie są tak obarczone, że po śmierci dziwy się z nimi dzieją albo nagle wymierają.
Wstałem z kolan i podszedłem do kleryka, ocuciłem go, kilka razy klasnąwszy po twarzy. Zamrugał, jakby słońce mu zajrzało nagle w oczy, i rozejrzał się trwożliwie po katakumbach. Myślałby kto, tyle lat w seminarium z Duchem Świętym obcował, a jednego wychudzonego demona tak się przeląkł.
– Tylko pamiętajcie, aby o tym, co tu zaszło, nikomu nie mówić – przykazał ksiądz Żuchowski. – Ja dzisiejszą mszę za duszę owego dziecka poprowadzę, bo teraz jej wszelka modlitwa jest potrzebna.
Skinąłem głową i poprzysiągłem, że nikomu nie powiem, bo diabeł lubi, jak się o nim gada. Nie wywołuj wilka z lasu, jak mówią.
3.
Salę zamku królewskiego spowiła cisza kompletna, jaka zalega zwykle nad trumną lub grobem. Co innego słyszeć o takim wydarzeniu, a co innego zobaczyć to niemal na własne oczy, sposób zaś, w jaki młody historyk przedstawił owo wydarzenie zebranym, był aż nazbyt plastyczny. Kowalski wnet zrozumiał, dlaczego Krzysiek Szorca jest tak lubianym nauczycielem. Miał po prostu dar opowiadania, a każde jego słowo było wręcz przepojone miłością do historii.
– To naprawdę miało miejsce? – zapytała, przerywając ciszę, dziewczyna siedząca przed Kowalskim, możliwe, że maturzystka, uczennica Szorcy, na co nauczyciel się uśmiechnął i skinął kilkukrotnie głową.
– Oczywiście – potwierdził. – Całość została opisana w dziele Process kryminalny o niewinne dziecię przez księdza Stefana Żuchowskiego, który był świadkiem owych zdarzeń. Dziewczyna najpewniej zapadła w letarg i wybudziwszy się z niego, próbowała wydostać się z trumny. Głodna, odwodniona, niemająca pojęcia, co się właśnie wydarzyło, popadała w coraz większe szaleństwo. Usiłując wyjść z trumny, narobiła hałasu i nawet dziś wielu świadków takiego zdarzenia mocno zastanowiłoby się nad tym, co właściwie się dzieje, a co dopiero w czasach, gdy świat demonów i upiorów był jak najbardziej realny.
– Dziś by się chyba nikt nie przestraszył i nie rzucił do przebijania kołkiem serca – skomentował jakiś chłopak.
– Może i nie, ale zawału mógłby dostać. Załóżmy, że dajemy wiarę księdzu Żuchowskiemu i dziewczyna przeleżała tam w letargu trzy tygodnie. Przez ten czas rosły jej paznokcie, więc musiały być całkiem długie i pewnie przypominały szpony, szczególnie jeśli drapała nimi o wieko trumny. Świeża, czerwona krew i ta zaschnięta, już czarna, musiały robić piorunujące wrażenie. Wychudła i odwodniła się, więc pewnie podkrążone i zapadnięte oczy dopełniały wizerunku. Wystawione na działanie światła po przebywaniu w ciemności, mogły od razu zrobić się czerwone i zalać łzami. Była głodna, zjadała swoją własną koszulę. Jak długo nie mogła się wydostać? Kilka dni? Ostatnie, co pamiętała, to wysiadanie z powozu, aż tu nagle budzi się w ciasnej drewnianej skrzyni, w kompletnej ciszy i ciemności bez możliwości poruszenia się ani nawet przewrócenia na bok. Można oszaleć?
– Można – odpowiedział ktoś z publiczności.
– To tragiczna historia, ale nie dziwmy się jej, były inne czasy, a myśli ówczesnych ludzi podążały kompletnie odmiennymi drogami niż nasze, nie jesteśmy w stanie odebrać rzeczywistości tak jak oni. Zresztą historia ta nie jest jedyna, bo istnieje sporo zapisów o pochowaniu żywcem różnych ludzi, choćby Mikołaja Gogola. Dla nas najciekawszy będzie przypadek Piotra Skargi, zmarłego w tysiąc sześćset dwunastym roku. Pewnie wszyscy o nim słyszeliście, jego kazania są omawiane na lekcjach języka polskiego. Słynny jezuita został poddany procesowi beatyfikacyjnemu w osiemdziesiąt dwa lata po swojej śmierci. Niestety po ekshumacji zwłok zauważono, iż leży w nienaturalny sposób i ma także uszkodzone palce, a drewniane wieko trumny jest podrapane od środka. Uznano, że podczas tych chwil, które spędził w trumnie, mógł bluźnić przeciw Bogu, co poskutkowało przerwaniem starań o ogłoszenie go świętym. Dziś ta narracja została zweryfikowana i okazało się, że utrącenie starań o beatyfikację miało wymiar polityczny, najpewniej nie doszło do pochowania żywcem, ale przez kilka wieków taki przekaz funkcjonował w głównym nurcie naukowym i był w pełni akceptowalny. Mówi się nawet o „czarnej legendzie” Piotra Skargi, co tylko wzmacnia to, jak silnie jest w nas zakorzeniony lęk przed obudzeniem się w trumnie. Strach przed pochowaniem żywcem nosi nazwę tafefobii i osiągnął swe apogeum w dziewiętnastym wieku, głównie za sprawą pewnego poety, Edgara Allana Poego, ale to temat na kompletnie inny wykład, równie ciekawy, bo choćby Fryderyk Chopin cierpiał na tę przypadłość i w ostatnich słowach poprosił przyjaciół, aby po śmierci otwarli mu żyły dla pewności, że nie zostanie pochowany żywcem. Odcisnęło się to dość mocno w naszej kulturze i praktykowany niemal do dziś zwyczaj pochówku dopiero po trzech dniach od śmierci jest pochodną tamtych wierzeń. Nasi przodkowie na trzy dni przed pogrzebem wystawiali ciało na widok, co pewnie wielu uratowało od pochowania żywcem. Teraz wróćmy do Sandomierza.
– To nie ostatnia historia? – zapytała maturzystka.
– Nasi przodkowie byli wyjątkowo zajadli, jeśli chodzi o polowanie na wampiry. Śmiem twierdzić, że Sandomierz może stać się stolicą pogromców wampirów. Podczas badań archeologicznych na Wzgórzu Świętojakubskim odkryto aż sześć pochówków wskazujących na zastosowanie praktyk antywampirycznych, co czyni z naszego miasta największe znane miejsce takich praktyk. Cmentarzysko pochodzi z jedenastego wieku, czyli niemal z początków chrześcijaństwa na tych ziemiach. Na naszych siedmiu wzgórzach mieszały się różne kultury, osadnicy przynosili swoje lokalne wierzenia i zwyczaje, co też przekłada się na sposoby radzenia sobie z wampirami. Występują jednak cechy wspólne: pochowanie na obrzeżach cmentarzyska w oddaleniu od innych lub nawet poza jego obrębem oraz brak wyposażenia grobowca, czyli rzeczy codziennych zmarłego, biżuterii, podarków.
– Ciała były przebite kołkiem? – odezwał się ktoś ze słuchaczy, gdy Szorca na chwilę zamilkł.
– Myślę, że osika nie przetrwałaby pod ziemią tysiąca lat i wiele z takich pochówków nam umyka. Jednak nie tylko ten najbardziej znany, filmowy zabieg stosowano. Najprostsze było położenie ciała na wznak, na boku, w pozycji skurczonej lub brzuchem do dołu. Często rozwierano szczęki zmarłego i wciskano je w ziemię albo w usta wsadzano mu glinę, kamień czy kawałek żelaza. Stąd też potoczne „gryźć ziemię”, co dało tytuł naszemu spotkaniu. Trzeba także zaznaczyć, że głównie w naszym regionie przekładanie trupa na brzuch było bardzo popularne, obrazowo opisał to etnograf Kazimierz Moszyński „kładzenie wampira na gębę po to, aby się w ziemię wgryzał”[3]. Jeden zapisek jest ciekawy, z Bodzentyna, a więc spod Sandomierza. Pochodzi z tysiąc osiemset sześćdziesiątego dziewiątego roku z „Kuryera Codziennego”. Pewnego chłopa nachodziła zmarła żona, więc rozkopał jej grób, przewrócił ją na brzuch i związał ręce, ale to nie pomogło, a zatem wrócił kolejnej nocy, by odrąbać rydlem głowę i pochować ją oddzielnie. Jak widać, kształtuje nam się nasz własny, sandomierski sposób na radzenie sobie z wampirami przy użyciu rydla. Inne, mniej widowiskowe metody to bardzo powszechne wsadzanie zmarłemu monety w usta, chowanie go z ostrymi metalowymi przedmiotami, by się pokaleczył podczas wstawania z grobu, przywalanie ciała kamieniami. Dalej mamy przebijanie klatki piersiowej lub czaszki metalowymi przedmiotami, miażdżenie głowy, odcinanie jej i umieszczanie w nogach lub w kompletnie innym miejscu i podpalanie zmarłego. Jakieś pytania?
Rękę podniosła maturzystka, na co Szorca skinął głową z uśmiechem.
– Sześć pochówków na cały cmentarz – powiedziała dziewczyna. – Dlaczego właśnie te, a nie inne osoby? Kto z nas dziś zostałby wampirem?
– Moja żona na pewno – rzucił ktoś z końca sali, wzbudzając śmiech pozostałych.
– Dobre pytanie. – Szorca zmienił slajd i pokazał zdjęcie jednego z grobów. – Podejrzenia o wampiryzm możemy podzielić na kilka kategorii. Pierwsza to ludzie, którzy już za życia wzbudzali pewien niepokój żyjących, i tutaj nie trzeba było wiele. Za przykład posłuży nam grób oznaczony numerem czterdziestym czwartym. W tym przypadku mamy do czynienia ze szkieletem młodego karła. Jego nienaturalność budziła poważne obawy co do tego, że wstanie po śmierci i będzie szukał ofiar. Nie trzeba jednak było aż takiego skrajnego przypadku, wystarczyło być zbyt wysokim czy kulawym. Druga kategoria to nieochrzczeni, szczególnie dzieci. Tutaj były bardzo mocne przesłanki co do tego, że takie dusze będą żerowały na bogobojnych obywatelach. W niektórych regionach matki zabierały takie dzieci do lasu, tam chowały, przebiwszy im wcześniej głowy lub serca kołkami. Kategoria trzecia, bardzo szeroka, czyli ludzie nieszczęśliwi.
– To o mojej żonie – odezwał się ponownie mężczyzna, czym znowu wywołał śmiech pozostałych.
– Radzę ją skremować po śmierci – skomentował Szorca. – Zresztą jest taki dowcip, który opowiadał mój profesor. Żona mówi do męża, że nie może ostatnio spać w nocy, a on odpowiada, że nic dziwnego, zło przecież nigdy nie śpi.
– Otóż to – zgodził się mężczyzna.
– W czasach, o których mówimy, klasyczną ścieżką życia było małżeństwo i rodzicielstwo. Wierzono, że jeśli panna lub chłopiec zmarli przed ślubem, nie zaznali szczęścia i mogą mścić się na żyjących, którzy wiodą żywot szczęśliwy. Zatem jak widzicie, wampirem zostać było nazbyt łatwo, a nasze sandomierskie pochówki to, uwaga, aż jedenaście procent cmentarzyska. Całkiem wysoki odsetek, nieprawdaż?
– Czyli możemy promować miasto jak polską Transylwanię?
– A jakże – zgodził się Szorca. – Tym bardziej że mamy oprócz Sandomierza pochówki w okolicy Zawichostu, czyli w Pawłowie, po sąsiedzku. Nic, tylko do magnesów i kubków z ojcem Mateuszem dodać kolejne, tym razem z wampirami.
– I sprzedawać pamiątkowe rydle – dodała dziewczyna.
– Okazuje się, że porządna łopata w domostwie to jednak podstawa – skwitował Szorca. – Dziękuję wszystkim za uczestnictwo, chętnych do poszerzenia tematu zachęcam do skorzystania z bibliografii spisanej na folderach, które zaraz otrzymacie.
Po sali rozeszły się brawa, ludzie zaczęli wstawać i ściskać ręce prelegenta, gratulując mu ciekawego wykładu. Maturzystka wdzięczyła się przed Szorcą, lecz ten nie poświęcił jej ani minuty więcej niż pozostałym. Gdy wszyscy już zaspokoili swoją potrzebę kontaktu z sandomierskim historykiem, komisarz również wstał i podszedł do Szorcy.
– Chyba się znamy? – powitał go Krzysztof, marszcząc brwi.
– Chodziłem z pana bratem, Markiem, do klasy – oznajmił policjant. – Bruno Kowalski.
– No tak jakby kojarzę.
– Brat mówił na mnie Osa. Poszliśmy razem do szkoły policyjnej, byłem kiedyś u was na grillu.
– A tak, zgadza się. – Krzysiek faktycznie dopiero teraz musiał skojarzyć policjanta. – Ale wtedy nie miał pan brody, stąd też nie poznałem. Osa, kojarzę, ale wspominał, że to od imienia.
– Na drugie mam Oswald. Wyszło kiedyś w podstawówce i wiadomo, jak się potoczyło. Marek wciąż w stołecznej?
– Bez zmian – odparł Krzysiek Szorca. – Robi karierę, został szefem kryminalnej. Kilka lat i pójdzie do komendy głównej.
Bruno przyglądał się Krzyśkowi przez cały wykład i szukał podobieństw do starszego o kilka lat brata. Mieli podobną posturę, takie same ciemne włosy, podobnie mówili, ale Marek był bardziej barczysty, miał ostrzejsze rysy twarzy i bardziej zdecydowane ruchy. Wdał się w ojca, jak to zawsze sam powtarzał. Krzysiek był nieco spokojniejszy i urodę zawdzięczał matce, przez co lgnęły do niego wszystkie dziewczyny w szkole, to komisarz doskonale pamiętał.
– A pan też był w szkole policyjnej, Marek wspominał swego czasu – zagadnął na temat, który go nawet ciekawił. – Za namową brata?
– W sumie tak, ale to była krótka przygoda – odparł Krzysiek. – Nie moja bajka. Wolę wykładać niż przesłuchiwać, a historia od zawsze była moją pasją. I daj spokój z tym panowaniem. Krzysiek jestem.
– Bruno. – Komisarz uścisnął mu dłoń.
– Co cię sprowadza? Bo nie sądzę, że nagle zapałałeś miłością do historii naszego grodu.
– Służbowo zapałałem – odparł policjant. – Zobaczyłem informację o twoim wykładzie i powiem szczerze, gdyby nie jego tytuł, to nie przyszedłbym.
– „Gryź ziemię”? – zapytał z uśmiechem Szorca. – Czyli wyszło, miał być nieco niepokojący.
– Mnie zaintrygował – odpowiedział Bruno. – Głównie z tego powodu.
Policjant sięgnął do małej teczki raportówki przewieszanej przez ramię i wyjął z niej tablet. Uruchomił go, po czym otworzył galerię zdjęć i wręczył urządzenie Krzyśkowi.
– Pół roku temu, w kwietniu, znaleźliśmy w Piszczelach ciało mężczyzny w podeszłym wieku, prawdopodobnie koło osiemdziesiątki. Autopsja wykazała śmierć wskutek rozległego zawału serca, ale na jego ciele znaleziono ślady świadczące o udziale osób trzecich. Jak to oględnie ujął patolog: szarpał się z kimś. Był też duszony. Nie był to mieszkaniec miasta, a jego tożsamości nie udało się ustalić do dziś. Nie figuruje w żadnej bazie danych. Nie wiemy nawet, czy był Polakiem. Sprawa została właściwie zamknięta, ale wciąż nie daje mi spokoju z jednego powodu. Ułożenie zwłok.
– Leży na brzuchu – skomentował Szorca, przesuwając palcem po ekranie i wyświetlając kolejne zdjęcia.
– Nie on jeden, nic podejrzanego, prawda?
– Zgadza się.
– Ale spójrz na to. – Wskazał ekran tabletu.
– O cholera – skomentował Szorca.
– Miał bardzo szeroko rozwarte szczęki, wciśnięte w ziemię. Głęboko.
Krzysiek przypatrywał się policyjnym ujęciom, bezlitosnym, stawiającym na jak największą ilość szczegółów. Mężczyzna wyglądał, jakby chciał się wgryźć w ziemię, mając ją za wielki przysmak.
– Tak zginął? – zapytał policjanta. – Uduszony przez przyciśnięcie do ziemi?
– Właśnie nie. Do zabójstwa doszło najpewniej w całkiem innym miejscu, bo w parku nie znaleźliśmy żadnych śladów walki, a ofiara miała na sobie lekkie ubranie, a było wtedy dość zimno. Następnie morderca przywiózł ciało w Piszczele i położył je na ziemi, rozwarłszy szczęki. Finalnie uznano, że to zbieg okoliczności, jednak ja nie jestem przekonany. Po wykładzie moje wątpliwości są jeszcze większe. Wrzuciłem na bęben taki przypadek, jednak nie powtórzył się nigdzie w kraju.
– Uważasz, że ktoś w Sandomierzu zapolował na wampira?
– Nie sądzę, ale obecnie to jedyny punkt zaczepienia. Nie mam innego. Jest październik, a w listopadzie zadzwoni do mnie szanowna pani prokurator z pytaniem o jakikolwiek postęp w sprawie, bo to jedyna nierozwiązana w tym roku, psuje statystyki. Szczególnie że to trup.
– Rozumiem.
– Zobaczyłem tytuł wykładu i od razu mi się skojarzyło. Facet przecież ewidentnie gryzie ziemię. Chyba zacznę szukać pod kątem tych praktyk antywampirycznych, to może coś się znajdzie. Jeśli nic, to sprawę naprawdę możemy wrzucić do nierozwiązanych, z czystym sumieniem, że nic się z niej nie dało wykrzesać.
– Ciekawe ułożenie zwłok, nie powiem, ale...
– Spokojnie, nie będę teraz latał i szukał u ludzi rydla za drzwiami.
– Nie w tym rzecz. Może nie chodzi o sposób zabójstwa, ale miejsce? – podsunął Szorca.
– O Piszczele? – zapytał policjant.
– Znasz ich historię?
Kowalski podrapał się po głowie w geście zakłopotania, na co Szorca szczerze się roześmiał.
– Daj spokój, mało kto zna – przyznał. – Park Piszczele, przez mieszkańców zwany Pilami, pewnie pamiętasz jeszcze z czasów, gdy była to najlepsza lokalizacja do obalenia „Jabłuszka Sandomierskiego”?
– Chodziło się tam też na bójki po szkole, a w zimie na Pimpo-limpo pojeździć na sankach. Tak się mówiło za dzieciaka, co nie?
– Zgadza się. Park jest położony na ostatnim wzgórzu z naszych siedmiu, kiedyś stanowił obrzeże miasta, sąsiadował ze Wzgórzem Świętopawelskim i położonym obok cmentarzem. Rozdziela te dwa wzgórza wąwóz lessowy zwany oficjalnie Wąwozem Piszczele i, co ciekawe, jest to nasz najdłuższy sandomierski wąwóz. Według legend to tam złożono ciała mieszkańców miasta po najeździe tatarskim w tysiąc dwieście sześćdziesiątym roku, gdy miasto zostało doszczętnie zniszczone. Według innej legendy odnalezione kości należą do Tatarów, których podstępem wprowadziła do podziemi Halina Krępianka podczas kolejnego z najazdów.
– A jest jakaś dokumentacja historyczna tego miejsca?
– No właśnie to jest ciekawe, ale to najmniej zbadany fragment miasta. – Szorca się ożywił. – Myślę jednak, że coś powinno być. Wiem tylko, że znaleziono tu ślady osadnictwa z wczesnego średniowiecza, a właściwie cała legenda, jak i nazwa tej okolicy powstały za sprawą Romana Koseły.
– Jakiś historyk?
– Nie bez przyczyny ma swoją ulicę w naszym mieście – odparł Krzysiek. – To regionalista, miał olbrzymią wiedzę o Sandomierzu.
– Możesz dla mnie poszukać jakichś konkretnych materiałów?
– Z przyjemnością. Ta część Sandomierza nigdy mnie specjalnie nie interesowała, będzie to coś ciekawego.
– Nie stwierdzisz, że szukanie takiego powiązania to strata czasu?
– Współpracowałem już z policją przy sprawie, w którą nikt by nie uwierzył, nic nie jest mnie w stanie zaskoczyć.
– Wiem, pomogłeś ująć Inkwizytora.
– Tak, faceta mordującego fałszywych uzdrowicieli. Ten czerpał pobudki z jakichś swoich urojonych wyobrażeń o dawnym sądownictwie, więc jestem też skłonny przychylić się do teorii, że jakiś maniak mógł się zainspirować polowaniem na wampiry.
– Głupie – skomentował policjant.
– Większość motywów zbrodni taka jest – odpowiedział Krzysiek. – Czyż nie? Lepiej zabić niż się rozwieść, sąsiad nie oddał stu złotych, kłótnia na melinie.
– Racja.
– Zatem radzę nastawić się na to, że raczej niczego nie znajdę, a wszystko jest na zasadzie luźnego powiązania. Najwyżej przyjemnie się rozczarujemy.
– To nie zabieram czasu. – Kowalski wyciągnął rękę na pożegnanie. – W razie jakichś rewelacji dzwoń lub pisz, możesz też zawsze podejść na komendę. – Policjant wręczył Krzyśkowi wizytówkę, po czym kiwnął głową kręcącym się po sali zamkowej ludziom i ruszył do wyjścia. – Polowanie na wampiry – burknął pod nosem, schodząc do szatni. – Chyba muszę sobie sprawić rydel.
Gdy opuścił przytulne wnętrze zamku, wilgoć ponownie zaatakowała każdy odsłonięty fragment jego ciała. Przenikliwe zimno sprawiło, że natychmiast pożałował, iż jednak nie przyjechał samochodem.
PRZYPISY