Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
40 osób interesuje się tą książką
Żadna mitologia nie stworzyła większego potwora niż człowiek…
Każdy może rzucić wszystko i wyjechać w Bieszczady, nawet człowiek, który ma zdecydowanie zbyt dużo na sumieniu. Ta kraina od zawsze wita z szeroko otwartymi ramionami wszystkich, którym nie po drodze z prawem, uważaj jednak, bo jej uścisk może być ostatnim w twoim życiu.
Stanisław Stadnicki jest oligarchą trzymającym rękę na świecie biznesu i polityki, a przy tym gangsterem. Podczas przyjęcia urodzinowego dochodzi do tragedii, która na zawsze zmieni jego życie.
Mężczyzna ucieka do małej wioski w Bieszczadach, gdzie przez dwa lata jego życie przeradza się w schemat kolejnych szarych dni. Przez ten czas wrasta w lokalną społeczność odcinając się całkowicie od przeszłości.
Pewnego poranka znajduje w leśnym potoku zwłoki młodej dziewczyny. Jego azyl wali się jak domek z kart, a w spokojnej wsi pojawia się Bies, pradawny demon karmiący się śmiercią i cierpieniem, tak utrzymują miejscowi. Jednak Stadnicki dobrze wie, że najgorszym potworem jest człowiek. Rusza do starcia z żądną krwi bestią.
Mroczny thriller pełen zagadek z przeszłości i nagłych zwrotów akcji. Michał Śmielak kolejny raz udowadnia, że potrafi obrazowo stworzyć duszną atmosferę małej społeczności pełnej tajemnic.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 392
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Czas: 10 godz. 35 min
W upiory lud górski wierzy mocno,
a w sanockiem od upiorów –
tak mężczyzn, jak i kobiet –
żadne sioło nie jest wolne.
Oskar Kolberg
Prolog
1
W zimny poranek ciężko jest rozstać się z ciepłą kołdrą, ale jeszcze ciężej z życiem. Wiceminister Jan Drozdowski przeżył to pierwsze rozstanie jakąś godzinę temu, a teraz oczekiwał na drugie, zatem nie był w zbyt dobrym nastroju.
Było cholernie zimno, tak jak potrafi być tylko w wiosenne poranki oszukujące ludzi majową datą w kalendarzu. Pierwsze promienie wschodzącego słońca odbijały się w tafli jeziora, jeśli tylko udało im się znaleźć trochę miejsca w snującej się nisko mgle. Urokliwie ponad miarę, malarze mogli dziś czerpać garściami natchnienie do swych obrazów. Chełmoński byłby wniebowzięty.
Wiceminister Drozdowski nie był.
Nie mógł zresztą obecnie cieszyć się chwilą, nie dane mu było zmrużyć oczu pieszczonych przez słońce, nie docierał do niego śpiew ptaków, które od wczesnego świtu rozpoczęły swój koncert. Nie mógł, gdyż jego głowa znajdowała się pod wodą i to bynajmniej nie na własne życzenie. Drozdowski widział tylko mętną, zieloną wodę i rozpaczliwie walczył o oddech, za wszelką cenę chciał zaczerpnąć powietrza, w czym przeszkadzała mu umięśniona ręka niejakiego Darka. Po prostu Darka, bo ochroniarze znanych osób najczęściej mają tylko imiona, a nie wręczają wizytówek i nie snują opowieści przy ognisku, aby inni mogli się o nich czegoś dowiedzieć.
W pewnym momencie ochroniarz chwycił nieszczęsną ofiarę za włosy i wyciągnął na powierzchnię. Drozdowski jednocześnie pluł, parskał, klął i łapał oddech.
– Janek, no co ty – odezwał się jego przyjaciel, Staszek Stadnicki, siedzący na fotelu wędkarskim i wpatrujący się z uwagą w wędki i uwieszone przy żyłkach „ping pongi” sygnalizujące branie. – Karpia płoszysz.
– Przepraszam, Stasiu – odpowiedział wiceminister, gdy już nieco uspokoił mu się oddech. – Ale mnie tu, kurwa, mordują, topią.
– Oj tam, od razu mordują. Kto tu mówi o morderstwie? Po prostu rozmawiamy.
– To jest rozmowa?
– Zawsze najlepiej gadało nam się na rybach – powiedział Stadnicki, zapalając fajkę. – Ile to już lat jeździmy? Ile to będzie?
– A z pięćdziesiąt – odpowiedział Drozdowski. – Zaczynaliśmy za szczeniaka.
– No tak. Z pięćdziesiąt. Człowiek nie umiał haczyka zawiązać, robaki kopaliśmy za chałupą. No i widzisz, Janek, takie piękne wspomnienia, pięćdziesiąt lat znajomości i wszystko psu w dupę.
– Stasiu, ale ja...
– Janek! – przerwał mu Stadnicki, odwracając wzrok od wędek i wpatrując się uważnie w przyjaciela. – Nie pierdol!
W tym momencie wiceminister Drozdowski uświadomił sobie, że Stadnicki nie żartuje. Klął niezwykle rzadko, prawie nigdy, a jeśli do tego dochodziło, to musiała być poważna sprawa.
– Ktoś, i jak zakładam, wiesz kto – mówił powoli Stadnicki – chce mnie zabić. Wynajęto człowieka, niby specjalistę. Takiego, co to na amerykańskich filmach lata z karabinem snajperskim i strzela ofiarom w łeb. No to powiedz mi: kto, dlaczego i kogo wynajął? Co tu będziemy marzli, śniadanie we dworze czeka, jajeczka, kawusia, tak jak lubisz.
– A jak nie wiem, jak nie powiem, to co mi zrobisz?
Stadnicki dość wymownie popatrzył na przyjaciela, ten zbladł, spojrzał trwożliwie na Darka, który stał, trzymając go za kark jak szczeniaka.
– Staszek, nie możesz, tak nie można – zaprotestował Drozdowski. – Ja jestem, do kurwy nędzy, ministrem tego jebanego kraju, ministra nie topi się jak psa. Będą pytania, będzie dochodzenie, telewizja i gazety, wszystko będzie, prokuratura dobierze ci się do dupy! Za duże to dla ciebie. Ty się zastanów.
– Po pierwsze, to jesteś wiceministrem – odpowiedział spokojnie Stadnicki, pykając z fajki. – Chuj ze złamaną nogą o tobie nie wspomni, dla ludzi jesteś nikim. Byłeś na rybach, wypadłeś z łódki. Tragedia. Będzie msza z Dziwiszem, potem może jakaś kampania społeczna, może z tym Ryśkiem z Klanu, lubię gościa. Po drugie, zakładasz od razu, że cię utopię? Czyli nie powiesz? To oświeć mnie przynajmniej, o co w tym wszystkim chodzi.
– Nie powiem, bo ja nic nie wiem. Staszek, jak Boga, nie wiem. – Wiceminister łkał, gdzieś czmychnęły resztki odwagi.
– Nic a nic?
– Plotki tylko, takie z korytarza sejmowego.
– Lubię plotki – odpowiedział Stadnicki. – A ty, Darek, lubisz plotki?
Ochroniarz pokiwał twierdząco głową.
– Widzisz, Darek też lubi, ale wiesz, czego nie znosi?
– Nie wiem.
– Zimna. Więc nie testujmy jego cierpliwości. Mów, co wiesz.
Drozdowski przełknął ślinę, spojrzał na Darka, który nie wyglądał na zmarzlucha, raczej na gościa, który jest w stanie samodzielnie i bez użycia broni zamordować niedźwiedzia polarnego.
– Ludzie gadają – zaczął wiceminister. – No, na przykład ostatnio dużo się mówi, że za mocno stoisz w tym wszystkim, że rośniesz w siłę, a jednocześnie wszystko widzisz po staremu. Dla ciebie czarne jest czarne, a białe jest białe, że może trzeba by kogoś od szarości. Takie pieprzenie, jak to zawsze, przy wódzie albo na polowaniu. Ale żeby ktoś chciał zabijać, to nic nie słyszałem. Wiedzą przecież, że to ty mnie na ten stołek wsadziłeś, że ja jestem chrzestny Krzysia, że jesteśmy blisko. Staszek, opamiętaj się, dzięki tobie mam wszystko, obiecywałeś, że na premiera pójdę przy następnych wyborach, nie srałbym tam, gdzie jem, Staszek, no!
– No i widzisz, Janek, tu wylądowaliśmy. Nad tym jeziorem. – Stadnicki pyknął z fajki i wokoło rozszedł się zapach wiśniowego tytoniu. – Znamy się jak łyse konie. Ja zawsze wolałem pieniądze, ty władzę, ale obydwaj ceniliśmy honor i przyjaźń. Ja zbudowałem swoją pozycję przez pieniądze, zbudowałem też twoją, a ty teraz to wszystko obracasz wniwecz. Przecież wiesz, że ja bezpodstawnie, bez dowodów, to nawet synowi klapsa bym nie dał. Wiesz?
Drozdowski milczał. Wiedział.
– Wiesz. No to po jaką cholerę bym cię tu męczył? Ja po prostu wiem, mam dowody. Darku, pokaż mu.
Ochroniarz puścił Drozdowskiego i wyjął z kieszeni bojówek tablet i kilkoma ruchami uruchomił film. Drozdowski nawet nie patrzył, tylko słuchał. Myślał, ba!, był pewien, że ta rozmowa nie może być nagrana, a jednak. W jego własnym domu, przy biurku należącym podobno swego czasu do Tadeusza Kościuszki, rozmawiał z Franciszkiem Potkańskim, premierem Rzeczpospolitej Polskiej.
– Już wszystko załatwione – tłumaczył na filmie Potkański z wyraźną ulgą w głosie. – Zajmą się Stadnickim, i to jeszcze w tym roku, szybciej niż później. I nie martw się, nie jesteś w tym sam, dziesięć osób się zrzuciło na fachowca, więc wina rozkłada się po równo. Jeden będzie krył drugiego.
Dalej Drozdowski się zgadzał, nawet podsuwał dogodne terminy i miejsca, Potkański snuł teorie, jak to będzie „po robocie”, kto przejmie stery i na jaki stołek wskoczy.
Darek spauzował film, na ekranie było wyraźnie widać uśmiechniętego Drozdowskiego.
– Jak widać na załączonym obrazku – mówił Stadnicki, wpatrując się w taflę jeziora – jest zrzuta na fachowca. Trafnie ujęte. Cytuję: „żeby usadzić Stadnickiego”. No, nie mów mi, że tu chodzi o prezent na moje urodziny, a rozmawiacie tak, żebym się nie zorientował w niespodziance.
Drozdowski milczał.
– Nie powiesz. No i dobrze. Bardziej od zdrady nienawidzę tylko kłamstwa.
– Franek to organizuje – odezwał się cicho Drozdowski. – Boi się ciebie.
– Potkański? Przecież to ja go posadziłem na stołku! – Stadnicki się zdziwił.
– Właśnie. Skoro możesz zdecydować, kto w tym kraju będzie premierem, to znaczy, że coś jest nie tak. Za mocny jesteś. Sam powiedziałeś, że zbudowałeś swoją pozycję na majątku, masz w kieszeni połowę kraju, jesteś jak ten meksykański baron narkotykowy, Pablo Escobar. I to się ludziom nie podoba. Wiedzą, że masz na nich teczki z bezpieki, chcą to po prostu ukrócić, zaorać.
Stadnicki już wiedział, że Drozdowski postanowił wszystko powiedzieć. Znał przyjaciela, musiało mu to strasznie ciążyć na duszy, pewnie nie mógł spać, a teraz zdawał sobie sprawę, że tylko szczerość daje mu jakieś nikłe nadzieje na ratunek.
– Ale Franek nie chciał być w tym sam – kontynuował wiceminister. – Nie chce, żeby mieli na niego haka. Wciąga sporo ludzi, większość tych zależnych od ciebie właśnie – mówił szybko wiceminister, plując drobinkami wody. Zaczynał szczękać zębami, z zimna lub ze strachu.
– I ciebie też wciągnął – rzucił ze smutkiem Stadnicki.
– I mnie też – odpowiedział nie mniej smętnie Drozdowski.
– I ciebie...
– Powiedział, że ze mną czy beze mnie, i tak się tobą zajmą. Jak pomogę, idę w górę, jak nie, to mogę się pakować.
– Nie martw się, nie pozwolę, żeby którykolwiek z nich cię skrzywdził. No i mnie.
Drozdowski się uśmiechnął i już miał podziękować, gdy mocna ręka Darka złapała go za kark i wpakowała znowu pod wodę.
Stanisław Stadnicki wstał z krzesełka i spojrzał ze skrzywioną miną na taflę jeziora.
– Jak tak dalej pójdzie, to przekarmimy te karpie. Nie dziwota, że nie chcą brać. Darku, jak posprzątasz, to przyjdź do dworu, śniadanko zjemy, obydwaj zmarzliśmy.
Ochroniarz skinął głową.
2
Gdyby nie lecące od rana w radiu optymistyczne prognozy pogody, Stanisław Stadnicki pomyślałby, że nadciąga burza. Dobiegający zza lasu miarowy huk narastał, w końcu przerodził się w ciągły odgłos silnika helikoptera w barwach Rzeczypospolitej Polskiej, którym na urodzinowe przyjęcie gospodarza przybywał premier Franciszek Potkański. Maszyna wyłoniła się zza drzew i spokojnie opadła na lądowisko, pilot nie miał z tym żadnego problemu, znał ten teren bardzo dobrze, bywał tu niemal co miesiąc.
Dobre wychowanie nakazywało wyjść i powitać tak zacnego gościa, ale Stadnicki miał to generalnie w dupie, szczególnie po porannym incydencie ze swoim świętej pamięci przyjacielem. Jako solenizant obchodzący dziś sześćdziesiąte urodziny mógł sobie pozwolić na pewne uchybienia od protokołu, stał więc w oknie i patrzył, jak premier w towarzystwie swojego ochroniarza podąża w kierunku dworku. Mógł tradycyjnie wysłać po niego melexa, ale czas uprzejmości się skończył. Ten człowiek chce go zabić, dla kogoś takiego nie potrafił być uprzejmy nawet sztucznie, aby zachować pozory. Tymczasem premier dotarł do drzwi i wszedł do środka. Stadnicki wyszedł do niego i podał mu rękę. Spojrzał w oczy tej gnidy, ale nie dojrzał w nich nawet cienia zmieszania, strachu czy zdenerwowania. No tak, prawdziwy polityk, kłamstwo i dwulicowość ubrane w drogi garnitur.
– Witaj, Staszku – powitał go premier. – Jestem przed czasem i będę mógł zostać do późna.
– Bardzo mnie to cieszy – odpowiedział Stadnicki. Doskonale zdawał sobie sprawę z tego, że dopóki Potkański będzie gościł na jego przyjęciu, nie dojdzie do żadnego zamachu. Nie może zdarzyć się sytuacja, aby ktokolwiek umarł na przyjęciu urodzinowym z takim doborem gości, śledczy musieliby wszystkich przesłuchać, sprawa zrobiłaby się medialna, po co to komu? Prędzej dojadą go jak Pershinga, na parkingu pod stokiem lub hotelem, gdy akurat cała umoczona w zamach dziewiątka będzie miała doskonałe alibi.
– Karol jest? – zapytał premier, mając na myśli młodszego syna gospodarza.
– Nie, tradycyjnie postanowił mnie zignorować.
– Przejdzie mu.
Do sali powitalnej wbiegła roześmiana młoda dziewczyna i przyskoczyła do Stadnickiego, całując go głośno w policzek.
– Cześć, tatko – zawołała radośnie. – Cześć, wujek! – Uścisnęła Potkańskiego, ten podniósł ją lekko do góry niczym piórko.
– Baśka! – zawołał premier. – Chociaż ty dla ojca jesteś pociechą. Jak tam na studiach? Wrocław ci się podoba?
– Jest piękny! – Dziewczyna roześmiała się całą sobą. Stadnicki popatrzył na nią i niemal widział ten brud zdrady, jaki przylepił się do niej w trakcie powitania z premierem.
– Zmykaj, Smyczku – rzucił z uśmiechem, aby córka jak najkrócej przebywała przy tym bydlaku.
– Tak jest, ojcze – odpowiedziała z powagą, dygnęła uroczo i wybiegła na zewnątrz.
Nazywał ją pieszczotliwie „Smyczkiem”, bo w wieku sześciu lat zażyczyła sobie nauki gry na skrzypcach, po czym na pierwszej lekcji uderzyła swojego nauczyciela, gdy ten podniósł na nią głos. „Tatuś, jebnęłam go smyczkiem, ale lekko” – oznajmiła z dumą w głosie, zapytana o swój wybryk. Rozczuliła go tak mocno, że śmiał się z tego cały dzień, no i od tej pory nie zwracał się do niej inaczej jak „Smyczku”. Było to ich zawołanie i nikt inny nie mógł sobie na nie pozwolić, o czym boleśnie przekonał się Darek, który raz nazwał tak osiemnastoletnią wówczas Basię. Lata treningu sztuk walki nie uchroniły go przed szybkim policzkiem wymierzonym przez wściekłą dziewczynę.
– Prowadź na salony – powiedział Potkański, wyrywając go ze wspomnień.
– Znasz drogę. – Wskazał premierowi drzwi prowadzące do ogrodu, który dzisiejszego dnia został zamieniony na wielką salę balową.
– Prezent! – Potkański klepnął się w czoło, jak człowiek, który nagle sobie przypomniał imię dawnej sympatii sprzed lat. – Pozwolenie na budowę tego hotelu na Mazurach w obszarze Natura 2000. – Wręczył mu tekturową teczkę z logo Kancelarii Prezesa Rady Ministrów. – Postaw tam sobie zamek czy coś. Należy ci się.
Szuja!, pomyślał Stadnicki, z trudem zmuszając się do cienia uśmiechu.
– Dziękuję – odpowiedział, odbierając z rąk premiera prezent.
– Na zdrowie! – rzucił Potkański. – A tak przy okazji, to nie wiesz, gdzie jest Janek Drozdowski? Od rana nie można się do niego dodzwonić.
– Słyszałem, że miał wyskoczyć na ryby.
– Ten to jest wariat. – Premier się zaśmiał. – Nic, tylko kija moczyć. Trzeba go zrobić chyba tym od rybołówstwa.
Potkański odwrócił się i ruszył w stronę ogrodu, a Stadnicki odprowadził go wzrokiem.
3
Wystawne przyjęcie uświetniał jeden z najlepszych zespołów w Polsce, autorzy jakichś radiowych hitów, których Stadnicki nie znał, jednak kosztowali tyle co nowy samochód. W każdej piosence padały słowa „kocham”, „żałuję” i często „uuuuu”, zatem musieli być na topie. Do tego najlepsze jedzenie, najdroższe alkohole, najznamienitsi goście, największy tort.
Stadnicki spoglądał na celebrytów, aktorów, dziennikarzy, polityków i cały ten wzajemnie napędzający się świat. Dziś wspólnie piją, jedzą, część wciągnie działkę, wycierając sobie nawzajem nosy, będą się klepać po plecach, a najmłodsze okazy w stawie chętnie rozłożą nogi przed tymi, którzy mogą je pociągnąć w górę. Jutro rano spotkają się w sejmie, senacie, rozgłośniach radiowych i telewizjach śniadaniowych i będą skakać sobie do gardeł. Tłuszcza musi mieć wrażenie, że im zależy na czymkolwiek innym niż własne koryto. Jebnięci biedacy, popierdoleni bogacze.
– Coś struty jesteś, Staszku. – Z rozmyślań wyrwał go Krzysiek Krabski, szef Polskiego Związku Piłki Nożnej. – Nie łam się, sześćdziesiątka to dopiero początek.
– To nie to. – Machnął ręką.
– Źle się czujesz?
– Zmęczony jestem, chyba czas iść na emeryturę.
– Ty?! – Krabski spojrzał na niego autentycznie zdziwiony. – Co ty, kurwa, Lewandowski jesteś? My nie przechodzimy na emerytury, daj spokój.
– Może złamię tradycję.
– Staszku, jesteśmy elitą tego kraju, nasz jeden telefon do odpowiedniej osoby może zmienić bieg historii, skład rządu, PKB i w chuj innych rzeczy. I co niby będziesz robił?
– Zmęczony jestem – odpowiedział Stadnicki.
– Rozumiem. – Krabski dopił drinka. – Mój wujek to miał, pierdolnął wszystko i pojechał w Bieszczady, alpaki zaczął hodować. To takie gówno, większe od psa, puchate, niegroźne. Rozkręcił biznes, bachory zaczęły do niego zjeżdżać na spacery z tą menażerią, zaczęła się kasa robić. Potem otworzył kolejny biznes z alpakami w Pieninach, po pół roku w Zakopanem, Bielsku, Szklarskiej Porębie, Karpaczu. No i po dwóch latach znowu kręci małą fortuną, a każda alpaka w tym kraju należy do niego. Jak ktoś chce wejść w biznes z tym wełnianym bydłem, to wujaszek natychmiast nasyła na niego WCB.
– Co?
– WCB. Wypierdalaj, Chuju, z Biznesu. Staszek, my to mamy we krwi. Nie znosimy stagnacji, konkurencji, zwierzchników. Jesteśmy pierdolonym rekinami, a rekin nie może nagle powiedzieć: no i chuj, znudziło mi się, przestaję polować. Zdechnie.
– Czy jestem rekinem? – zapytał retorycznie, zastanawiając się, czy jego rozmówca też jest w spisku. W końcu opłacił kilka lokalnych związków, żeby głosowały właśnie na niego podczas wyborów nowego prezesa.
– Staszek, zaczynałeś od sprzedaży magnetowidów z materaca na rynku, a dzisiaj ile masz firm?
– Ani jednej. – Uśmiechnął się.
– Aj, no wiesz, o co chodzi, pewnie jesteś pierwszy w nieformalnym rankingu najbogatszych ludzi. I co? Rzucisz to, co budowałeś ponad trzydzieści lat?
– Gdyby to było takie proste – powiedział Stadnicki i po prostu odwrócił się od działacza, po czym poszedł w stronę wyłączonej z części imprezowej prawej strony parku. Specjalnie nie patrzył na boki, z nikim nie nawiązywał kontaktu wzrokowego. Mijał ministrów, aktorów, muzyków, gangsterów, biskupów. Wszyscy się znali, rozmawiali, ubijali interesy. Każdy, kto tylko coś znaczył w tym kraju, był tu dziś obecny.
Muzyka powoli cichła, kolorowe światła traciły na intensywności, pochłaniała go czerń nocy rozpraszana tylko delikatną poświatą lamp zamontowanych przy alejkach. Żwir chrzęścił pod butami, dobiegały go odgłosy ptactwa, zaraz powinien usłyszeć szum płynącej przez posiadłość niewielkiej rzeczki. Musiał sobie wszystko przemyśleć. Może to był dobry moment, aby sobie odpuścić? Zamiast uderzyć w spiskowców, lepiej wrócić na przyjęcie i poinformować zebranych, że oto nastał koniec pewnej epoki, przechodzi na emeryturę, a całe swoje imperium przekazuje w ręce... Właśnie, kogo? Krzysztofa, najstarszego syna, który miał go gdzieś? Karola, który się do niego nie odzywał? Basi, która studiowała we Wrocławiu medycynę i marzyła, aby zostać lekarzem w jakimś zarobaczonym afrykańskim szpitalu? Jeśli nawet to zrobi, to mu odpuszczą?
Zbliżał się do rzeczki i zauważył, że na drewnianym mostku zbudowanym na wzór tego z obrazu Claude’a Moneta ktoś stoi oparty o balustradę i pali papierosa. Podszedł bliżej, specjalnie głośno chrzęszcząc żwirem. To była jego córka, która chyba też go rozpoznała, bo szybko wrzuciła papierosa do wody.
– Smyczku? – zapytał, choć przecież doskonale widział, że to ona.
– Tak, ojcze? – odpowiedziała zgodnie z ich intymną tradycją.
– Źle się bawisz? – rzucił szybko, żeby od razu ją uświadomić, że nie zamierza czynić wyrzutów o palenie. Była dorosła, miała dwadzieścia jeden lat i większą część roku spędzała poza domem.
– Przepraszam, wiem, że to twoje święto, ale już mi głowa pęka od tego jazgotu.
– Ja też mam dość. Najchętniej to bym rozgonił to całe towarzystwo.
– Możemy to zrobić, co? – zaproponowała. – Ja zacznę tam biec z rozerwaną bluzką i rozpuszczonymi włosami, krzycząc wniebogłosy, żeby mnie ratowano, a ty zaraz za mną z jakąś siekierą, drąc się „Stój, wywłoko!”.
– Po pierwsze, Smyczku, nikt w to nie uwierzy, wszyscy wiedzą, jak bardzo cię kocham. Po drugie, tam zbyt dużo osób ma broń, zaraz by nam się zaczęła strzelanina jak w kiepskim westernie. Ale plan niezły, pochwalam!
– Niezły, bo wspólny! – Wyciągnęła w jego kierunku rękę, przybili piątkę.
– Jesteś szczęśliwa, Smyczku? – rzucił, nie patrząc jej w oczy.
– Właśnie chciałam o tym z tobą porozmawiać.
– Coś się stało? – zapytał ze zdenerwowaniem w głosie.
– Nie, nic z tych rzeczy. To znaczy w sumie tak. Znaczy, tatuś, czy to, o co pytasz, moje szczęście, jest dla ciebie ważne?
– Najważniejsze.
– Ale tak szczerze? – dopytywała.
– Tak, nawet jak coś nabroiłaś, to wiesz, że możesz mi o tym powiedzieć.
– I jeśli powiem coś, co jest dla mnie ważne i mnie uszczęśliwia, ale tak bezgranicznie, ale może nie do końca się wszystkim podobać, to zrozumiesz?
– Zrozumiem.
Zapadła na chwilę cisza. Stadnicki czuł, że córka zbiera się na odwagę, by powiedzieć mu o czymś ważnym. Była w ciąży? Nie, nie paliłaby, była rozsądną dziewczyną. Chciała rzucić studia i ruszyć w świat z jakimś artystą? No cóż, będzie musiał przydzielić im dyskretnego ochroniarza.
Z daleka dał się słyszeć równy łoskot przebijający się nad skocznymi rytmami muzyki. Startował helikopter Potkańskiego.
– Wujek już odlatuje? – Dziewczyna się zdziwiła. – Miał zostać do rana.
– Pies mu mordę lizał – odburknął Stadnicki, patrząc w stronę cichnącego już odgłosu odlatującej maszyny. – Powiedz mi lepiej, co szczególnego wydarzyło się w twoim życiu, że obawiasz się swego staruszka.
Basia głęboko westchnęła, odwróciła się w jego stronę i złapała go za dłonie.
– Zakochałam się – powiedziała, a jej uśmiech dobrze widoczny w świetle stojącej obok mostku latarni była tak szeroki i szczery, że kochający ojciec już wiedział, że to szczęście wypełniało ją bezgranicznie.
Basia, ten jego najukochańszy Smyczek, uśmiechała się i cokolwiek za chwilę powie, nawet jeśli utonęła w uczuciu do jakiegoś męta czy swojego profesora z uczelni, wszystko zniesie. Dla tego uśmiechu i szczęścia, które aż z niej kipiało.
Nagle jego córka pochyliła głowę w lewą stronę tak mocno, że prawie dotknęła nią ramienia, jakby była główną bohaterką jakiegoś horroru. Twarz Stadnickiego spryskało coś mokrego, odruchowo zamknął oczy, a gdy je otworzył, Basia wysuwała mu się z rąk i padała na mostek z oderwaną połową głowy. Wtedy dobiegł go wyraźny pomruk odległego wystrzału.