Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Zdegenerowani księża, wioska spowita zmową milczenia, policjant pokłócony z Bogiem i tajemniczy Kościół Chrystusa Mściwego. Z której strony nadejdzie zagrożenie?
Wnyki to urocza wioska zatopiona w górskim krajobrazie Karkonoszy, do której przenoszeni są duchowni, którzy nadszarpnęli zaufanie swoich zwierzchników i parafian. Czas płynie tam jakby wolniej, gościnność mieszkańców uspokaja, średniowieczny kościółek zachęca do zadumy, nawet jeśli miejscowe legendy mówią o Kościele Chrystusa Mściwego, gdzie podobno sam Zbawiciel schodzi z krzyża, aby brutalnie wymierzać sprawiedliwość…
Młody kapłan, ksiądz Piotr Dębicki, przyjeżdża tutaj na urlop i tydzień później znika bez śladu. Nieoficjalnego śledztwa podejmuje się Kosma Ejcherst, poproszony o to przez swojego wuja, wpływowego biskupa. W ten sposób trafia do Wnyków – i tak jak zwierzę zbyt późno orientuje się, że wpadło w sidła zastawione przez myśliwego – tak i on nie zdaje sobie sprawy z zagrożenia. Kosma rozpoczyna nierówną walkę o prawdę w świecie kłamstw, niedomówień i prywatnych wizji porządku świata, w którym nikomu nie można ufać.
W trzymającym w napięciu, bezkompromisowym thrillerze Michał Śmielak z mistrzowską precyzją obnaża ciemne i ponure zakamarki ludzkiej duszy – od wieków niezmiennie skłonnej, aby tłumaczyć małe i nikczemne czyny wielkimi ideami.
Ekscytujący wielowątkowy thriller, znakomita literatura rozrywkowa.
Robert Wiśniewski, „Magazyn Dobre Książki”
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 483
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Copyright © 2021 MICHAŁ ŚMIELAK
All rights reserved / Wszelkie prawa zastrzeżone
Copyright © 2021 WYDAWNICTWO INITIUM
Wszelkie prawa zastrzeżone
Redakcja: DAGMARA ŚLĘK-PAW
Korekta: KATARZYNA KUSOJĆ
Projekt okładki oraz DTP: PATRYK LUBAS
Współpraca organizacyjna: ANITA BRYLEWSKA, BARBARA JARZĄB
Konsultacje: IZABELA NESTIORUK
Fotografia wykorzystana na okładce:
CARLOS CAETANO / ARCANGEL
Wydanie I
ISBN EBOOK 978-83-66328-61-7
Wydawnictwo INITIUM
www.initium.pl
e-mail: [email protected]
facebook.com/wydawnictwo.initium
Upały miały dopiero nadejść i pozbawić świat tchu, a w prowincjonalnym kościółku Jezus Chrystus, wciąż jeszcze przybity do krzyża, miał dopiero z niego zejść, by wymierzyć sprawiedliwość grzesznym. Ale tego dnia wszystko, co ważne na świecie, działo się przy niewysokim kamiennym murku otaczającym kościół i cmentarz we Wnykach. Opierał się o niego starszy mężczyzna, składając ręce jak do modlitwy, a Kosma tkwił tam, zły na siebie, tak że nie zauważył jego przybycia. Obcy pojawił się jakby znikąd, stanął obok i bez słowa przywitania po prostu wpatrywał się w nieduży kościół, który niczym kot przycupnął na skraju lasu. Trwali tak w ciszy i napięciu, prawie jak w oczekiwaniu na pierwszy gwizdek meczu otwarcia, o wszystko lub o honor.
– Zabiłbyś pan dla mnie proboszcza? – zapytał spokojnym głosem przybysz, ot tak, jak się pyta o mijający dzień.
Kosma spojrzał na potencjonalnego zleceniodawcę pierwszego w swoim życiu zabójstwa, całkiem zwyczajnego mężczyznę przed sześćdziesiątką, kiepsko ubranego, nieogolonego, lecz niewyglądającego na menela.
– Co pan?! – oburzył się nawet trochę przesadnie, ale chyba tak wypadało.
– A to nie było sprawy – rzucił tym samym, spokojnym głosem mężczyzna. – Nie było pytania.
Nastała niezręczna cisza, której nikt nie chce zazwyczaj przerywać w obawie o słowa, które wskutek tego mogłyby paść z ust drugiej osoby. Mogą one przecież stanowić o sensie kolejnych lat.
– Dlaczego chce pan go zabić? – zapytał wreszcie Kosma, bojąc się, że mężczyzna odejdzie, pozostawiwszy go z nierozwiązaną zagadką planowanego zamachu na księdza.
– Ja? – zdziwił się. – Nie, ja nie chcę. Po prostu uważam, że on powinien zginąć.
– Czy ja panu wyglądam na mordercę?
– Broń Boże, nic z tych rzeczy – odparł obcy, wyraźnie zmartwiony faktem, że mógł kogoś urazić.
– To co pan z tym pytaniem…
– No bo tak wychodzi, że pan go możesz zabić.
– Jak wychodzi?
– Statystycznie. Otóż słyszałem, że jeden na dziesięciu ludzi to jest taki, że może zostać mordercą. Geny, panie, czy coś takiego. Pytałem już ośmiu, nikt nie chciał, no to pan powinien chcieć.
– Jak ośmiu, to jeszcze jeden został, jest nadzieja. – Kosma wdał się w niecodzienną polemikę.
– No, ośmiu i ja, czyli dziewięciu. Pan jesteś dziesiąty.
– Niby ze statystyką się nie dyskutuje, ale zmartwię pana, nie zabiję proboszcza. Dlaczego miałbym to zrobić tak w ogóle?
Mężczyzna przeciągnął się i ponownie oparł o murek. Cały czas wpatrywał się w kościół, chyba szukał odpowiednich słów.
– To zły człowiek. Naprawdę zły. Tak jak złe są te noce, gdy wybuchają rewolucje, jak złe są domy, w których od lat ludzie popełniają samobójstwa. Zły. Należy mu się.
– To chyba policja powinna się nim zająć?
– Daj pan spokój… – Machnął ręką w ten lekceważący sposób, typowy dla wszystkich, którzy zdają sobie sprawę, jak działa ten świat.
– Skoro wszyscy wiedzą…
– Pewnie, że wiedzą. Dlatego tutaj jest. Bo to zły człowiek w złym miejscu. I nie chodzi o to, że w niewłaściwym. Bo to właściwy człowiek we właściwym miejscu. Czasem się mówi, że ktoś został powołany do tego czy tamtego, ale mówi się tak tylko o tych dobrych. A ci źli też są powoływani. Ktoś musi robić złe rzeczy w złych miejscach.
Kosma powoli dochodził do wniosku, że trafił na lokalnego wariata, ostatecznie samozwańczego filozofa. Czy taki ktoś może mu pomóc w zadaniu, które go tutaj czekało? Można zacząć od wariata, czemu nie.
– Pokrętna logika – zgodził się. – I straszna zarazem.
– Straszna – przytaknął mężczyzna bez specjalnego entuzjazmu. – Dlatego pytam, czyby pan go nie zabił. Sprawiedliwości stanie się zadość. Przemyśl pan to jeszcze raz.
– Nawet w obliczu tych faktów nie skuszę się na pana propozycję – odpowiedział Kosma.
– No nic. – Mężczyzna lekko odbił się od murku i otrzepał ręce z pyłu. – Jezus sam to pewnie załatwi.
– A nie lepiej jednak policja? – rzucił Kosma, chcąc przedłużyć konwersację, bo facet ewidentnie zbierał się do drogi. Niby wariat, ale dyskusja była co najmniej ciekawa. – W końcu Bóg sprawiedliwy, ale nierychliwy.
– O nie, tu się pan mylisz – odpowiedział mężczyzna szybko i po raz pierwszy na niego spojrzał. – Nie tutaj. Wiesz pan, jak nazywają ten kościół?
– Na tabliczce jest napisane, że Chrystusa Króla.
– Tak napisane. Ale jak nazywają? – Obcy zmrużył oczy, co ozdobiło jego zmęczoną twarz szalonym i nieprzewidywalnym korytarzem zmarszczek.
– No nie wiem.
– Chrystusa Mściwego. Tak mówią.
Oparł się ponownie o murek i wlepił wzrok w świątynię.
– Mieszkańcy? – zapytał Kosma.
– Tak. Ale nie tylko…
– Skąd to się wzięło? Ta nazwa.
– Bo tutaj kara następuje szybko. Jakby istniał ktoś, kto testuje działanie Sądu Ostatecznego właśnie tu, we Wnykach, w tym kościele. Jezus.
– Jezus? – Kosma zaczynał mieć pewność, że jednak ma do czynienia z wariatem.
– Tak, ten tutaj, z kościoła. Wisi na krzyżu, przybity, jak trzeba, ale czasem z niego złazi i idzie wymierzyć sprawiedliwość. Stąd mówi się, że to kościół Jezusa Mściwego.
Mężczyzna ponownie się odwrócił i spojrzał Kosmie w oczy.
– Widzę, że pan jesteś człowiek małej wiary, nie wierzysz mi. Ale uwierzysz…
Mężczyzna przeciągnął się, machnął ręką – chyba w geście pożegnania – odwrócił się na pięcie i odszedł. Kosma odprowadzał go wzrokiem do momentu, gdy ten zniknął za zakrętem leśnej drogi. Zastanawiał się nad rozmową i nad tym, ile w niej było paplaniny szaleńca, a ile prawdy. Podobno wariatami zwie się ludzi, którzy cały czas mówią prawdę.
Wkrótce miał się przekonać, ile racji jest w tym powiedzeniu.
Kilka dni wcześniej
Gabinet biskupa Mariana Kawęckiego wręcz zmuszał do postawy pokornej i pełnej uległości. Wszystko tutaj było ciężkie, zabytkowe, a już na pewno bez wyjątku cholernie drogie. Poczucie własnej wartości szarego człowieka atakowały obrazy, arrasy, lichtarze, wiekowe meble, grube dywany i – jako główny oprawca – olbrzymie biurko, przy którym bez wątpienia coś musiał podpisać Piłsudski, Kościuszko albo inny narodowy bohater. Patrzyłeś na ten mebel i już wiedziałeś, że jego historia kładzie na łopatki całe dzieje twojej mizernej rodziny. Zwykłe pieprzone biurko przedstawiało sobą więcej niż drzewo genealogiczne przeciętnego rodu Kowalskich. Równość, wolność i braterstwo, psia jego mać!
– No siadaj, Gabrysiu, siadaj. – Biskup zwrócił się do Kosmy niezwykle protekcjonalnie, ale miał do tego pełne prawo. Był jego wujkiem i zawsze używał jego pierwszego imienia, którego Kosma nienawidził. Idąc za przykładem Wołodyjowskiego, zaczął zatem używać drugiego imienia. Ale chłopak zawdzięczał wujkowi w życiu tak wiele, że pewnie i jego wnuki nie będą w stanie spłacić tego długu. Oczywiście jego wnukom.
– Weźmiesz sobie urlop, wiesz? – Biskup niby zapytał, ale raczej stwierdził fakt. Nie miało całkowicie znaczenia to, że Kościół katolicki i policja to dwie różne instytucje. Jeśli wujek mówił, że Kosma bierze urlop, to właściwie mógł się zacząć pakować. Wypadało protestować?
– Urlop? – zdziwił się dla zasady.
– Dokładnie, Gabrysiu. Pojedziesz do takiej małej miejscowości w górach, nazywa się Wnyki, niedaleko Jeleniej Góry. Jest tam pewna niejasność, którą trzeba sprawdzić, że tak powiem: zbadać. Wiesz, Gabryś, tak po policyjnemu.
– No, ale jak jestem na urlopie, to nie mogę działać służbowo – zaprotestował nieśmiało Kosma i już kończąc to zdanie, wiedział, że palnął głupotę i lepiej było się nie odzywać. Niestety język zawsze miał szybszy niż głowę, dlatego wywalono go z wielkim hukiem z seminarium.
Biskup Kawęcki poczuł chyba to samo, bo odchylił się na fotelu z lekkim uśmieszkiem i kontynuował niezrażony:
– Został tam odesłany ostatnimi czasy pewien młody ksiądz. Wiesz, na takie wakacje, odpoczynek, kontemplację. Coś jak Jezus na pustynię. Miał sobie wszystko spokojnie przemyśleć, co robił dobrze, a co niekoniecznie, porozmawiać z Bogiem, odnaleźć go na nowo. Takie pustelnie robią dobrze młodym i niepokornym umysłom, Gabrysiu.
Spojrzał wymownie w stronę siostrzeńca, po czym sięgnął do szuflady. Wyjął z niej sporych rozmiarów saszetkę i położył na biurku.
– Chłopak w trakcie tego zbawiennego dla jego duszy odpoczynku zniknął – westchnął biskup, jakby opowiadał raczej o losach serialowej postaci niż o prawdziwym zaginięciu.
– Tak po prostu? – zapytał Kosma.
– Tak po prostu – przytaknął biskup. Przesunął w jego stronę saszetkę. – Tutaj masz trochę rzeczy, które ci pomogą w całej sprawie. Żebyś tam nie biedował, ale i nie rzucał się za bardzo w oczy. Masz urlop bezpłatny, nie chcę, żebyś był stratny. Nie będę zresztą uczył policjanta, jak ma działać. No i zdjęcia chłopaka, jakieś tam notatki, kancelaria wszystko przygotowała.
– Co się z nim mogło stać? – zapytał Kosma odważnie, uruchomił mu się od razu mechanizm śledczego i zamiast wujka Mariana widział teraz przed sobą ważnego świadka w nowo prowadzonej sprawie.
– Miejmy nadzieję, że nic strasznego. Podobno zniknął, zabierając ze sobą wszystkie rzeczy. Uciekł niby. Ale ja tego chłopaka dobrze znam, Gabrysiu. Bardzo dobrze znam. Wiedział, że po burzy zawsze wychodzi słońce, że jeśli wytrzyma i wróci, to będzie dobrze. Nie uciekłby, obiecał mi to.
No tak, obietnic składanych wujowi się dotrzymuje, bo on dotrzymuje swoich. I trzeba mieć dużo szczęścia, żeby móc mu jakąkolwiek złożyć.
– No i żeby była jasność, ta parafia, do której trafił, to nie jakiś Sybir. To normalna, spokojna mieścina, z dość sporą trzódką i do tego całkiem przywiązaną do swoich pasterzy. Z dala od zgiełku wielkiego świata, ale za to dużo bliżej Boga.
– Czyli wiemy, że nic nie wiemy – podsumował Kosma.
– Gabrysiu, gdybym coś wiedział, to posyłałbym tam ciebie? Czego uczą w tej policji? Gotów jestem pomyśleć, że zostawiłeś ten swój bystry umysł w seminarium. Ależ byłby z ciebie ksiądz! Rzym czekał z otwartymi drzwiami, a ty musiałeś mi narobić takiego wstydu.
Wuj Marian wypominał mu przy każdej okazji porzucenie kariery duchownego, nazywał to nawet całkiem otwarcie zdradą. Był jednak bardzo rodzinnym i kochającym człowiekiem, mimo gniewu i smutku pomagał Kosmie, jak tylko potrafił.
– Rozumiem, że nie muszę stawiać się na komendzie, mogę jechać prosto na miejsce?
– Tak, Gabrysiu, no i ile by ci tam nie zeszło, to się niczym nie martw. Tutaj wszystko jest załatwione.
Oczywiście, że załatwione. Skoro biskup mógł zorganizować niedoszłemu księdzu etat w policji, i to od razu w dochodzeniówce, to co za problem załatwić mu urlop.
– Dlaczego tam trafił, na tę kontemplację?
– Potrzebował oddechu.
– Wujku, nie mam dziesięciu lat i jakby ci umknęło, pracuję w policji. Przy rodzinnym obiedzie możemy sobie gawędzić o byle czym, dogryzać cioci Eugenice z powodu staropanieństwa, ale teraz potrzebuję konkretów. Skoro wysłano go na takie wakacje, to coś nawywijał. Skoro zniknął, musiał mieć powód. Ponad wszelką wątpliwość jedno może łączyć się z drugim.
– Gabrysiu, zaufaj mi, powód jego zniknięcia i ten, wskutek którego trafił do Wnyków, nie mają żadnej korelacji.
– Wolałbym sam o tym zdecydować.
– Synku, jeśli nawet pojedziesz dzisiaj w miejsce, z którego go relegowano, i zapytasz kogokolwiek o księdza Piotra, to wszyscy jak jeden mąż będą go chwalić i żałować jego odejścia.
– A jednak zbłądził!
– Tak, zbłądził. Jednak dzięki opatrzności Bożej zdążyliśmy go złapać za rękę, nim spadł z wysokiej skały.
– Podpadało to pod kodeks karny? – zapytał wprost Kosma.
Wuj spojrzał na niego zimno, nieznacznie się skrzywił w grymasie niechęci. Na co dzień otaczał go wianuszek pochlebców i współpracowników, których traktował niemal jak służących. Nie był przyzwyczajony do niewygodnych pytań, takich, jakie zadają policjanci czy na przykład dziennikarze, podła kasta obierająca sobie ostatnio za cel Kościół katolicki.
– Ksiądz Piotr Dębicki nie zrobił niczego, co mogłoby skompromitować ciebie jako policjanta zajmującego się tą sprawą. Nie wszystko, co złe, zawarte jest w kodeksie karnym. Możemy na tym zakończyć temat.
Kosma już wiedział, że niczego więcej od niego nie wyciągnie, będzie musiał zabrać się do policyjnej roboty i samemu odkopywać prawdę. Ruszył w stronę drzwi, lecz tuż przed chwyceniem za klamkę osadził go w miejscu głos wuja, nieco bardziej szorstki niż dotychczas.
– Dzwoniłeś do matki?
No tak, a już miał nadzieję, że nie poruszą tego tematu.
– Sam wiesz, że dzwoniłem. I że nie odbiera.
– Gabryś, to twoja matka. Może nie odbierać, mówić różne rzeczy, jednak nadal cię kocha ponad życie.
– Ona kocha tylko Jezusa.
– Może pojedź do niej – zasugerował wujek Marian, jakby nie słyszał uszczypliwości z ust siostrzeńca. – To dla niej ciężkie.
Kosma odwrócił się w jego stronę.
– Do widzenia, wujku. – Zamykając drzwi, usłyszał jeszcze:
– Z Bogiem, synu.
I tak przypieczętował swój los.
Wnyki powitały go świeżą wiosną, królującym wszędzie fioletowym i białym bzem, natarczywie żółtymi mleczami i innym kwieciem, którego nazwy prawdziwy mężczyzna raczej znać nie powinien. Nawigacja prowadziła go jak po sznurku przez senne zaułki, tak odmienne od ulic Warszawy, że w mieszczuchu z krwi i kości budziły wręcz lęk. Dokładnie o tej godzinie – a było tuż po dziewiątej – stolica łapała drugi oddech. Z ulic znikały korki, a chodniki zapełniały się mamami, babciami i opiekunkami wytrwale pchającymi wózki w stronę nowych placów zabaw, nadając dzięki temu nieco człowieczeństwa świeżo postawionym osiedlom. We Wnykach za to cisza i spokój, nawet błąkającego się psa nie uświadczysz.
Długa ulica główna skupiała wszystko, co można zamknąć w haśle „chleba i igrzysk”. Stadion z nierówną i średnio zadbaną murawą okolony drewnianymi ławeczkami, łuszcząca się farba oznajmiała przyjezdnym, że niezwyciężone są barwy żółto-zielone. Stojąca po sąsiedzku szkoła – raczej skromna, parterowa, z przylegającymi przedszkolem i żłobkiem. W ustawowej odległości od szkoły, umożliwiającej sprzedaż napojów wyskokowych, rozgościł się sklep, dość pospolity, choć nie było przed nim ławeczki okupowanej przez lokalną lożę szyderców, zamiast tego właściciel zafundował strudzonym klientom kilka rzucających cień na drewniane stoliki parasoli. Pewnie tak samo jak w całej Polsce, sklep był obowiązkowym punktem odwiedzin po niedzielnej mszy, a nie godzi się przecież, aby wierni podpierali świeżo wypranymi koszulami sklepowe mury. Kościół znajdował się na dalekim końcu ulicy, gdzie asfalt ginął w pojawiającym się z całą mocą wiosennej zieleni lesie.
We wsi nie mogło zabraknąć remizy Ochotniczej Straży Pożarnej, czyli centrum rozrywek wszelakich, miejsca zebrań lokalnej społeczności, w niektóre soboty przeistaczającego się w klub nocny, a w zależności od tego, czy ktoś się rodził, żenił, czy umierał, w salę restauracyjno-balową. Z okien samochodu wszystko wyglądało sielsko i zwyczajnie, choć może jednak nie do końca, bo brakowało krzykliwych reklam. Parasole przed sklepem nie reklamowały żadnego browaru czy dostawcy wysoko słodzonych napojów, szyld nad wejściem do baru był drewniany i schludny, chyba nawet ręcznie malowany. Fasada remizy pięknie odmalowana w delikatny odcień żółci, czysta i zadbana. Jakoś tak nie po miejsku, nie po polsku.
Kosma miał zarezerwowany nocleg w jedynej agroturystyce w okolicy. Zaskakujące, że miejscowość w górach nie rzuciła się jak wszystkie sąsiednie na turystów i ich pieniądze. Wręcz oaza niepolskości w krainie wyciskania klienta do ostatniej kropli debetu. Skalę zjawiska poznał, objeżdżając Tatry motocyklem (okres pomiędzy seminarium a policją, czas przemyśleń i spożywania nieprzyzwoitych ilości alkoholu). Podróż przez Słowację to relaks i piękno, nikt nie próbuje cię rozjechać na drodze, a jeśli ktoś łamie przepisy i wyprzedza w terenie zabudowanym, to musi mieć polskie blachy. Przejazd przez słowackie miejscowości przypomina widok bawarskich landszaftów, zadbane domki, czyste i zamiecione ulice, schludne ogródki przy restauracjach. Przekroczenie granicy z ukochaną Rzeczpospolitą przenosi cię od razu do świata sfrustrowanych mistrzów kierownicy, a każdy piękny widok przesłaniają stragany z oscypkami, ciupagami i Janem Pawłem II w milionie odsłon. Jeśli na Słowacji ktoś rozłoży stragan, to najpewniej Polak. Staliśmy się ludem koczowniczo-jarmarcznym, bez dwóch zdań i cienia wątpliwości.
Wnyki były inne. Ten pierwszy symptom niezwykłości mieściny – pierwsze ostrzeżenie – został przez Kosmę kompletnie zignorowany. Jak i pozostałe. Jednak ostrzeżenia mają to do siebie, że przychodzą cicho i niepostrzeżenie, jak kolejne spóźnione do kina osoby, które po seansie tworzą już tłum.
Kwatera znajdowała się w uroczym domku schowanym za płotem okupowanym przez budzącą się do życia winorośl. Kilka popękanych, lecz zamiecionych schodków, skrzypiąca furtka, chodniczek ze starych płyt, jakoś bardziej przyjaznych dusz niż wszędobylska kostka brukowa. Przed drewnianym domkiem na ławce drzemała babcia okutana w klasyczny strój domowego superbohatera: podomkę. Nie obudziło jej skrzypienie furtki, pochrapywała cichutko, przechylona na prawą stronę.
– Dzień dobry – przywitał się Kosma niebyt głośno, by nie wystraszyć gospodyni.
Kobiecina drgnęła, otworzyła oko, po chwili drugie i zerwała się na równe nogi, zakładając jedną ręką okulary, a drugą szukając czegoś w kieszeni fartucha. Poszukiwania zostały zwieńczone sukcesem, bo wyjęła z triumfującym uśmiechem lekko wymiętą kartkę, odsunęła ją nieco od siebie, zmierzyła gościa wzrokiem od stóp do głów, odchrząknęła i zaczęła czytać:
– Dzień dobry. Dom jest bardzo ładny, podpiwniczony, całości sto dwajścia metrów. Pokoje są cztery, poza tym salon, kuchnia, no i garaż. Jest prąd, woda i szambo całkiem nowe, co za bardzo nawet nie śmierdzi i nie wybija. Internet też możecie mieć. A jakie sąsiady spokojne, olaboga. – Babcia teatralnym gestem przyłożyła rękę do policzka i pokiwała głową na boki, po czym kontynuowała wywód: – Ciche są i nie wadzą nikomu, bardzo niepijące, a i będzie z dwajścia lat z okładem, jak żeśmy się ostatni raz pobili, to i nie ma się co bać.
Odsunęła kartkę, rozejrzała się, jakby szukała podsłuchu, nachyliła się lekko i dodała szeptem:
– Tym bardziej że stary siedzi za alimenta, więc całkiem spokój.
Wzrok wrócił na kartkę.
– Do sklepu blisko, a i do kościoła, do szkoły, remiza obok, samo dobro, powietrze czyste, nie krakowskie. – Tutaj pogroziła palcem. – Nic, tylko kupować, mieszkać, dzieci rodzić.
Po ostatnim argumencie ponownie otaksowała gościa czujnym wzrokiem.
– Jedyne trzysta tysięcy i możecie brać – dodała lekko wątpiącym głosem, chyba przeczuwając, że nie stoi przed nią kupiec.
– Dzień dobry pani. Zasmucę, ale ja tylko na pobyt.
– A, letnik! – Nie wiadomo, czy się ucieszyła, czy zmartwiła. – A to dzień dobry, wchodźcie do środka, pokój pokażę. Bo widzi pan, biznes z letnikami to taki średni tutaj, wiadomo, to chyba czas chałupę sprzedać i do córki do miasta iść. Tam ciepło, palić w piecu nie trzeba, bo wszystko ze spółdzielni mają. Kartkę mi wypisała, bo ja tam nie wiem, co mówić, a ona teraz gada, że ten, no, marketing najważniejszy.
– Ma rację. Właśnie zauważyłem, że tak z turystami to wam nie po drodze we Wnykach.
Gospodyni jakby nie zauważyła zaczepki, przeprowadziła go przez parter, minęli po drodze kuchnię i salon, po czym weszli na poddasze.
– A to będzie wasz pokój. – Otworzyła drzwi do schludnie urządzonego pomieszczenia, nie był to może mokry sen letnika, ale nie ocierał się także o dramat nieudanych wakacji w Egipcie. Łóżko, szafa, biurko, stolik z czajnikiem elektrycznym i dwoma w miarę czystymi szklankami. Do tego okno na ulicę, podstawa małomiasteczkowego monitoringu.
– Ładny pokoik, w sam raz – pochwalił Kosma, niewiele kłamiąc, czym chyba uradował gospodynię.
– Będzie zadowolony. A na długo u nas?
– Jakiś czas. Zobaczymy, kiedy obowiązki wezwą do powrotu. Tydzień, dwa, nie więcej, jak sądzę.
– A to przyjechał na odpoczynek, taki wiosenny urlop?
– Trochę odpoczynku, trochę pracy – rzucił, starając się szybko uciąć temat. Postanowił nie obnosić się z faktem, że jest policjantem, choć pewnie prędzej czy później to wyjdzie.
– Artysta? – zapytała podejrzliwie, cofając się o pół kroku.
– Boże uchowaj – zaprzeczył żywiołowo. – Żaden artysta, właściwie niepijący.
– No to tak, to nie artysta. – Kobieta jakby się uspokoiła. Zmieszana schowała kartkę do kieszeni fartucha. – Różni tu bywają, szukają niby tej, no, weny. Pisarze najgorsi, chleją, nie golą się, wody po sobie nie spuszczą. Tylko klepią w ten komputer z takim wzrokiem, jakby po tej marihuaninie byli. W telewizji widziałam.
– No ja nie pisarz.
Gospodyni skinęła głową, powoli, jakby do końca nie wierzyła.
– Śniadania o siódmej, a obiad o czternastej. Mogę przygrzać na kolację, jak gdzie zabłądzi w górach.
– Dziękuję. – Kosma uśmiechnął się i zrzucił plecak na podłogę. – Ale dzisiaj w góry nie idę. Chcę najpierw zwiedzić okolicę. Słyszałem, że macie tutaj piękny cmentarzyk i ciekawy kościół.
Zamilkła i spojrzała z przenikliwością niezbyt często spotykaną w oczach starszych ludzi.
– Tak, mamy. Traficie bez problemu, bo to na końcu ulicy. Jak się w stronę remizy idzie.
Nie wspomniał gospodyni, że już dzisiaj odwiedził to miejsce i że pierwszą osobą, którą spotkał we Wnykach, był tajemniczy mężczyzna chcący zlecić mu morderstwo.
– A ksiądz proboszcz będzie? Albo wikary? – zapytał.
– Proboszcz pewnie tak, rano w ogródku siedzi albo przy winogronach, bo wino do mszy to sam robi.
– A wikary?
– U nas ksiądz sam. Mało nas, nieczęsto tutaj kogoś przysyłają do pomocy, chybaby nie wyżył. Chrzcin i wesel niewiele. Więcej pogrzebów, jak to teraz.
– Takie czasy.
– Ano takie. Czyli obiad szykować?
– Szykować.
– No to z Bogiem. – Kobieta wyszła z pokoju i poczłapała na dół.
Położył torbę z laptopem na łóżku i rozejrzał się za dostępem do prądu. Kiedyś człowiek w hotelu kładł się najpierw na wyrku, żeby sprawdzić, czy wygodne, dzisiaj pierwszą czynnością stało się namierzenie gniazdek i podpięcie ładowarki, potem szukanie Wi-Fi.
Jaki plan na dziś? Od czego tu zacząć? Jako policjant mógł się schować za legitymacją i od razu większość drzwi się otwierała. Mimo wyssanej z mlekiem matki Polki nieufności do policji ludzie zazwyczaj współpracowali. Tym razem jednak postanowił obyć się bez tego – taka też była koncepcja po części uzgodniona z wujkiem Marianem, sługą Chrystusa w randze biskupa. Dzwonił do Kosmy po drodze i przekonywał, że to bardzo zżyta i spokojna społeczność, przed obcym policjantem zamkną się wszystkie drzwi, usta i serca. Co innego przed letnikiem, który po prostu czasem o coś zapyta. Poradził, żeby najlepiej uwiódł jakąś lokalną dziewczynę, to na pewno pomoże. No cóż, plan może i był dobry, ale chłopcy idący do seminarium najczęściej nie są mistrzami podrywu. Kosma nie stanowił wyjątku.
Oczywiście punkt pierwszy nie budził wątpliwości: trzeba po prostu zapytać proboszcza o to, co się stało z Piotrem Dębickim, miał już ułożony w głowie plan, który chyba nie będzie za bardzo naciągany. Co do kościoła, to liczył na kościelnego albo kogoś w tym rodzaju, którego będzie można delikatnie wypytać o to i owo. Sklep nie powinien stanowić problemu, w każdej małej społeczności to lokalna centrala wymiany wiadomości.
Zgarnął telefon, klucze, portfel i zbiegł do samochodu, po drodze nie napotykając gospodyni. Drogę do kościoła już znał, ciekawe, czy spotka ponownie w pobliżu tego oryginała? Może tym razem pociągnie go mocniej za język i dowie się czegoś więcej o Jezusie schodzącym z krzyża i wymierzającym sprawiedliwość. Fantazja ludzka nie zna granic, był nawet taki film, Jezus Chrystus– łowcawampirów. Oglądali go w seminarium w wielkiej tajemnicy, niczym małolaty porno w sekrecie przed matką. Skoro ktoś wymyślił dla zbawiciela rolę mordercy wampirów, to dlaczego nie mógł sprowadzić go do roli schodzącego z krzyża mściciela?
Pogoda była obłędna, wiosna krzyczała, ogłaszając wszem wobec, że jest latem, zagłuszając wszelkie głosy sprzeciwu. Spojrzał na samochód i postanowił ruszyć pieszo – przy okazji może kogoś się spotka, z kimś pogada? Tak, najpierw kościół i cmentarz. O sklep zahaczy w drodze powrotnej, od razu zrobi mały zapasik na wieczór, może jakieś piwko, koniecznie konserwa, w końcu miał urlop, a co to za wczasy w górach bez konserwy tyrolskiej. Układając w głowie scenariusze rozmowy z proboszczem i kościelnym, maszerował poboczem, przez całą drogę nie niepokojony przez nikogo. Nie minął go żaden rowerzysta czy zapakowany do granic możliwości samochód z tradycyjnym polskim potworem urlopowym składającym się z wkurwionych rodziców i wrzeszczących dzieci. W końcu dojrzał znajomy murek, z lekka tylko przysłaniający kościół.
Cmentarz przylepiony do kościoła był stary, jak stare są przygniecione do ziemi drewniane chatynki, zarośnięte trawą mury zrujnowanych dworków czy zapomniane przez świat krzyże na rozstajach nieuczęszczanych dróg. Nikt tu nie planował alejek, same znajdowały drogę wśród przysadzistych nagrobków i ziemnych mogił, praktycznie niespotykanych w większych miastach. Brak było wymyślnych rzeźb, marmurowych płyt, jarmarcznych zniczy i przerośniętych wieńców. Był za to spokój i wisząca w powietrzu pamięć o przodkach. No i niepozorna dziewczyna, bezszelestnie niczym duch przemierzająca alejki z dużym aparatem fotograficznym zawieszonym na szyi. Zobaczyła Kosmę ostrożnie wchodzącego na teren cmentarza i z lekkim uśmiechem podeszła do niego, wyciągając rękę.
– Cześć. Jestem Maja. – Miała dźwięczny głos, naturalny uśmiech i delikatny makijaż. Burza rudych włosów podkreślała brąz oczu i idealnie współgrała z ciemną karnacją. Krótko mówiąc, urlopowany policjant poczuł, że się zakochuje od pierwszego wejrzenia.
– Kosma – rzucił krótko, nieco przestraszony jej bezpośredniością.
– Pięknie! – skwitowała z autentycznym entuzjazmem. – Jak ci bracia z Potopu, Kiemlicze. Im było Kosma i Damian, ale to pewnie wiesz.
Wiedział. Ale nieczęsto spotyka się kobietę, która czytała Potop. Miłość się pogłębiała.
– Robię dokumentację cmentarza, choć ksiądz proboszcz krzywo na to patrzy. No, ale wiesz, teraz cały świat jest w internecie, ja też chcę, żeby wszystkie okoliczne cmentarze tam się znalazły, tak interaktywnie, jak to teraz modne. No i użyteczne. Możesz sobie wstukać w wyszukiwarkę nazwisko prababci i sprawdzić, gdzie spoczywają jej prochy. Znaczy się na którym cmentarzu, a potem w jakim miejscu, alejce i tak dalej. Duże cmentarze to mają, więc czemu małe mają nie mieć? Szczególnie te skryte pośród gór i lasów. Tylko ktoś to musi zrobić, a to kawał roboty… A tych cmentarzy w okolicy sporo.
– A dlaczego proboszcz krzywo na to patrzy? – zapytał, żeby przerwać słowotok pięknej dziewczyny, ale też z ciekawości. No cóż, za dużo gadała, każdy musi mieć jakąś wadę.
– Bo on na wszystkie nowości warczy. A po co oświetlenie cmentarza, a monitoring niepotrzebny, bo kto tu coś ukradnie i tak dalej. Wiesz, tradycjonalista, taki typu: „kiedyś to były czasy, nie to co teraz, teraz nie ma czasów” – zaczęła przedrzeźniać tubalny męski głos, którym niewątpliwie kaznodzieja trafiał do serc parafian każdej niedzieli.
– No tak. – Chciał powiedzieć coś więcej, ale nie było mu dane. Maja nabrała powietrza i wpadła mu w słowo:
– Bo te interaktywne cmentarze to nie wzięły się tak znikąd. Współpracuję z Uniwersytetem Wrocławskim i spisuję dzieje tego regionu, bo strasznie mało o tym w kronikach, monografiach i innych opracowaniach. Wyobraź sobie, że o tej wiosce, znaczy się o Wnykach, to jest wspomnienie już w kronice Długosza, że wieś bogata i ma lat kilkaset, ale poza tym nic. Jakby nagle zniknęła i pojawiła się ponownie przed wojną. No a proboszcz nie bardzo mi chce udostępnić księgi parafialne, a to skarbnica wiedzy. Mruczy tylko i odgania jak natrętną muchę. Na szczęście nie przegania i nie wzywa policji, a znajdują się i tacy. Może mnie toleruje, bo ja taka trochę miejscowa, moja babcia tu mieszkała, spoczywa na tym cmentarzu. – Wskazała jeden z nagrobków.
– Jesteś zatem taką regionalistką? – zapytał nieśmiało.
– Można tak powiedzieć. Miłośniczką regionu. Prowadzę na ten temat blog, Facebook i Instagram. Komplet. Proszę, oto moja wizytówka. – Wręczyła mu zielony kartonik. – Tam jest wszystko, też mój numer telefonu, jakbyś chciał się czegoś dowiedzieć, na przykład dokąd tu pójść na całodzienną wędrówkę albo na rower. Bo ty tu turystycznie?
– Tak jakby. – Na szczęście nie musiał nic więcej mówić, bo dziewczyna oczywiście uruchomiła się na nowo. To nie był typ kobiety, przy której może zapaść niezręczna cisza.
– No to świetnie trafiłeś. Piękne miejsce, spokojne, żadnych band rodziców z wrzeszczącymi dzieciakami, straganów z badziewiem, ogródków piwnych. Tylko natura, zieleń, lasy, góry. W nocy to jest tutaj tak cicho, że można od tej ciszy zwariować.
Kosma nie sądził, aby przy tej dziewczynie można było zwariować od ciszy. Z kilku innych powodów niewątpliwie tak, ale cisza się do nich stanowczo nie zaliczała. Jakby na potwierdzenie tych słów Maja kontynuowała:
– I z miłości do tego regionu można oszaleć. Można tu odpocząć. Można popaść w romantyzm krańcowy, taki totalitarny. Nie wiem, czy rozumiesz, co to takiego, ale to romantyzm niebiorący jeńców, nietolerujący wymówek, w imię miłości umiejący rozstrzelać każdego. No nic… No to ja idę, nie przeszkadzam w zwiedzaniu. Bo będziesz zwiedzał?
– Właściwie przyszedłem porozmawiać z proboszczem.
– Jest pewnie u siebie, bo widziałam, jak mi się przyglądał z okna. Tam, w tym domu. – Wskazała palcem mały budynek. – Właściwie innego tu nie ma. To jest plebania, skromna, ale ksiądz mieszka sam, chociaż ostatnio często ma gości. Pomaga mu tylko gosposia, taka dochodząca. Zobaczysz. Wredne babsko. Dzwonka przy drzwiach nie ma, jakbyś pukał i nikt nie wyjdzie, to śmiało wchodź do środka, taki tu zwyczaj, nikt się nie obrazi.
– Dzięki za wskazówki. – Uśmiechnął się, miał nadzieję, że uwodzicielsko. – Na pewno dzisiaj odwiedzę wszystkie twoje strony. – Pomachał zieloną wizytówką.
– No raczej. Lajki są w cenie! I pamiętaj, jak coś, to dzwoń. – Obróciła się na pięcie i nie czekając na jego reakcję, energicznie ruszyła fotografować cmentarz.
Plebania stylem przypominała nieco przysadzisty szlachecki dworek, nieduży, z drewnianym, lekko omszałym dachem. Całość wyglądała na zadbaną, choć bez śladów nowoczesnych remontów. W oknie zafalowała firanka, czyli już pewnie wiedzą, że będą mieli gościa. Drzwi otworzyły się, zanim do nich dotarł. Z plebanii wyszedł starszy mężczyzna w błękitnej koszuli z koloratką, znoszonych dżinsach i kapciach. Miał na pewno więcej niż sześćdziesiąt lat, krótko przycięte siwe włosy i miękko znaczące twarz zmarszczki. Powagę nieco odbierały mu czerwony nos i uszy, jakby właśnie przed chwilą wrócił z mroźnej wycieczki. Czujne oczy bacznie obserwowały gościa zmierzającego w stronę drzwi.
– Dzień dobry. Nazywam się Kosma Ejcherst – przedstawił się gospodarzowi, celowo pomijając zwyczajowe powitanie osób duchownych.
Odkąd opuścił progi seminarium, całkowicie odciął się od Kościoła i religii. Został świadomym ateistą, walczącym w ciszy antyklerykałem. Nie widział najmniejszego powodu, aby postępować według reguł narzuconych przez kler, każda z takich pozornie drobnych czynności, jak na przykład sformalizowane powitania z zachowaniem tytułów i godności kościelnych, była dla Kosmy przyznaniem się do niewolnictwa. Dodatkowo nie chciał się w żaden sposób odkryć przed proboszczem ze swojej seminaryjnej przeszłości, a wiedział, że niektóre zachowania ciągle go zdradzają, choćby intonacja głosu przy nieświadomym podśpiewywaniu. To już wolał, żeby wyszło na jaw, że jest policjantem. To żaden wstyd, a może pomóc w całej sprawie.
– Na wieki… – rzucił ksiądz chyba z przyzwyczajenia. – Zapraszam do środka, właśnie będziemy jedli obiad. – Odwrócił się i zniknął w domu.
Kosma wszedł za próg, zrzucił buty i założył jakieś gumowe klapki. Zapach gotowanych ziemniaków i smażonych kotletów wypełniał cały dom, w którego głębi widział przez uchylone drzwi krzątającą się gospodynię.
– Dzień dobry! – powtórzył głośno w kierunku kobiety. – Dla mnie proszę nie szykować, zamówiony mam na kwaterze.
– Gość w dom, Bóg w dom – odpowiedziała mu chuda i czerstwa kobiecina o ostrych rysach. Wymykała się stereotypom wyglądu wiejskiej gosposi, nie miała nadwagi i dobrotliwego wyrazu twarzy. Wręcz przeciwnie, wyglądała jak pogromca grzeszników, ktoś, kim można straszyć dzieci, żeby były grzeczne, piąty jeździec Apokalipsy sprowadzający na ziemię plagę starcia uśmiechu z twarzy wszystkich ludzi.
– Śpicie u Walasiakowej? – zapytała suchym głosem.
– Tak.
– No to tym bardziej docenicie moją kuchnię. Walasiakowa fajna kobita, pobożna, złota dusza, ale gotować to nie umie. Pięknie za to śpiewa. Tu Bóg dał, tam zabrał, wiadoma rzecz. Siadajcie. Letnicy u nas rzadkość, coś tam opowiecie ze świata.
Kosma przeszedł za proboszczem do salonu urządzonego w starym stylu, ale ze smakiem i delikatnym przepychem. Bogactwo było ukryte w drobnych detalach, których zwyczajny śmiertelnik raczej nie dostrzeże. Zegar stojący w rogu musiał mieć przynajmniej dwieście lat, stół i krzesła też powstały w czasach, gdy Szwedzi okradali nasz kraj z mieczem w ręku, a nie jako pokojowi biznesmeni stawiali kolejne sklepy Ikea. Kosma siadł na wskazanym przez gospodarza krześle i z lekkim zdziwieniem zauważył, że zastawa stołowa jest z pięknej porcelany. Znał się na tym, bo jego babcia na każde urodziny ofiarowywała mu porcelanową filiżankę z Ćmielowa, przez co był właścicielem całkiem pokaźnej i wartościowej kolekcji. Sztućce były niewątpliwie srebrne, szklanki i karafka z nalewką kryształowe, komplet uzupełniały kieliszki o zielonej barwie, z tego, co wiedział, zrobione ze szkła uranowego. Także unikat i ciekawa rzecz.
Do pokoju wszedł nagle młody mężczyzna w spodniach od dresu i koszulce z napisem „O+CHU+J – Oficjalni Chuligani Jezusa – Szatan to Pała!”. Miał najwyżej trzydzieści lat i delikatną urodę w stylu Leonarda di Caprio, która bezspornie świetnie komponowała się z sutanną. Gosposia spojrzała na niego z dezaprobatą.
– Ksiądz niech też siada. Kto to widział dopiero na obiad wstawać. Grzech lenistwa.
– Eeee tam.
– Gościa mamy – powiedziała z wyraźną naganą w głosie. – Nie wypada tak.
Chłopak obrzucił Kosmę spojrzeniem błękitnych oczu. Uśmiechnął się lekko, nalał sobie do szklanki kompotu z dużego dzbanka.
– Gościa? – zapytał z nutą ciekawości.
– A tak, gościa – odpowiedziała gospodyni. Proboszcz milczał, jakby nie zauważając całej sytuacji.
– Też na wakacje przyjechał?
– Nie, zje z nami, powie, co tam w świecie słychać.
– Niech Lucynka da spokój, wieści ze świata to teraz w telewizji są, w internecie.
– W telewizji to mówią to, za co im płacą – obruszyła się gosposia. – A jak ludzie przyjadą, siądą, zjedzą, napiją się, to i mówią, jak jest. Z pełnym brzuchem łatwiej się rozprawia o problemach tego świata. A i trudniej kłamać. Tam w tej telewizji same chudzielce, suchotniki. Wiecznie niedożywione, na tych dietach, hipermarketowych wynalazkach, sałatkach. Tak, wiecznie tylko te sałatki jedzą. I o suchym pysku, wodę tylko piją. To jak taki wiecznie głodny i trzeźwy człowiek może coś prawdziwego powiedzieć, jak życia to on nie zna? Nic nie może powiedzieć i słuchać takiego nie warto. – Zakończyła swój wywód, stawiając z hukiem na stole wazę z zupą.
– Co też Lucynka mówi – prychnął młody ksiądz. – Tam właśnie znają życie, bo tam się życie dzieje, to tam kopią świat, żeby się kręcił. Tutaj nawet nie czuć, że on się rusza.
– Jedyne, w co ten świat mogą kopnąć, to w dupę – skwitowała gosposia. – Bo wyżej nie dostaną.
– Lucynko! – odezwał się w końcu proboszcz. – Wyrażaj się przy gościach.
– Ksiądz mi tu nie lucynkuje, tylko siada. Zupa gorąca, kotlety dochodzą. Dobrze, że mi ksiądz powiedział, że gościa na obiedzie pewnie będziemy mieć, to dobiłam kotletów. Tak to byłby wstyd.
Wszyscy troje spojrzeli na Kosmę. Gosposia zimnym wzrokiem, ale chyba taki miała zawsze, drobne, głęboko osadzone oczka wyglądały niczym sztuczne paciorki. Proboszcz miał twarz niby bez wyrazu, ale po kącikach ust błąkał mu się delikatny uśmieszek. Młody ksiądz uśmiechał się natomiast szeroko i polerował łyżkę serwetką. Kosma zwrócił uwagę, że nikt nie pomodlił się przed posiłkiem, co go trochę zdziwiło.
– To spodziewaliście się gościa? – zapytał.
– Tak, widziałem pana rano przy cmentarzu – odpowiedział proboszcz, odbierając talerz z zupą jarzynową od gosposi. – Wiedziałem, że prędzej czy później ktoś się zjawi w sprawie tego zniknięcia.
– Niech ksiądz nie zgrywa takiego ojca Mateusza – wtrąciła się Lucyna, podając talerz z zupą Kosmie. – Walasiakowa wam powiedziała w tamtym tygodniu, że pokój ktoś zarezerwował, a zaliczka przyszła z konta policji. Ot i cała tajemnica.
– A to pan z policji? – zaciekawił się natychmiast młody ksiądz.
– Tak – odpowiedział Kosma bez szczególnego entuzjazmu. No i cały misterny plan w pizdu. Konspiracja na najwyższym poziomie. Ale Walasiakowa nie zdradziła się, że o nim wie, przecież twardo dopytywała o jego profesję.
– W jakiejś sprawie? – dopytywał młody.
– Można tak to ująć – odpowiedział Kosma zdawkowo. Nie zamierzał się tłumaczyć, o sprawie zaginięcia miał zamiar porozmawiać z proboszczem w cztery oczy.
Gospodarz tymczasem mruknął coś znad talerza i rzucił okiem na gosposię, jakby czekając na komentarz. Nie usłyszał jednak ani słowa, zatem postanowił sam zabrać głos.
– Policjant zawsze jest policjantem. Tak jak ksiądz jest zawsze księdzem – rzucił odkrywczo i spojrzał wymownie na młodziaka. Ten nic nie odpowiedział, uśmiechnął się tylko kpiąco.
– I księża, i policjanci są potrzebni – włączyła się gosposia, zabierając ze stołu wazę. – Jedni i drudzy pilnują porządku i sumień. A to jest najważniejsze.
– Lucynka da spokój – odezwał się młody. – To dwa różne światy. Być teraz w policji to nie za bardzo, ludzie albo się boją, albo się z nich śmieją. Brak szacunku, bo nie można mylić szacunku ze strachem. A ksiądz to ksiądz, ludzie się go nie boją. A i o szacunek łatwiej.
– Tak samo ksiądz, jak i policjant na szacunek muszą sobie zasłużyć – wtrącił proboszcz. – Nic nie spada z nieba. Teraz też plują nam pod nogi, wyzywają od pedofilów. Sami na to zapracowaliśmy.
– Nie tutaj, nie we Wnykach – odparł młody. – Przyjechałem, a tu miło, spokojnie, zaraz mi ciasto przyniosła jedna parafianka, druga nalewkę. Wszystko z uśmiechem.
Gosposia tym razem huknęła o stół półmiskiem schabowych.
– Bo ksiądz proboszcz na to zapracował – rzuciła. – Samo nie przyszło. Sługą jest Boga i ludzi. Nie śpi do południa, ale od rana trzódki dogląda.
– E tam. – Machnął ręką młody.
– A właśnie. – Kosma uznał, że nadszedł idealny moment, aby się wtrącić. – Mówili mi, że nie macie wikarego.
– Bo to nie wikary – odpowiedziała szybko gosposia. – Ksiądz Marek tutaj na wypoczynek przyjechał.
– Ta, wypoczynek… – skwitował kwaśno młody kapłan.
– Czasem wytchnienia potrzebuje ciało, innym razem dusza – rzucił proboszcz.
Ksiądz Marek odpowiedział bezgłośnie, a Kosma był przekonany, że z ruchu warg dało się wyczytać słowo „dupa”. Ewidentnie młody nie przyjechał tu z radością. Ciekawe, czy też przybył do tej parafii, żeby przemyśleć to i owo, a jeśli tak, to co nawywijał, za co pokutował?
– Pan Kosma przyjechał tutaj z niezbyt przyjemnym i arcytrudnym zadaniem, jak mniemam. – Proboszcz zwrócił się w jego kierunku, odkładając nóż i widelec. – Chodzi o pewnego młodego kapłana, który także u nas się urlopował, dając ulgę swej skołatanej i zagubionej duszy. Otóż pewnego ranka okazało się, że postanowił przerwać swój wypoczynek i opuścić nasze gościnne progi.
– Tak, dokładnie jak ksiądz proboszcz mówi – potwierdziła ochoczo gosposia. – Wołam rano na śniadanie, a tu nic. A nie zwykł sypiać do południa, jak co poniektórzy. Wstawał rano, modlił się, pierwszy był na śniadaniu. Zależało mu.
– Lucynko… – Proboszcz widocznie nie był zadowolony z faktu, że gosposia wpadła mu słowo i mówi więcej od niego. Jednak ta nic sobie z tego nie robiła.
– Poszłam do niego do pokoju i pukam. No a tam cisza. No to znowu pukam. Nic. Wchodzę wtedy, bo pomyślałam, że może się coś stało, a tam łóżko pościelone, wszystko posprzątane. Taki był grzeczny, miły chłopak, że nawet jak w nocy uciekł, to po sobie porządek zostawił.
Znowu spojrzała z ukosa na młodego księdza, nakładając mu najmniejszego kotleta.
– Uciekł? – zapytał Kosma.
– Uciekł – potwierdziła gosposia. – Ale przed czym, to sam Bóg tylko wie. Cichutko w nocy się spakował i wyszedł. Tutaj nikt na noc nie zamyka domu, bo i kogo się bać? Spokój. Nie ma złodziejstwa.
– Lucynko – powtórzył proboszcz, ale nie karcąco, raczej łagodnie, jakby upominał zbyt mocno paplającą w towarzystwie żonę. – Może podasz ciasto?
Gosposia rzuciła proboszczowi takie spojrzenie, że ten momentalnie powinien zamienić się w kamień lub co najmniej paść trupem na miejscu.
– Prawda jest taka, że pewnie nie wytrzymał więcej – zwrócił się stary ksiądz wprost do Kosmy. – Był u nas miesiąc, a to długo, szczególnie dla kogoś z wielkiego miasta. Pierwsze dni tutaj są urocze, nowe miejsce, góry, przyroda, parafianie są ciekawi przybysza, odwiedzają go, ale później zaczyna się nuda. W końcu nie wytrzymał i wyjechał.
– Ale dokąd? – rzucił Kosma.
– Zaginął? – zapytał młody ksiądz, dobrze już przebudzony.
– Sam nie wiem, czy zaginął – westchnął proboszcz. – Pewnie zauważyłeś, chłopcze, że nie za bardzo miał gdzie się podziać. Jeszcze miesiąc, a spokojnie mógłby z czystym sumieniem wrócić do służby Chrystusowi. Ty jesteś tu krótko, sam zobaczysz za parę tygodni, jak długie staną się dni i jak wolno płynie czas na wsi. Każdej nocy będziesz chciał się spakować i uciec stąd. Tylko czy warto?
– Dlaczego nie zgłosiliście zaginięcia na policję? – zapytał niemal oskarżycielsko Kosma.
– A bo i co tu zgłaszać? – odpowiedziała gosposia, wkraczając do salonu z ciastem na srebrnej paterze. – Jak letnicy wyjadą w nocy, to ktoś zgłasza? Nie. Chyba że nie zapłacą.
– Jak Lucynka mówi. – Skinął proboszcz. – Zgłosiłem tylko do kurii, że wyjechał w nocy. Po co miałbym na policję iść? Ani śladów włamania, ani nic. Wszystko spakował, ładnie i bez pośpiechu, i wyjechał. Dorosły człowiek. A że w nocy? Pewnie się bał, że go będę chciał zatrzymać. Błąd. Cała sztuka pokuty to walka ze swoimi demonami, grzechami. Samemu trzeba sobie narzucić karę i wypełnić ją. Nie w więzieniu, za murami, pilnowanym przez uzbrojone straże, ale tutaj. – Proboszcz popukał się palcem w głowę nad zaczerwienionym uchem. – Tu trzeba skierować oskarżenie, przyjąć je, potem jest skrucha, żal za grzechy, postanowienie poprawy i naprawienie krzywd, zadośćuczynienie. Jeśli samemu się tego nie zrobi, nie można być dobrym człowiekiem, a co dopiero kapłanem. Jak można, żyjąc w grzechu, wyspowiadać innych i wyznaczać im pokutę? Nie można.
– A za co on pokutował? – zapytał Kosma.
Postanowił ciągnąć dyskusję tak długo, jak to tylko możliwe. Zauważył, że proboszcz traktuje całą rozmowę jako lekcję dla młodego księdza. I był pewien, że nie mówi wszystkiego. Ba, pewnie kłamie jak najczarniejsza owca z powierzonego mu pod duchową opiekę stadka wiernych. Kosma nie mógł oprzeć się wrażeniu, że wylewność gosposi była pozorna i całość tego zajścia była w pewien sposób wyreżyserowana, możliwe, że odgrywali to już wiele razy.
– Tego akurat ujawnić nie mogę, obowiązuje mnie tajemnica spowiedzi. Zbłąkana dusza musi sama zrozumieć swój błąd, odnaleźć dobrą drogę w ciemnym lesie złych uczynków. Innym nic do tego. Ja mam tylko zapewnić miejsce i odpowiednie warunki.
– Dlaczego właśnie ksiądz? – zapytał Kosma.
Tego pytania proboszcz chyba się nie spodziewał, bo zapadła cisza, ewidentnie było to odstępstwo od przygotowanego scenariusza.
– Bo to jest akurat moja pokuta – powiedział powoli, jakby nie będąc pewnym, czy dobrze robi. Kosma widział to wiele razy podczas przesłuchań. Była to jedna z podstawowych taktyk stosowanych przez śledczych. Zadawali setki pytań, często je powtarzając, by w odpowiednim momencie zadać to jedno. I to nie było jakieś oczywiste pytanie, w stylu: „Czy zabiłeś tę dziewczynę?”, raczej zagadnienie dotyczące nieścisłości wynikłej w toku dochodzenia albo szczegółu, który mógł znać tylko morderca. Pozornie błahe, nieistotne, rutynowe. Kluczowe.
– I nikt o niego nie pytał?
Znowu chwila zawahania. Proboszcz nie był zwykłym wiejskim kaznodzieją, Kosma był tego pewien. Nie był też pierwszy raz przesłuchiwany. Nie odpowiadał od razu, zostawiał sobie kilka sekund do namysłu, dobierał słowa, dbając jednocześnie, aby nie wyglądało to sztucznie. Dla kogoś nawykłego do wystąpień publicznych nie było to nic trudnego.
– Nikt – odpowiedział spokojnie.
Przy stole zapadła cisza, kończyli szarlotkę. Kosma stwierdził, że podczas tej rozmowy niczego ciekawego już się nie dowie. Musiał spotkać się z proboszczem sam na sam, choć ten będzie trudnym przeciwnikiem. Wstał od stołu.
– To ja już chyba pójdę, dziękuję za smaczny obiad. Obawiam się, że nie wymigam się od drugiego, na kwaterze, ale było warto.
– Zapraszam ponownie – rzucił z niespodziewanym uśmiechem ksiądz. – To bardziej niż pewne, że po pierwszych oględzinach przyjdzie czas na kolejne. Proszę się nie krępować, drzwi zawsze są otwarte. I zapraszam do kościoła, oczywiście na niedzielną mszę, ale też nawet i teraz, żeby zobaczyć naszą świątynię. Zresztą, sam pana oprowadzę, dawno nie miałem okazji pochwalić się naszym kościółkiem.
Młody ksiądz wstał od stołu i nawet nie rzucił gosposi słowa podziękowania, tylko odwrócił się i zniknął za drzwiami. Niezrażona jego zachowaniem Lucynka zaczęła sprzątać po obiedzie, coś tam podśpiewując pod nosem, chyba jakiś szlagier Sławomira.
Kosma z proboszczem wyszli z plebanii i przeszli przez ulicę, minęli cmentarz i stanęli przed kościołem.
– Zna się pan może na architekturze, historii sztuki? – zapytał ksiądz.
– Nic a nic – odpowiedział Kosma zgodnie z prawdą. Coś tam pamiętał z seminarium, ale była to raczej wiedza krzyżówkowa.
– Otóż jest to stary kościół, nie został wybudowany z cegły, ale z kamienia, jesteśmy w górach, więc o ten budulec nietrudno. Jego powstanie datuje się na trzynasty wiek i to by się zgadzało, bo mamy tutaj do czynienia z czystym stylem romańskim. Przetrwał chyba w nienaruszonym stanie. Drzwi dębowe, okute, może nawet i oryginalne, kto wie. Nie badano tego. Zapraszam do środka.
– Naprawdę nikt go nie badał, nie poddawał renowacji?
– Konserwatorom zabytków czy archeologom nigdy nie jest po drodze do takich mieścin.
Drzwi uchyliły się całkiem lekko, choć sprawiały wrażenie niezwykle masywnych. Weszli do zaciemnionej kruchty, po prawej stronie znajdowały się niewysokie drzwiczki, dorosły mężczyzna pewnie musiałby się lekko schylić, aby przez nie przejść. Na wprost były otwarte dwuskrzydłowe wrota prowadzące do wnętrza. Jak to zwykle w kościołach romańskich próżno było szukać tu złoceń, figlarnych aniołków, obrazów czy innych atrybutów mających przygnieść śmiertelnika rozmachem i majestatem stwórcy. Drewniane ławki wytarte przez pokolenia parafian, kolumny z jasnego kamienia. Jedynym rzucającym się w oczy elementem był kończący prezbiterium, zwieńczony półkolistą apsydą, kilkumetrowy witraż przedstawiający zmartwychwstałego Jezusa. Zbawiciel miał rozłożone ręce, w prawej dość nietypowo trzymał miecz, za nim stał w oddali krzyż. Oczywiście zgodnie z odwieczną sztuką kościół był skierowany na wschód, zatem wstające słońce przebijające się przez kolorowe szyby tworzyło zapewne niesamowity spektakl. Kapłan odprawiający poranne nabożeństwo, mając za sobą oświetlonego Zbawiciela, musiał robić na średniowiecznym ludku ogromne wrażenie. Chociaż z tego, co Kosma pamiętał, wtedy odprawiano msze tyłem do wiernych, a przodem do ołtarza.
Prawą stronę prezbiterium zdobił krzyż z konającym Chrystusem. Figura była naturalnej wielkości, a wszystkie szczegóły anatomiczne, mięśnie, zagięcia skóry, krople krwi, były odwzorowane z przesadną dbałością o szczegóły. Z pewnością nie było to dzieło romańskie.
– Piękny, nieprawdaż? – zapytał proboszcz. – Ależ ja nienawidzę tych kapiących złotem katedr, zgwałconych wręcz przepychem, jawiących się niczym stara kobieta obwieszona biżuterią dla przykrycia zepsucia i upływającego czasu. Oddalają ludzi od sedna sprawy, nie przystają do tego, czego nauczał Chrystus. Tutaj można naprawdę porozmawiać z Bogiem, usłyszeć go.
– Krzyż jest zabytkowy?
Ksiądz spojrzał na niego przenikliwie, jakby zadał bardzo niewłaściwe pytanie.
– Tak, jednak trzeba zawierzyć w tej materii raczej legendom. Może to złe słowo, powiedzmy, że tradycji ustnej, a nie legendom. Otóż nie wiem, czy słyszał pan kiedyś o takim rycerzu jak Mszczuj ze Skrzynna.
– Jedyny, jakiego znam, to Zawisza Czarny.
– Całkiem blisko. Zapewne jednak słyszał pan o bitwie pod Grunwaldem.
– Kto nie słyszał? Jeśli obudzi się w nocy Polaka, ten będzie znał swój PESEL i datę bitwy pod Grunwaldem.
– Słusznie – uśmiechnął się proboszcz. – Otóż Mszczuj ze Skrzynna posądzany jest o zabicie podczas bitwy grunwaldzkiej Wielkiego Mistrza Ulricha von Jungingena. Pewności nie mamy, bo do dziś nie wiadomo, kto go zabił. Jednak przyjmijmy, że tak właśnie było. Jako zwycięzca rycerz mógł zabrać pokonanemu jego zbroję i dobytek, co też Mszczuj uczynił. Tunikę Wielkiego Mistrza podarował w ofierze kościołowi w Kijach, gdzie do czasu rozbiorów służyła jako ornat do mszy. Co istotne dla naszej historii, Mszczuj był właścicielem zamku w Burwałdzie, a to nie tak daleko stąd. Otóż wedle tradycji podróżował z żoną i napotkała ich po drodze straszliwa burza. Wie pan, jakie są burze w górach, nagłe i gwałtowne. Właśnie tutaj mieli się wedle przekazu schronić w trakcie tej nawałnicy. Jego małżonka była przy nadziei, a nadszarpnięte burzą nerwy wywołały przedwczesny poród. Na szczęście miejscowa babka zielarka, której imię podobno brzmiało Dobromiła, przyjęła poród, dziecko urodziło się zdrowe. W podziękowaniu za opiekę przysłał ten właśnie krzyż, który podobno był zdobyty na Krzyżakach, i w trakcie bitwy wieziono go obok samego Wielkiego Mistrza. Do tego dołożył złoty, bogato zdobiony sztylet, który miał przy pasie jeden z krzyżackich rycerzy. Ile w tym prawdy? Nie wiem. Faktem jest, że każdy tutaj święcie wierzy w tę historię.
– Piękna opowieść – powiedział Kosma, który postanowił wieczorem zagłębić się w historię nieznanego mu rycerza. Może spyta o to Maję? Jako lokalna badaczka powinna chyba znać tę legendę.
– Sztylet trzymamy tutaj. – Proboszcz zaprowadził go pod ołtarz, z boku był obraz przedstawiający rycerza, a pod nim w szklanej zabudowie spoczywał cudnej urody sztylet, a właściwie to mały miecz. Kosma nie znał się na średniowiecznej broni.
– Przepiękny. Przecież to zabytek na skalę światową. Nie upominali się o niego z Malborka?
– Nikt się nigdy o nic nie upomniał. Mało kto wie, że takie Wnyki istnieją, i dobrze nam z tym.
– Nawet jeśli to legenda, to warto byłoby zbadać ten sztylet – powiedział Kosma.
– Jeśli wracamy do legend, to jest jeszcze jedna związana z tym krzyżem.
– Tak?
– Ale tej nie opowiem, nie będę psuł panu zabawy. – Uśmiechnął się tajemniczo proboszcz. – Podobno samodzielne odkrywanie prawdy i zgłębianie wiedzy to największa przyjemność, nie zamierzam jej panu odbierać. W każdym razie kościoła też nie zamykamy, zatem jeśli chciałby pan pokontemplować…
– Raczej nie praktykuję.
– Ale kiedyś służył pan do mszy, mam rację? – zapytał, przyglądając mu się uważnie.
– Można tak to ująć.
– Tak jak policjant zawsze pozna policjanta z daleka, tak ksiądz księdza albo kogoś, kto mocno uczestniczył w życiu kościoła po drugiej stronie ołtarza. Może kiedyś o tym porozmawiamy, nie męczę dłużej. Z Bogiem.
Proboszcz odwrócił się i podreptał w stronę ołtarza. Kosma jeszcze raz spojrzał na wnętrze świątyni, po czym ruszył na zewnątrz. Ręka mu drgnęła odruchowo, aby zaczerpnąć wody święconej z kropielnicy i wykonać znak krzyża, ale się powstrzymał.
Wyszedł przed kościół i jeszcze raz rzucił okiem w kierunku cmentarza, ale nie zauważył Mai.
Ruszył w stronę drogi, wypadało w końcu odwiedzić sklep. Pogoda była przepiękna, zbliżało się popołudnie, ale ludzi na ulicach – a właściwie ulicy – wioski nie przybywało. Było cicho, spokojnie, jakoś tak niemrawo.
Pod sklepowymi parasolami nikt nie zażywał odpoczynku, nie popijał piwka. Kiedy Kosma wszedł do środka, drzwi uderzyły w zawieszony w progu dzwonek, a on poczuł się jak w dzieciństwie: nie było przeszklonych lodówek na piwo, krzykliwych reklam, oklejonych logotypami półek. Tylko stare lady, głośno buczące lodówki z przybrudzonymi uszczelkami, masywne półki i obracający się z hipnotyczną prędkością podsufitowy wentylator. Ekspedientka jednak nie była żywcem wyjęta z filmów Barei, miała może dwadzieścia parę lat, kolczyk w nosie i biust, który nie pozwalał się skupić na żadnym z towarów wystawionych za jej plecami. Ostry makijaż stanowił całkowite przeciwieństwo tego, co widział jakiś czas temu na twarzy Mai. Mocno wymalowane na czarno brwi, błękit na powiekach spadający prawie na policzki. W pewnym momencie Kosma miał wrażenie, że to siniak, a nie efekt nadużycia kosmetyków, może ma chłopaka ze zbyt ciężką ręką? Takie rzeczy zdarzały się zarówno w mieście, jak i na wsiach, a tam może nawet i częściej. Tradycja raczej nakazywała kobietom posłuszeństwo, a durne teksty, że łobuz kocha najmocniej, nie pomagały.
Te przemyślenia przerwał dzwonek zawieszony nad drzwiami, który właśnie głośno oznajmił przybycie kolejnego klienta. Dziwne, bo na ulicy Kosma nie widział nikogo. Mężczyzna był tęgi, ubrany w dżinsy i kraciastą koszulę, która na pewno widziała już kilka zmian prezydentów w Polsce. Miał długie, przetłuszczone włosy, a zarost szalał po jego gębie z dziką swobodą. Ciotka Kosmy, Eugenika, mówiła o takich ludziach, że są zarośnięci niczym dziki agrest. Trudno było określić jego wiek, mógł mieć nawet i pod sześćdziesiątkę.
Mężczyzna doczłapał się do lady, dziewczyna bez gadania podała mu wypełnioną produktami szmacianą torbę, na co ten mruknął z aprobatą i opuścił sklep. Nie zaszczycił policjanta nawet przelotnym spojrzeniem.
– To Rubens – odezwała się dziewczyna. – Taki lokalny koloryt, jeśli wie pan, o czym mówię.
– Żul? – zapytał bez ogródek.
– Coś tam pije, ale to raczej inna sprawa. Słyszał pan kiedyś o takim facecie, co to chodził po Polsce z drewnianym wózkiem, na którym miał cały dobytek? Po głównych drogach łaził, wiem, bo film oglądałam o nim. Taki niby wariat, a chodziło o to, że jechał po pijaku i miał wypadek, zginęła jego żona i dziecko. Zwariował od tego, a był słynnym lekarzem, chirurgiem. No i tu tak samo w sumie, nasz Rubens niby też przeżył tragedię, traumę, jak to mówią.
– A jaką?
– A nie wiem, bo różnie mówią. Co podać?
Miał wrażenie, że celowo ucięła temat. Jeśli miał od kogoś wyciągnąć informacje, to właśnie od niej, młodej, jeszcze nieprzesiąkniętej wiejską mentalnością, pewnie ciekawej świata.
– Colę. To co złamało Rubensa?
– A tam. Szkoda gadać, ale mówią, że niby śmierć syna.
– Kiełbasy wiejskiej dwie laski. Zabił go?
– Nieee… No co pan.
– Kefir. No, może w wypadku, jak ten lekarz.
– Nie. Ale że niby czuł się na tyle winny, że mu odbiło, że to niby przez niego.
– Pół chleba krojonego. A stąd jest?
– Nie ma krojonego. Cały dam. Teraz już stąd.
– Jeszcze konserwę tyrolską i jakiś pasztet. Przyjechał tutaj?
– Tego to nie wiem. Niby nie ma tu rodziny. Dopytać nie idzie, bo tylko mruczy, nic nie mówi.
– Czteropak lecha. Nie zapłacił za zakupy.
– Nie płaci. Wszyscy dają mu to, czego chce. To znaczy nie mówi, czego chce, ale jakoś tak się przyjęło, że niby każdy wie, co mu dać.
– I czekoladę jakąś, z orzechami. Za darmo mu dają?
– Tak. Wie pan, że niby lokalny koloryt, pomoc bliźniemu, takie bzdury. Nie wiem, nie wnikam. Ciężko wyczaić.
– Wszystko. Ile płacę?
– Trzydzieści dziewięć. Nie przyjmujemy kart.
– Spoko. Macie tu jakiś bar?
– No jest, taki w remizie, nazywa się U Dżordża.
– Nie widziałem żadnego szyldu.
– Bo nie ma. To dla miejscowych, wszyscy wiedzą, gdzie jest.
– Można tam spokojnie wyskoczyć wieczorem?
– Można, proszę się nie bać, tyle że rzadko otwierają, głównie jak jest okazja. Ludzie w domach jedzą, a napić się taniej pod sklepem. Jedzenie takie sobie, pierogi warto zjeść, bo matka Jureczka, znaczy się Dżordża, sama robi. Reszta mrożonki. Ja tam nie chodzę.
– Dlaczego?
– To nie miejsce dla młodych. Starzy na piwo tam chodzą, a właściciel… No dziwna sprawa.
– Dżordż, tak?
– Tak na niego mówią, bo podobno jego ojciec był Francuzem. Kto tam wie, jak było. Ale on ma te, no, stwardnienie rozsiane i taki niby sparaliżowany. Z balkonikiem chodzi, a właściwie człapie, za barem siedzi, tylko jedną rękę ma sprawną.
Kosma pokiwał głową i doskonale zrozumiał, co dziewczyna miała na myśli. Młodzi nie przepadają za widokiem starszych, schorowanych ludzi, bo to zaburza ich przekonanie o własnej nieśmiertelności.
– To dokąd młodzi chodzą?
Pozostałe rozdziały dostępne w pełnej wersji e-booka.
Pozostałe rozdziały dostępne w pełnej wersji e-booka.
Pozostałe rozdziały dostępne w pełnej wersji e-booka.
Pozostałe rozdziały dostępne w pełnej wersji e-booka.
Pozostałe rozdziały dostępne w pełnej wersji e-booka.
Pozostałe rozdziały dostępne w pełnej wersji e-booka.
Pozostałe rozdziały dostępne w pełnej wersji e-booka.
Pozostałe rozdziały dostępne w pełnej wersji e-booka.
Pozostałe rozdziały dostępne w pełnej wersji e-booka.
Pozostałe rozdziały dostępne w pełnej wersji e-booka.
Pozostałe rozdziały dostępne w pełnej wersji e-booka.
Pozostałe rozdziały dostępne w pełnej wersji e-booka.
Pozostałe rozdziały dostępne w pełnej wersji e-booka.