Wilcza Chata - Michał Śmielak - ebook + audiobook + książka
BESTSELLER

Wilcza Chata ebook i audiobook

Michał Śmielak

4,6

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!

71 osób interesuje się tą książką

Opis

Pełen zwrotów akcji thriller od Michała Śmielaka – autora bestsellerowej "Osady"!

Dla Agaty trening biegowy w sercu Bieszczad kończy się tragicznie. Zostaje napadnięta przez zamaskowanego napastnika i tylko cudem uchodzi z życiem. Ciężko ranna odzyskuje przytomność w chacie tajemniczego Piotra. Uwięziona przez załamanie pogody poznaje swojego wybawcę odkrywając, że mężczyzna to najbardziej znany w Polsce autor kryminałów, który kilka lat temu po stracie żony i syna w wypadku na Mazurach zniknął z życia publicznego…
Zaalarmowana nieobecnością Agaty właścicielka pensjonatu prosi o pomoc swojego partnera, policjanta tuż przed emeryturą. Podejrzewa, że zaginięcie dziewczyny jest powiązane z podobną sprawą sprzed dwóch lat i tajemniczym chłopakiem o bladej twarzy, który nachodził ją po nocach.
Kto i dlaczego zaatakował dziewczynę? Czy zniknięcie innej kobiety kilka lat wcześniej powiązane jest z atakiem? Czy stary policjant i właścicielka pensjonatu zdążą z pomocą? Czy „Wilcza Chata” to ratunek, czy raczej pułapka…?


Michał Śmielak wrzuca swoich bohaterów w górski, duszny klimat, budując atmosferę niepokoju i zwodząc czytelnika w ślepe zaułki, gdy wydaje się, że rozwiązanie zagadki jest już na wyciągnięcie ręki…

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 375

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 11 godz. 17 min

Lektor: Janusz Zadura
Oceny
4,6 (2703 oceny)
1998
479
178
36
12
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Kaligraf_z_Toledo
(edytowany)

Całkiem niezła

Czy spec od korekty był pierwszą ofiarą mordercy i dlatego nie mógł wykonać swego zadania? Pewnie tak, bo jak inaczej wytłumaczyć tę ilość błędów wszelkiego rodzaju, jaka pojawia się w ebooku. Sama powieść zdecydowanie ciekawa. Sięgnę po następną.
MalaMi84

Nie oderwiesz się od lektury

Sama książka rewelacyjna. Jeśli komuś podobała się książka "Ucichły ptaki, przyszła śmierć" to ta również się spodoba. Niestety redakcja tej książki nie istnieje albo został zamieszczony zły plik e-booka - masa błędów stylistycznych i gramatycznych, literówki, poucinane zdania.
111
usago

Dobrze spędzony czas

fabuła świetna, historia ciekawa i wbijajaca w fotel ale mam nadzieje ze osobe odpowiedzialna za korekte sraczka przetrzyma dwa tygodnie. Tyle baboli i błędów stylistycznych jeszcze nie widziałam.
81
lisieszepty

Nie oderwiesz się od lektury

Nie mogłam odłożyć lektury. Pięknie poprowadzona fabuła, postaci mają charakter, opisy przyrody nienachalne, ale potrzebne. Jedyne, do czego mogę się przyczepić to kilka błędów, ale nie wiem, czy to już cała korekta nawaliła czy jest to winą składania powieści w eBook.
pattefon

Nie oderwiesz się od lektury

Świetna książka, rewelacyjne zakończenie, ale coś jest nie tak z edycją. Tyle błędów…
40

Popularność




Re­dak­cjaMał­go­rzata Sta­ro­sta
Ko­rektaJa­nina Ko­wal­ska
Skład i ła­ma­nieAgnieszka Kie­lak
Pro­jekt gra­ficzny okładkiMa­riusz Ba­na­cho­wicz
© Co­py­ri­ght by Skarpa War­szaw­ska, War­szawa 2024 © Co­py­ri­ght by Mi­chał Śmie­lak, War­szawa 2024
Ze­zwa­lamy na udo­stęp­nia­nie okładki książki w in­ter­ne­cie
Wy­da­nie pierw­sze
ISBN 978-83-83294-69-8
Wy­dawca Agen­cja Wy­daw­ni­czo-Re­kla­mowa Skarpa War­szaw­ska Sp. z o.o. ul. Bo­row­skiego 2 lok. 24 03-475 War­szawa tel. 22 416 15 81re­dak­cja@skar­pa­war­szaw­ska.plwww.skar­pa­war­szaw­ska.pl
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.

Pa­mięci Majki, naj­lep­szej Babki pod słoń­cem.

Spo­tkamy się jesz­cze kie­dyś, bez wąt­pie­nia w gó­rach.

ROZ­DZIAŁ 1

Roz­grzewka

„Tak spo­koj­nie musi być po śmierci” – po­my­ślała i cho­ler­nie chciała, żeby tak wła­śnie było. O ile lżej by­łoby umie­rać, gdyby czło­wiek tra­fiał w góry, mógłby so­bie le­żeć wśród bu­ków i chło­nąć szum ich ko­ron na ła­god­nym wie­trze, na­peł­niać się czy­stym po­wie­trzem po ostat­nią ko­mórkę swej du­szy, bo prze­cież ciała już nie bę­dzie. Nie chciała otwie­rać oczu, nie te­raz, nie w mo­men­cie, gdy nie po­trze­bo­wała umie­rać, by tra­fić do raju. Wcią­gnęła biesz­czadz­kie po­wie­trze głę­boko do płuc i w końcu po­zwo­liła światu we­drzeć się pod po­wieki.

To nie był piękny dzień, w taki nie da­łoby się za­ko­chać w gó­rach. Po­wie­trze przy­po­mi­nało mo­krą za­wie­sinę, chmury smutno tań­czyły na nie­bie, ko­lory można było do­strzec wła­ści­wie tylko na in­nym czło­wieku. Spoj­rzała na ze­ga­rek marki Gar­min wska­zu­jący go­to­wość do zmie­rze­nia dzi­siej­szego tre­ningu – trzy­dzie­stu ki­lo­me­trów po Biesz­cza­dach w szyb­kim tem­pie, tak so­bie obie­cała. Była siódma rano, za­chód słońca dziś na­stąpi o sie­dem­na­stej. Miała więc dzie­sięć go­dzin, a po­winna wy­ro­bić się w osiem. Opady śniegu za­po­wia­dano do­piero na szes­na­stą, a wtedy bę­dzie już stała pod prysz­ni­cem w przy­tul­nym po­koju pen­sjo­natu Anna, czu­jąc ucie­ka­jące z niej resztki en­dor­fin po dłu­gim i mę­czą­cym biegu. Tem­pe­ra­tura utrzy­my­wała się lekko na plu­sie, ale zie­mia po nocy była zmar­z­nięta, po­winno do­brze się biec.

Ju­tro i po­ju­trze od­po­czy­nek, bo śnieg za­sy­pie oko­licę, ale już za dwa dni na­stąpi ocie­ple­nie do dwu­na­stu stopni i spro­wa­dzi wio­snę jed­nym po­dmu­chem. Je­sień była za­ska­ku­jąco ładna, re­kordy tem­pe­ra­tury no­to­wano w ca­łym kraju i koń­cówka zimy wcale nie chciała być od niej gor­sza. Kie­dyś dwu­dzie­stego pierw­szego lu­tego biesz­czadzka zima była taka, że nosa z domu nie szło wy­sta­wić, jak po­wie­działa jej pani Anna, wła­ści­cielka pen­sjo­natu. Bie­ga­czy go­ściła czę­sto i ro­zu­miała ich pa­sję, cho­ciaż sama wo­lała speł­niać się w kuchni.

Obec­nie było ich tu­taj kil­koro, wszy­scy tre­no­wali do Biegu Biesa, wy­ma­ga­ją­cego ma­ra­tonu po gó­rach, a Agata przy­mie­rzała się, żeby go prze­biec i speł­nić ko­lejne ma­rze­nia. Ale to do­piero pod ko­niec marca, te­raz tre­ning. Ła­godna zima po­zwa­lała na prze­mie­rza­nie biesz­czadz­kich ście­żek w lu­tym, zwy­kle było to nie do po­my­śle­nia.

Po­pra­wiła za­pię­cia ma­łego ple­caka z pro­wian­tem, pas z dwoma bi­do­nami, jesz­cze raz rzu­ciła okiem na ze­ga­rek, ner­wo­wym ru­chem po­ma­cała kie­szeń z te­le­fo­nem, upew­nia­jąc się, że jest na miej­scu, na­ci­snęła przy­cisk na ze­garku uru­cha­mia­jący po­miar ak­tyw­no­ści i ru­szyła. Jak za­wsze to był naj­mniej przy­jemny mo­ment biegu; pierw­sze trzy ki­lo­me­try sta­no­wiły dla niej mę­czar­nię, or­ga­nizm po­woli prze­sta­wiał się z trybu co­dzien­nego na ten bie­gowy, prze­trwal­ni­kowy. Za­wsze wi­zu­ali­zo­wała to so­bie jako ko­lejne sil­niki od­pa­lane w star­tu­ją­cej ra­kie­cie, naj­pierw te roz­grze­wa­jące pa­liwo, po­tem star­towe, wresz­cie roz­pę­dza­jące, a na końcu te wła­ści­wie, które dzia­łały, do­póki trwał lot.

Po­czą­tek trasy był pro­sty, wręcz nudny. Prze­bie­gła wą­skim as­fal­tem przez Za­twar­nicę, w któ­rej miała bazę wy­pa­dową, po­tem skrę­ciła w lewo, mi­nęła most nad Hy­la­tym, ko­lejne za­bu­do­wa­nia, któ­rych było co­raz mniej, aż w końcu po­ja­wiło się pierw­sze wznie­sie­nie, któ­rego po­ko­na­nie za­owo­co­wało wzro­stem tętna i pierw­szym po­tem na ple­cach.

Było do­brze. Bar­dzo do­brze. Czuła moc w no­gach, dziś mo­gła zro­bić ży­ciówkę, cho­ciaż nie po­winna się for­so­wać, w końcu miała tre­no­wać przez kilka dni i do­piero ostat­niego zro­bić trasę w tem­pie star­to­wym, to wtedy sil­niki jej ra­kiety po­winny hu­lać na ca­łego, nie dziś. Zwol­niła nieco.

Pierw­sze dzie­sięć mi­nut by­łaby w sta­nie opi­sać krok po kroku i od­dech po od­de­chu, ko­lejne już z mniej­szymi szcze­gó­łami, a po dwu­dzie­stu mi­nu­tach ma­szy­ne­ria za­sko­czyła. Nogi pro­wa­dziły same, od­dech był równy i nie my­ślała o nim cał­ko­wi­cie. Głowa na­to­miast we­szła w tryb twór­czy. Jako dy­rek­tor kre­atywny jed­nej z naj­więk­szych agen­cji re­kla­mo­wych w Pol­sce miała za za­da­nie wpro­wa­dzić na ry­nek nową markę wody mi­ne­ral­nej. Na naj­lep­sze po­my­sły wpa­dała za­wsze w trak­cie bie­ga­nia i była pewna, że z tego krót­kiego urlopu wróci do War­szawy z uło­żoną w gło­wie kom­pletną kam­pa­nią. Dziś była środa, za­tem do nie­dzieli po­zo­stały, nie li­cząc dzi­siej­szego, jesz­cze cztery dni tre­nin­gowe. Mnó­stwo czasu na my­śle­nie.

Po pierw­szej go­dzi­nie prze­szła do mar­szo­biegu, wy­piła kilka ły­ków na­poju izo­to­nicz­nego, wy­ssała je­den żel ener­ge­tyczny i wró­ciła do swo­jego tempa. Miała już po­mysł na kształt no­wej bu­telki i ety­kietę, za­gra zie­lo­nymi i nie­bie­skimi ko­lo­rami, może okle­pane, ale ona od­kryje je na nowo. Mnó­stwo so­czy­stej zie­leni na ety­kie­cie i błę­kitna bu­telka. Woda i eko­lo­gia. Naj­go­rzej było z na­zwą, kom­plet­nie nie miała na nią po­my­słu, a tym ra­zem była to część kam­pa­nii. Woda była czer­pana tu­taj, w Biesz­cza­dach, ale nie mo­gli na­zwać jej Biesz­cza­dzianka, bo trudno się to wy­ma­wiało. Biesz­czady Zdrój od­pa­dało. Może Łem­ko­wianka? O! Cie­kawe, czy taka jest. Trzeba zro­bić an­kietę, ile osób ko­ja­rzy na­zwę „Łem­ko­wie”. Naj­bar­dziej chcia­łaby użyć słowa „bies” w na­zwie, ale nic jej nie pa­so­wało. Woda czer­pana w Biesz­cza­dach, w re­kla­mie biesy po­ma­gają w jej bu­tel­ko­wa­niu, dają jej swoją moc.

Droga wio­dła cały czas pod górę, ale nie było to strome wznie­sie­nie, bo ta­kich w Biesz­cza­dach nie było zbyt wiele, ale nogi za­częły pa­lić ogniem, od­dech się spły­cał i przy­śpie­szał. Zer­k­nęła na ze­ga­rek, tempo spa­dało, ale było ak­cep­to­walne. Główna za­sada dłu­gich bie­gów to nie for­so­wać się na po­czątku, bo jesz­cze kupa ki­lo­me­trów do zro­bie­nia.

Znowu od­le­ciała w świat mar­ke­tingu i ak­cji re­kla­mo­wej no­wej wody. Może wilk w na­zwie? Lu­dzie uwiel­biają te zwie­rzęta, mamy wpo­joną bo­jaźń przed nimi, te wszyst­kie bajki z Czer­wo­nym Kap­tur­kiem na czele. Wil­czy Zdrój! Słabe. Może coś z wa­tahą? Ale to prze­cież okle­pana na­zwa. Musi prze­mie­lić w gło­wie tego wilka.

Wy­bie­gła z lasu i zo­ba­czyła przed sobą otwarty te­ren. Ude­rzył w nią zimny wiatr, przed któ­rym do tej pory chro­nił ją za­stęp ro­słych bu­ko­wych straż­ni­ków. Po­dmu­chy wkra­da­jące się pod kurtkę były nie­chyb­nie za­po­wie­dzią nad­cią­ga­ją­cego frontu. Droga szła mocno pod górę; o ile się nie my­liła, to wła­śnie pod­bie­gała pod Dwer­nik Ka­mień, je­den z naj­pięk­niej­szych punk­tów wi­do­ko­wych w Biesz­cza­dach, ale nie przy tej po­go­dzie. Dwer­nik Ka­mień jest nie­bez­pieczny, ła­two z niego spaść, jak robi się zdję­cia i czło­wiek się za­gapi – ostrze­gała pani Anna i wi­dok skały wi­szą­cej nad la­sem zda­wał się to po­twier­dzać.

Pies z na­zwą, zro­bią bu­rzę mó­zgów i coś wpad­nie. Po­trze­bo­wała ja­kiejś nie­co­dzien­nej kam­pa­nii, cze­goś, o czym będą mó­wili wszy­scy. Może po­sta­wią na ryn­kach miast tym­cza­sowe fon­tanny z nową wodą, aby lu­dzie na­peł­niali so­bie bu­telki za darmo w trak­cie upa­łów? Albo nie, jesz­cze le­piej: sa­tu­ra­tory. Za­ku­pią kil­ka­dzie­siąt wóz­ków na wzór tych z PRL-u, będą je ob­słu­gi­wali ubrani na biało lu­dzie i na­le­wali wodę za darmo wszyst­kim, może z na­tu­ral­nym so­kiem ma­li­no­wym dla chęt­nych. Świetny po­mysł. Białe wózki za­mon­to­wane na ro­we­rach, zie­lone logo, za­ku­pią ja­kąś cha­rak­te­ry­styczną me­lo­dyjkę, któ­rej po­tem użyją w re­kla­mie w ra­diu i te­le­wi­zji.

Wbie­gła na szczyt Dwer­nika. Ni­sko wi­szące chmury spra­wiały, że miało się wra­że­nie wy­ob­co­wa­nia i bro­dze­nia po kostki w sza­rej i brud­nej wo­dzie. Szczyt był pu­sty i nic dziw­nego, nie był se­zon na tu­ry­stów. Drew­niana ławka za­chę­cała do od­po­czynku, ale nie było o tym mowy – je­śli sią­dzie choćby na chwilę, to za­cznie mar­z­nąć, mię­śnie sty­gnąć i może być trudno ru­szyć z po­wro­tem.

Po­bie­gła w dół, uwa­ża­jąc, aby nie prze­szar­żo­wać, ko­lana nie lu­bią ta­kich prze­cią­żeń. Zbie­gało się do­brze, mimo nie­zbyt pew­nego gruntu stopy się nie śli­zgały, uszy wy­peł­niał szum wia­tru, ale go nie za­uwa­żała, dla niej było tu ci­cho ni­czym w opusz­czo­nym ko­ściele. Czyż Biesz­czady nie były jedną wielką, zie­loną, ci­chą i pach­nącą la­sem świą­ty­nią?

Za­trzy­mała się gwał­tow­nie, aż po­czuła ból ścię­gien. Coś usły­szała. Krzyk?

Ro­zej­rzała się, ale mgła otu­lała ją ze wszyst­kich stron. Nie była gę­sta, nie ogra­ni­czała wi­docz­no­ści, jed­nak spra­wiała wra­że­nie, jakby prze­by­wała w za­mknię­tej hali, wy­ci­szo­nej, od­izo­lo­wa­nej od świata.

Zro­biła kilka szyb­kich wde­chów i wy­de­chów, żeby móc na chwilę za­trzy­mać po­wie­trze w płu­cach, ale nie, nie sły­szała ni­czego po­dej­rza­nego. Kom­plet­nie ni­czego.

Krzyk? Tu­taj? Może to ja­kieś zwie­rzę? Wilk? Nie, głup­stwo. Zresztą one nie ata­kują lu­dzi. Po­wtó­rzyła ma­newr ze wstrzy­ma­niem od­de­chu jesz­cze dwa razy, ale bez wąt­pie­nia ota­czała ją kom­pletna ci­sza. Zresztą czy to na pewno był krzyk, czy może zgrzyt ka­mieni pod bu­tem? Może za­świsz­czało jej w płu­cach? Po­czuła, jak zimno wpełza jej na plecy, więc ru­szyła po­now­nie w trasę, nie było na co cze­kać.

Trasa wio­dła nie­zmien­nie w dół, raz było to mocno czuć, in­nym ra­zem zaś wy­da­wało się pła­sko, tak miało być do sa­mego Na­sicz­nego, w któ­rym bę­dzie mu­siała za­wró­cić i ru­szyć z po­wro­tem na szczyt, który przed chwilą opu­ściła. Do­piero tam zrobi so­bie krótki od­po­czy­nek i spraw­dzi, jak stoi z tem­pem i wy­dol­no­ścią.

Do sa­mej wsi nie spo­tkała ni­kogo, za­wró­ciła i ru­szyła po­now­nie na Dwer­nik Ka­mień. Zbie­gała dwa­dzie­ścia mi­nut, pod­bieg zaj­mie jej ja­kieś pół go­dziny. Trasa spo­kojna, można tre­no­wać do za­mę­cze­nia, a to na ra­zie nie nad­cho­dziło. Czuła dziś moc w no­gach, świe­żość w płu­cach, a en­dor­finy sza­lały po ca­łym ciele. Szczyt się zbli­żał, mgła nie ustę­po­wała, Aga nieco zwol­niła, od­ru­chowo na­słu­chu­jąc, czy nie do­trze do niej po­now­nie ta­jem­ni­czy od­głos, który wzięła za krzyk, ale Biesz­czady wy­peł­niał je­dy­nie spo­kój, który za­do­mo­wił się tu­taj na do­bre, ni­czym kot na cie­płym piecu.

Na szczyt wró­ciła jak do do­brze zna­nego miej­sca. Sta­nęła przy ławce, oparła o nią ko­lejno lewą i prawą nogę, by po­pra­wiać sznu­ro­wa­nie bu­tów, się­gnęła po ba­ton pro­te­inowy i szybko od­gry­zła naj­pierw je­den, a po­tem drugi kęs, po­piła izo­to­ni­kiem. Pla­no­wała cyk­nąć so­bie fotkę z tego miej­sca, ale rów­nie do­brze mo­gła to zro­bić pod prysz­ni­cem, efekt byłby taki sam. Żad­nych wi­do­ków, tylko szara ściana.

Po­czuła chłód na ple­cach, a to był znak, wła­ści­wie ostrze­że­nie, że or­ga­nizm za­re­je­stro­wał prze­rwę w wy­siłku i za­czyna wy­ga­szać sil­niki. Trzeba ru­szać da­lej. Po­pra­wiła za­pię­cia ple­caka i nie­chęt­nie od­wró­ciła się od za­mglo­nej pa­no­ramy. Pla­nu­jąc ten urlop, miała na­dzieję, że trafi na okno po­go­dowe, a tu szaro, zimno i jesz­cze śnieg do­okoła, fakt, że nie­wiele, ale za­po­wia­dana na dziś śnie­życa pew­nie do­wali swoje.

Usły­szany za ple­cami szum nie był na­tu­ralny, nie po­wo­do­wał go wiatr ani ko­rony drzew. Był obcy, a jed­no­cze­śnie zna­jomy – ktoś prze­dzie­rał się przez krzaki.

Może coś?

„Niedź­wie­dzie jesz­cze śpią o tej po­rze roku, daj spo­kój”. Czy aby na pewno? To była cie­pła zima, kil­ku­krot­nie tem­pe­ra­tura pod­bi­jała słupki w ter­mo­me­trach po­wy­żej dzie­się­ciu. Je­śli to niedź­wiedź, to co ro­bić? Paść na zie­mię i uda­wać trupa? Ucie­kać?

Te my­śli prze­bie­gły przez jej głowę w cza­sie, któ­rego po­trze­bo­wała, aby ob­ró­cić się w stronę, z któ­rej do­szedł dźwięk.

Nie, to nie był niedź­wiedź. Sprawy miały się jesz­cze go­rzej.

To był czło­wiek.

Męż­czy­zna, spra­wia­jący wra­że­nie ro­słego, stał jesz­cze czę­ściowo skryty wśród drzew po­ra­sta­ją­cych szczyt. Nie­wy­so­kie brzózki i buki po­zba­wione li­ści nie za­pew­niały mu kry­jówki do­sko­na­łej, ale wy­star­czały, by po­zo­stał je­dy­nie za­ry­so­waną syl­wetką wśród gma­twa­niny drzew. Do­dat­kowo wi­dok za­sła­niała Aga­cie ta­blica in­for­ma­cyjna, która od­gra­dzała ją od li­nii drzew.

Czuła na­cisk drew­nia­nej ławki na łydki, czyli mu­siała nie­świa­do­mie cof­nąć się o krok. Strach do­piero te­raz ją ogar­nął, od­pa­lił wszyst­kie sil­niki, na­wet re­zer­wowe i te, o któ­rych ist­nie­niu nie miała po­ję­cia. Było jej go­rąco jak jesz­cze ni­gdy w ży­ciu, ża­den po­ko­nany dy­stans nie po­tra­fił do­star­czyć tylu emo­cji, co strach. Wszyst­kie sil­niki dzia­łały, dys­po­no­wała całą do­stępną mocą, ale czuła, że to i tak za mało.

Ten krzyk. Cho­lera, prze­cież sły­szała krzyk.

A może to tu­ry­sta? Po­sta­no­wił wejść na Dwer­nik, ale po­szedł w krzaki za po­trzebą i te­raz stoi tam spe­szony.

Nie, coś jej pod­po­wia­dało, że to nie spa­ce­ro­wicz. On nie stał w krza­kach onie­śmie­lony wsty­dem, nie cho­dził po gó­rach z mi­ło­ści do Biesz­czad. On stał tam jak dra­pieżca, przy­cza­jony mię­dzy gę­stymi ga­łę­ziami, i mo­gła przy­siąc, że się uśmie­chał. I z całą pew­no­ścią, a tę da­wał jej pra­cu­jący na naj­wyż­szych ob­ro­tach mózg, nie od­czu­wał przy­jem­no­ści z ob­co­wa­nia z na­turą, on szu­kał jej w cał­kiem in­nych miej­scach, w ta­kich, o któ­rych nie chciała ni­czego wie­dzieć. „Gdy inni krzy­czą, on się śmieje” – prze­bie­gło jej przez myśl.

Kiedy ru­szył w jej kie­runku, było to tak gwał­towne, że aż wy­rwał się z jej ust okrzyk za­sko­cze­nia. Cof­nęła się, od­ru­chowo i bez­wied­nie, a ławka – da­jąca chwilę wy­tchnie­nia ty­siącom tu­ry­stów w ciągu roku – dla niej oka­zała się pu­łapką. Pro­stą, acz sza­le­nie sku­teczną, kiedy pod­cięła jej nogi.

Wy­rżnęła na plecy, czu­jąc, jak po­wie­trze ucieka jej z płuc. Na­tych­miast wstała, kom­plet­nie nie re­je­stru­jąc tego, co się jej stało i czy ma ja­kieś ob­ra­że­nia. Nie sły­szała także wia­tru, bi­cia serca, nic do niej nie do­cie­rało oprócz dźwięku wy­da­wa­nego przez ga­łę­zie ude­rza­jące o ubra­nie.

On tu szedł.

Jej mózg wy­rzu­cił kilka ko­mu­ni­ka­tów. Pro­stych, ale traf­nych.

Uciek­niesz. Szybko bie­gasz, je­steś roz­grzana, nie ma szans cię do­go­nić.

Nie od­wra­caj się.

Bie­gnij.

Kurwa, BIE­GNIJ!

Ru­szyła po­słuszna in­stynk­towi, ale coś od­wiecz­nego, skry­tego w umy­śle każ­dego czło­wieka ka­zało jej się jed­nak od­wró­cić. Choć na chwilkę, se­kundkę, mu­siała po­twier­dzić, że za­gro­że­nie jest re­alne, że to nie tu­ry­sta, że on fak­tycz­nie wy­szedł z lasu, bo prze­cież nie sły­szała już in­nych dźwię­ków.

On tam był. Wła­ści­wie nie tam, tylko tu­taj, może trzy me­try od niej. Duży, bar­czy­sty, w zie­lo­nej kurtce, jaką no­sili żoł­nie­rze, z czarną weł­nianą czapką na gło­wie i zie­lo­nym ko­mi­nem na twa­rzy. Uśmie­chał się, była tego pewna.

Ona też się uśmiech­nęła, tak odro­binkę i gdzieś na dnie du­szy, bo czuła, że uciek­nie.

Ru­szyła ostro, wie­dząc, że trzy me­try to cho­ler­nie długi dy­stans, gdy ktoś przed tobą bie­gnie, w do­datku ktoś, kto wie, jak biec, ma za­pas sił i do­brą kon­dy­cję.

Ale nie, je­śli ten, który cię goni, ma pałkę.

Cztery kroki da­lej po­czuła ból w łydce, usły­szała także grze­chot su­chego drewna o ka­mie­nie. Tra­fił ją, rzu­cił czymś i ją tra­fił. Ale nie bo­lało tak, żeby nie mo­gła biec.

Od­wró­ciła się i spoj­rzała, na­dal dzie­liła ich ta sama od­le­głość.

Nie od­wra­caj się.

Bie­gnij.

Kurwa, BIE­GNIJ!

Nie od­wra­caj się.

A jed­nak się od­wró­ciła.

Nie za­uwa­żyła, na czym się po­śli­zgnęła, czy był to ka­mień, czy kępa trawy, ale zie­mia od­je­chała jej spod nóg ni­czym ru­choma plat­forma. Ude­rzyła bar­kiem o zmar­z­nięty grunt i po­czuła, jak nogi prze­la­tują nad nią, a ona robi nie­mal wzo­rowy prze­wrót w przód. Czy uda się jej wstać? Nie po­czuła pod no­gami ziemi, wszystko ucie­kało, jakby wrzu­cono ją do beczki. Na Dwer­niku ła­two stra­cić rów­no­wagę, szcze­gól­nie gdy wal­czy się o ży­cie.

Spa­dała, ale nie swo­bod­nie; to nie był lot, ale ra­czej kar­ko­łomna po­dróż stro­mym zbo­czem. Drzewa, zmar­z­nięta zie­mia, ga­łę­zie, ka­mie­nie. Co chwila sły­szała jęk, trzask i naj­gor­sza była świa­do­mość, że te od­głosy wy­daje jej wła­sne ciało. Na­gle wszystko uci­chło, ostat­nim dźwię­kiem, jaki usły­szała, był jej wła­sny jęk.

Niebo wi­ro­wało, cho­ciaż ona już le­żała. Wi­działa strze­li­ste buki do­ty­ka­jące oło­wia­nych chmur, bez­listne i upiorne z tej per­spek­tywy.

Jej or­ga­nizm wy­ga­szał sil­niki i za­czął ra­por­to­wać uszko­dze­nia na po­kła­dzie.

Naj­bar­dziej bo­lała prawa noga w sta­wie sko­ko­wym. Nie zdzi­wi­łaby się, gdyby pod­nio­sła głowę i zo­ba­czyła, że coś tam sie­dzi i zjada ją żyw­cem, bo ból był upiorny. Do­bra wia­do­mość w tej sy­tu­acji była taka, że skoro czuła ból, to nie zła­mała krę­go­słupa.

Czuła też krew w ustach, ciężko się jej od­dy­chało, sły­szała ja­kiś świst przy wy­pusz­cza­niu po­wie­trza. Ręce były po­tłu­czone; pod­nio­sła dło­nie: palce wszyst­kie, śród­rę­cza całe. Cho­ciaż tyle. Mo­gła chwy­tać, a to da­wało na­dzieję, że zdoła wy­jąć z ple­caka te­le­fon i wy­brać nu­mer alar­mowy. Ob­ma­cała brzuch, nie bo­lał, nie miała krwi na pal­cach. Jesz­cze le­piej. Prze­tarła usta i zo­ba­czyła krew na pal­cach, ale nie­wiele, pew­nie prze­gry­zła wargę.

Po­sta­no­wiła sta­wić czoła naj­gor­szemu i pod­nieść się na łok­ciach, spoj­rzeć na prawą stopę, któ­rej nie­zno­śny ból świad­czył o tym, że jest na miej­scu i uprzej­mie prosi o za­ję­cie się jej spra­wami.

Męż­czy­zna!

Kurwa, nie za­po­mi­najmy o tym skur­wy­sy­nie!

Ro­zej­rzała się na boki, ale ni­czego nie zo­ba­czyła, tylko las, tro­chę rzad­szy w tym miej­scu, moż­liwe, że spa­dła na ja­kiś szlak lub ścieżkę. Dwer­nik Ka­mień wzno­sił się po jej le­wej stro­nie i był cho­ler­nie wy­soki. O matko, ale miała jazdę, ja­kim cu­dem ona to prze­żyła? Drzewa, ga­łę­zie i krzaki, le­ciała przez to wszystko i cała ta dzika flora za­mor­ty­zo­wała jej upa­dek.

Gdzie on jest? Gdzie ten by­dlak w zie­lo­nej kurtce? Je­śli do niej szedł, to nie zjawi się tak szybko, miał ka­wał drogi do po­ko­na­nia, ona po­szła na skróty.

Unio­sła się na łok­ciach, zgod­nie z wcze­śniej­szym pla­nem, i za­krę­ciło się jej w gło­wie. No tak, wstrzą­śnie­nie mó­zgu jak nic. Za­mknęła oczy, aby uspo­koić wi­ru­jący świat, otwarła je i po­czuła się le­piej. Spoj­rzała na stopę. Było źle. Ku­rew­sko źle.

Lewa stopa była chyba w po­rządku, ru­szała się i na­wet po­zwo­liła na zgię­cie nogi w ko­la­nie, ale jej prawa sio­stra opa­dła pal­cami na śnieg i nie da­wała znaku ży­cia. Na­wet stąd Agata wi­działa, jak staw sko­kowy puch­nie i wy­lewa się z nie­bie­skiego buta. Każde po­ru­sze­nie, czy to lewą nogą, czy resztą ciała, po­wo­do­wało prze­szy­wa­jący ból, który nie­mal wy­łą­czał jej świa­do­mość.

Po­ło­żyła się po­now­nie, ale unio­sła się, aby zdjąć ple­cak z za­opa­trze­niem. Kosz­to­wało ją to tyle bólu i wy­siłku, że aż się po­pła­kała. A co, na­le­żała się jej so­lidna dawka pła­czu. Kiedy, je­śli nie te­raz? Sta­rała się uspo­koić od­dech, emo­cje ucie­kały, nie­stety we­wnętrzne sil­niki po­woli ga­sły je­den po dru­gim, za­częło jej się ro­bić zimno. Otwo­rzyła główną ko­morę ple­caka i wy­cią­gnęła cienką kurtkę pu­chową. Po­rządna rzecz, droga, ale warta za­kupu. Wie­działa, że wło­że­nie jej wy­woła ból, więc po­sta­no­wiła dać so­bie mi­nutkę na od­po­czy­nek. Miała też fo­lię ter­miczną, którą po­stara się owi­nąć. Rę­ka­wiczki, cu­dow­nie. Nie lu­biła w nich bie­gać, ale za­wsze miała je przy so­bie.

Za­ło­żyła je, zda­jąc so­bie sprawę, jak mocno drżą jej dło­nie. Na szczę­ście rę­ka­wiczki umoż­li­wiały ob­sługę ekra­nów do­ty­ko­wych, więc nie mu­siała na­ra­żać się na od­mro­że­nia pod­czas dzwo­nie­nia do GOPR-u. Oby tylko był za­sięg.

Się­gnęła do bocz­nej kie­szonki i wy­cią­gnęła iPhone’a, nie­stety, już chwy­ta­jąc go, czuła, że jest źle. Ekran był strza­skany, cho­ciaż świe­cił blado, ale z tego cacka już nikt ni­g­dzie nie za­dzwoni.

– Aga, weź się, kurwa, w garść! – po­wie­działa sama do sie­bie. – Bę­dziesz tak tu le­żeć jak gówno na traw­niku czy ru­szysz dupę?

Wła­śnie, co ro­bić? Okryć się fo­lią i cze­kać? Na co? Na ra­tu­nek? Od kogo? Nie po­wie­działa pani Ani w pen­sjo­na­cie, do­kąd za­mie­rza biec, po pro­stu wy­szła. Wła­ści­cielka pen­sjo­natu wie­działa tylko tyle, że wróci koło sie­dem­na­stej, i na tę go­dzinę miała przy­go­to­wać obia­do­ko­la­cję. Po­wiedzmy, że wy­trzyma do osiem­na­stej, a po­tem za­wia­domi GOPR, ale co im po­wie? Jak będą jej szu­kać? He­li­kop­te­rem z ka­merą ter­mo­wi­zyjną? Mają taki? Na­mie­rzą sy­gnał jej te­le­fonu? Ekran świe­cił, na­ła­do­wała smart­fona przed wyj­ściem, ale ba­te­ria w tym mo­delu trzy­mała mak­sy­mal­nie dzie­sięć go­dzin, na zim­nie pew­nie dużo kró­cej. To ozna­cza, że bę­dzie dzia­łał naj­wy­żej do pięt­na­stej. Czyli dupa.

Jej ze­ga­rek miał funk­cję po­łą­czeń alar­mo­wych, ale ni­gdy jej nie skon­fi­gu­ro­wała, bo i po jaką cho­lerę? Prze­cież nic się nie może stać, co nie?

– Ano, kurwa, może, i to wiele – od­po­wie­działa so­bie na głos.

Czyli musi się pod­nieść i ru­szyć w drogę, ale do­kąd? Skoro spa­dła pod Dwer­nik, to je­śli pój­dzie, ma­jąc go po le­wej stro­nie, trafi chyba do Na­sicz­nego – tak coś się jej ko­ja­rzyło, ale to­po­gra­fia Biesz­czad nie była jej mocną stroną. Ile to bę­dzie ki­lo­me­trów? Dwa, może trzy. Po nie­rów­nym te­re­nie, śli­skim i nie­bez­piecz­nym. No, nie było wyj­ścia. Na szczę­ście miała w ple­caku la­tarkę czo­łową, więc gdy za­pad­nie zmrok, ja­koś so­bie po­ra­dzi.

Usia­dła, wło­żyła kurtkę i za­pięła ją pod samą szyję. Ko­min na gło­wie na ra­zie do­brze izo­lo­wał od zimna, go­rzej było z no­gami, miała na nich tylko lekko ocie­plane spodnie do bie­ga­nia, na mróz i śnieg się nie nada­wały.

Stopa. Nie za­po­mi­najmy o sto­pie. Wy­pa­dało ją ja­koś usztyw­nić, ale nie miała na to kom­plet­nie po­my­słu. Przy­dałby się pa­sek, ale skąd wziąć pa­sek w tej głu­szy. Bi­dony! Prze­cież pas z dwoma bu­tel­kami nada­wał się do tego ide­al­nie. Się­gnęła po niego, ale nie zna­la­zła pasa no­śnego ani dwóch pla­sti­ko­wych bu­te­lek z izo­to­ni­kiem. Ro­zej­rzała się do­okoła, ale nie zo­ba­czyła ich ni­g­dzie w po­bliżu. Pas mu­siał się ro­ze­rwać pod­czas przy­śpie­szo­nej po­dróży ze szczytu w tę za­ciszną do­linkę.

– No chuj by to strze­lił! – rzu­ciła, czu­jąc na­pły­wa­jące do oczu łzy.

„To tylko pa­sek, mo­żesz roz­broić ple­cak i użyć szelki”.

– Jak, od­gryzę ją? – skar­ciła swoją wolę prze­trwa­nia, która pod­su­wała wciąż nowe po­my­sły.

Je­śli od­pruje rę­kaw od bluzy albo kurtki, zmar­z­nie. Zresztą jak mia­łaby to zro­bić, ta odzież jest bar­dzo so­lidna, w więk­szo­ści bez­sz­wowa.

– Je­bać usztyw­nia­nie – burk­nęła pod no­sem.

Ro­zej­rzała się do­okoła, tym ra­zem spo­koj­nie, ba­daw­czo, może pa­sek z bi­do­nami gdzieś leży. Kilka me­trów da­lej za­uwa­żyła ga­łąź, która chyba nada­łaby się na coś w ro­dzaju kuli.

– Przy­naj­mniej tyle – stwier­dziła.

Ro­biło się co­raz ciem­niej, jakby zmrok miał za­paść szyb­ciej, niż prze­wi­dy­wał na­tu­ralny ruch Ziemi. Pod­nio­sła głowę, niebo za­snuło się gra­na­to­wymi chmu­rami. Nie była to do­bra wia­do­mość.

Wy­jęła z ple­caka la­tarkę, za­ło­żyła ją na głowę i uru­cho­miła. Snop świa­tła do­dał jej nieco otu­chy, była to ja­kaś na­miastka cy­wi­li­za­cji w tej prze­klę­tej sy­tu­acji. Jesz­cze raz się ro­zej­rzała i nie­mal krzyk­nęła z ra­do­ści, bo w krza­kach ro­sną­cych ja­kieś osiem me­trów da­lej coś za­błysz­czało i nie były to oczy dzi­kiego zwie­rza, ale pa­sek z bi­do­nami.

Do­bra, plan jest taki, że musi ja­koś się do­czoł­gać do kija, na któ­rym po­de­prze się i zgar­nie pa­sek. Wy­pije za­war­tość bi­do­nów, ode­pnie uchwyty na bu­telki i z sze­ro­kiego pasa zrobi so­bie usztyw­nie­nie kostki. Ła­twi­zna!

Czy le­piej po­ło­żyć się i czoł­gać, czy też po­su­wać do tyłu, sie­dząc na du­pie? Po chwili na­my­słu wy­brała dru­gie roz­wią­za­nie, prze­wi­du­jąc, że ob­ra­ca­nie się i czoł­ga­nie za bar­dzo na­razi kostkę, a każdy ruch w jej oko­licy po­wo­do­wał eks­plo­zję bólu.

Sie­dząc, pod­parła się rę­kami za ple­cami i po­su­nęła lekko, od­py­cha­jąc ostroż­nie lewą nogą.

– O chuju złoty i kurwo li­to­ściwa! – za­krzyk­nęła, gdy prze­szył ją ból, pro­mie­nio­wał od kostki na całą nogę i nie­mal wal­nął ją w pysk. – Nie dam rady, kurwa, nie dam rady.

Dasz.

Za­ci­snęła zęby i po­no­wiła ruch. Było po­dob­nie źle, ale ból, już zna­jomy, nie za­sko­czył jej, więc od razu zro­biła trzeci i czwarty szus, a po­tem piąty i do­piero po­zwo­liła so­bie krzyk­nąć.

A jak on usły­szy?

No i co z tego? Wie­dział, gdzie jej szu­kać, pew­nie i tak szedł spraw­dzić, czy jego ofiara prze­żyła. Musi zejść z Dwer­nika, po­tem prze­drzeć się przez krzaki i ru­szyć w jej kie­runku. Ile miała czasu? Za­łóżmy opty­mi­stycz­nie, że pół go­dziny. Oczy­wi­ście, mo­gła sie­dzieć i cze­kać, ale co, je­śli on tu nie przyj­dzie? A może aku­rat ktoś szedł szla­kiem? Może po­gra­nicz­nicy? Może go­prowcy? A może on też się po­tknął i roz­bił so­bie ten głupi ryj? To nie był czas na cze­ka­nie!

Szus.

Kurwa!

Szus.

Mać!

Szus.

Jest. Miała kij. Był so­lidny, gruby i pro­sty, wspa­niały, Naj­pięk­niej­szy kij, jaki kie­dy­kol­wiek wi­działa. Pie­przony Mi­ster Ki­jów, praw­dziwy An­to­nio Ban­de­ras wśród ga­łęzi.

Mało tego, obok rósł so­lidny buk, o który może uda­łoby się oprzeć i sta­nąć, nie na­ru­sza­jąc stawu sko­ko­wego. A po­tem? Użyje swo­jego ki­jo­wego Ban­de­rasa jako kuli i do­czła­pie do pa­ska. Ale jak się cho­dzi o jed­nej kuli? Przy ta­kiej kon­tu­zji po­trzeba ra­czej dwóch, tak jej się wy­da­wało, prze­cież pra­wej stopy nie po­stawi na ziemi. No nic, w ta­kim ra­zie bę­dzie kon­ty­nu­ować swoje szu­so­wa­nie do pa­ska, ścią­gnie go ki­jem i po­stara się usztyw­nić kostkę. Da radę. Kto, jak nie ona?

Za­mknęła oczy, na­brała po­wie­trza i spoj­rzała w stronę od­bla­sków wciąż za­chę­ca­jąco mi­ga­ją­cych w jej kie­runku. Ile to bę­dzie szu­sów? Ja­kieś dwa­dzie­ścia.

– Matko Bo­ska Bie­ga­czowa, módl się za nami – po­wie­działa do sie­bie i przy­go­to­wała się men­tal­nie do pierw­szego szusu.

Nie na­stą­pił.

Usły­szała kroki. Co­raz moc­niej szu­miące ko­rony drzew nie były w sta­nie ich za­głu­szyć, sły­szała je wy­raź­nie. Ktoś szedł w jej kie­runku. Duży i ciężki. Po­wolny. Ktoś, komu się nie śpie­szy, bo wie, że nic mu nie uciek­nie.

Zmiana pla­nów, Aga.

Szus w stronę drzewa.

Szus bli­żej drzewa.

Kurwa.

Szus pod drzewo.

Po­czuła gładką korę pod ple­cami i do­piero te­raz zdała so­bie sprawę, jak bar­dzo była spo­cona. Wręcz prze­mok­nięta. A może to krew? Nie, głu­pia, nie krew. Gdy­byś stra­ciła jej tyle, już byś nie żyła.

La­tarka. Wy­łącz la­tarkę.

„Prze­cież i tak mnie znaj­dzie, wie, że je­stem tu­taj, bo niby gdzie in­dziej mo­gła­bym być?”

Ale wy­łą­czyła świa­tło i po­szło spraw­nie, za­lała ją ciem­ność, jesz­cze nie nocy, wszak był śro­dek dnia, ale zro­biło się zde­cy­do­wa­nie mrocz­nie.

Coś szło i chyba jej szu­kało, bo nie było to ryt­miczne czła­pa­nie, ale ra­czej kilka kro­ków, chwila prze­rwy i tak da­lej. Coś było co­raz bli­żej, ale je­śli się nie my­liła, to nie szło wprost na nią, tylko gdzieś obok. Czyżby miała aż tyle szczę­ścia?

Szczę­ście. Do­bre so­bie, mówi o nim ko­bieta z po­ła­maną nogą, wal­cząca o prze­ży­cie w gó­rach tuż przed ata­kiem zimy, na który nie jest przy­go­to­wana, i ucie­ka­jąca przed mor­dercą szu­ka­ją­cym jej po le­sie. To był mor­derca, była tego pewna. Ra­tow­nik krzy­czałby, szu­ka­jąc jej, za­pew­niał, że po­może, że to była po­myłka, że spa­dła z Dwer­nika dzięki licz­nym zbie­gom oko­licz­no­ści.

„Rzu­cił w cie­bie ki­jem, łajzo!”

Coś prze­szło do­łem, kilka me­trów po­ni­żej miej­sca, w któ­rym wy­lą­do­wała. Czy bę­dzie szło jesz­cze ni­żej? A może wła­śnie wcho­dzi co­raz wy­żej?

Kroki ci­chły i ci­chły, wiatr za­czy­nał je za­głu­szać. Udało się, ale co da­lej? Ma ru­szyć i wejść pro­sto w jego łap­ska?

„Usztyw­nij stopę, a po­tem le­cimy! Skoro raz cię prze­oczył, to może i za dru­gim ra­zem nie do­strzeże”.

Po­sta­no­wiła spró­bo­wać ja­koś do­kuś­ty­kać do pasa. Po­trak­tuje kij jak sztuczną nogę, po­stawi obok zła­ma­nej stopy i ja­koś przej­dzie tych kilka kro­ków. Usią­dzie grzecz­nie w krzaczku, za­gry­zie zęby na kiju, tak prze­cież za­wsze ro­biono w fil­mach, i to po­ma­gało, przy­wiąże do kostki łupki w po­staci dwóch pa­ty­ków i noga prze­sta­nie jej dyn­dać, a po­tem już tylko krok do po­dróży ku oca­le­niu. Zje ba­tony, do­pije izo­to­niki i sił star­czy jej na długo. Da radę po­woli po­su­wać się na­wet przez kilka go­dzin. Jest zdrowa, w su­mie wy­po­częta, mię­śnie mocne, szcze­gól­nie te nóg i rąk. Co to dla niej?!

– No, pa­nie Ban­de­ra­sie, nie za­wiedź mnie.

Za­częła po­woli się pod­no­sić, opie­ra­jąc się na zdro­wej no­dze i pod­pie­ra­jąc z dru­giej strony ki­jem. Cho­lera, przy­dały się te wszyst­kie przy­siady ze sztangą na si­łowni i sta­bi­li­zu­jące na jed­nej no­dze. „Bez przy­siadu nie ma zadu” – usły­szała w gło­wie swo­jego tre­nera i dzię­ko­wała mu te­raz po sto­kroć, że tak nie­mi­ło­sier­nie mę­czył ją trzy razy w ty­go­dniu. Gdyby nie to, pew­nie nie da­łaby rady ujść z ży­ciem, a tak po­ja­wiła się blada na­dzieja.

Szo­ru­jąc ple­cami po drze­wie, unio­sła się i sta­nęła wy­pro­sto­wana, za­krę­ciło się jej w gło­wie, ale miała wiele punk­tów pod­par­cia, więc nie upa­dła. Po­cze­kała chwilę, aż miną za­wroty i ból, a gdy wszystko wró­ciło do stanu, który nie­śmiało mo­gła na­zwać normą, wsparła się na kiju, chwy­ta­jąc go ni­czym rurkę do tań­cze­nia. Po­chy­liła się do przodu, tak aby zła­mana stopa zna­la­zła się nieco z tyłu, i spró­bo­wała zro­bić krok.

Tech­nicz­nie nie po­szło jej naj­go­rzej, dwoma ru­chami po­su­nęła się pół me­tra, czuła się sta­bil­nie, ale dyn­da­jąca stopa bo­lała przy każ­dym po­ru­sze­niu. I to był co­raz gor­szy ból. Mu­siała ją usztyw­nić, nie było wyj­ścia. Je­śli to się uda, to jest na­dzieja.

Krok, drugi, trzeci, czwarty i piąty. Od­po­czy­nek. Kurde, ła­pała to. Była fak­tycz­nie silna, a gdyby nie ta za­srana stopa, to mo­głaby tak do­ha­sać do Kra­kowa i z po­wro­tem. Nie­stety, ból do­szedł do ta­kiego po­ziomu, że mu­siała się upew­nić, czy koń­czyna nie sta­nęła w pło­mie­niach.

Kilka od­de­chów i ru­szamy.

Krok, drugi i trzeci. Pa­sek jest już bli­sko. Nie wi­działa go, nie od­wa­żyła się włą­czyć po­now­nie la­tarki, ale gdy już bę­dzie przy nim, to do­strzeże biel bi­do­nów w le­śnej ściółce zmie­sza­nej ze śnie­giem.

Krok, drugi i trzeci.

„Boli, oj jak, kurwa, boli”.

Od­dy­chała co­raz szyb­ciej, zimne po­wie­trze za­czy­nało ją dła­wić, ale da radę. Za­pa­le­nie płuc musi po­cze­kać na swoją ko­lej, dziś wal­czy z mor­dercą.

Trzask ga­łęzi.

Ten skur­wiel na­wet nie krył się ze swo­imi po­szu­ki­wa­niami, po pro­stu tra­to­wał so­bie las w naj­lep­sze.

„Co ro­bić, Aga, co ro­bić?!”

Czy on się spo­dzie­wał zna­leźć ją żywą? Pew­nie nie. Po­łoży się i po­czeka na niego, oczy­wi­ście z ki­jem pod ręką. To nie za­działa, nie można uda­wać mar­twej, no choćby nie­przy­tom­nej, z ta­kim od­de­chem. Za­nim go uspo­koi, mi­nie zbyt dużo czasu, a to była obec­nie wa­luta, którą sza­stać nie mo­gła.

Cała na­dzieja, że po­now­nie ją mi­nie – nie wi­działa in­nej moż­li­wo­ści, ale czy mo­gła li­czyć na tak wiele? Usły­szała jego kroki, jakby inne, bar­dziej ner­wowe. Tra­cił cier­pli­wość, nie mógł jej zna­leźć, i to go iry­to­wało. Ofiara była tak bli­sko, na wy­cią­gnię­cie ręki, ale na­gle czmych­nęła. Ja­kim po­pę­dem był go­niony? Co go ja­rało? Chciał ją zgwał­cić? Za­bić? Żadna z tych opcji nie była ak­cep­to­walna.

Zbli­żał się i tym ra­zem wie­działa, że jest na wła­ści­wej wy­so­ko­ści, że idzie po nią.

Ro­zej­rzała się. Do ol­brzy­miego buka był ka­wa­łek, ale za­raz obok rósł nieco mniej­szy, choć także so­lidny. Wsta­nie, oprze się o niego ple­cami i po­czeka na skur­wy­syna. Jak go zo­ba­czy, gdy już sta­nie przed nią, to za­cznie pisz­czeć, żeby zmu­sić go do ataku, jak naj­szyb­szego, a wtedy wal­nie go swoim ki­jem w łeb. Jedna szansa na mi­lion, ale to i tak wię­cej, niż mo­gła ocze­ki­wać od losu.

Krok, drugi, trzeci. Oparła się o drzewo, szu­ka­jąc jak naj­lep­szej po­zy­cji, sta­bil­nej, po­zwa­la­ją­cej na wzię­cie za­ma­chu. Kij był stwo­rzony do bi­cia, ide­al­nie le­żał w jej dłoni, nie­du­żej, ale sil­nej.

Przy­mknęła oczy i sta­rała się uspo­koić od­dech, co było jed­nak nie­wy­ko­nalne, nie przy tej dawce stra­chu i ad­re­na­liny, pom­po­wa­nych do żył. Usły­szy ją, je­śli za­trzyma się choć na chwilę, a może szczę­ście znowu jej do­pi­sze, bo wiatr sta­wał się co­raz moc­niej­szy i jej świsz­czący od­dech może w nim zgi­nąć jak je­den in­stru­ment w ca­łej or­kie­strze sym­fo­nicz­nej.

Szedł, nie przy­sta­wał, krok za kro­kiem, był co­raz bli­żej. Za­raz za­uważy śnieg, który zryła, pró­bu­jąc wstać, była na nim na­wet krew z jej ust. No pięk­nie, może po­chyli się nad tym po­bo­jo­wi­skiem, a wtedy ona go wal­nie.

Ależ był bli­sko, jakby stał tuż obok niej, mo­gła wy­raź­nie usły­szeć, jak od­dy­cha. Ob­cho­dził ją z le­wej strony, ona przy­ci­skała się do pnia naj­moc­niej jak mo­gła, a niechby ją to drzewo na­wet we­ssało pod korę, nie miała nic prze­ciwko.

Przy­sta­nął.

Po­sta­no­wiła za­ata­ko­wać. Weź­mie za­mach i wy­sko­czy zza drzewa, opie­ra­jąc się na le­wej no­dze. Wy­kona pi­ruet na zdro­wej sto­pie, a po­tem upad­nie na plecy, ale on już bę­dzie miał roz­trza­skany łeb, więc mi­sja za­koń­czy się suk­ce­sem.

Ru­szył.

Za­ata­ko­wała.

Po­czą­tek wy­szedł wy­śmie­ni­cie; wkła­da­jąc całą siłę dwóch ra­mion w cios, za­krę­ciła się przez lewe ra­mię i czuła, że się uda. Gdyby nie to śli­skie pod­łoże, gdyby to była mata tre­nin­gowa albo cho­ciaż as­falt, a nie zmar­z­nięta zie­mia po­kryta war­stewką śniegu, w do­datku nieco po­chyła, wów­czas może na­prawdę by się udało.

Drugi raz tego dnia po­czuła się jak wsa­dzona do beczki i w od­ru­chu ra­to­wa­nia rów­no­wagi po­sta­wiła prawą stopę na ziemi. Ból za­ata­ko­wał z taką siłą, że nie­mal za­sło­nił jej wy­soką sza­ro­zie­loną po­stać na tle bu­rego lasu pod gra­na­to­wym nie­bem.

Gruch­nęła o zie­mię z ta­kim im­pe­tem, że przy­gry­zła so­bie ję­zyk. Przez chwilę było jej wszystko jedno, niech tylko prze­sta­nie bo­leć. Jed­nak po­cząt­kowa eks­plo­zja cier­pie­nia sta­no­wiła pre­lu­dium do głów­nego wy­stępu or­kie­stry bólu, która do­piero te­raz po­sta­no­wiła za­dąć w trąby i moc­niej przy­ci­snąć smyczki do strun.

Zo­ba­czyła, że z nieba lecą białe płatki, two­rzyły nie­mal tu­nel. To ten, na któ­rego końcu czeka świa­tełko? Nie, chyba jed­nak nie, bo nie było żad­nego świa­tła, a je­dy­nie syl­wetka przy­sła­nia­jąca po­woli gra­na­towe niebo pełne roz­tań­czo­nych płat­ków śniegu.

Wszystko zga­sło.

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki