Miasto Mgieł - Michał Śmielak - ebook + audiobook + książka
BESTSELLER

Miasto Mgieł ebook i audiobook

Michał Śmielak

4,5

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!

588 osób interesuje się tą książką

Opis

Coś czai się we mgle…

Sandomierz spowity październikowymi mgłami łapie oddech po intensywnym sezonie turystycznym. Spokój mieszkańców burzy jednak brutalne morderstwo kobiety. Podobnie jak w zapomnianym rytuale ktoś rozwarł szczęki ofiary i wcisnął je w ziemię, aby ta po śmierci nie mogła pożywić się krwią. Sprawą budzącego grozę „Wampira” zajmuje się podkomisarz Bruno Kowalski, którego kariera toczy się równie spokojnie, jak życie w Sandomierzu. Towarzyszy mu lokalny historyk, Krzysztof Szorca, dawniej konsultant policyjny, dziś człowiek pragnący po prostu świętego spokoju. Wspólnie ruszają tropem mordercy, który zdaje się znać miasto i jego historię lepiej od nich. Rozpoczyna się wyścig z czasem, bo każdej nocy w gęstej mgle czai się śmiertelne niebezpieczeństwo. Śledczy będą musieli szybko znaleźć odpowiedź na pytania o to, czy Sandomierz znów stał się polską stolicą łowców wampirów, kto wyruszył na polowanie, aby ochronić mieszkańców przed bestiami z piekła rodem i czy przez tysiąc lat zmieniły się motywy, jakimi kieruje się człowiek odbierając drugiemu życie. Nade wszystko jednak będą musieli powstrzymać zło skrywające się we mgle.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 539

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 12 godz. 52 min

Lektor: Wojciech Masiak
Oceny
4,5 (2621 ocen)
1584
742
217
65
13
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Karusia1986

Całkiem niezła

niestety ta książka nie dorównuje Wnykom i Osadzie. Nie jest zła, ale dopiero ostatnie rozdziały tak naprawdę przykuły moją uwagę, zakończenie bardzo dobre. w końcu muszę odwiedzić Sandomierz ;)
60
partykas24

Nie oderwiesz się od lektury

Sandmierzowi ta książka się po prostu należała.
60
MagdalenaP55

Nie oderwiesz się od lektury

Jak zawsze niezawodnie! Tym razem autor zabiera nas z malowniczych, górskich wiosek w przestrzeń miejską, jednak dalej zamkniętą i hermetyczną. Poznajemy nowych bohaterów, choć jak zawsze znajdzie się ukryty smaczek dla stałych czytelników ;) Tym razem zagłębiamy się w jesienną aurę Sandomierza, szukając w większej, choć znającej się choćby z widzenia społeczności,odpowiedzi na pytanie kim jest Wampir. Bardzo podobały mi się wstawki historyczne, które choć nawiązujące do fabuły, zdają się toczyć swoim życiem. Myślę, że z czystym sercem można powiedzieć, że Michał Śmielak odczarował Sandomierz i zamiast o ojcu Mateuszu, będziemy myśleć o nowym bohaterze
60
Gosia791113

Z braku laku…

Najnowsze dziecko Michała Śmielaka „Miato mgieł”, jak zawsze było przeze mnie bardzo wyczekiwane. Niestety tym razem nie było u mnie zachwytu. Myślę, że z założenia książka miała łączyć wątek historyczny i współczesny. Miało być mrocznie za sprawą sandomierskiej mgły i wątku pogrzebów wampirycznych, których elementy pojawiały się w prowadzonym śledztwie. Finalnie mamy dwa odrębne wątki, których jedyną jako tako częścią wspólną jest postać nauczyciela historii Krzysztofa Szorcy. Dla mnie to on jest główną postacią tej książki. Dostajemy solidną dawkę historii Sandomierza, w bardzo fajnej i ciekawej formie. Wątek kryminalny wogóle mnie nie kupił. Zabrakło mi akcji, dreszczyku emocji. W tym wątku w sumie nie wiele się dzieje. Morderstwa i śledztwo nie wzbudziły we mnie żadnych emocji. Jedynie fakt ciągłego narzekania na pogodę i mgłę, był na dłuższą metę męczący. W sumie dopiero ostatnie 20-30 stron czytałam z jakimś zaciekawieniem. I dotrwałam do końca tylko z szacunku dla autora. Przeds...
51
Piter_Czyta

Nie oderwiesz się od lektury

Intrygujący thriller, który wciąga od pierwszych stron, zapewniając gęstą atmosferę tajemnicy i mroku. Książka idealna dla miłośników mrocznych zagadek, którzy cenią sobie szybkie tempo i ciekawe rozwiązania.
40

Popularność




Re­dak­cjaMo­nika Or­łow­ska
Ko­rektaJo­anna Rod­kie­wicz
Skład i ła­ma­nieAgnieszka Kie­lak
Pro­jekt gra­ficzny okładkiMa­riusz Ba­na­cho­wicz
© Co­py­ri­ght by Skarpa War­szaw­ska, War­szawa 2024 © Co­py­ri­ght by Mi­chał Śmie­lak, War­szawa 2024
Ze­zwa­lamy na udo­stęp­nia­nie okładki książki w in­ter­ne­cie
Wy­da­nie pierw­sze
ISBN 978-83-83296-69-2
Wy­dawca Agen­cja Wy­daw­ni­czo-Re­kla­mowa Skarpa War­szaw­ska Sp. z o.o. ul. K. K. Ba­czyń­skiego 1 lok. 2 00-036 War­szawa tel. 22 416 15 81re­dak­cja@skar­pa­war­szaw­ska.plwww.skar­pa­war­szaw­ska.pl
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.

Od upio­rów, od po­tę­pień­ców,

od stwo­rów dłu­go­ła­pych

I od istot, co nocą ło­mocą

Zbaw nas, do­bry Boże!

Mo­dli­twa bła­galna zwana jako The Cor­nish Li­tanyda­to­wana na ww. XIV–XV.

ROZ­DZIAŁ 1

23 paź­dzier­nika 2023 roku

1.

Mgła wci­skała się za oszywkę ni­czym ję­zyk trupa – zimny, ośli­zły i lo­do­wato mo­kry, a za­ra­zem spra­gniony ży­cia. Bruno Ko­wal­ski pod­niósł koł­nierz kurtki, stwier­dza­jąc, że czas wy­cią­gnąć z szafy coś cie­plej­szego. Złota pol­ska je­sień nie za­wita już ra­czej tego roku do San­do­mie­rza, nad­szedł czas nie­przy­jem­nych paź­dzier­ni­ko­wych po­ran­ków z chło­dem cią­gną­cym od Wi­sły i gę­stych mgieł utrzy­mu­ją­cych się nie­raz przez cały dzień. Desz­cze, te pie­przone ka­łuże i wiatr. Naj­gor­szy ten wiatr. Ogól­nie je­sień. Szara pol­ska je­sień. Ja­każ to była zbitka trzech bar­dzo smut­nych słów. Szara. Pol­ska. Je­sień. Co jedno, to smut­niej­sze. Mie­szanka bez­barw­nych dni, oło­wia­nego nieba, prze­ni­kli­wego zimna i pod­łego na­stroju.

Wszedł na ulicę Zam­kową, zo­sta­wił za sobą kom­plet­nie pu­sty o tej po­rze roku san­do­mier­ski ry­nek i ru­szył z górki, moc­niej wci­snął dło­nie w kie­sze­nie. Cho­lera ja­sna, dla­czego nie przy­je­chał sa­mo­cho­dem? Spa­ce­rów mu się za­chciało, psia jego mać! Wszedł na dzie­dzi­niec zam­kowy, lekko pod­bie­ga­jąc w na­dziei, że nieco się roz­grzeje, ale nic to nie dało.

Do­piero gdy prze­kro­czył cięż­kie wrota zamku i otu­liło go cie­płe po­wie­trze, po­czuł ulgę.

– Na wy­kład? – Usły­szał mę­ski głos ze swo­jej pra­wej. – Bo już trwa.

Od­wró­cił się do męż­czy­zny sie­dzą­cego za ni­ską ladą, ubra­nego w nie­bie­ską ko­szulę ochro­nia­rza. Znał, go, pra­co­wali wspól­nie kilka lat. Za­nim prze­szedł na eme­ry­turę, był dziel­ni­co­wym na Hu­cie, pra­wo­brzeż­nej dziel­nicy mia­sta.

– A, pan ko­mi­sarz! – ucie­szył się były po­li­cjant, wsta­jąc. – Dzień do­bry. Co pan ko­mi­sarz tu robi? Nie są­dzi­łem, że in­te­re­suje pana hi­sto­ria.

– Ta­jem­nica służ­bowa – od­po­wie­dział Ko­wal­ski, pusz­cza­jąc do niego oko. – Jak tam się żyje na eme­ry­tu­rze, pa­nie Zbyszku? – za­py­tał, od­czy­taw­szy szybko imię by­łego po­li­cjanta z pla­kietki na piersi.

– Nie naj­go­rzej – od­po­wie­dział Zbi­gniew. – Cie­pło i spo­koj­nie. Niby do­ra­biać nie mu­szę, ale na eme­ry­tu­rze czło­wiek kom­plet­nie by się za­sie­dział. Niech pan zo­stawi u mnie kurtkę i wej­dzie na salę ci­cho, bo pan Krzy­siek to strasz­nie nie lubi spóź­nial­skich.

– Tak jest – od­po­wie­dział Ko­wal­ski. – Na gó­rze?

– Tak, w sali Kró­lew­skiej.

Ko­mi­sarz Bruno Ko­wal­ski wbiegł na pierw­sze pię­tro zamku i skie­ro­wał się do wska­za­nej sali. Pra­cow­nica mu­zeum sie­dząca przy drzwiach zgro­miła go wzro­kiem, przy­jął karę, ser­wu­jąc jej swój naj­pięk­niej­szy uśmiech, i wzru­szył prze­pra­sza­jąco ra­mio­nami, po czym de­li­kat­nie na­ci­snął klamkę. Drzwi otwo­rzyły się z ci­chym szu­mem i od razu mógł po­dzię­ko­wać do­bremu lo­sowi, bo pro­wa­dzący stał zwró­cony do niego ple­cami, co po­zwo­liło ko­mi­sa­rzowi nie­po­strze­że­nie za­jąć miej­sce z tyłu. Nie było zbyt wielu wol­nych krze­seł, wy­kłady dok­tora Krzysz­tofa Szorcy, lo­kal­nego hi­sto­ryka, na­uczy­ciela w słyn­nym Col­le­gium Go­sto­mia­num, cie­szyły się dużą po­pu­lar­no­ścią. Nie przy­nu­dzał, wła­ści­wie oży­wiał na swo­ich pre­lek­cjach hi­sto­rię.

– Tak wi­dzimy wam­pira, prawda? – Skie­ro­wał la­se­rowy wskaź­nik na ekran pre­zen­tu­jący wy­szcze­rzone kły hra­biego Dra­culi z filmu Fran­cisa Forda Cop­poli. – Be­stia czy­ha­jąca na na­sze ży­cie, pra­gnąca chłep­tać na­szą cie­płą krew, bo sta­nowi to dla niej je­dyny po­karm. Je­śli nas ugry­zie, wpije się w na­szą szyję, nie­chyb­nie sami do­łą­czymy do grona sług ciem­no­ści, po­nu­rych be­stii, dzieci nocy. A co naj­waż­niej­sze dla nas, a już co było sprawą bez­względ­nie prio­ry­te­tową w śre­dnio­wie­czu, na­sza du­sza zo­sta­nie ska­lana i nie do­stą­pimy zba­wie­nia. Dziś mamy ciarki na myśl o wam­pi­rach, cho­ciaż nikt na tej sali nie wie­rzy, że te stwo­rze­nia na­prawdę ist­nieją. Jed­nak nie­gdyś były praw­dziwe, groźne i śmier­tel­nie nie­bez­pieczne. W la­sach czaił się wilk, w zim­nej wo­dzie uto­piec, a w ciem­no­ści – upiór, strzyga lub wą­pierz, jak na zie­miach pol­skich zwano wam­piry. Nie przy­po­mi­nały tego, co wi­dzi­cie na ekra­nie, we­dług lu­dzi miały szpony, kły, grube i dłu­gie włosy i czer­wony ko­lor skóry, oczy­wi­ście od wy­żło­pa­nej krwi. Ma­wiano: „czer­wony jak upiór”. Czę­sto były gar­bate, by­wało, że bez nosa, mocno oszpe­cone. I re­alne. Bano się ich strasz­li­wie i ro­biono wszystko, by je za­bić. A spo­so­bów było wiele. Zna­cie ja­kieś?

– Prze­bić serce osi­ko­wym koł­kiem – od­po­wie­dział ktoś z sali.

– Bar­dzo do­brze. – Szorca ski­nął głową. – A dla­czego osika? A wła­ści­wie to­pola osika, zwana to­polą drżącą, czyli Po­pu­lus tre­mula. We­dług le­gend drży ze zgrozy, od mo­mentu gdy Kain za­bił Abla, a uczy­nił to po­dobno osi­ko­wym koł­kiem. Wiele po­dań wska­zuje, że to wła­śnie bi­blijny bra­to­bójca był pierw­szym z wam­pi­rów. Inne źró­dła po­dają, że uży­wano osiki, wie­rząc, że to drzewo żyje nie­mal jak czło­wiek, więc tylko taki ko­łek może so­bie po­ra­dzić z oży­wień­cem. W na­szym re­gio­nie, czyli Pol­sce po­łu­dniowo-wschod­niej, osi­ko­wych koł­ków uży­wano do za­bi­ja­nia wieka trumny, wła­śnie po to, aby za­po­biec wsta­niu zmar­łego po śmierci. No do­brze, jaki jesz­cze zna­cie spo­sób?

– Od­ciąć głowę – pod­dał ko­lejny głos, tym ra­zem na­le­żący do mło­dej dziew­czyny.

– Tak, de­ka­pi­ta­cja roz­wią­zuje więk­szość pro­ble­mów, i to nie tylko z wam­pi­rami.

– Spa­le­nie ciała.

– Tak jest, to ważne i szcze­gól­nie zna­czące w cza­sach, gdy wie­rzono li­te­ral­nie, że wsta­niemy z gro­bów pod­czas sądu osta­tecz­nego w ta­kiej for­mie, w ja­kiej umar­li­śmy, stąd też spa­le­nie ce­lowe zwłok było dość dra­stycz­nym roz­wią­za­niem. Pa­mię­tajmy, że od­kąd ujarz­mi­li­śmy ogień, sta­nowi on dla nas mocno mi­styczny przed­miot. Pło­mień oczysz­cza, dym z ka­dzi­deł także. Nie będę już tu­taj na­wią­zy­wał do okresu po­lo­wań na cza­row­nice, bo to nie te­mat dzi­siej­szego spo­tka­nia, ale ogień był pod­sta­wową bro­nią prze­ciw de­mo­nom. I tu­taj do­cho­dzimy do naj­cie­kaw­szego zda­rze­nia z hi­sto­rii San­do­mie­rza.

Krzysz­tof Szorca zmie­nił slajd i na ekra­nie wy­świe­tliło się piękne zdję­cie ba­zy­liki ka­te­dral­nej pod we­zwa­niem Na­ro­dze­nia Naj­święt­szej Ma­ryi Panny, po­tocz­nie zwa­nej przez san­do­mie­rzan ka­te­drą. Hi­sto­ryk spoj­rzał na zgro­ma­dzo­nych na wy­kła­dzie, uśmiech­nął się i ob­ni­żył nieco głos.

– Pew­nie nie­wielu z was wie, ale San­do­mierz jest jed­nym z nie­licz­nych miast, w któ­rych miała miej­sce udo­ku­men­to­wana walka z wam­pi­rem.

Po zgro­ma­dzo­nych prze­biegł szum za­sko­cze­nia.

– Wy­obraź­cie so­bie, że je­ste­ście miesz­cza­nami w za­cnym san­do­mier­skim gro­dzie, jest szó­sty marca ty­siąc sześć­set dzie­więć­dzie­sią­tego trze­ciego roku. Aku­rat pią­tek. Wielki Post. O pu­stym brzu­chu, le­d­wie po śnia­da­niu zło­żo­nym z po­lewki piw­nej za­gęsz­czo­nej chle­bem, bo po­sty wtedy na­ka­zy­wały od­sta­wie­nie nie tylko mięsa, ale i na­biału, zmier­za­cie do san­do­mier­skiej ka­te­dry na drogę krzy­żową. Za­łóżmy, że udzie­la­cie się w tej za­cnej świą­tyni, zwa­nej wtedy farą, i przy­by­wa­cie do niej wcze­śniej, aby za­pa­lić świece. Wcho­dząc do ko­ścioła, za­sta­je­cie scenę nieco nie­po­ko­jącą: oto przed oł­ta­rzem stoi ksiądz Ste­fan Żu­chow­ski, a obok niego chłop z pod­gro­dzia, Ma­ciej, bę­dący po­moc­ni­kiem przy spra­wach go­spo­dar­czych. Scho­dzi­cie z nimi do krypty, a tam z trumny ska­cze na was dziew­czę, wy­chu­dzone, osza­lałe, istny upiór. Cie­kaw je­stem, co by­ście uczy­nili.

2.

San­do­mierz, 6 marca A.D. 1693

San­do­mier­ska wio­sna nie miała li­to­ści nad bo­go­boj­nym lu­dem i ob­da­rzyła nad­wi­ślań­ski gród desz­czami, które sie­kły da­chy ka­mie­nic ni­czym bicz umę­czone plecy na­szego Zba­wi­ciela. Sze­dłem, ku­ląc głowę i wpa­tru­jąc się uważ­nie pod nogi, aby nie wpaść w co głęb­szą ka­łużę. Pa­tynki[1] chro­niły przed bło­tem, ale po­śli­zgnąć się było ła­two, a do ko­ścioła nie wy­pada wcho­dzić, uprzed­nio wy­lą­do­waw­szy w ka­łuży. Ścieżka z rynku w stronę fary wio­dła nieco w dół, stąd też i czu­łem się, jak­bym Wi­słą pły­nął, a nie szedł utwar­dzoną drogą.

Dziw­nym było, że dzwony za­biły jak każ­dego dnia, lecz za­raz uci­chły, ja­koby ktoś od­wo­łał dzi­siej­szą li­tur­gię, lecz tak zda­rzyć się nie mo­gło. Na­wet pod­czas na­jazdu Szwe­dów (tfu!, pies ich trą­cał) ka­płani nasi nie ulę­kli się i li­tur­gie były ce­le­bro­wane we­dle od­wiecz­nego po­rządku. Wróg nie pod­cho­dził pod mia­sto, za­tem cóż się mo­gło stać?

Przed bocz­nymi drzwiami, któ­rymi za­wsze wcho­dzi­łem do świą­tyni, zgro­ma­dził się tłu­mek miesz­czan, głów­nie stare baby, u któ­rych z każ­dym ro­kiem przy­bywa mi­ło­ści do Boga, a ubywa tej do bliź­niego, ale Ma­ciej, pa­ro­bek pro­bosz­cza, stał i z su­rową miną bro­nił do­stępu do wnę­trza. Na mój wi­dok uśmiech­nął się jed­nak i wpu­ścił mnie do świą­tyni, po czym za­raz sam wszedł i za­ry­glo­wał drzwi. Strzep­ną­łem w kruch­cie wodę z płasz­cza, prze­wie­si­łem go przez ra­mię, a pa­tynki zło­ży­łem za drzwiami. Wsze­dłem do środka, wy­ko­nu­jąc znak krzyża, i z mar­szu po­zna­łem, że coś jest nie tak, gdyż pro­boszcz do­bro­dziej wielce za­fra­so­wany cho­dził kilka kro­ków to w lewo, to w prawo, przy­po­mi­na­jący tym sa­mym jed­nego ze wście­kłych żu­rawi, które to nie­dawno do nas po­now­nie zle­ciały.

– Niech bę­dzie po­chwa­lony Je­zus Chry­stus. – Uklęk­ną­łem przed księ­dzem pro­bosz­czem, ocze­ku­jąc, aż poda mi pier­ścień do uca­ło­wa­nia, ale on miał chyba co in­nego na gło­wie, bo na­wet nie za­trzy­mał się na chwilę.

– Ma­cieju, mie­li­ście za­mknąć ko­ściół – zgro­mił po­moc­nika, a ten zgiął kark i ru­szył w stronę wej­ścia do fary. Za­mknął je, ale le­piej było pójść i wró­cić, ani­żeli za­rzu­cać pro­bosz­czowi, że się po­my­lił.

Zza oł­ta­rza wy­szła za­fra­po­wana sio­stra Ma­ria, która trzy­mała pie­czę nad czy­sto­ścią ko­ścioła, jak za­wsze skromna i z oczami wbi­tymi w po­sadzkę, jakby wy­pa­try­wała na niej naj­mniej­szego brudu.

– Sio­stro, idź z Ma­cie­jem, stań przed drzwiami i anon­suj przy­by­łym, że na­bo­żeń­stwo prze­ło­żone. Po­wodu nie po­da­waj, na­wet jakby kto cię py­tał.

Za­kon­nica ski­nęła głową i ru­szyła, su­nąc po ka­mien­nej po­sadzce bez­sze­lest­nie ni­czym zjawa. Pro­boszcz spoj­rzał na mnie, marsz­cząc brwi, a ja nie śmia­łem za­py­tać, jaki jest po­wód owego po­ru­sze­nia i zmiany po­rząd­ków na co dzień pa­nu­ją­cych w ko­ściele. Ksiądz Ste­fan Żu­chow­ski był czło­wie­kiem po­waż­nym i wielce sza­no­wa­nym, o wie­dzy ogrom­nej, przez co i sam bi­skup wiel­kie obo­wiązki mu po­wie­rzał. Nie w gło­wie mu były igrce czy inne bre­we­rie, na kro­to­chwile także so­bie nie po­zwa­lał. Za­nim jed­nak coś po­wie­dział, to spod klapy strze­gą­cej wej­ścia do pod­ziem­nych krypt roz­legł się płacz. Zrazu po­my­śla­łem, że to ko­ścielne koty tam się do­stały, i nie ba­cząc na świę­tość miej­sca, po­częły śpie­wać, jak to w marcu, lecz po chwili sko­wyt ów prze­kształ­cił się w istny la­ment, w któ­rym może i dało się wy­chwy­cić ja­kieś słowo.

– Cóż to? – wy­rwało mi się z ust.

– Du­sza po­tę­piona – od­po­wie­dział pro­boszcz i uczy­nił za­ma­szy­sty znak krzyża, na co ja także się prze­że­gna­łem.

Za chwilę dał się sły­szeć zgrzyt zam­ków w ko­ściel­nych wro­tach i cięż­kie, acz szyb­kie kroki Ma­cieja oznaj­miły nam jego po­wrót.

– Od­wa­lać? – Po­moc­nik wska­zał na klapę, na co ksiądz po­krę­cił prze­cząco głową.

– Idę się przy­go­to­wać, a ty, Ma­cieju, przy­nieś ry­del, ten nowy, co go nam ko­wal wy­kuł dwie nie­dziele temu. Ty zaś – tu wska­zał na mnie pal­cem – przy­go­tuj la­tar­nię z grubą świecą i małą po­chod­nię.

– Tak jest.

Ru­szy­łem za Ma­cie­jem przez za­kry­stię do ko­mory, gdzie trzy­mane były pod­ręczne na­rzę­dzia, a to ło­pata do śniegu, to świeżo na­smo­ło­wane po­chod­nie, świece i sznurki. No i ry­del, nowy, kuty przez ko­wala na ży­cze­nie pro­bosz­cza, bo Ma­ciej chło­pem był tę­gim i co drew­niany wbił w zie­mię, to go ła­mał ni­czym lesz­czy­nowy pa­tyk. Oby­dwaj wzię­li­śmy, co nam na­ka­zano, i wró­ci­li­śmy przed oł­tarz. W ocze­ki­wa­niu na księ­dza do­bro­dzieja chcia­łem roz­mó­wić się z Ma­cie­jem, lecz ten do gadki ni­gdy nie był skory i na moje py­ta­nie o od­głosy burk­nął coś pod no­sem, jed­nak za chwilę po­tarł nos, zwa­żył w dłoni ło­patę i ode­zwał się ni­skim gło­sem:

– Ksióndz ka­zali zro­bić plac pod po­chó­wek, bo się wcora zmarło do­cthó­rowi. No to żem wloz, a ta­mok cóś wyje. Jo nie stro­chliwy, my­śloł, że któ­ryś kle­ryk mnie wy­stro­syć chce i kaj­sić bucy, od­wa­lił jo płytę, a tom trumno skoko. No to już dia­bel­ska sprawka, se my­śle, to żem wy­loz i po ksión­dza po­loz.

Jakby na po­twier­dze­nie jego słów spod klapy po­now­nie roz­legł się la­ment, który prze­ro­dził się w szloch, a za­raz po­tem w istne wy­cie.

Po­ki­wa­łem głową i ry­chło mi się po­częły dło­nie po­cić, bo może i Ma­ciej nie­stra­chliwy, ale ja ra­czej tak. Jak to trumna pod­ska­kuje? Jak może pod­ska­ki­wać? To by ozna­czało...

– Wą­pierz – wy­szep­ta­łem przez ści­śnięte gar­dło.

– Ksióndz ga­dajo, co strziga.

Du­chowny wró­cił ubrany jak do mszy, w ręku przez stułę dzier­żył złoty krzyż, a w dru­gim kro­pi­dło. Szedł za nim kle­ryk z ka­dzi­dłem, nieco wy­stra­szony, jakby go kto przed chwilą obu­dził.

– Chry­stus jest z nami – oznaj­mił ka­płan i wska­zał klapę w po­sadzce.

Ma­ciej mruk­nął po­ta­ku­jąco, się­gnął za pas, gdzie trzy­mał hak do ła­pa­nia za że­la­zne oko do pod­cią­ga­nia klapy, i z ci­chym jęk­nię­ciem ją uchy­lił. Ze środka owio­nęło nas stę­chłe po­wie­trze, które za­wsze ko­ja­rzyło mi się ze śmier­cią. Je­śli mam być szczery, to ni­gdy nie lu­bi­łem tam scho­dzić. Te­raz do­piero zda­łem so­bie sprawę, że skoro trzy­mam la­tar­nię, to ja pierw­szy mu­szę zejść po scho­dach do pod­ziemi na­szej fary. Słabo mi się zro­biło. Ni­gdy nie wi­dzia­łem wą­pie­rza czy strzygi, raz zda­rzyło mi się doj­rzeć z da­leka po­łu­dnicę, a in­nym znowu du­cha Ta­tara, co prze­lał krew świętą na­szych braci do­mi­ni­ka­nów i bło­go­sła­wio­nego Sa­doka.

– Nie lę­kaj się – po­wie­dział gło­śno ksiądz. – Sed et si am­bu­la­vero in valle mor­tis non ti­mebo ma­lum qu­oniam tu me­cum es; virga tua et ba­cu­lus tuus ipsa con­so­la­bun­tur me[2].

Zsze­dłem na sam dół. Na szczę­ście nie mu­sia­łem nur­ko­wać w czerni, gdyż Ma­ciej, ucie­ka­jąc przed wą­pie­rzem, nie zga­sił za­pa­lo­nych na ścia­nach lamp, ale i też nie rzu­cały one zbyt wiele świa­tła. Przez chwilę to­wa­rzy­szyła nam ci­sza, na­wet ksiądz umilkł, jakby czu­jąc, że święte słowa mogą zbyt wcze­śnie wy­stra­szyć strzygę, przez co ta przy­czai się w swej zim­nej i cuch­ną­cej kry­jówce. A może już czmych­nęła? Wszak tu na dole było ciemno, mo­gła nie od­róż­nić dnia od nocy i nieco zbyt długo za­ba­wić na tym świe­cie. Oby, bo je­śli rzuci się na mnie, na nic ry­del i mo­dły, jedna po­cie­cha, marna, że od razu od­pra­wią nade mną eg­zor­cy­zmy i może moja biedna du­sza nie trafi w ręce Sza­tana.

Na­gle w kryp­cie po pra­wej coś za­ję­czało, ża­ło­śnie, char­kli­wie, a na ko­niec pi­skli­wie. Zmro­ziło mnie, jakby to moja wła­sna du­sza już wpa­dła w dia­bel­skie szpony.

– Ta­mok. – Ma­ciej wska­zał sto­jącą pod ścianą trumnę, która co chwilę się po­ru­szała.

O tak, ktoś chciał się z niej wy­do­stać. Ktoś? Ra­czej coś! Krew moc­niej za­szu­miała mi w gło­wie, a serce za­biło ni­czym ko­ścielny dzwon. Krew! Tego pra­gnęło to stwo­rze­nie w nocy, za­nu­rzać swe kły w cie­płej po­soce, kar­mić się ży­ciem, któ­rego samo nie miało już ni­gdy za­znać.

– Panna Aniela – stwier­dził ksiądz z nie­do­wie­rza­niem.

Mo­gła to być ona? Nie da­lej jak trzy nie­dziele temu był jej po­grzeb, bo­gaty i strojny, gdyż Aniela była córką za­moż­nego kupca mocno zży­tego z Ko­ścio­łem, co prze­ja­wiało się hoj­nymi dat­kami na cele świą­tynne. Przy wsia­da­niu do po­wozu noga się jej omsknęła i pa­dła na zie­mię tak nie­szczę­śli­wie, że głową ude­rzyła o okute koło. Le­ka­rze mimo szyb­kiej in­ter­wen­cji jeno roz­ło­żyli ręce. No cóż, śmierć tak samo po bo­ga­tego jak i bied­nego przy­cho­dzi, wszyst­kim tu aku­rat Bóg dał po równo.

Ksiądz ski­nął na kle­ryka, ten, sła­nia­jąc się na no­gach, pod­szedł z ka­dzi­dłem do trumny i szep­tał pod no­sem słowa mo­dli­twy, które gi­nęły jed­nak w stu­ko­cie trumny i ję­kach z niej do­bie­ga­ją­cych.

– Ma­cieju – zwró­cił się ksiądz do po­moc­nika.

Chło­pina pod­szedł bli­żej trumny i wsa­dził kute ostrze ry­dla pod jej wieko. Na­ci­snął na sty­li­sko i po­krywa z trza­skiem ode­rwała się od pod­stawy. Ka­płan pod­niósł głos, in­to­nu­jąc za­wzię­cie Pa­ter no­ster, uniósł kro­pi­dło, go­tów użyć je­dy­nej broni, jaką dys­po­no­wał. Pod­sze­dłem pół kroku bli­żej, aby le­piej Ma­cie­jowi po­świe­cić, mimo że strach trzy­mał mnie jak umarły ró­ża­niec, to jed­nak sprawa była po­ważna. Na­dzieja cała w sil­nych ra­mio­nach chłopa, który dzierży ry­del, nim po­czwara rzuci się do mnie, może ją przez łeb zdąży zdzie­lić.

Wieko od­pa­dło, a w środku zo­ba­czy­li­śmy dziew­czę odziane w po­rwaną szatę. Unio­sło się na nasz wi­dok, oczy za­kry­wa­jąc ko­szulą, która za­krwa­wiona i po­tar­gana była. Szpony miała ogromne, pa­zur­ska jak u wilka, czarne, po­ła­mane i po­krwa­wione, włos po­tar­gany, jakby z sa­mym Po­świ­stem po no­cach la­tała. Wieko trumny, com do­piero te­raz doj­rzał, od środka zryte było i krwa­wymi smu­gami po­zna­czone.

Ma­ciej stał, jakby nie pierw­szy raz miał do czy­nie­nia ze strzygą. Szarp­nął za ko­szulę, którą be­stia trzy­mała w zę­bach, oczy mru­żąc. Jed­nak ta ani my­ślała ją od­da­wać, za­gry­zła moc­niej i za­char­czała. Ma­ciej po­now­nie szarp­nął, aż białe płótno strze­liło i od­sło­nił be­stię w ca­łej oka­za­ło­ści. Nic dia­bel­ski po­miot nie zo­sta­wił z bied­nej Anieli, że­bra prze­bi­jały skórę, a cycki spi­cza­ste krwią ście­kały, zęby ta­koż miała za­czer­nione, z dzią­seł zaś kły ster­czały. Roz­warła pasz­czę i syk­nęła na nas. Otwarła w końcu śle­pia, łzawe i prze­krwione, wiel­kie ni­czym czarne księ­życe.

Brzdęk­nęło coś za mo­imi ple­cami, to kle­ryk omdlał, pew­nie prze­ra­żony tak po­tworną ma­ni­fe­sta­cją sił pie­kiel­nych. Try­bu­larz po­to­czył się w kie­runku trumny, wi­docz­nie święty dym sam chciał złego prze­gnać.

– Ma­cieju! – za­krzyk­nął ksiądz.

Chłop tylko ski­nął głową, po­tem ry­dlem, ni­czym drwal sie­kierą, ciął strzygę w szyję. Okrutny to był cios, krew try­snęła stru­mie­niem, lecz łeb po­czwary ostał się na miej­scu, tak wielka była siła złego. Za­wyła skrze­kli­wie, płacz­li­wie, zda­wać by się mo­gło ni­czym czło­wiek, lecz zmy­lić nas w świę­tym miej­scu nie mo­gła. I nie zwio­dła. Ma­ciej sap­nął ciężko, po­now­nie wziął krótki za­mach i po­pra­wił. Łeb po­czwary ude­rzył o ścianę, po czym spadł na jej nogi, zna­cząc białe gie­zło szkar­ła­tem. Ksiądz pro­boszcz na­tych­miast za­in­to­no­wał:

– Re­qu­iem aeter­nam dona ei, Do­mine, et lux per­pe­tua lu­ceat ei in sa­ecula sa­ecu­lo­rum. Re­qu­ie­scat in pace, Amen.

– Wszelki duch... – po­wie­dzia­łem, że­gna­jąc się i pa­da­jąc na ko­lana.

– Nie dzi­wuj się – rzekł ksiądz Żu­chow­ski. – Jej du­sza może do czyśćca trafi.

– Ale jak? – Nie mo­głem uwie­rzyć. – Taka czy­sta pa­nienka, miła, grzeczna. Jak to moż­liwe?

– Ona jako nie­winna tego wie­dzieć nie mo­gła, ale dzie­cię­ciem bę­dąc, pew­nie przez babkę, co po­ród od­bie­rała, prze­klęta zo­stała i dia­błu du­sza pak­tem przez ową za­pi­sana. Bywa, że i całe fa­mi­lie są tak obar­czone, że po śmierci dziwy się z nimi dzieją albo na­gle wy­mie­rają.

Wsta­łem z ko­lan i pod­sze­dłem do kle­ryka, ocu­ci­łem go, kilka razy kla­snąw­szy po twa­rzy. Za­mru­gał, jakby słońce mu zaj­rzało na­gle w oczy, i ro­zej­rzał się trwoż­li­wie po ka­ta­kum­bach. My­ślałby kto, tyle lat w se­mi­na­rium z Du­chem Świę­tym ob­co­wał, a jed­nego wy­chu­dzo­nego de­mona tak się prze­ląkł.

– Tylko pa­mię­taj­cie, aby o tym, co tu za­szło, ni­komu nie mó­wić – przy­ka­zał ksiądz Żu­chow­ski. – Ja dzi­siej­szą mszę za du­szę owego dziecka po­pro­wa­dzę, bo te­raz jej wszelka mo­dli­twa jest po­trzebna.

Ski­ną­łem głową i po­przy­sią­głem, że ni­komu nie po­wiem, bo dia­beł lubi, jak się o nim gada. Nie wy­wo­łuj wilka z lasu, jak mó­wią.

3.

Salę zamku kró­lew­skiego spo­wiła ci­sza kom­pletna, jaka za­lega zwy­kle nad trumną lub gro­bem. Co in­nego sły­szeć o ta­kim wy­da­rze­niu, a co in­nego zo­ba­czyć to nie­mal na wła­sne oczy, spo­sób zaś, w jaki młody hi­sto­ryk przed­sta­wił owo wy­da­rze­nie ze­bra­nym, był aż na­zbyt pla­styczny. Ko­wal­ski wnet zro­zu­miał, dla­czego Krzy­siek Szorca jest tak lu­bia­nym na­uczy­cie­lem. Miał po pro­stu dar opo­wia­da­nia, a każde jego słowo było wręcz prze­po­jone mi­ło­ścią do hi­sto­rii.

– To na­prawdę miało miej­sce? – za­py­tała, prze­ry­wa­jąc ci­szę, dziew­czyna sie­dząca przed Ko­wal­skim, moż­liwe, że ma­tu­rzystka, uczen­nica Szorcy, na co na­uczy­ciel się uśmiech­nął i ski­nął kil­ku­krot­nie głową.

– Oczy­wi­ście – po­twier­dził. – Ca­łość zo­stała opi­sana w dziele Pro­cess kry­mi­nalny o nie­winne dzie­cię przez księ­dza Ste­fana Żu­chow­skiego, który był świad­kiem owych zda­rzeń. Dziew­czyna naj­pew­niej za­pa­dła w le­targ i wy­bu­dziw­szy się z niego, pró­bo­wała wy­do­stać się z trumny. Głodna, od­wod­niona, nie­ma­jąca po­ję­cia, co się wła­śnie wy­da­rzyło, po­pa­dała w co­raz więk­sze sza­leń­stwo. Usi­łu­jąc wyjść z trumny, na­ro­biła ha­łasu i na­wet dziś wielu świad­ków ta­kiego zda­rze­nia mocno za­sta­no­wi­łoby się nad tym, co wła­ści­wie się dzieje, a co do­piero w cza­sach, gdy świat de­mo­nów i upio­rów był jak naj­bar­dziej re­alny.

– Dziś by się chyba nikt nie prze­stra­szył i nie rzu­cił do prze­bi­ja­nia koł­kiem serca – sko­men­to­wał ja­kiś chło­pak.

– Może i nie, ale za­wału mógłby do­stać. Za­łóżmy, że da­jemy wiarę księ­dzu Żu­chow­skiemu i dziew­czyna prze­le­żała tam w le­targu trzy ty­go­dnie. Przez ten czas ro­sły jej pa­znok­cie, więc mu­siały być cał­kiem dłu­gie i pew­nie przy­po­mi­nały szpony, szcze­gól­nie je­śli dra­pała nimi o wieko trumny. Świeża, czer­wona krew i ta za­schnięta, już czarna, mu­siały ro­bić pio­ru­nu­jące wra­że­nie. Wy­chu­dła i od­wod­niła się, więc pew­nie pod­krą­żone i za­pad­nięte oczy do­peł­niały wi­ze­runku. Wy­sta­wione na dzia­ła­nie świa­tła po prze­by­wa­niu w ciem­no­ści, mo­gły od razu zro­bić się czer­wone i za­lać łzami. Była głodna, zja­dała swoją wła­sną ko­szulę. Jak długo nie mo­gła się wy­do­stać? Kilka dni? Ostat­nie, co pa­mię­tała, to wy­sia­da­nie z po­wozu, aż tu na­gle bu­dzi się w cia­snej drew­nia­nej skrzyni, w kom­plet­nej ci­szy i ciem­no­ści bez moż­li­wo­ści po­ru­sze­nia się ani na­wet prze­wró­ce­nia na bok. Można osza­leć?

– Można – od­po­wie­dział ktoś z pu­blicz­no­ści.

– To tra­giczna hi­sto­ria, ale nie dziwmy się jej, były inne czasy, a my­śli ów­cze­snych lu­dzi po­dą­żały kom­plet­nie od­mien­nymi dro­gami niż na­sze, nie je­ste­śmy w sta­nie ode­brać rze­czy­wi­sto­ści tak jak oni. Zresztą hi­sto­ria ta nie jest je­dyna, bo ist­nieje sporo za­pi­sów o po­cho­wa­niu żyw­cem róż­nych lu­dzi, choćby Mi­ko­łaja Go­gola. Dla nas naj­cie­kaw­szy bę­dzie przy­pa­dek Pio­tra Skargi, zmar­łego w ty­siąc sześć­set dwu­na­stym roku. Pew­nie wszy­scy o nim sły­sze­li­ście, jego ka­za­nia są oma­wiane na lek­cjach ję­zyka pol­skiego. Słynny je­zu­ita zo­stał pod­dany pro­ce­sowi be­aty­fi­ka­cyj­nemu w osiem­dzie­siąt dwa lata po swo­jej śmierci. Nie­stety po eks­hu­ma­cji zwłok za­uwa­żono, iż leży w nie­na­tu­ralny spo­sób i ma także uszko­dzone palce, a drew­niane wieko trumny jest po­dra­pane od środka. Uznano, że pod­czas tych chwil, które spę­dził w trum­nie, mógł bluź­nić prze­ciw Bogu, co po­skut­ko­wało prze­rwa­niem sta­rań o ogło­sze­nie go świę­tym. Dziś ta nar­ra­cja zo­stała zwe­ry­fi­ko­wana i oka­zało się, że utrą­ce­nie sta­rań o be­aty­fi­ka­cję miało wy­miar po­li­tyczny, naj­pew­niej nie do­szło do po­cho­wa­nia żyw­cem, ale przez kilka wie­ków taki prze­kaz funk­cjo­no­wał w głów­nym nur­cie na­uko­wym i był w pełni ak­cep­to­walny. Mówi się na­wet o „czar­nej le­gen­dzie” Pio­tra Skargi, co tylko wzmac­nia to, jak sil­nie jest w nas za­ko­rze­niony lęk przed obu­dze­niem się w trum­nie. Strach przed po­cho­wa­niem żyw­cem nosi na­zwę ta­fe­fo­bii i osią­gnął swe apo­geum w dzie­więt­na­stym wieku, głów­nie za sprawą pew­nego po­ety, Ed­gara Al­lana Po­ego, ale to te­mat na kom­plet­nie inny wy­kład, rów­nie cie­kawy, bo choćby Fry­de­ryk Cho­pin cier­piał na tę przy­pa­dłość i w ostat­nich sło­wach po­pro­sił przy­ja­ciół, aby po śmierci otwarli mu żyły dla pew­no­ści, że nie zo­sta­nie po­cho­wany żyw­cem. Od­ci­snęło się to dość mocno w na­szej kul­tu­rze i prak­ty­ko­wany nie­mal do dziś zwy­czaj po­chówku do­piero po trzech dniach od śmierci jest po­chodną tam­tych wie­rzeń. Nasi przod­ko­wie na trzy dni przed po­grze­bem wy­sta­wiali ciało na wi­dok, co pew­nie wielu ura­to­wało od po­cho­wa­nia żyw­cem. Te­raz wróćmy do San­do­mie­rza.

– To nie ostat­nia hi­sto­ria? – za­py­tała ma­tu­rzystka.

– Nasi przod­ko­wie byli wy­jąt­kowo za­ja­dli, je­śli cho­dzi o po­lo­wa­nie na wam­piry. Śmiem twier­dzić, że San­do­mierz może stać się sto­licą po­grom­ców wam­pi­rów. Pod­czas ba­dań ar­che­olo­gicz­nych na Wzgó­rzu Świę­to­ja­kub­skim od­kryto aż sześć po­chów­ków wska­zu­ją­cych na za­sto­so­wa­nie prak­tyk an­ty­wam­pi­rycz­nych, co czyni z na­szego mia­sta naj­więk­sze znane miej­sce ta­kich prak­tyk. Cmen­ta­rzy­sko po­cho­dzi z je­de­na­stego wieku, czyli nie­mal z po­cząt­ków chrze­ści­jań­stwa na tych zie­miach. Na na­szych sied­miu wzgó­rzach mie­szały się różne kul­tury, osad­nicy przy­no­sili swoje lo­kalne wie­rze­nia i zwy­czaje, co też prze­kłada się na spo­soby ra­dze­nia so­bie z wam­pi­rami. Wy­stę­pują jed­nak ce­chy wspólne: po­cho­wa­nie na obrze­żach cmen­ta­rzy­ska w od­da­le­niu od in­nych lub na­wet poza jego ob­rę­bem oraz brak wy­po­sa­że­nia gro­bowca, czyli rze­czy co­dzien­nych zmar­łego, bi­żu­te­rii, po­dar­ków.

– Ciała były prze­bite koł­kiem? – ode­zwał się ktoś ze słu­cha­czy, gdy Szorca na chwilę za­milkł.

– My­ślę, że osika nie prze­trwa­łaby pod zie­mią ty­siąca lat i wiele z ta­kich po­chów­ków nam umyka. Jed­nak nie tylko ten naj­bar­dziej znany, fil­mowy za­bieg sto­so­wano. Naj­prost­sze było po­ło­że­nie ciała na wznak, na boku, w po­zy­cji skur­czo­nej lub brzu­chem do dołu. Czę­sto roz­wie­rano szczęki zmar­łego i wci­skano je w zie­mię albo w usta wsa­dzano mu glinę, ka­mień czy ka­wa­łek że­laza. Stąd też po­toczne „gryźć zie­mię”, co dało ty­tuł na­szemu spo­tka­niu. Trzeba także za­zna­czyć, że głów­nie w na­szym re­gio­nie prze­kła­da­nie trupa na brzuch było bar­dzo po­pu­larne, ob­ra­zowo opi­sał to et­no­graf Ka­zi­mierz Mo­szyń­ski „kła­dze­nie wam­pira na gębę po to, aby się w zie­mię wgry­zał”[3]. Je­den za­pi­sek jest cie­kawy, z Bo­dzen­tyna, a więc spod San­do­mie­rza. Po­cho­dzi z ty­siąc osiem­set sześć­dzie­sią­tego dzie­wią­tego roku z „Ku­ry­era Co­dzien­nego”. Pew­nego chłopa na­cho­dziła zmarła żona, więc roz­ko­pał jej grób, prze­wró­cił ją na brzuch i zwią­zał ręce, ale to nie po­mo­gło, a za­tem wró­cił ko­lej­nej nocy, by od­rą­bać ry­dlem głowę i po­cho­wać ją od­dziel­nie. Jak wi­dać, kształ­tuje nam się nasz wła­sny, san­do­mier­ski spo­sób na ra­dze­nie so­bie z wam­pi­rami przy uży­ciu ry­dla. Inne, mniej wi­do­wi­skowe me­tody to bar­dzo po­wszechne wsa­dza­nie zmar­łemu mo­nety w usta, cho­wa­nie go z ostrymi me­ta­lo­wymi przed­mio­tami, by się po­ka­le­czył pod­czas wsta­wa­nia z grobu, przy­wa­la­nie ciała ka­mie­niami. Da­lej mamy prze­bi­ja­nie klatki pier­sio­wej lub czaszki me­ta­lo­wymi przed­mio­tami, miaż­dże­nie głowy, od­ci­na­nie jej i umiesz­cza­nie w no­gach lub w kom­plet­nie in­nym miej­scu i pod­pa­la­nie zmar­łego. Ja­kieś py­ta­nia?

Rękę pod­nio­sła ma­tu­rzystka, na co Szorca ski­nął głową z uśmie­chem.

– Sześć po­chów­ków na cały cmen­tarz – po­wie­działa dziew­czyna. – Dla­czego wła­śnie te, a nie inne osoby? Kto z nas dziś zo­stałby wam­pi­rem?

– Moja żona na pewno – rzu­cił ktoś z końca sali, wzbu­dza­jąc śmiech po­zo­sta­łych.

– Do­bre py­ta­nie. – Szorca zmie­nił slajd i po­ka­zał zdję­cie jed­nego z gro­bów. – Po­dej­rze­nia o wam­pi­ryzm mo­żemy po­dzie­lić na kilka ka­te­go­rii. Pierw­sza to lu­dzie, któ­rzy już za ży­cia wzbu­dzali pe­wien nie­po­kój ży­ją­cych, i tu­taj nie trzeba było wiele. Za przy­kład po­służy nam grób ozna­czony nu­me­rem czter­dzie­stym czwar­tym. W tym przy­padku mamy do czy­nie­nia ze szkie­le­tem mło­dego karła. Jego nie­na­tu­ral­ność bu­dziła po­ważne obawy co do tego, że wsta­nie po śmierci i bę­dzie szu­kał ofiar. Nie trzeba jed­nak było aż ta­kiego skraj­nego przy­padku, wy­star­czyło być zbyt wy­so­kim czy ku­la­wym. Druga ka­te­go­ria to nie­ochrz­czeni, szcze­gól­nie dzieci. Tu­taj były bar­dzo mocne prze­słanki co do tego, że ta­kie du­sze będą że­ro­wały na bo­go­boj­nych oby­wa­te­lach. W nie­któ­rych re­gio­nach matki za­bie­rały ta­kie dzieci do lasu, tam cho­wały, prze­biw­szy im wcze­śniej głowy lub serca koł­kami. Ka­te­go­ria trze­cia, bar­dzo sze­roka, czyli lu­dzie nie­szczę­śliwi.

– To o mo­jej żo­nie – ode­zwał się po­now­nie męż­czy­zna, czym znowu wy­wo­łał śmiech po­zo­sta­łych.

– Ra­dzę ją skre­mo­wać po śmierci – sko­men­to­wał Szorca. – Zresztą jest taki dow­cip, który opo­wia­dał mój pro­fe­sor. Żona mówi do męża, że nie może ostat­nio spać w nocy, a on od­po­wiada, że nic dziw­nego, zło prze­cież ni­gdy nie śpi.

– Otóż to – zgo­dził się męż­czy­zna.

– W cza­sach, o któ­rych mó­wimy, kla­syczną ścieżką ży­cia było mał­żeń­stwo i ro­dzi­ciel­stwo. Wie­rzono, że je­śli panna lub chło­piec zmarli przed ślu­bem, nie za­znali szczę­ścia i mogą mścić się na ży­ją­cych, któ­rzy wiodą ży­wot szczę­śliwy. Za­tem jak wi­dzi­cie, wam­pi­rem zo­stać było na­zbyt ła­two, a na­sze san­do­mier­skie po­chówki to, uwaga, aż je­de­na­ście pro­cent cmen­ta­rzy­ska. Cał­kiem wy­soki od­se­tek, nie­praw­daż?

– Czyli mo­żemy pro­mo­wać mia­sto jak pol­ską Tran­syl­wa­nię?

– A jakże – zgo­dził się Szorca. – Tym bar­dziej że mamy oprócz San­do­mie­rza po­chówki w oko­licy Za­wi­cho­stu, czyli w Paw­ło­wie, po są­siedzku. Nic, tylko do ma­gne­sów i kub­ków z oj­cem Ma­te­uszem do­dać ko­lejne, tym ra­zem z wam­pi­rami.

– I sprze­da­wać pa­miąt­kowe ry­dle – do­dała dziew­czyna.

– Oka­zuje się, że po­rządna ło­pata w do­mo­stwie to jed­nak pod­stawa – skwi­to­wał Szorca. – Dzię­kuję wszyst­kim za uczest­nic­two, chęt­nych do po­sze­rze­nia te­matu za­chę­cam do sko­rzy­sta­nia z bi­blio­gra­fii spi­sa­nej na fol­de­rach, które za­raz otrzy­ma­cie.

Po sali ro­ze­szły się brawa, lu­dzie za­częli wsta­wać i ści­skać ręce pre­le­genta, gra­tu­lu­jąc mu cie­ka­wego wy­kładu. Ma­tu­rzystka wdzię­czyła się przed Szorcą, lecz ten nie po­świę­cił jej ani mi­nuty wię­cej niż po­zo­sta­łym. Gdy wszy­scy już za­spo­ko­ili swoją po­trzebę kon­taktu z san­do­mier­skim hi­sto­ry­kiem, ko­mi­sarz rów­nież wstał i pod­szedł do Szorcy.

– Chyba się znamy? – po­wi­tał go Krzysz­tof, marsz­cząc brwi.

– Cho­dzi­łem z pana bra­tem, Mar­kiem, do klasy – oznaj­mił po­li­cjant. – Bruno Ko­wal­ski.

– No tak jakby ko­ja­rzę.

– Brat mó­wił na mnie Osa. Po­szli­śmy ra­zem do szkoły po­li­cyj­nej, by­łem kie­dyś u was na grillu.

– A tak, zga­dza się. – Krzy­siek fak­tycz­nie do­piero te­raz mu­siał sko­ja­rzyć po­li­cjanta. – Ale wtedy nie miał pan brody, stąd też nie po­zna­łem. Osa, ko­ja­rzę, ale wspo­mi­nał, że to od imie­nia.

– Na dru­gie mam Oswald. Wy­szło kie­dyś w pod­sta­wówce i wia­domo, jak się po­to­czyło. Ma­rek wciąż w sto­łecz­nej?

– Bez zmian – od­parł Krzy­siek Szorca. – Robi ka­rierę, zo­stał sze­fem kry­mi­nal­nej. Kilka lat i pój­dzie do ko­mendy głów­nej.

Bruno przy­glą­dał się Krzyś­kowi przez cały wy­kład i szu­kał po­do­bieństw do star­szego o kilka lat brata. Mieli po­dobną po­sturę, ta­kie same ciemne włosy, po­dob­nie mó­wili, ale Ma­rek był bar­dziej bar­czy­sty, miał ostrzej­sze rysy twa­rzy i bar­dziej zde­cy­do­wane ru­chy. Wdał się w ojca, jak to za­wsze sam po­wta­rzał. Krzy­siek był nieco spo­koj­niej­szy i urodę za­wdzię­czał matce, przez co lgnęły do niego wszyst­kie dziew­czyny w szkole, to ko­mi­sarz do­sko­nale pa­mię­tał.

– A pan też był w szkole po­li­cyj­nej, Ma­rek wspo­mi­nał swego czasu – za­gad­nął na te­mat, który go na­wet cie­ka­wił. – Za na­mową brata?

– W su­mie tak, ale to była krótka przy­goda – od­parł Krzy­siek. – Nie moja bajka. Wolę wy­kła­dać niż prze­słu­chi­wać, a hi­sto­ria od za­wsze była moją pa­sją. I daj spo­kój z tym pa­no­wa­niem. Krzy­siek je­stem.

– Bruno. – Ko­mi­sarz uści­snął mu dłoń.

– Co cię spro­wa­dza? Bo nie są­dzę, że na­gle za­pa­ła­łeś mi­ło­ścią do hi­sto­rii na­szego grodu.

– Służ­bowo za­pa­ła­łem – od­parł po­li­cjant. – Zo­ba­czy­łem in­for­ma­cję o twoim wy­kła­dzie i po­wiem szcze­rze, gdyby nie jego ty­tuł, to nie przy­szedł­bym.

– „Gryź zie­mię”? – za­py­tał z uśmie­chem Szorca. – Czyli wy­szło, miał być nieco nie­po­ko­jący.

– Mnie za­in­try­go­wał – od­po­wie­dział Bruno. – Głów­nie z tego po­wodu.

Po­li­cjant się­gnął do ma­łej teczki ra­por­tówki prze­wie­sza­nej przez ra­mię i wy­jął z niej ta­blet. Uru­cho­mił go, po czym otwo­rzył ga­le­rię zdjęć i wrę­czył urzą­dze­nie Krzyś­kowi.

– Pół roku temu, w kwiet­niu, zna­leź­li­śmy w Pisz­cze­lach ciało męż­czy­zny w po­de­szłym wieku, praw­do­po­dob­nie koło osiem­dzie­siątki. Au­top­sja wy­ka­zała śmierć wsku­tek roz­le­głego za­wału serca, ale na jego ciele zna­le­ziono ślady świad­czące o udziale osób trze­cich. Jak to oględ­nie ujął pa­to­log: szar­pał się z kimś. Był też du­szony. Nie był to miesz­ka­niec mia­sta, a jego toż­sa­mo­ści nie udało się usta­lić do dziś. Nie fi­gu­ruje w żad­nej ba­zie da­nych. Nie wiemy na­wet, czy był Po­la­kiem. Sprawa zo­stała wła­ści­wie za­mknięta, ale wciąż nie daje mi spo­koju z jed­nego po­wodu. Uło­że­nie zwłok.

– Leży na brzu­chu – sko­men­to­wał Szorca, prze­su­wa­jąc pal­cem po ekra­nie i wy­świe­tla­jąc ko­lejne zdję­cia.

– Nie on je­den, nic po­dej­rza­nego, prawda?

– Zga­dza się.

– Ale spójrz na to. – Wska­zał ekran ta­bletu.

– O cho­lera – sko­men­to­wał Szorca.

– Miał bar­dzo sze­roko roz­warte szczęki, wci­śnięte w zie­mię. Głę­boko.

Krzy­siek przy­pa­try­wał się po­li­cyj­nym uję­ciom, bez­li­to­snym, sta­wia­ją­cym na jak naj­więk­szą ilość szcze­gó­łów. Męż­czy­zna wy­glą­dał, jakby chciał się wgryźć w zie­mię, ma­jąc ją za wielki przy­smak.

– Tak zgi­nął? – za­py­tał po­li­cjanta. – Udu­szony przez przy­ci­śnię­cie do ziemi?

– Wła­śnie nie. Do za­bój­stwa do­szło naj­pew­niej w cał­kiem in­nym miej­scu, bo w parku nie zna­leź­li­śmy żad­nych śla­dów walki, a ofiara miała na so­bie lek­kie ubra­nie, a było wtedy dość zimno. Na­stęp­nie mor­derca przy­wiózł ciało w Pisz­czele i po­ło­żył je na ziemi, roz­warł­szy szczęki. Fi­nal­nie uznano, że to zbieg oko­licz­no­ści, jed­nak ja nie je­stem prze­ko­nany. Po wy­kła­dzie moje wąt­pli­wo­ści są jesz­cze więk­sze. Wrzu­ci­łem na bę­ben taki przy­pa­dek, jed­nak nie po­wtó­rzył się ni­g­dzie w kraju.

– Uwa­żasz, że ktoś w San­do­mie­rzu za­po­lo­wał na wam­pira?

– Nie są­dzę, ale obec­nie to je­dyny punkt za­cze­pie­nia. Nie mam in­nego. Jest paź­dzier­nik, a w li­sto­pa­dzie za­dzwoni do mnie sza­nowna pani pro­ku­ra­tor z py­ta­niem o ja­ki­kol­wiek po­stęp w spra­wie, bo to je­dyna nie­roz­wią­zana w tym roku, psuje sta­ty­styki. Szcze­gól­nie że to trup.

– Ro­zu­miem.

– Zo­ba­czy­łem ty­tuł wy­kładu i od razu mi się sko­ja­rzyło. Fa­cet prze­cież ewi­dent­nie gry­zie zie­mię. Chyba za­cznę szu­kać pod ką­tem tych prak­tyk an­ty­wam­pi­rycz­nych, to może coś się znaj­dzie. Je­śli nic, to sprawę na­prawdę mo­żemy wrzu­cić do nie­roz­wią­za­nych, z czy­stym su­mie­niem, że nic się z niej nie dało wy­krze­sać.

– Cie­kawe uło­że­nie zwłok, nie po­wiem, ale...

– Spo­koj­nie, nie będę te­raz la­tał i szu­kał u lu­dzi ry­dla za drzwiami.

– Nie w tym rzecz. Może nie cho­dzi o spo­sób za­bój­stwa, ale miej­sce? – pod­su­nął Szorca.

– O Pisz­czele? – za­py­tał po­li­cjant.

– Znasz ich hi­sto­rię?

Ko­wal­ski po­dra­pał się po gło­wie w ge­ście za­kło­po­ta­nia, na co Szorca szcze­rze się ro­ze­śmiał.

– Daj spo­kój, mało kto zna – przy­znał. – Park Pisz­czele, przez miesz­kań­ców zwany Pi­lami, pew­nie pa­mię­tasz jesz­cze z cza­sów, gdy była to naj­lep­sza lo­ka­li­za­cja do oba­le­nia „Ja­błuszka San­do­mier­skiego”?

– Cho­dziło się tam też na bójki po szkole, a w zi­mie na Pimpo-limpo po­jeź­dzić na san­kach. Tak się mó­wiło za dzie­ciaka, co nie?

– Zga­dza się. Park jest po­ło­żony na ostat­nim wzgó­rzu z na­szych sied­miu, kie­dyś sta­no­wił obrzeże mia­sta, są­sia­do­wał ze Wzgó­rzem Świę­to­pa­wel­skim i po­ło­żo­nym obok cmen­ta­rzem. Roz­dziela te dwa wzgó­rza wą­wóz les­sowy zwany ofi­cjal­nie Wą­wo­zem Pisz­czele i, co cie­kawe, jest to nasz naj­dłuż­szy san­do­mier­ski wą­wóz. We­dług le­gend to tam zło­żono ciała miesz­kań­ców mia­sta po na­jeź­dzie ta­tar­skim w ty­siąc dwie­ście sześć­dzie­sią­tym roku, gdy mia­sto zo­stało do­szczęt­nie znisz­czone. We­dług in­nej le­gendy od­na­le­zione ko­ści na­leżą do Ta­ta­rów, któ­rych pod­stę­pem wpro­wa­dziła do pod­ziemi Ha­lina Krę­pianka pod­czas ko­lej­nego z na­jaz­dów.

– A jest ja­kaś do­ku­men­ta­cja hi­sto­ryczna tego miej­sca?

– No wła­śnie to jest cie­kawe, ale to naj­mniej zba­dany frag­ment mia­sta. – Szorca się oży­wił. – My­ślę jed­nak, że coś po­winno być. Wiem tylko, że zna­le­ziono tu ślady osad­nic­twa z wcze­snego śre­dnio­wie­cza, a wła­ści­wie cała le­genda, jak i na­zwa tej oko­licy po­wstały za sprawą Ro­mana Ko­seły.

– Ja­kiś hi­sto­ryk?

– Nie bez przy­czyny ma swoją ulicę w na­szym mie­ście – od­parł Krzy­siek. – To re­gio­na­li­sta, miał ol­brzy­mią wie­dzę o San­do­mie­rzu.

– Mo­żesz dla mnie po­szu­kać ja­kichś kon­kret­nych ma­te­ria­łów?

– Z przy­jem­no­ścią. Ta część San­do­mie­rza ni­gdy mnie spe­cjal­nie nie in­te­re­so­wała, bę­dzie to coś cie­ka­wego.

– Nie stwier­dzisz, że szu­ka­nie ta­kiego po­wią­za­nia to strata czasu?

– Współ­pra­co­wa­łem już z po­li­cją przy spra­wie, w którą nikt by nie uwie­rzył, nic nie jest mnie w sta­nie za­sko­czyć.

– Wiem, po­mo­głeś ująć In­kwi­zy­tora.

– Tak, fa­ceta mor­du­ją­cego fał­szy­wych uzdro­wi­cieli. Ten czer­pał po­budki z ja­kichś swo­ich uro­jo­nych wy­obra­żeń o daw­nym są­dow­nic­twie, więc je­stem też skłonny przy­chy­lić się do teo­rii, że ja­kiś ma­niak mógł się za­in­spi­ro­wać po­lo­wa­niem na wam­piry.

– Głu­pie – sko­men­to­wał po­li­cjant.

– Więk­szość mo­ty­wów zbrodni taka jest – od­po­wie­dział Krzy­siek. – Czyż nie? Le­piej za­bić niż się roz­wieść, są­siad nie od­dał stu zło­tych, kłót­nia na me­li­nie.

– Ra­cja.

– Za­tem ra­dzę na­sta­wić się na to, że ra­czej ni­czego nie znajdę, a wszystko jest na za­sa­dzie luź­nego po­wią­za­nia. Naj­wy­żej przy­jem­nie się roz­cza­ru­jemy.

– To nie za­bie­ram czasu. – Ko­wal­ski wy­cią­gnął rękę na po­że­gna­nie. – W ra­zie ja­kichś re­we­la­cji dzwoń lub pisz, mo­żesz też za­wsze po­dejść na ko­mendę. – Po­li­cjant wrę­czył Krzyś­kowi wi­zy­tówkę, po czym kiw­nął głową krę­cą­cym się po sali zam­ko­wej lu­dziom i ru­szył do wyj­ścia. – Po­lo­wa­nie na wam­piry – burk­nął pod no­sem, scho­dząc do szatni. – Chyba mu­szę so­bie spra­wić ry­del.

Gdy opu­ścił przy­tulne wnę­trze zamku, wil­goć po­now­nie za­ata­ko­wała każdy od­sło­nięty frag­ment jego ciała. Prze­ni­kliwe zimno spra­wiło, że na­tych­miast po­ża­ło­wał, iż jed­nak nie przy­je­chał sa­mo­cho­dem.

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki

PRZY­PISY

[1] Pa­tynki – drew­niane lub skó­rzane na­kładki na buty chro­niące je przed bło­tem, ka­łu­żami czy śnie­giem. Sta­no­wiły ro­dzaj ob­casa z przodu i tyłu stopy, który po­zwa­lał cho­dzić miesz­cza­nom po za­bło­co­nych uli­cach bez ry­zyka znisz­cze­nia bu­tów, które były nie­zwy­kle dro­gie. Uży­wane już od XII wieku.
[2] Bi­blia Sa­cra Vul­gata, Psalm 23. W tłu­ma­cze­niu na ję­zyk pol­ski za Bi­blią Ty­siąc­le­cia: „Cho­ciaż­bym cho­dził ciemną do­liną, zła się nie ulęknę, bo Ty je­steś ze mną. Twój kij i Twoja la­ska są tym, co mnie po­cie­sza”.
[3] Ka­zi­mierz Mo­szyń­ski, Kul­tura lu­dowa Sło­wian, War­szawa 1967.