Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
67 osób interesuje się tą książką
Pełen zwrotów akcji thriller od Michała Śmielaka – autora bestsellerowej "Osady"!
Dla Agaty trening biegowy w sercu Bieszczad kończy się tragicznie. Zostaje napadnięta przez zamaskowanego napastnika i tylko cudem uchodzi z życiem. Ciężko ranna odzyskuje przytomność w chacie tajemniczego Piotra. Uwięziona przez załamanie pogody poznaje swojego wybawcę odkrywając, że mężczyzna to najbardziej znany w Polsce autor kryminałów, który kilka lat temu po stracie żony i syna w wypadku na Mazurach zniknął z życia publicznego…
Zaalarmowana nieobecnością Agaty właścicielka pensjonatu prosi o pomoc swojego partnera, policjanta tuż przed emeryturą. Podejrzewa, że zaginięcie dziewczyny jest powiązane z podobną sprawą sprzed dwóch lat i tajemniczym chłopakiem o bladej twarzy, który nachodził ją po nocach.
Kto i dlaczego zaatakował dziewczynę? Czy zniknięcie innej kobiety kilka lat wcześniej powiązane jest z atakiem? Czy stary policjant i właścicielka pensjonatu zdążą z pomocą? Czy „Wilcza Chata” to ratunek, czy raczej pułapka…?
Michał Śmielak wrzuca swoich bohaterów w górski, duszny klimat, budując atmosferę niepokoju i zwodząc czytelnika w ślepe zaułki, gdy wydaje się, że rozwiązanie zagadki jest już na wyciągnięcie ręki…
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 375
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Pamięci Majki, najlepszej Babki pod słońcem.
Spotkamy się jeszcze kiedyś, bez wątpienia w górach.
ROZDZIAŁ 1
Rozgrzewka
„Tak spokojnie musi być po śmierci” – pomyślała i cholernie chciała, żeby tak właśnie było. O ile lżej byłoby umierać, gdyby człowiek trafiał w góry, mógłby sobie leżeć wśród buków i chłonąć szum ich koron na łagodnym wietrze, napełniać się czystym powietrzem po ostatnią komórkę swej duszy, bo przecież ciała już nie będzie. Nie chciała otwierać oczu, nie teraz, nie w momencie, gdy nie potrzebowała umierać, by trafić do raju. Wciągnęła bieszczadzkie powietrze głęboko do płuc i w końcu pozwoliła światu wedrzeć się pod powieki.
To nie był piękny dzień, w taki nie dałoby się zakochać w górach. Powietrze przypominało mokrą zawiesinę, chmury smutno tańczyły na niebie, kolory można było dostrzec właściwie tylko na innym człowieku. Spojrzała na zegarek marki Garmin wskazujący gotowość do zmierzenia dzisiejszego treningu – trzydziestu kilometrów po Bieszczadach w szybkim tempie, tak sobie obiecała. Była siódma rano, zachód słońca dziś nastąpi o siedemnastej. Miała więc dziesięć godzin, a powinna wyrobić się w osiem. Opady śniegu zapowiadano dopiero na szesnastą, a wtedy będzie już stała pod prysznicem w przytulnym pokoju pensjonatu Anna, czując uciekające z niej resztki endorfin po długim i męczącym biegu. Temperatura utrzymywała się lekko na plusie, ale ziemia po nocy była zmarznięta, powinno dobrze się biec.
Jutro i pojutrze odpoczynek, bo śnieg zasypie okolicę, ale już za dwa dni nastąpi ocieplenie do dwunastu stopni i sprowadzi wiosnę jednym podmuchem. Jesień była zaskakująco ładna, rekordy temperatury notowano w całym kraju i końcówka zimy wcale nie chciała być od niej gorsza. Kiedyś dwudziestego pierwszego lutego bieszczadzka zima była taka, że nosa z domu nie szło wystawić, jak powiedziała jej pani Anna, właścicielka pensjonatu. Biegaczy gościła często i rozumiała ich pasję, chociaż sama wolała spełniać się w kuchni.
Obecnie było ich tutaj kilkoro, wszyscy trenowali do Biegu Biesa, wymagającego maratonu po górach, a Agata przymierzała się, żeby go przebiec i spełnić kolejne marzenia. Ale to dopiero pod koniec marca, teraz trening. Łagodna zima pozwalała na przemierzanie bieszczadzkich ścieżek w lutym, zwykle było to nie do pomyślenia.
Poprawiła zapięcia małego plecaka z prowiantem, pas z dwoma bidonami, jeszcze raz rzuciła okiem na zegarek, nerwowym ruchem pomacała kieszeń z telefonem, upewniając się, że jest na miejscu, nacisnęła przycisk na zegarku uruchamiający pomiar aktywności i ruszyła. Jak zawsze to był najmniej przyjemny moment biegu; pierwsze trzy kilometry stanowiły dla niej męczarnię, organizm powoli przestawiał się z trybu codziennego na ten biegowy, przetrwalnikowy. Zawsze wizualizowała to sobie jako kolejne silniki odpalane w startującej rakiecie, najpierw te rozgrzewające paliwo, potem startowe, wreszcie rozpędzające, a na końcu te właściwie, które działały, dopóki trwał lot.
Początek trasy był prosty, wręcz nudny. Przebiegła wąskim asfaltem przez Zatwarnicę, w której miała bazę wypadową, potem skręciła w lewo, minęła most nad Hylatym, kolejne zabudowania, których było coraz mniej, aż w końcu pojawiło się pierwsze wzniesienie, którego pokonanie zaowocowało wzrostem tętna i pierwszym potem na plecach.
Było dobrze. Bardzo dobrze. Czuła moc w nogach, dziś mogła zrobić życiówkę, chociaż nie powinna się forsować, w końcu miała trenować przez kilka dni i dopiero ostatniego zrobić trasę w tempie startowym, to wtedy silniki jej rakiety powinny hulać na całego, nie dziś. Zwolniła nieco.
Pierwsze dziesięć minut byłaby w stanie opisać krok po kroku i oddech po oddechu, kolejne już z mniejszymi szczegółami, a po dwudziestu minutach maszyneria zaskoczyła. Nogi prowadziły same, oddech był równy i nie myślała o nim całkowicie. Głowa natomiast weszła w tryb twórczy. Jako dyrektor kreatywny jednej z największych agencji reklamowych w Polsce miała za zadanie wprowadzić na rynek nową markę wody mineralnej. Na najlepsze pomysły wpadała zawsze w trakcie biegania i była pewna, że z tego krótkiego urlopu wróci do Warszawy z ułożoną w głowie kompletną kampanią. Dziś była środa, zatem do niedzieli pozostały, nie licząc dzisiejszego, jeszcze cztery dni treningowe. Mnóstwo czasu na myślenie.
Po pierwszej godzinie przeszła do marszobiegu, wypiła kilka łyków napoju izotonicznego, wyssała jeden żel energetyczny i wróciła do swojego tempa. Miała już pomysł na kształt nowej butelki i etykietę, zagra zielonymi i niebieskimi kolorami, może oklepane, ale ona odkryje je na nowo. Mnóstwo soczystej zieleni na etykiecie i błękitna butelka. Woda i ekologia. Najgorzej było z nazwą, kompletnie nie miała na nią pomysłu, a tym razem była to część kampanii. Woda była czerpana tutaj, w Bieszczadach, ale nie mogli nazwać jej Bieszczadzianka, bo trudno się to wymawiało. Bieszczady Zdrój odpadało. Może Łemkowianka? O! Ciekawe, czy taka jest. Trzeba zrobić ankietę, ile osób kojarzy nazwę „Łemkowie”. Najbardziej chciałaby użyć słowa „bies” w nazwie, ale nic jej nie pasowało. Woda czerpana w Bieszczadach, w reklamie biesy pomagają w jej butelkowaniu, dają jej swoją moc.
Droga wiodła cały czas pod górę, ale nie było to strome wzniesienie, bo takich w Bieszczadach nie było zbyt wiele, ale nogi zaczęły palić ogniem, oddech się spłycał i przyśpieszał. Zerknęła na zegarek, tempo spadało, ale było akceptowalne. Główna zasada długich biegów to nie forsować się na początku, bo jeszcze kupa kilometrów do zrobienia.
Znowu odleciała w świat marketingu i akcji reklamowej nowej wody. Może wilk w nazwie? Ludzie uwielbiają te zwierzęta, mamy wpojoną bojaźń przed nimi, te wszystkie bajki z Czerwonym Kapturkiem na czele. Wilczy Zdrój! Słabe. Może coś z watahą? Ale to przecież oklepana nazwa. Musi przemielić w głowie tego wilka.
Wybiegła z lasu i zobaczyła przed sobą otwarty teren. Uderzył w nią zimny wiatr, przed którym do tej pory chronił ją zastęp rosłych bukowych strażników. Podmuchy wkradające się pod kurtkę były niechybnie zapowiedzią nadciągającego frontu. Droga szła mocno pod górę; o ile się nie myliła, to właśnie podbiegała pod Dwernik Kamień, jeden z najpiękniejszych punktów widokowych w Bieszczadach, ale nie przy tej pogodzie. Dwernik Kamień jest niebezpieczny, łatwo z niego spaść, jak robi się zdjęcia i człowiek się zagapi – ostrzegała pani Anna i widok skały wiszącej nad lasem zdawał się to potwierdzać.
Pies z nazwą, zrobią burzę mózgów i coś wpadnie. Potrzebowała jakiejś niecodziennej kampanii, czegoś, o czym będą mówili wszyscy. Może postawią na rynkach miast tymczasowe fontanny z nową wodą, aby ludzie napełniali sobie butelki za darmo w trakcie upałów? Albo nie, jeszcze lepiej: saturatory. Zakupią kilkadziesiąt wózków na wzór tych z PRL-u, będą je obsługiwali ubrani na biało ludzie i nalewali wodę za darmo wszystkim, może z naturalnym sokiem malinowym dla chętnych. Świetny pomysł. Białe wózki zamontowane na rowerach, zielone logo, zakupią jakąś charakterystyczną melodyjkę, której potem użyją w reklamie w radiu i telewizji.
Wbiegła na szczyt Dwernika. Nisko wiszące chmury sprawiały, że miało się wrażenie wyobcowania i brodzenia po kostki w szarej i brudnej wodzie. Szczyt był pusty i nic dziwnego, nie był sezon na turystów. Drewniana ławka zachęcała do odpoczynku, ale nie było o tym mowy – jeśli siądzie choćby na chwilę, to zacznie marznąć, mięśnie stygnąć i może być trudno ruszyć z powrotem.
Pobiegła w dół, uważając, aby nie przeszarżować, kolana nie lubią takich przeciążeń. Zbiegało się dobrze, mimo niezbyt pewnego gruntu stopy się nie ślizgały, uszy wypełniał szum wiatru, ale go nie zauważała, dla niej było tu cicho niczym w opuszczonym kościele. Czyż Bieszczady nie były jedną wielką, zieloną, cichą i pachnącą lasem świątynią?
Zatrzymała się gwałtownie, aż poczuła ból ścięgien. Coś usłyszała. Krzyk?
Rozejrzała się, ale mgła otulała ją ze wszystkich stron. Nie była gęsta, nie ograniczała widoczności, jednak sprawiała wrażenie, jakby przebywała w zamkniętej hali, wyciszonej, odizolowanej od świata.
Zrobiła kilka szybkich wdechów i wydechów, żeby móc na chwilę zatrzymać powietrze w płucach, ale nie, nie słyszała niczego podejrzanego. Kompletnie niczego.
Krzyk? Tutaj? Może to jakieś zwierzę? Wilk? Nie, głupstwo. Zresztą one nie atakują ludzi. Powtórzyła manewr ze wstrzymaniem oddechu jeszcze dwa razy, ale bez wątpienia otaczała ją kompletna cisza. Zresztą czy to na pewno był krzyk, czy może zgrzyt kamieni pod butem? Może zaświszczało jej w płucach? Poczuła, jak zimno wpełza jej na plecy, więc ruszyła ponownie w trasę, nie było na co czekać.
Trasa wiodła niezmiennie w dół, raz było to mocno czuć, innym razem zaś wydawało się płasko, tak miało być do samego Nasicznego, w którym będzie musiała zawrócić i ruszyć z powrotem na szczyt, który przed chwilą opuściła. Dopiero tam zrobi sobie krótki odpoczynek i sprawdzi, jak stoi z tempem i wydolnością.
Do samej wsi nie spotkała nikogo, zawróciła i ruszyła ponownie na Dwernik Kamień. Zbiegała dwadzieścia minut, podbieg zajmie jej jakieś pół godziny. Trasa spokojna, można trenować do zamęczenia, a to na razie nie nadchodziło. Czuła dziś moc w nogach, świeżość w płucach, a endorfiny szalały po całym ciele. Szczyt się zbliżał, mgła nie ustępowała, Aga nieco zwolniła, odruchowo nasłuchując, czy nie dotrze do niej ponownie tajemniczy odgłos, który wzięła za krzyk, ale Bieszczady wypełniał jedynie spokój, który zadomowił się tutaj na dobre, niczym kot na ciepłym piecu.
Na szczyt wróciła jak do dobrze znanego miejsca. Stanęła przy ławce, oparła o nią kolejno lewą i prawą nogę, by poprawiać sznurowanie butów, sięgnęła po baton proteinowy i szybko odgryzła najpierw jeden, a potem drugi kęs, popiła izotonikiem. Planowała cyknąć sobie fotkę z tego miejsca, ale równie dobrze mogła to zrobić pod prysznicem, efekt byłby taki sam. Żadnych widoków, tylko szara ściana.
Poczuła chłód na plecach, a to był znak, właściwie ostrzeżenie, że organizm zarejestrował przerwę w wysiłku i zaczyna wygaszać silniki. Trzeba ruszać dalej. Poprawiła zapięcia plecaka i niechętnie odwróciła się od zamglonej panoramy. Planując ten urlop, miała nadzieję, że trafi na okno pogodowe, a tu szaro, zimno i jeszcze śnieg dookoła, fakt, że niewiele, ale zapowiadana na dziś śnieżyca pewnie dowali swoje.
Usłyszany za plecami szum nie był naturalny, nie powodował go wiatr ani korony drzew. Był obcy, a jednocześnie znajomy – ktoś przedzierał się przez krzaki.
Może coś?
„Niedźwiedzie jeszcze śpią o tej porze roku, daj spokój”. Czy aby na pewno? To była ciepła zima, kilkukrotnie temperatura podbijała słupki w termometrach powyżej dziesięciu. Jeśli to niedźwiedź, to co robić? Paść na ziemię i udawać trupa? Uciekać?
Te myśli przebiegły przez jej głowę w czasie, którego potrzebowała, aby obrócić się w stronę, z której doszedł dźwięk.
Nie, to nie był niedźwiedź. Sprawy miały się jeszcze gorzej.
To był człowiek.
Mężczyzna, sprawiający wrażenie rosłego, stał jeszcze częściowo skryty wśród drzew porastających szczyt. Niewysokie brzózki i buki pozbawione liści nie zapewniały mu kryjówki doskonałej, ale wystarczały, by pozostał jedynie zarysowaną sylwetką wśród gmatwaniny drzew. Dodatkowo widok zasłaniała Agacie tablica informacyjna, która odgradzała ją od linii drzew.
Czuła nacisk drewnianej ławki na łydki, czyli musiała nieświadomie cofnąć się o krok. Strach dopiero teraz ją ogarnął, odpalił wszystkie silniki, nawet rezerwowe i te, o których istnieniu nie miała pojęcia. Było jej gorąco jak jeszcze nigdy w życiu, żaden pokonany dystans nie potrafił dostarczyć tylu emocji, co strach. Wszystkie silniki działały, dysponowała całą dostępną mocą, ale czuła, że to i tak za mało.
Ten krzyk. Cholera, przecież słyszała krzyk.
A może to turysta? Postanowił wejść na Dwernik, ale poszedł w krzaki za potrzebą i teraz stoi tam speszony.
Nie, coś jej podpowiadało, że to nie spacerowicz. On nie stał w krzakach onieśmielony wstydem, nie chodził po górach z miłości do Bieszczad. On stał tam jak drapieżca, przyczajony między gęstymi gałęziami, i mogła przysiąc, że się uśmiechał. I z całą pewnością, a tę dawał jej pracujący na najwyższych obrotach mózg, nie odczuwał przyjemności z obcowania z naturą, on szukał jej w całkiem innych miejscach, w takich, o których nie chciała niczego wiedzieć. „Gdy inni krzyczą, on się śmieje” – przebiegło jej przez myśl.
Kiedy ruszył w jej kierunku, było to tak gwałtowne, że aż wyrwał się z jej ust okrzyk zaskoczenia. Cofnęła się, odruchowo i bezwiednie, a ławka – dająca chwilę wytchnienia tysiącom turystów w ciągu roku – dla niej okazała się pułapką. Prostą, acz szalenie skuteczną, kiedy podcięła jej nogi.
Wyrżnęła na plecy, czując, jak powietrze ucieka jej z płuc. Natychmiast wstała, kompletnie nie rejestrując tego, co się jej stało i czy ma jakieś obrażenia. Nie słyszała także wiatru, bicia serca, nic do niej nie docierało oprócz dźwięku wydawanego przez gałęzie uderzające o ubranie.
On tu szedł.
Jej mózg wyrzucił kilka komunikatów. Prostych, ale trafnych.
Uciekniesz. Szybko biegasz, jesteś rozgrzana, nie ma szans cię dogonić.
Nie odwracaj się.
Biegnij.
Kurwa, BIEGNIJ!
Ruszyła posłuszna instynktowi, ale coś odwiecznego, skrytego w umyśle każdego człowieka kazało jej się jednak odwrócić. Choć na chwilkę, sekundkę, musiała potwierdzić, że zagrożenie jest realne, że to nie turysta, że on faktycznie wyszedł z lasu, bo przecież nie słyszała już innych dźwięków.
On tam był. Właściwie nie tam, tylko tutaj, może trzy metry od niej. Duży, barczysty, w zielonej kurtce, jaką nosili żołnierze, z czarną wełnianą czapką na głowie i zielonym kominem na twarzy. Uśmiechał się, była tego pewna.
Ona też się uśmiechnęła, tak odrobinkę i gdzieś na dnie duszy, bo czuła, że ucieknie.
Ruszyła ostro, wiedząc, że trzy metry to cholernie długi dystans, gdy ktoś przed tobą biegnie, w dodatku ktoś, kto wie, jak biec, ma zapas sił i dobrą kondycję.
Ale nie, jeśli ten, który cię goni, ma pałkę.
Cztery kroki dalej poczuła ból w łydce, usłyszała także grzechot suchego drewna o kamienie. Trafił ją, rzucił czymś i ją trafił. Ale nie bolało tak, żeby nie mogła biec.
Odwróciła się i spojrzała, nadal dzieliła ich ta sama odległość.
Nie odwracaj się.
Biegnij.
Kurwa, BIEGNIJ!
Nie odwracaj się.
A jednak się odwróciła.
Nie zauważyła, na czym się poślizgnęła, czy był to kamień, czy kępa trawy, ale ziemia odjechała jej spod nóg niczym ruchoma platforma. Uderzyła barkiem o zmarznięty grunt i poczuła, jak nogi przelatują nad nią, a ona robi niemal wzorowy przewrót w przód. Czy uda się jej wstać? Nie poczuła pod nogami ziemi, wszystko uciekało, jakby wrzucono ją do beczki. Na Dwerniku łatwo stracić równowagę, szczególnie gdy walczy się o życie.
Spadała, ale nie swobodnie; to nie był lot, ale raczej karkołomna podróż stromym zboczem. Drzewa, zmarznięta ziemia, gałęzie, kamienie. Co chwila słyszała jęk, trzask i najgorsza była świadomość, że te odgłosy wydaje jej własne ciało. Nagle wszystko ucichło, ostatnim dźwiękiem, jaki usłyszała, był jej własny jęk.
Niebo wirowało, chociaż ona już leżała. Widziała strzeliste buki dotykające ołowianych chmur, bezlistne i upiorne z tej perspektywy.
Jej organizm wygaszał silniki i zaczął raportować uszkodzenia na pokładzie.
Najbardziej bolała prawa noga w stawie skokowym. Nie zdziwiłaby się, gdyby podniosła głowę i zobaczyła, że coś tam siedzi i zjada ją żywcem, bo ból był upiorny. Dobra wiadomość w tej sytuacji była taka, że skoro czuła ból, to nie złamała kręgosłupa.
Czuła też krew w ustach, ciężko się jej oddychało, słyszała jakiś świst przy wypuszczaniu powietrza. Ręce były potłuczone; podniosła dłonie: palce wszystkie, śródręcza całe. Chociaż tyle. Mogła chwytać, a to dawało nadzieję, że zdoła wyjąć z plecaka telefon i wybrać numer alarmowy. Obmacała brzuch, nie bolał, nie miała krwi na palcach. Jeszcze lepiej. Przetarła usta i zobaczyła krew na palcach, ale niewiele, pewnie przegryzła wargę.
Postanowiła stawić czoła najgorszemu i podnieść się na łokciach, spojrzeć na prawą stopę, której nieznośny ból świadczył o tym, że jest na miejscu i uprzejmie prosi o zajęcie się jej sprawami.
Mężczyzna!
Kurwa, nie zapominajmy o tym skurwysynie!
Rozejrzała się na boki, ale niczego nie zobaczyła, tylko las, trochę rzadszy w tym miejscu, możliwe, że spadła na jakiś szlak lub ścieżkę. Dwernik Kamień wznosił się po jej lewej stronie i był cholernie wysoki. O matko, ale miała jazdę, jakim cudem ona to przeżyła? Drzewa, gałęzie i krzaki, leciała przez to wszystko i cała ta dzika flora zamortyzowała jej upadek.
Gdzie on jest? Gdzie ten bydlak w zielonej kurtce? Jeśli do niej szedł, to nie zjawi się tak szybko, miał kawał drogi do pokonania, ona poszła na skróty.
Uniosła się na łokciach, zgodnie z wcześniejszym planem, i zakręciło się jej w głowie. No tak, wstrząśnienie mózgu jak nic. Zamknęła oczy, aby uspokoić wirujący świat, otwarła je i poczuła się lepiej. Spojrzała na stopę. Było źle. Kurewsko źle.
Lewa stopa była chyba w porządku, ruszała się i nawet pozwoliła na zgięcie nogi w kolanie, ale jej prawa siostra opadła palcami na śnieg i nie dawała znaku życia. Nawet stąd Agata widziała, jak staw skokowy puchnie i wylewa się z niebieskiego buta. Każde poruszenie, czy to lewą nogą, czy resztą ciała, powodowało przeszywający ból, który niemal wyłączał jej świadomość.
Położyła się ponownie, ale uniosła się, aby zdjąć plecak z zaopatrzeniem. Kosztowało ją to tyle bólu i wysiłku, że aż się popłakała. A co, należała się jej solidna dawka płaczu. Kiedy, jeśli nie teraz? Starała się uspokoić oddech, emocje uciekały, niestety wewnętrzne silniki powoli gasły jeden po drugim, zaczęło jej się robić zimno. Otworzyła główną komorę plecaka i wyciągnęła cienką kurtkę puchową. Porządna rzecz, droga, ale warta zakupu. Wiedziała, że włożenie jej wywoła ból, więc postanowiła dać sobie minutkę na odpoczynek. Miała też folię termiczną, którą postara się owinąć. Rękawiczki, cudownie. Nie lubiła w nich biegać, ale zawsze miała je przy sobie.
Założyła je, zdając sobie sprawę, jak mocno drżą jej dłonie. Na szczęście rękawiczki umożliwiały obsługę ekranów dotykowych, więc nie musiała narażać się na odmrożenia podczas dzwonienia do GOPR-u. Oby tylko był zasięg.
Sięgnęła do bocznej kieszonki i wyciągnęła iPhone’a, niestety, już chwytając go, czuła, że jest źle. Ekran był strzaskany, chociaż świecił blado, ale z tego cacka już nikt nigdzie nie zadzwoni.
– Aga, weź się, kurwa, w garść! – powiedziała sama do siebie. – Będziesz tak tu leżeć jak gówno na trawniku czy ruszysz dupę?
Właśnie, co robić? Okryć się folią i czekać? Na co? Na ratunek? Od kogo? Nie powiedziała pani Ani w pensjonacie, dokąd zamierza biec, po prostu wyszła. Właścicielka pensjonatu wiedziała tylko tyle, że wróci koło siedemnastej, i na tę godzinę miała przygotować obiadokolację. Powiedzmy, że wytrzyma do osiemnastej, a potem zawiadomi GOPR, ale co im powie? Jak będą jej szukać? Helikopterem z kamerą termowizyjną? Mają taki? Namierzą sygnał jej telefonu? Ekran świecił, naładowała smartfona przed wyjściem, ale bateria w tym modelu trzymała maksymalnie dziesięć godzin, na zimnie pewnie dużo krócej. To oznacza, że będzie działał najwyżej do piętnastej. Czyli dupa.
Jej zegarek miał funkcję połączeń alarmowych, ale nigdy jej nie skonfigurowała, bo i po jaką cholerę? Przecież nic się nie może stać, co nie?
– Ano, kurwa, może, i to wiele – odpowiedziała sobie na głos.
Czyli musi się podnieść i ruszyć w drogę, ale dokąd? Skoro spadła pod Dwernik, to jeśli pójdzie, mając go po lewej stronie, trafi chyba do Nasicznego – tak coś się jej kojarzyło, ale topografia Bieszczad nie była jej mocną stroną. Ile to będzie kilometrów? Dwa, może trzy. Po nierównym terenie, śliskim i niebezpiecznym. No, nie było wyjścia. Na szczęście miała w plecaku latarkę czołową, więc gdy zapadnie zmrok, jakoś sobie poradzi.
Usiadła, włożyła kurtkę i zapięła ją pod samą szyję. Komin na głowie na razie dobrze izolował od zimna, gorzej było z nogami, miała na nich tylko lekko ocieplane spodnie do biegania, na mróz i śnieg się nie nadawały.
Stopa. Nie zapominajmy o stopie. Wypadało ją jakoś usztywnić, ale nie miała na to kompletnie pomysłu. Przydałby się pasek, ale skąd wziąć pasek w tej głuszy. Bidony! Przecież pas z dwoma butelkami nadawał się do tego idealnie. Sięgnęła po niego, ale nie znalazła pasa nośnego ani dwóch plastikowych butelek z izotonikiem. Rozejrzała się dookoła, ale nie zobaczyła ich nigdzie w pobliżu. Pas musiał się rozerwać podczas przyśpieszonej podróży ze szczytu w tę zaciszną dolinkę.
– No chuj by to strzelił! – rzuciła, czując napływające do oczu łzy.
„To tylko pasek, możesz rozbroić plecak i użyć szelki”.
– Jak, odgryzę ją? – skarciła swoją wolę przetrwania, która podsuwała wciąż nowe pomysły.
Jeśli odpruje rękaw od bluzy albo kurtki, zmarznie. Zresztą jak miałaby to zrobić, ta odzież jest bardzo solidna, w większości bezszwowa.
– Jebać usztywnianie – burknęła pod nosem.
Rozejrzała się dookoła, tym razem spokojnie, badawczo, może pasek z bidonami gdzieś leży. Kilka metrów dalej zauważyła gałąź, która chyba nadałaby się na coś w rodzaju kuli.
– Przynajmniej tyle – stwierdziła.
Robiło się coraz ciemniej, jakby zmrok miał zapaść szybciej, niż przewidywał naturalny ruch Ziemi. Podniosła głowę, niebo zasnuło się granatowymi chmurami. Nie była to dobra wiadomość.
Wyjęła z plecaka latarkę, założyła ją na głowę i uruchomiła. Snop światła dodał jej nieco otuchy, była to jakaś namiastka cywilizacji w tej przeklętej sytuacji. Jeszcze raz się rozejrzała i niemal krzyknęła z radości, bo w krzakach rosnących jakieś osiem metrów dalej coś zabłyszczało i nie były to oczy dzikiego zwierza, ale pasek z bidonami.
Dobra, plan jest taki, że musi jakoś się doczołgać do kija, na którym podeprze się i zgarnie pasek. Wypije zawartość bidonów, odepnie uchwyty na butelki i z szerokiego pasa zrobi sobie usztywnienie kostki. Łatwizna!
Czy lepiej położyć się i czołgać, czy też posuwać do tyłu, siedząc na dupie? Po chwili namysłu wybrała drugie rozwiązanie, przewidując, że obracanie się i czołganie za bardzo narazi kostkę, a każdy ruch w jej okolicy powodował eksplozję bólu.
Siedząc, podparła się rękami za plecami i posunęła lekko, odpychając ostrożnie lewą nogą.
– O chuju złoty i kurwo litościwa! – zakrzyknęła, gdy przeszył ją ból, promieniował od kostki na całą nogę i niemal walnął ją w pysk. – Nie dam rady, kurwa, nie dam rady.
Dasz.
Zacisnęła zęby i ponowiła ruch. Było podobnie źle, ale ból, już znajomy, nie zaskoczył jej, więc od razu zrobiła trzeci i czwarty szus, a potem piąty i dopiero pozwoliła sobie krzyknąć.
A jak on usłyszy?
No i co z tego? Wiedział, gdzie jej szukać, pewnie i tak szedł sprawdzić, czy jego ofiara przeżyła. Musi zejść z Dwernika, potem przedrzeć się przez krzaki i ruszyć w jej kierunku. Ile miała czasu? Załóżmy optymistycznie, że pół godziny. Oczywiście, mogła siedzieć i czekać, ale co, jeśli on tu nie przyjdzie? A może akurat ktoś szedł szlakiem? Może pogranicznicy? Może goprowcy? A może on też się potknął i rozbił sobie ten głupi ryj? To nie był czas na czekanie!
Szus.
Kurwa!
Szus.
Mać!
Szus.
Jest. Miała kij. Był solidny, gruby i prosty, wspaniały, Najpiękniejszy kij, jaki kiedykolwiek widziała. Pieprzony Mister Kijów, prawdziwy Antonio Banderas wśród gałęzi.
Mało tego, obok rósł solidny buk, o który może udałoby się oprzeć i stanąć, nie naruszając stawu skokowego. A potem? Użyje swojego kijowego Banderasa jako kuli i doczłapie do paska. Ale jak się chodzi o jednej kuli? Przy takiej kontuzji potrzeba raczej dwóch, tak jej się wydawało, przecież prawej stopy nie postawi na ziemi. No nic, w takim razie będzie kontynuować swoje szusowanie do paska, ściągnie go kijem i postara się usztywnić kostkę. Da radę. Kto, jak nie ona?
Zamknęła oczy, nabrała powietrza i spojrzała w stronę odblasków wciąż zachęcająco migających w jej kierunku. Ile to będzie szusów? Jakieś dwadzieścia.
– Matko Boska Biegaczowa, módl się za nami – powiedziała do siebie i przygotowała się mentalnie do pierwszego szusu.
Nie nastąpił.
Usłyszała kroki. Coraz mocniej szumiące korony drzew nie były w stanie ich zagłuszyć, słyszała je wyraźnie. Ktoś szedł w jej kierunku. Duży i ciężki. Powolny. Ktoś, komu się nie śpieszy, bo wie, że nic mu nie ucieknie.
Zmiana planów, Aga.
Szus w stronę drzewa.
Szus bliżej drzewa.
Kurwa.
Szus pod drzewo.
Poczuła gładką korę pod plecami i dopiero teraz zdała sobie sprawę, jak bardzo była spocona. Wręcz przemoknięta. A może to krew? Nie, głupia, nie krew. Gdybyś straciła jej tyle, już byś nie żyła.
Latarka. Wyłącz latarkę.
„Przecież i tak mnie znajdzie, wie, że jestem tutaj, bo niby gdzie indziej mogłabym być?”
Ale wyłączyła światło i poszło sprawnie, zalała ją ciemność, jeszcze nie nocy, wszak był środek dnia, ale zrobiło się zdecydowanie mrocznie.
Coś szło i chyba jej szukało, bo nie było to rytmiczne człapanie, ale raczej kilka kroków, chwila przerwy i tak dalej. Coś było coraz bliżej, ale jeśli się nie myliła, to nie szło wprost na nią, tylko gdzieś obok. Czyżby miała aż tyle szczęścia?
Szczęście. Dobre sobie, mówi o nim kobieta z połamaną nogą, walcząca o przeżycie w górach tuż przed atakiem zimy, na który nie jest przygotowana, i uciekająca przed mordercą szukającym jej po lesie. To był morderca, była tego pewna. Ratownik krzyczałby, szukając jej, zapewniał, że pomoże, że to była pomyłka, że spadła z Dwernika dzięki licznym zbiegom okoliczności.
„Rzucił w ciebie kijem, łajzo!”
Coś przeszło dołem, kilka metrów poniżej miejsca, w którym wylądowała. Czy będzie szło jeszcze niżej? A może właśnie wchodzi coraz wyżej?
Kroki cichły i cichły, wiatr zaczynał je zagłuszać. Udało się, ale co dalej? Ma ruszyć i wejść prosto w jego łapska?
„Usztywnij stopę, a potem lecimy! Skoro raz cię przeoczył, to może i za drugim razem nie dostrzeże”.
Postanowiła spróbować jakoś dokuśtykać do pasa. Potraktuje kij jak sztuczną nogę, postawi obok złamanej stopy i jakoś przejdzie tych kilka kroków. Usiądzie grzecznie w krzaczku, zagryzie zęby na kiju, tak przecież zawsze robiono w filmach, i to pomagało, przywiąże do kostki łupki w postaci dwóch patyków i noga przestanie jej dyndać, a potem już tylko krok do podróży ku ocaleniu. Zje batony, dopije izotoniki i sił starczy jej na długo. Da radę powoli posuwać się nawet przez kilka godzin. Jest zdrowa, w sumie wypoczęta, mięśnie mocne, szczególnie te nóg i rąk. Co to dla niej?!
– No, panie Banderasie, nie zawiedź mnie.
Zaczęła powoli się podnosić, opierając się na zdrowej nodze i podpierając z drugiej strony kijem. Cholera, przydały się te wszystkie przysiady ze sztangą na siłowni i stabilizujące na jednej nodze. „Bez przysiadu nie ma zadu” – usłyszała w głowie swojego trenera i dziękowała mu teraz po stokroć, że tak niemiłosiernie męczył ją trzy razy w tygodniu. Gdyby nie to, pewnie nie dałaby rady ujść z życiem, a tak pojawiła się blada nadzieja.
Szorując plecami po drzewie, uniosła się i stanęła wyprostowana, zakręciło się jej w głowie, ale miała wiele punktów podparcia, więc nie upadła. Poczekała chwilę, aż miną zawroty i ból, a gdy wszystko wróciło do stanu, który nieśmiało mogła nazwać normą, wsparła się na kiju, chwytając go niczym rurkę do tańczenia. Pochyliła się do przodu, tak aby złamana stopa znalazła się nieco z tyłu, i spróbowała zrobić krok.
Technicznie nie poszło jej najgorzej, dwoma ruchami posunęła się pół metra, czuła się stabilnie, ale dyndająca stopa bolała przy każdym poruszeniu. I to był coraz gorszy ból. Musiała ją usztywnić, nie było wyjścia. Jeśli to się uda, to jest nadzieja.
Krok, drugi, trzeci, czwarty i piąty. Odpoczynek. Kurde, łapała to. Była faktycznie silna, a gdyby nie ta zasrana stopa, to mogłaby tak dohasać do Krakowa i z powrotem. Niestety, ból doszedł do takiego poziomu, że musiała się upewnić, czy kończyna nie stanęła w płomieniach.
Kilka oddechów i ruszamy.
Krok, drugi i trzeci. Pasek jest już blisko. Nie widziała go, nie odważyła się włączyć ponownie latarki, ale gdy już będzie przy nim, to dostrzeże biel bidonów w leśnej ściółce zmieszanej ze śniegiem.
Krok, drugi i trzeci.
„Boli, oj jak, kurwa, boli”.
Oddychała coraz szybciej, zimne powietrze zaczynało ją dławić, ale da radę. Zapalenie płuc musi poczekać na swoją kolej, dziś walczy z mordercą.
Trzask gałęzi.
Ten skurwiel nawet nie krył się ze swoimi poszukiwaniami, po prostu tratował sobie las w najlepsze.
„Co robić, Aga, co robić?!”
Czy on się spodziewał znaleźć ją żywą? Pewnie nie. Położy się i poczeka na niego, oczywiście z kijem pod ręką. To nie zadziała, nie można udawać martwej, no choćby nieprzytomnej, z takim oddechem. Zanim go uspokoi, minie zbyt dużo czasu, a to była obecnie waluta, którą szastać nie mogła.
Cała nadzieja, że ponownie ją minie – nie widziała innej możliwości, ale czy mogła liczyć na tak wiele? Usłyszała jego kroki, jakby inne, bardziej nerwowe. Tracił cierpliwość, nie mógł jej znaleźć, i to go irytowało. Ofiara była tak blisko, na wyciągnięcie ręki, ale nagle czmychnęła. Jakim popędem był goniony? Co go jarało? Chciał ją zgwałcić? Zabić? Żadna z tych opcji nie była akceptowalna.
Zbliżał się i tym razem wiedziała, że jest na właściwej wysokości, że idzie po nią.
Rozejrzała się. Do olbrzymiego buka był kawałek, ale zaraz obok rósł nieco mniejszy, choć także solidny. Wstanie, oprze się o niego plecami i poczeka na skurwysyna. Jak go zobaczy, gdy już stanie przed nią, to zacznie piszczeć, żeby zmusić go do ataku, jak najszybszego, a wtedy walnie go swoim kijem w łeb. Jedna szansa na milion, ale to i tak więcej, niż mogła oczekiwać od losu.
Krok, drugi, trzeci. Oparła się o drzewo, szukając jak najlepszej pozycji, stabilnej, pozwalającej na wzięcie zamachu. Kij był stworzony do bicia, idealnie leżał w jej dłoni, niedużej, ale silnej.
Przymknęła oczy i starała się uspokoić oddech, co było jednak niewykonalne, nie przy tej dawce strachu i adrenaliny, pompowanych do żył. Usłyszy ją, jeśli zatrzyma się choć na chwilę, a może szczęście znowu jej dopisze, bo wiatr stawał się coraz mocniejszy i jej świszczący oddech może w nim zginąć jak jeden instrument w całej orkiestrze symfonicznej.
Szedł, nie przystawał, krok za krokiem, był coraz bliżej. Zaraz zauważy śnieg, który zryła, próbując wstać, była na nim nawet krew z jej ust. No pięknie, może pochyli się nad tym pobojowiskiem, a wtedy ona go walnie.
Ależ był blisko, jakby stał tuż obok niej, mogła wyraźnie usłyszeć, jak oddycha. Obchodził ją z lewej strony, ona przyciskała się do pnia najmocniej jak mogła, a niechby ją to drzewo nawet wessało pod korę, nie miała nic przeciwko.
Przystanął.
Postanowiła zaatakować. Weźmie zamach i wyskoczy zza drzewa, opierając się na lewej nodze. Wykona piruet na zdrowej stopie, a potem upadnie na plecy, ale on już będzie miał roztrzaskany łeb, więc misja zakończy się sukcesem.
Ruszył.
Zaatakowała.
Początek wyszedł wyśmienicie; wkładając całą siłę dwóch ramion w cios, zakręciła się przez lewe ramię i czuła, że się uda. Gdyby nie to śliskie podłoże, gdyby to była mata treningowa albo chociaż asfalt, a nie zmarznięta ziemia pokryta warstewką śniegu, w dodatku nieco pochyła, wówczas może naprawdę by się udało.
Drugi raz tego dnia poczuła się jak wsadzona do beczki i w odruchu ratowania równowagi postawiła prawą stopę na ziemi. Ból zaatakował z taką siłą, że niemal zasłonił jej wysoką szarozieloną postać na tle burego lasu pod granatowym niebem.
Gruchnęła o ziemię z takim impetem, że przygryzła sobie język. Przez chwilę było jej wszystko jedno, niech tylko przestanie boleć. Jednak początkowa eksplozja cierpienia stanowiła preludium do głównego występu orkiestry bólu, która dopiero teraz postanowiła zadąć w trąby i mocniej przycisnąć smyczki do strun.
Zobaczyła, że z nieba lecą białe płatki, tworzyły niemal tunel. To ten, na którego końcu czeka światełko? Nie, chyba jednak nie, bo nie było żadnego światła, a jedynie sylwetka przysłaniająca powoli granatowe niebo pełne roztańczonych płatków śniegu.
Wszystko zgasło.