Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Nie pozwolisz żyć czarownicy.
Księga Wyjścia 22,17
Ksiądz sprzedający fałszywe medaliki o cudownych właściwościach zostaje spalony żywcem przed swoim kościołem. Okoliczności zbrodni jasno wskazują na powrót Inkwizytora, mordercy, który według policji nie żyje od dwóch lat…
W tym samym czasie uzdrowiciel celebryta Jan Sarna dostaje list świadczący o tym, że dotychczasowy porządek został zakłócony, a morderca rozpoczyna kolejny krwawy cykl. Szybko okazuje się, że w tej rozgrywce czas jest najcenniejszą walutą, gdyż z dnia na dzień i bez żadnego ostrzeżenia stosy ponownie zaczynają płonąć.
Jak to możliwe, że niesławny Inkwizytor wrócił i wkroczył ponownie na ścieżkę zbrodni? A może za morderstwo odpowiedzialny jest jego naśladowca? Na uzdrowicieli, znachorów i wróżbitów pada blady strach. Zaczynają się łowy.
Michał Śmielak powraca w fenomenalnej i długo wyczekiwanej kontynuacji „Znachora”.
Świetne dialogi, wyraziści bohaterowie i nieprzeniknione pokłady mroku budują nastrój powieści Michała Śmielaka. To precyzyjnie skonstruowany thriller, którego nie wypuścicie z rąk, dopóki nie poznacie rozwiązania zagadki.
Robert Wiśniewski, „Magazyn Dobre Książki”
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 549
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Copyright © 2021 MICHAŁ ŚMIELAK
All rights reserved / Wszelkie prawa zastrzeżone
Copyright © 2021 WYDAWNICTWO INITIUM
Wszelkie prawa zastrzeżone
Redakcja: DAGMARA ŚLĘK-PAW
Korekta: KATARZYNA KUSOJĆ
Projekt okładki oraz DTP: PATRYK LUBAS
Współpraca organizacyjna: ANITA BRYLEWSKA, BARBARA JARZĄB
Konsultacje: IZABELA NESTIORUK
Fotografia wykorzystana na okładce:
CARYN DREXL / ARCANGEL
Wydanie I
ISBN 978-83-66328-71-6
Wydawnictwo INITIUM
www.initium.pl
e-mail: [email protected]
facebook.com/wydawnictwo.initium
Z pierwszym pomrukiem burzy przyszedł pierwszy ból, pierwszy strach i pierwsze w życiu przytłaczające poczucie bezsilności. Był pewien, że będą zarazem pierwsze i ostatnie. Jego życie się kończyło, postanowiło powiedzieć „żegnaj” i udać się w stronę zachodzącego słońca, a właściwie w kierunku olbrzymiej czarnej burzowej chmury, która łapczywie pożerała ostatnie promienie słońca. Niczym macki przerażającej istoty, będącej śmiercią samą w sobie, błyskawice badały ziemię, by wreszcie go odnaleźć, bezsilnego, stojącego na wzgórzu przy ogrodzeniu, kilka kroków od plebanii, kilkadziesiąt od kościoła. Odnaleźć i porwać w zaświaty.
Nie mógł się ruszyć nawet na krok, nagi, mocno przywiązany do słupa, po którym pięła się winorośl, jeszcze niedojrzała, ale zwiastująca obfite plony. Ktoś pieczołowicie obwiązał jego ciało słomą. Mimo że dawała sporo ciepła, to jednak czuł zimne podmuchy wiatru pędzone przez nadciągającą nawałnicę. Słoma powodowała nieznośne swędzenie spoconego ciała, chciał się podrapać, jednak puchnące od zbyt ciasnego węzła dłonie nie mogły przynieść pomocy.
Grzmot zadudnił, wściekle wypełniając powietrze potężnym basem na kilka długich sekund. Gdy był dzieckiem, babcia mu opowiadała, że to diabły toczą w niebie beczki z siarką, by dostarczyć je do piekła. Dziwiło go, skąd w niebie wzięły się diabły. Poszedł zapytać o to księdza i to był pierwszy krok, który przywiódł go właśnie tutaj, w to miejsce, w ten czas, na chwilę przed śmiercią. Po drodze była posługa ministranta, zabawa w oazie oraz seminarium zakończone święceniami i stanowiskiem proboszcza na schowanej wśród zielonych wzgórz parafii. Opuszczonej, biednej i niechcianej, zatem łatwej do objęcia. Jadł dwa posiłki dziennie, pił tylko wodę, bo nie miał nawet na herbatę. Musiał jakoś zacząć zarabiać… Był pewien, że to właśnie z tego powodu tutaj jest, że ktoś przejrzał jego oszustwo. Jednak czy należała mu się aż taka kara?
Burza zbliżała się niczym ogarnięty szaleństwem tłum podczas zamieszek, na razie jeszcze tylko głośny i wygrażający pięściami, ale gotowy spalić pół miasta.
Jak to było z tym początkiem?
Znalazł na strychu kufer z medalikami, wszystkie srebrne, kto je tam zostawił i po co? Mogły być wybite jeszcze z okazji powstania styczniowego czy też innej zawieruchy, może ówczesny proboszcz chciał obdarować partyzantów szczęśliwymi talizmanami, trudno było stwierdzić. Niejakim świętokradztwem wydało mu się wtedy przetopienie ich na jakieś sztabki i sprzedaż, w końcu na każdym z medalików widniała całkiem zgrabnie odlana Maryja, zatem przykrył kufer kocem i postanowił wszystko dobrze i na spokojnie przemyśleć. A może to zabytek? Odda całość do muzeum, trafi się jakieś znaleźne albo co. Przyda się parę groszy.
Zaczął szukać w sieci widniejącego na medalionach wizerunku Maryi i trochę zgłupiał, bo wyskakiwały mu tylko oferty z cudownymi medalikami w najróżniejszych wzorach i wersjach. Najdroższe były te złote, to oczywiste, ale cena była tak duża, że aż nie do uwierzenia. Niecałe trzy gramy złota warte na wolnym rynku około dwustu złotych po uformowaniu w medalik z wizerunkiem Matki Bożej, niby według wzoru Katarzyny Labouré, nawiedzonej francuskiej zakonnicy z dziewiętnastego wieku, nabierały wartości sześciuset złotych. Cztery stówy za mit! To znaczy za moc cudownego medalika, ale w takie rzeczy to mógł wierzyć, jak był dzieciakiem, teraz to bądźmy poważni. To był faktycznie cudowny medalik, wręcz żywy przykład kamienia filozoficznego, który co prawda nie zamieniał ołowiu w złoto, ale zwiększał wartość kruszcu trzykrotnie! Amber Gold mógł się schować z takimi zyskami. Co prawda nie miał złota, ale na zakurzonym strychu w lekko gnijącym kufrze spoczywało jakieś pięć kilogramów srebra, czekając na lepsze czasy. A te właśnie nadeszły!
Przelicznik srebra był jeszcze lepszy niż jego żółtego kuzyna. Cena grama srebra, drodzy państwo, to jakieś dwa złote. Trzygramowy medalik można kupić za siedemdziesiąt złotych polskich! Przecież to… dziesięciokrotna przebitka! Zatem z kilograma srebra wychodzi trzysta trzydzieści medalików, co przy posiadaniu pięciu kilogramów tego towaru daje jakieś… grubo ponad sto tysięcy złotych! Bóg jest wielki! A Maryja jeszcze większa.
Handel ruszył na całego, prosta strona internetowa, historyjka o pochodzeniu z czasów powstania styczniowego, kiedy to medalik ratował biednych Polaków przed ruskimi patrolami, inne pierdoły i poszło! Wszystko sprzedał raptem w dwa lata, zatem ruszył z produkcją własną. Zamówił zestaw do odlewania medalików, srebro skupował na początku ostrożnie, od jubilerów, tłumacząc im, że to na nową monstrancję. W kościele zorganizował zbiórkę srebra niby na domy dla ofiar tajfunu, podpinając się pod ogólnopolską akcję, ale kto mógł go sprawdzić? Nikt. Ksiądz to zawód zaufania publicznego. Ogólnie rzecz ujmując, kombinował całkiem nieźle i odkładał pieniądze w skarpecie, gdyż bankom nie ufał. Potem zaczął działać na szerszą skalę, ale unikał złota, wiedząc, że tutaj transakcje są raczej rejestrowane i można łatwo wpaść.
– Zmiana klimatu. – Mocny głos wyrwał go z tego specyficznego rachunku sumienia i sprowadził w ten czas i w to miejsce, które było tak niewygodne i niedogodne zarazem. – Nagle przychodzi wiosna, prawie jak lato, gorąca i wojownicza, pełna ostrych burz, bez przymrozków. Potem lato, suche i męczące, wraz ze swoimi nowymi dziećmi, które są strasznie niewychowane i wszędobylskie: nawałnice, gradobicia, huragany. Ciepła jesień, mało mroźna zima. Wszyscy mówią, że to zmiana klimatu. Zmiany… Niektóre są szybkie, gwałtowne i nieodwracalne, inne znowu delikatne i niezauważalne.
Próbował odwrócić głowę w stronę nieznajomego, ale mógł go zobaczyć tylko kątem oka, samą sylwetkę, a w zasadzie skrawek zakapturzonej postaci siedzącej na ogrodowej ławce. Walcząc z coraz szybszym i głośniejszym oddechem, niewątpliwym zwiastunem nadciągającej paniki, wyłowił odgłosy świadczące o tym, że ten ktoś, tak całkiem obcy, a będący tak blisko zarazem, najzwyczajniej w świecie coś je. W tej nierealnej sytuacji tak powszednia czynność była wręcz nie na miejscu, jeśli pytać go o zdanie. Przeczyła temu wszystkiemu, bo w jakim filmie zabójca jadł tuż przed zabiciem swojej ofiary? Chyba tylko w serii o Hannibalu Lecterze.
– Przyjdzie ta burza? – zapytał obcy z autentyczną ciekawością w głosie. – Miejscowi zawsze wiedzą, przyjdzie czy nie. Na przykład w Sandomierzu mówi się: „Wisła nie puści”. I tak jest, burza odbija się od Wisły i zawraca.
Wywody mężczyzny przerwał kolejny grzmot, na początku gwałtowny niczym wybuch, potem uciekający za horyzont jak oddalający się smok, ciągle ryczący na swoich przeciwników. Cisza. Szeleszczenie jakiejś torebki foliowej, nieznajomy chyba skończył jeść. Jeśli ktoś je przed zabiciem człowieka (a był pewien, że zaraz umrze, po prostu to wiedział), to jak mało musi dla niego znaczyć życie. Tyle co zmięty papierek.
– Słyszałeś kiedyś o husytach?
Obcy jakby czekał na odpowiedź. Co za okrucieństwo, nie wystarczyło, że go torturuje, pewnie zaraz zabije, musi jeszcze zadawać głupie pytania, dręczyć podwójnie?
– Na pewno słyszałeś, musiało być o tym coś w seminarium, oni wprowadzili gwałtowne zmiany, takie, które nie mieszczą się niejako w głowach ludziom współczesnym. Przynajmniej w tym kraju. Wypowiedzieli posłuszeństwo olbrzymiej machinie, jaką jest Kościół katolicki, i postanowili zdefiniować wiarę po swojemu, tak bardziej po ludzku. Na tak zwany chłopski rozum. A chodziło im głównie o to, by kler przestał się bogacić i mieć władzę. Nie do końca im wyszło, ale efekt ich działań jest widoczny po dziś, Czesi to głównie ateiści. Tak, proszę księdza, da się żyć bez bogów, mało tego, da się żyć całkiem dobrze i bez anarchii. Dlaczego wspominam o Husytach, pewnie byś chciał zapytać?
Nie chciał.
– Bo jeśli trafiali na wyjątkowo paskudnego księdza, takiego, który za nic ma przykazania, nie żyje w ubóstwie, strzyże swoje owieczki bez umiaru, to często stosowali bardzo ciekawą karę: owijali klechę słomą, podpalali i puszczali samopas.
Cisza. To znaczy jeśli nie liczyć zbliżającej się burzy i tego, co się działo w jego głowie. A tam krzyczało tysiąc głosów, wszystkie ze strachu.
– Ciekawy sposób, nie powiem, zawsze chciałem spróbować. I tu pewnie zadajesz sobie pytanie, a właściwie setki pytań. Dlaczego ty, kim jestem ja, o co tu właściwie chodzi i tak dalej. No cóż, wypada odpowiedzieć, chociaż burza coraz bliżej i boję się, że gdy cię podpalę, to deszcz może wszystko popsuć. Chociaż słoma pali się cholernie gwałtownie i wytwarza olbrzymią temperaturę, powinieneś dość szybko umrzeć. Dość szybko jak na karę za twe czyny, bo ogólnie trochę to potrwa.
Zatem miał rację, spotkała go kara. Spodziewał się tego już po pierwszym sprzedanym medaliku. Zawsze był tchórzem, wizualizował sobie konsekwencje swoich poczynań, bał się kary zarówno na ziemi, jak i w Niebie. Ale zapowiadana pokuta była niewspółmierna do winy.
Zaraz, czyżby to był ten szaleniec? Słyszał o książce jakiegoś dziennikarza o Kacie czy też Inkwizytorze, jak zwały go media. Ale przecież on zabijał tylko znachorów, którzy oszukiwali ludzi, sprowadzali na nich śmierć. Jeśli wziął się za oszustów, to życia mu nie starczy na tę misję. No i gość podobno nie żyje, powiesił się, chociaż w książce autor miał pewne wątpliwości. Mógł ją przeczytać, może by to teraz w czymś pomogło. Może...
Jedno było pewne: zaraz umrze.
– Oszukałeś tysiące ludzi. Idiotów, to fakt, ale oszukałeś. Według moich standardów, czy też jakiegoś tam planu, można nawet użyć szumnego słowa: „kodeksu”, nie zabijam takich jak ty, ale w sumie to moje zasady, mogę je łamać, kiedy chcę. Nienawidzę księży, tak się jakoś złożyło, oszustów to już w ogóle, no i miałem chęć kogoś zabić w ten właśnie sposób, ale żeby było w miarę z sensem. Dzięki tej pokrętnej logice, której właściwie teraz sam się dziwię, znaleźliśmy się w tej niecodziennej sytuacji i zaraz będziemy się żegnać. Trochę mi cię szkoda, bo nikomu nie zrobiłeś krzywdy, ale za dużo poszło wysiłku, żeby to wszystko przygotować, no i jak się powiedziało „a”, to… Sam rozumiesz.
Nie! Nie rozumiał! Nie miał tego jak powiedzieć, jak się sprzeciwić. Wył w knebel, ale co to mogło dać? Jeśli to faktycznie ten psychopata, to nic tu nie mogło pomóc.
– Zastanawiam się czasem, a w tej chwili w szczególności, czy nie za bardzo ulegam szaleństwu. Wiesz, jak alkoholik, który stawia sobie limity picia, że w tygodniu nie więcej jak dwa kieliszki, a w weekend jedziemy na całego. Po czym przychodzi środa, gdy orientuje się, że już jest w połowie flaszki.
Mężczyzna wstał i podszedł bliżej, zatrzymując się za jego plecami. Piorun strzelił gdzieś blisko w ten charakterystyczny, pełen trzasku, całkowicie nieromantyczny sposób.
Zadrżał.
– Jeśli już jesteśmy przy alkoholizmie i Bogu, to takie porównanie przyszło mi do głowy. Dla ludzi wierzących ateista jest jak abstynent. Tak jak alkoholik zrozumie narkomana, tak katolik zrozumie muzułmanina. Jednak żaden z nich nie zrozumie ateisty i będzie go uważał za największego wroga. Alkoholik w abstynencie widzi kogoś, kto obywa się bez uzależnień i ma się dobrze, ba, nawet wyśmienicie. Nie jest przywiązany do nałogu, nie wydaje na niego pieniędzy, ma poukładane życie. Bez alkoholu. A najgorsze jest to, że kiedyś byli po tej samej stronie, a to tamten przeszedł przez mur, porzucił nałogi i ma się wspaniale. Miał dużo silnej woli, by wreszcie być wolnym. Zgadzasz się ze mną?
W tej chwili zgodziłby się z każdym, byle tylko go uwolnił. Nie miał zadatków na świętego, był gotów nawet szybko przejść na islam, byle dalej żyć.
– Oczywiście alkoholik będzie gardził narkomanem, mając go za kogoś gorszego, jak katolik muzułmaninem. Ale jeden drugiego zrozumie. Ateisty i abstynenta nie zrozumie nikt.
Kończ, w ten czy inny sposób, ale kończ. Miał już dość.
– Modlisz się? – zapytał z lekką ironią.
Nie, nie modlił się. Zadziwiające, ale podobno księża najszybciej tracą wiarę. Myślał tylko o jednym, jak bardzo to wszystko będzie bolało? Obcy jakby czytał w jego myślach.
– Podpalę słomę i odepnę cię od słupa. Jeśli będziesz biegł, to wszystko pójdzie szybciej, tak mi się wydaje, wiesz, powietrze rozbuja ogień. Niestety nie zdejmę ci knebla, ale to dla twojego dobra, szybciej się udusisz. Tak sądzę, nie testowałem tej metody.
Kolejny grzmot przetoczył się po nieboskłonie. Diabły przeturlały kilka beczek z siarką, tym razem chyba specjalnie na jego kocioł, który może jednak gdzieś tam czeka.
Poczuł ciepło na łydkach i jakby jakiś olbrzym wypuścił go z dłoni, poleciał kilka kroków do przodu. Był wolny.
– Ręce związałem ci z przodu, żebyś się nie wywrócił – dorzucił obcy z pewnej odległości. Ponownie zagrzmiało.
A on zaczął krzyczeć, tak mocno i tak zapamiętale, że prawie od tego ogłuchł.
Bardzo bolało.
Diabły przetoczyły kolejne beczki.
Kolejka zawijała się ze dwa razy, przypominając żywo ogonek wprost z PRL-u. Nie było komitetu kolejkowego, nikt się nie przepychał, co mogło świadczyć tylko o tym, że klient z książką w ręku jest mniej awanturujący się. Kazimierz Barszczyk podniósł głowę znad kolejnego egzemplarza swojego bestsellera i cicho westchnął. Z chęcią rozprostowałby plecy, ale wrodzone kalectwo zbyt mocno uprzykrzało mu życie i nie pozwalało na takie zabiegi. No cóż, ma to, czego chciał, został najbardziej znanym dziennikarzem w Polsce, rozchwytywanym guru dziennikarstwa śledczego, autorem niesamowicie poczytnej książki Młot na czarownice – kroniki krwawego rzemiosła. Zamieścił w niej zebrane materiały dotyczące zabójcy uzdrowicieli nazwanego przez media Inkwizytorem, zyskując uwielbienie społeczeństwa oraz nienawiść policji. Taka rola czwartej władzy, ludzie mieli prawo wiedzieć nawet to, czego nie chciały ujawniać organy ścigania.
Spotkania autorskie były kolejną rzeczy, tym razem padło na Empik Junior przy Marszałkowskiej w Warszawie. Społeczeństwo chciało spotkać się z autorem wstrząsającej książki, spojrzeć mu w oczy i przekonać się, czy pokrzywiony i garbaty kaleka faktycznie jest w stanie wytropić najbardziej przerażającego mordercę w historii Rzeczpospolitej. Nie musieli wiedzieć, że nie jest w stanie, tak naprawdę gówno wiedzieli, podobnie jak policja. Dźwigał na swych pokrzywionych barkach straszną tajemnicę, której tylko rąbek mógł uchylić czytelnikom. Ha! Jeśli chodzi o czytelnictwo w Polsce, to podejrzewał, że jego bestseller dla większości odbiorców był drugą, po książeczce do nabożeństwa, książką w życiu, po jaką sięgnęli. Już za samo to należał mu się pomnik. Niestety, przekładało się to także na jakość spotkań autorskich i padających pytań.
Spotkanie, które zakończył przed chwilą, było nieco inne, obfitowało w ciekawe pytania i całkiem sensowne dyskusje. Wszystko zaczęła starsza kobieta, na oko stara panna, pewnie emerytowana nauczycielka matematyki, zapięta pod samą szyję.
– Opisuje pan losy Henry’ego, Krzyśka i Marka Szorców, Jakuba i Weroniki. Jednak to właśnie Henry, ten uroczy policjant, jest u pana bohaterem pozytywnym. Dlaczego? – zapytała tonem, jakby odpytywała go z całkowania.
– To on pchnął akcję do przodu, miał wątpliwości, uwierzył w szaloną teorię o Inkwizytorze.
– Czy napisał pan tę książkę, bo ci ludzie zasłużyli na śmierć? – zapytała, niemal nie otwierając wąskich ust.
Spojrzał na dociekliwą starszą panią i zamyślił się na chwilę. Przecież ON mógł tu być, podsłuchiwać, oceniać, wybierać kolejne ofiary. Na przykład teraz weźmie się za oszustów, a on mógł być pierwszy na świeżo przygotowanej liście.
– Panie Kazimierzu? – Z zawieszenia wyrwał go głos moderatorki, nawiedzonej bibliotekarki, której mąż pewnie musiał się przebierać za mistrzów światowej literatury, aby ją podniecić. Wyobraził sobie, jak przebrany za Adama Mickiewicza bierze ją od tyłu.
– To nie jest łatwe pytanie, a raczej odpowiedź nie jest jednoznaczna. – Spojrzał pytającej w oczy. – Czy ci ludzie oszukiwali? Tak. Czy powinni ponieść karę? Niewątpliwie. Ale czy zasłużyli na śmierć? Nie możemy nagle wyjść na ulicę i zostać sędziami i katami w jednej osobie, to zachwiałoby naszym społeczeństwem, doprowadziło do jego upadku. Niech sobie pani wyobrazi, że jadąc samochodem, przejeżdża czyjegoś psa. Był to kochany członek rodziny i według właściciela zasłużyła pani na karę, może nie śmierć, ale połamanie nóg. Po tym czynie pani rodzina stwierdza, że za to, co pani zrobiono, kara śmierci już się należy, i rusza wymierzyć sprawiedliwość. Przed takimi sytuacjami chroni nas system prawny. Czyny zabronione są opisane, sposób orzekania o winie oraz metody karania również. Czy kodeks jest zbyt łagodny? Według mnie tak. Czy efekty są zgodne z zamierzeniem? To także trudne pytanie, bo nie mamy punktu odniesienia. Trzeba by wprowadzić ponownie system ze średniowiecza, żeby się po jakimś czasie przekonać, który jest lepszy.
Kończąc wypowiedź, spojrzał w oczy mężczyzny, który uśmiechał się z ostatniego rzędu słuchaczy. A gdyby morderca faktycznie się tu zjawił? Rozpoznałby go? Wątpliwe.
Policja oficjalnie uznała, że mordercą był Jakub, co oczywiście od początku według Żurka było bzdurą. Owszem, trasy z jego GPS idealnie zgadzały się z miejscami morderstw, zabójstwa ustały zaraz po zdjęciu trupa uzdrowiciela z dębu zdobiącego zamek w Dubiecku, ale dziennikarz wiedział, że kryminalni robią dobrą minę do złej gry i mają świadomość, że zabójca cały czas jest na wolności. Zaryzykowali jednak i podali swoją wersję, aby uspokoić społeczeństwo, które nie lubi się bać. Nawet jeśli potencjalnymi ofiarami byli znachorzy oszuści. Bo nie wiadomo, na kogo padnie następnym razem. Prawdziwych lekarzy popełniających błędy? Księży? Polityków skalanych łapówkami?
Mężczyzna z ostatniego rzędu jednak nie tylko świdrował wzrokiem dziennikarza, lecz także odważył się zadać pytanie:
– Twierdzi pan, że morderca może pozostawać na wolności, że Jakub nie był Inkwizytorem. Dlaczego zatem od ponad roku nic nie słyszymy o kolejnych zabójstwach? To chyba nieco kłóci się z pańską teorią?
To pytanie akurat często padało na spotkaniach.
– Po pierwsze: to nie jest moja teoria. Zawsze należy rozważyć kilka wersji danego wydarzenia, szczególnie jeśli nie mamy jednoznacznych dowodów. W książce wymieniłem moje spostrzeżenia, ale też twarde fakty, które mogą wskazywać na taką wersję. Co do braku zabójstw, to o pierwszych trzydziestu także nikt nie wiedział, dopóki sprawa nie wyszła na jaw. To delikatna kwestia, a Inkwizytor był na początku swej drogi niezwykle subtelny, miejsce zbrodni stanowiło bardziej logiczną zagadkę, gdzie dopiero po dopasowaniu wszystkich klocków miało się obraz całości, nie zawsze jednoznacznie wskazujący na działanie osób trzecich. Według policji wiele z nich Inkwizytor przypisuje sobie całkowicie niesłusznie. Ostatnie morderstwa były dużo czytelniejsze, wręcz wulgarne w swej treści. Ale też takie jak kiedyś egzekucje- publiczne i przesyłające jasną wiadomość do społeczeństwa: nie łam naszego prawa, bo czeka cię straszna kara. Możliwe jest, że tymi ostatnimi aktami zakończył pewien rozdział i teraz przystąpi do kolejnego. Może już zaczął zabijać? Niewykluczone jednak, że to jego ciało znaleziono w Dubiecku, wiszące na starym dębie.
– Podoba się panu ten archaiczny system karny, bez resocjalizacji? – rzuciła szybkie pytanie jakaś młoda dziewczyna, posiadaczka olbrzymich oczu zawadiacko wyglądających spod rudej czupryny.
– Niecały. Resocjalizacja ma sens w wielu przypadkach. Jednak uważam, że są takie sytuacje, w których szybka kara śmierci jest najlepszym rozwiązaniem. Publiczna. Tak samo wymierzenie wandalowi kilku batów na goły zadek pod Kolumną Zygmunta odniesie lepszy skutek niż grzywna i zawiasy.
– To trochę płytkie myślenie. – Ruda nie dawała za wygraną.
– Szanowna pani, jeśli chodzi o morderców, to tutaj właśnie jesteśmy świadkami płytkiego myślenia. Najcięższa zbrodnia, występek przeciw prawu, naturze, logice, każdej religii jest traktowany niezwykle pobłażliwie. Dam pani taki przykład. Kto z państwa ma dzieci, małżonka, partnera?
Ręce podniosło jakieś osiemdziesiąt procent zebranych.
– A kto ma w domu broń?
Nikt nie podniósł ręki.
– Otóż to. W tym momencie jesteśmy zdani tylko na siebie. W średniowieczu każdy przestępca zdawał sobie sprawę, że burząc ład społeczny, czyli na przykład próbując kogoś zaatakować, może spotkać się z mocną ripostą, ot, choćby w postaci chłopa uzbrojonego w widły. Dlatego też przestępstw było mniej. Jak to wygląda dzisiaj? Taki malowniczy przykład: wracam do domu i widzę, że drzwi są otwarte. Powoli idę w głąb swego mieszkania, nie spodziewając się najgorszego, pewnie żona zapomniała zamknąć dom albo dzieci wbiegały do domu po zabawki, zdarza się. Z błędu wyprowadza mnie kałuża krwi w kuchni wypływająca z roztrzaskanej głowy mojej żony.
Po sali poniósł się szmer.
– Przerażony, wręcz omdlały ze strachu, ale jednocześnie napompowany adrenaliną, biegnę do pokoju dzieci, taki odruch. Tam widzę, że mojej czteroletniej Agatce ktoś urżnął głowę, a w twarz sześcioletniej Ani jest wbita siekiera. Obok stoi morderca i się uśmiecha. Podnosi ręce i mówi: „Złapałeś mnie!”. Na to ja odpowiadam: „Tak! Od tej pory za to, że zabiłeś w brutalny sposób moją żonę i dwójkę dzieci, zniszczyłeś moją psychikę i zdewastowałeś spokój całej naszej rodziny, babci, dziadków, ciotek i wszystkich z nami powiązanych, do końca życia będziesz siedział zamknięty w pokoju! Dostaniesz trzy dobre posiłki, opiekę medyczną, dentystyczną, duchową. I nie myśl sobie, możesz wyjść na spacer tylko raz dziennie, będziesz mógł korzystać z siłowni, biblioteki, możesz też pracować i widywać się ze swoimi bliskimi. Mam cię! A największą karą jest to, że dopiero za dwadzieścia pięć lat, właśnie wtedy, gdy pewnie dochowałbym się wnuków, możesz starać się o wcześniejsze wyjście z pokoju na wolność. O ile będziesz grzeczny! Ha!”.
Na sali zapadła cisza. Żurek widział, jak ludzie spuszczają oczy i w głowach sami przerabiają ten straszny scenariusz. Widzą swoje dzieci zamordowane w okrutny sposób i w duchu wiedzą, że nie da się pogodzić z takim biegiem wypadków.
– W normalnym kraju – ciągnął – możesz wyjąć pistolet i zastrzelić skurwysyna. Albo zostanie usmażony na elektrycznym krześle i możesz na to patrzeć. A tak naprawdę powinien zostać wyprowadzony na środek miasta i być katowany kilka godzin, żeby sprawiedliwości stało się zadość. Ma cierpieć, wyć, krzyczeć. Zdychać. Jego ciało powinno gnić w klatce.
– Ale to nie wróci życia zabitym – rzuciła ruda, która jak się okazało, była głupsza niż krzesło, na którym siedziała.
– Czyli nie ma sensu karać?
– No nie…
– Ma pani jeszcze jakieś mądrości, puste słowa i hasła, którymi chce się z nami podzielić? Pewnie, że to nie wróci im życia. Nic im nie wróci życia. To tak to działa: jeśli ktoś umiera, to nie żyje. I co? Mamy to zostawić bez kary?
Zebrani ponownie zaszemrali.
– Za zbrodnię musi być kara! Inaczej cały ten świat się rozpadnie. Tak upadały największe cywilizacje. Prawo łagodniało, pojawiało się przyzwolenie dla zboczeń i totalnej rozpusty. Po czym przychodził silniejszy sąsiad i nie miał kto z nim walczyć.
– Czyli jednak przyklaskuje pan działaniom Inkwizytora? – Ponownie mężczyzna z końca sali. – Znachorów powinno się karać śmiercią?
– Proszę nie upraszczać – odpowiedział spokojnie. – Wiedzą państwo, ilu obecnie jest w naszym kraju uzdrowicieli?
Cisza.
– Ponad sto trzydzieści tysięcy, przy niemal identycznej liczbie lekarzy. Zdecydowana większość to nieszkodliwi wariaci, i niech sobie działają. Nie mam nic przeciwko. Część z nich zaczyna obrastać w piórka, chce więcej i więcej, zdobywa popularność. I bardzo dobrze, mądry wymyśli, głupi wszystko kupi. Problem pojawia się dopiero wtedy, gdy zaczynają oni negować medycynę i jej osiągnięcia. Żądają, aby pacjenci zrezygnowali z leczenia, odstawili chemioterapię, podają własne mikstury niemające żadnej wartości. Weźmy bardzo medialny przypadek szarlatana z Nowego Sącza, który chore dziecko leczył podawaniem rozwodnionego koziego mleka. Dziecko zmarło. Skoro tu jesteście, to zakładam, że zetknęliście się z tematem. Ten człowiek dostał trzy i pół roku więzienia. Według mnie powinien zostać oskarżony o morderstwo z premedytacją i sądzony z artykułu sto czterdziestego ósmego.
– W tym przypadku rodziców także skazano – dodał mężczyzna.
– Tak, bardzo słusznie. Jednak zawsze będę stał nieco po stronie rodziców, bo w akcie desperacji są skłonni zrobić i uwierzyć we wszystko. Ci ludzie często w normalnej sytuacji pogoniliby takiego oszusta, jednak jeśli mamy umierające dziecko, jesteśmy osłabieni, podatni na manipulację, nie myślimy jasno.
Tym razem do dyskusji wtrąciła się moderatorka:
– Panie Kazimierzu, naprawdę jest w Polsce aż tylu uzdrowicieli?
– Liczba stu trzydziestu tysięcy dotyczy tych zarejestrowanych, zatem możemy szacować, że jest ich o wiele więcej. I tutaj należy zadać sobie pytanie: czy różnimy się czymś od ludzi żyjących w średniowieczu? Wtedy sięgano po magię, bo inaczej nie można określić tego procederu, ponieważ nie było alternatywy. Nie można było pójść ot tak do lekarza, wszystkimi problemami zajmowali się różnego rodzaju szamani. Zamawianie, szeptanie, odczynianie, te działania były na porządku dziennym. Jednak jak można w dwudziestym pierwszym wieku wierzyć w to, że mówienie miłych słów do butelki wody zmienia jej właściwości?
Po sali przebiegł śmiech.
– Ludzie z jęczmieniem pod okiem mogą iść do przychodni i się go pozbyć. W kilka chwil. Tak samo kurzajek czy innych przypadłości. Jednak oni wolą, i tu będę przytaczał autentyczne praktyki, zawiązać czarną nitkę na palcu ręki, przetrzeć kurzajkę połówką ziemniaka, którego następnie zakopują w nocy pod drzewem, albo moje ulubione: iść na rozstajne drogi i wypowiedzieć zaklęcie: „Nie orałem, nie siałem, zbierać nie będę”, machając przy tym naprzemiennie lewą ręką w prawą stronę, a prawą ręką w lewą.
Tym razem śmiech był głośniejszy.
– Bardzo mnie cieszy państwa reakcja. Przypomnijcie ją sobie, gdy skontaktujecie się sami z jakimś znachorem.
– Mnie cieszy fakt, że kończymy to spotkanie śmiechem – odezwała się moderatorka. – Wszystkich, którzy chcą poprosić pana Kazimierza o podpisanie książki, proszę o ustawienie się w zgrabnej kolejce.
Żurek siadł na specjalnie przygotowanym krześle, nieco wyższym niż dla przeciętnego człowieka. Zaczął machinalnie podpisywać książki, czasem ktoś prosił o specjalną dedykację.
– Może pan podpisać „Dla Weroniki”? – zapytała ładna brunetka z orzechowymi oczami skrytymi za doskonale dobranymi niebieskimi oprawkami.
– Jasne – odpowiedział i szybko skreślił odpowiednią dedykację.
– Pan znał którąś z ofiar?
– Nie. Nie miałem takiej okazji.
– Ale widział pan tego ostatniego, powieszonego? – dopytywała.
– Tak. Opisałem to.
– Jestem blogerką i chciałabym kiedyś o tym z panem porozmawiać.
– Mam bardzo napięty grafik.
– To chwilka, bo wie pan, ja chybabym mogła dołożyć cegiełkę do pana opowieści.
Żurek zsunął okulary na koniec nosa i przyjrzał się jej dokładnie. Nie, to nie mogła być ona, w niczym nie przypominała dziewczyny ze zdjęcia, które miał okazję zobaczyć w policyjnych aktach. Włosy czarne, ścięte krótko zgodnie z obowiązującą modą – rzucone na prawą stronę, podgolone nad uszami, w których świeciły szafirowe kolczyki.
– Ostatecznie…
– Niech pan napisze numer telefonu pod dedykacją, proszę. – Położyła mu rękę na ramieniu i poczuł mocny zapach perfum. Zadziałało na niego natychmiast, ciepło rozlało się po podbrzuszu.
– Droga pani Weroniko. – Poprawił okulary. – Moje dane kontaktowe są dostępne na profilu Facebook i na stronie internetowej, wystarczy…
– Proszę – powtórzyła i mocniej ścisnęła jego ramię. Ludzie w kolejce zaczynali się niepokoić, wystawiać głowy niczym pieski preriowe i coś mruczeć.
– Proszę nie dzwonić zbyt często. – Szybko zapisał numer, na wszelki wypadek, telefonu służbowego.
– Dziękuję. – Chwyciła szybko książkę i posłała mu uśmiech.
Tak, to był uśmiech dziewczyny ze zdjęcia. Sprawdzi w domu, ale jeśli się nie myli, to była Weronika. W normalnych okolicznościach zawiadomiłby policję, bo przecież jej poszukiwano, jednak po wydaniu książki z policją było mu nie po drodze. Niech się walą. Z drugiej strony nie dogoni jej, a sama nalegała na kontakt, wzięła numer telefonu, czyli będzie ciąg dalszy, na który doskonale się przygotuje.
Podpisywał książki, czasem odpowiadał na krótkie pytania, parę razy dał się namówić na selfika i cały czas wypatrywał niechcianego gościa. Robił to zresztą na każdym spotkaniu, na ulicy, w kawiarni, pociągu, dosłownie wszędzie. Wiedział, że ten moment nastąpi, ponowne spotkanie, może już ostatnie w jego życiu.
Jednak kolejka się skończyła, ostatni był jakiś dzieciak, miał może z trzynaście lat. Za młody na jego książki, ale ten wiek często sprzyjał fascynacji zbrodnią.
– Dla kogo? – zapytał chłopaka.
– Wie pan, to taka śmieszna sprawa, bo ta książka ma już dedykację. – Chłopak był trochę zmieszany i rozglądał się nerwowo.
– Nie rozumiem…
– Taki pan dał mi tę książkę i pięć dych, żebym ją panu przyniósł. Powiedział, że tam jest dedykacja od prawdziwego autora. – Młodziak położył przed nim pachnący nowością egzemplarz.
Żurek odchylił okładkę. Na pierwszej stronie ktoś elegancko skreślił kilka słów.
Na pamiątkę wspólnego wieczoru – Inkwizytor.
Po plecach spłynął mu zimny pot. Tego wieczoru nie trzeba mu było przypominać. Pamiętał go aż za dobrze.
Chłopak chyba wyczuł, że coś tu nie gra, żart jest zbyt gruby, bo nie zważając na nic, rzucił się do wyjścia, po drodze strącając kilka książek ze stojącej pośrodku wysepki. Barszczyk pokręcił przecząco głową w odpowiedzi na nieme pytanie ochroniarza. Nie było sensu gonić chłopaka, nic by to nie dało.
Wiedział, kto go przysyła. Człowiek, który półtora roku temu stanął w jego drzwiach. W dniu, w którym słysząc pukanie, chciał zaśpiewać za Katarzyną Nosowską, żeby nikt się nie dobijał, bo nie otworzy, nie ma czasu na zabawę w przyjaźń i nie wygląda przesadnie ładnie.
Po spotkaniu w Empiku szybko wrócił Uberem do domu, wyjął z lodówki „małpkę” wiśniowej wódki i wypił na raz. Przerażenie wyostrzyło mu wszystkie zmysły, dlatego też dźwięk pukania do drzwi o mało nie przyprawił go o zawał serca.
Stukanie rozległo się echem po obitym boazerią korytarzu. Ta namiastka drobnomieszczańskiego luksusu gościła nadal w tysiącach polskich mieszkań, dla wielu stanowiąc wciąż powód do dumy. Pukanie rozległo się ponownie.
Nie było to mocne, szybkie i niedbałe pukanie kuriera, który zazwyczaj poświęca kilka sekund na jedno mieszkanie. Zresztą ten zaraz dobijałby się do sąsiadów, żeby podrzucić paczkę. Nie pukał nikt z administracji, ci znowu byli delikatni, a to dlatego, że zazwyczaj czegoś chcieli, podpisów albo roznosili informacje o dodatkowych opłatach. Nic nie wskazywało na świadków Jehowy, w ich dobijaniu się do drzwi brzmiała jakaś optymistyczna pewność siebie. To było raczej dobijanie się rodem z horroru, powolne, stanowcze, w równych odstępach.
Kazimierz Barszczyk wiedział, kto stoi po drugiej stronie i chce złożyć mu wizytę. Jego róg obfitości i nemezis zarazem. Ktoś, kogo nigdy nie zobaczy, a jednak musi się oglądać cały czas przez ramię, czy za nim nie idzie. Paradoks, podobnie jak była nim każda jego wizyta. Scenariusz był ten sam: zjawiał się u niego mężczyzna, za każdym razem inny, jednak zawsze mówił w pierwszej osobie, jakby to on był właśnie NIM. Jakby był Inkwizytorem.
A może był? Może to nie jedna osoba, ale zgrana ekipa, szajka, banda czy jak to tam nazywać? To by wiele wyjaśniało, przecież grupie dużo łatwiej przeprowadzić tak skomplikowane działania.
Podszedł do drzwi i zerknął przez judasza. Pamiętał szkolenie dziennikarskie, którego w pierwszym roku pracy udzielał mu stary, zaprawiony w bojach reporter. Jeśli stoisz przed drzwiami – mówił, paląc popularnego bez filtra – nigdy nie podchodź do nich, nie patrz się w wizjer, nie uśmiechaj. Nikt ci nie otworzy, bo nie wie, co ty tam robisz i po jaką cholerę tu przyszedłeś. W dodatku w Polsce uśmiecha się tylko debil albo naciągacz. Stań kilka kroków od drzwi, wyjmij duży notes i zacznij coś notować. Wiesz, co wtedy zadziała? Ciekawość! Bo ludzie są ciekawi. Zadadzą sobie pytanie: a kto tam stoi i coś notuje, może to ktoś z administracji, co ma w tym notesie? Otworzą, szczególnie jeśli to baby. I fakt, otwierali zawsze. Jednak stojący przed drzwiami na oko trzydziestoletni mężczyzna złamał wszystkie zasady, miał na sobie krótkie spodenki, na stopach sportowe sandały, podkoszulek z jakąś kolorową palmą i wesoło się uśmiechał, energicznie machając w stronę judasza.
Szczęknęły zamki i Żurek otworzył drzwi.
– Cześć! To ja. – Mężczyzna bez ceregieli wpakował się do mieszkania. – Zajmę tylko chwilkę. – Wszedł do salonu i podszedł do okna, otwierając je szeroko. – Straszny upał, a ty się tu kisisz.
– Wody? – zapytał dziennikarz odruchowo.
– E tam, zaraz zmykam. Mam dużo roboty i ja właśnie w tej sprawie.
– Yhm – mruknął w odpowiedzi.
– Książkę dostałeś? – zapytał mężczyzna.
– Tak.
– Chcesz jeszcze jakąś, dla znajomych, rodziny? Wiesz, kiedyś to będzie rarytas wart olbrzymie pieniądze. Zresztą nie tak bardzo „kiedyś”, ale już całkiem niedługo.
– Jedna wystarczy – odpowiedział Barszczyk i siadł na wersalce, z nerwów uginały mu się nogi i nie chciał, żeby mężczyzna to widział.
– Jak tam chcesz. Zresztą zawsze możesz poprosić. Należy ci się, wiesz, za to, co już dla mnie zrobiłeś. Rzecz nie do przecenienia. Ale to już ci mówiłem ostatnio.
– No nie ty dokładnie mówiłeś – zaryzykował polemikę. Za każdym razem odwiedzał go ktoś inny, jednak przedstawiał się jako Inkwizytor i mówił w pierwszej osobie. Dziś też zjawił się mężczyzna, którego widział pierwszy raz.
– Ja, ja. Wiesz, spójrz na to jak na Boga i takie tam. Trzy osoby w jednej i inne bzdury. Pojebana mitologia. Jak ludzie w dwudziestym pierwszym wieku mogą w to wierzyć? Idioci. No, ale masz przenośnię.
– Alegorię raczej – poprawił Żurek.
Obcy machnął ręką, jakby odpędzał muchę.
– Jak zwał, tak zwał. Ważniejsze jest pytanie, które chcę ci zadać.
– Tak? – Nogi zaczęły mu drżeć, na szczęście siedział i nie było tego widać.
– Jak zdrowie?
– Dobrze – odpowiedział szybko, może trochę na odczepnego, ale przecież nie będzie się mu tutaj spowiadał ze swoich dolegliwości.
– Świetnie. Bardzo mnie to cieszy, masz teraz dużo kasy, więc byłem pewien, że o siebie zadbasz, wiesz, jakieś leczenie, może operacja w Stanach. Medycyna teraz potrafi cuda.
Nie odpowiedział.
– No to naprawdę świetnie – ciągnął niezrażony milczeniem mężczyzna. – Bo wiesz, czeka cię kupa roboty. Naprawdę przed tobą dwa tygodnie wytężonej pracy, dużo jeżdżenia, dzwonienia i pisania oczywiście. Nie tyle, co przede mną, no, ale wiesz. Każdy ma swoją robotę do zrobienia. No, żeby tutaj nie przedłużać i żebyś tak nie siedział jak ta ostatnia sierota, to powiem ci, od czego masz zacząć.
A jednak! Znowu się zacznie! Inkwizytor przyczaił się, odpoczął, zaplanował kolejne morderstwa. Okrutne, brutalne. Jak wiele?
– Jeden z twoich ulubionych policjantów siedzi właśnie w Bieszczadach i głowi się nad śmiercią pewnego księdza. Zostawiłem tym debilom odpowiednie wskazówki, właściwie drogowskazy, kara nie jest dla nich zagadką. Jednak wina już jest, bo księżulo był sprytny. Oczywiście we własnym mniemaniu, ale na puste móżdżki policjantów to może być aż za dużo. Na mailu masz wszystkie niezbędne materiały, żeby się wdrożyć w sprawę i napisać artykuł, zanim kapną się, o co chodzi.
Żurek skinął głową.
– No! – ucieszył się mężczyzna. – A już jutro bierzemy się do prawdziwej roboty! – Zatarł ręce.
Inkwizytor dziarsko ruszył w stronę drzwi. Odwrócił się jeszcze na chwilę, spojrzał na dziennikarza, spoważniał.
– Nie dziękuj.
Wyszedł, zamykając delikatnie drzwi.
Barszczyk spojrzał na swoje dłonie, próbując opanować ich drżenie. Czuł się, jakby za chwilę miał skoczyć w przepaść ze spadochronem, strach go paraliżował, adrenalina łomotała sercem tak mocno, że pewnie było go słychać kilka budynków dalej. Nie miał już w domu alkoholu, a teraz by się przydał, na rozluźnienie i opanowanie nerwów. I nie chodziło o tę bezczelną wizytę, ale o to, co się miało dopiero stać.
To już nie było dziennikarstwo śledcze, opisywanie wydarzeń, relacjonowanie i grzebanie w informacjach, aktach, węszenie za tropem. To zaczynało przypominać współudział w morderstwie. A raczej morderstwach. Zaraz, jak się tylko uspokoi, otworzy maila i sprawdzi, co mu przysłał ten maniak. To może opisać, zbrodnia już się wydarzyła, on po prostu dostał porcję informacji od swojego źródła, a że był to sam sprawca… No cóż. Zawsze miał dobrych informatorów, był najlepszy.
Jednak co do przyszłych wydarzeń, sprawy miały się zgoła inaczej. Wiedział, że zbrodnia się wydarzy, a właściwie cały ich szereg. Ostatnio było tego kilkadziesiąt przypadków, ile zostało zaplanowanych na ten cykl?
Teraz wiedział, powinien powiadomić policję, to już nie były przelewki.
Musi się mocno zastanowić nad swoim działaniem, ale wcześniej kupi w Żabce setkę wódki.
Pozostałe rozdziały dostępne w pełnej wersji e-booka.
Pozostałe rozdziały dostępne w pełnej wersji e-booka.
Pozostałe rozdziały dostępne w pełnej wersji e-booka.
Pozostałe rozdziały dostępne w pełnej wersji e-booka.
Pozostałe rozdziały dostępne w pełnej wersji e-booka.
Pozostałe rozdziały dostępne w pełnej wersji e-booka.
Pozostałe rozdziały dostępne w pełnej wersji e-booka.
Pozostałe rozdziały dostępne w pełnej wersji e-booka.
Pozostałe rozdziały dostępne w pełnej wersji e-booka.
Pozostałe rozdziały dostępne w pełnej wersji e-booka.
Pozostałe rozdziały dostępne w pełnej wersji e-booka.
Pozostałe rozdziały dostępne w pełnej wersji e-booka.
Pozostałe rozdziały dostępne w pełnej wersji e-booka.
Pozostałe rozdziały dostępne w pełnej wersji e-booka.
Pozostałe rozdziały dostępne w pełnej wersji e-booka.
Pozostałe rozdziały dostępne w pełnej wersji e-booka.
Pozostałe rozdziały dostępne w pełnej wersji e-booka.
Pozostałe rozdziały dostępne w pełnej wersji e-booka.
Pozostałe rozdziały dostępne w pełnej wersji e-booka.
Pozostałe rozdziały dostępne w pełnej wersji e-booka.
Pozostałe rozdziały dostępne w pełnej wersji e-booka.
Pozostałe rozdziały dostępne w pełnej wersji e-booka.
Pozostałe rozdziały dostępne w pełnej wersji e-booka.
Pozostałe rozdziały dostępne w pełnej wersji e-booka.
Pozostałe rozdziały dostępne w pełnej wersji e-booka.
Pozostałe rozdziały dostępne w pełnej wersji e-booka.
Pozostałe rozdziały dostępne w pełnej wersji e-booka.
Pozostałe rozdziały dostępne w pełnej wersji e-booka.
Wydanie I
ISBN 978-83-66328-71-6
www.initium.pl
e-mail: [email protected]
facebook.com/wydawnictwo.initium