Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
14 osób interesuje się tą książką
Dzika namiętność i szalenie przystojny muzyk.
Historia romansu osadzonego w oszałamiającym świecie gwiazd rocka.
Książkę polecają K.N. Haner i K.A. Figaro.
Ona – zwykła dziewczyna. Domatorka, wręcz outsiderka, o przeciętnej urodzie, długich, prostych włosach w kolorze mokrego piasku. On – facet o powierzchowności herosa i boskiej arogancji. Wokalista i gitarzysta jednego z najpopularniejszych na świecie zespołów rockowych, który wiedzie życie jak w cudownym śnie. Nieziemsko przystojny, czarujący, seksowny i… perwersyjny. Na pierwszy rzut oka różni ich dosłownie wszystko. Łączy? Muzyka i niewytłumaczalna chemia.
Niczym w kinowym hicie Narodziny gwiazdy wspólna trasa koncertowa daje początek miłości pełnej namiętności i pożądania. Miłości bożyszcza tłumów Killiana do Libby – zwykłej dziewczyny z sąsiedztwa, która okazała się bardziej uzależniająca niż wszystkie fanki świata.
Czy dziewczynie uda się zatrzymać idola, skoro cały świat chce jej go odebrać?
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 355
Tytuł oryginału: Idol
Projekt okładki: Paweł Panczakiewicz/PANCZAKIEWICZ ART.DESING
Redakcja: Dorota Kielczyk
Redaktor prowadzący: Aleksandra Janecka
Redakcja techniczna: Sylwia Rogowska-Kusz
Skład wersji elektronicznej: Robert Fritzkowski
Korekta: Monika Paduch
Fotografie wykorzystane na okładce
© Viorel Sima/Shutterstock
© DisobeyArt/Shutterstock
Copyright © 2016. IDOL by Kristen Callihan
© for the Polish edition by MUZA SA, Warszawa 2020
© for the Polish translation by Julia Gabriel
ISBN 978-83-287-1411-3
Warszawskie Wydawnictwo Literackie
MUZA SA
Wydanie I
Warszawa 2020
FRAGMENT
Libby
Znalazłam Killiana pijanego i nieprzytomnego, leżał na moim trawniku niczym jakiś zagubiony książę. Facet boski z wyglądu i równie bosko arogancki – nikt by mu się nie oparł. Seksowny, czarujący i trochę sprośny, urabiał mnie powoli, aż w końcu mogłam już tylko błagać o więcej.
Byłby mój, gdybym się na to odważyła. Problem w tym, że świat traktował go jak własność. Jak zatrzymać swojego idola, kiedy wszyscy pragną ci go odebrać?
Killian
Byłem wokalistą największej na świecie grupy rockowej i żyłem jak we śnie. Wystarczyła jedna fatalna decyzja – wszystko się rozwaliło. I leżało jak kupa gruzu.
Aż zjawiła się Liberty. Burkliwa, wycofana… na swój sposób słodka… Dobra, zapomnijcie, co powiedziałem. Jest zajebiście seksowna i bardziej uzależniająca niż te wszystkie fanki, które wykrzykują moje imię.
Świat chce, żebym wrócił na scenę, a ja nie chcę zostawić Libby. Muszę jakoś wyciągnąć tę pustelniczkę z jej skorupy i zatrzymać przy sobie. Bo to właśnie dzięki niej zmieniło się wszystko. Wszystko.
Żeby zorientować się, dokąd iść, czasem musisz spojrzeć, gdzie jesteś. Killian i jego zespół mają własnych idoli, którzy pomogli im stworzyć oryginalne brzmienie. Muzyka, o której mowa w tej książce, nie pochodzi z minionej dekady, lecz z czasów wcześniejszych. Niektórzy mogą odkryć tu nowe piosenki, inni, tak jak ja, odbędą podróż sentymentalną.
Collar Island, gdzie mieszka Libby, jest fikcją; przede wszystkim dlatego, że dzięki temu mogłam ukształtować miejsce i jego mieszkańców tak, jak chciałam. Jeśli jednak jesteście ciekawi, jak mogłoby wyglądać, Bald Head Island w stanie Nowy Jork jest jego najbliższym odpowiednikiem.
Dziękuję i życzę wam dobrej lektury!
PozdrowieniaKristen
Pamięci Cobaina, Bowiego i Prince’a – rockowych idoli, którzy pomogli ukształtować soundtrack mojego życia. Odeszliście od nas zbyt wcześnie.
Muzyka może być przyjacielem, gdy go nie masz, albo kochankiem, którego potrzebujesz. Może być gniewem i żalem, radością i bólem. Twoim głosem, gdy stracisz własny. Być jej częścią, zostać soundtrackiem czyjegoś życia – to piękna rzecz.
– Killian James, wokalista i gitarzysta zespołu Kill John
PRZEDTEM
Killian
Zwierzę to humorzasta bestia. W jednej chwili cię kocha, w drugiej nienawidzi i nigdy nie wiesz, jakie jego oblicze zobaczysz, aż cię dopadnie. Jeśli cię nienawidzi, nic nie poradzisz, możesz tylko próbować przetrwać i wierzyć, że cię nie zniszczy, zanim uciekniesz. Ale jeśli kocha?
Cholera, to coś najwspanialszego na świecie. Tęsknisz za tym Zwierzęciem. Nie możesz się doczekać spotkania. Staje się twoim życiem, celem, światem. Aż wreszcie czujesz się tak uzależniony, że zaczynasz go nienawidzić.
Miłość. Nienawiść. I nic pomiędzy. Nic pośredniego. Wzloty i upadki.
Już tam jest, czeka. Słyszę pomruk przechodzący w ryk. Czuję w kościach, w naelektryzowanym, aż lekko roziskrzonym powietrzu, w drżeniu podłogi pod stopami.
Moje serce przyspiesza, adrenalina już uderza do krwi.
– Gotowi na taniec z diabłem? – rzuca Whip w przestrzeń. Pije wodę z butelki, wolną dłonią wybija rytm na kolanie.
Bestia, Diabeł, Zwierzę – każdy nadaje swoje imię. To nieistotne. Ono ma nas, a my, jak na razie, mamy je.
Ryk narasta, teraz towarzyszy mu bum, bum, bum. Moje imię. Woła mnie.
Killian. Killian.
Oddycham ciężko, wstaję. Po mojej skórze przebiega dreszcz podniecenia.
Odpowiadam na wezwanie; wychodzę w światło – gorące, oślepiające – i zalewa mnie fala dźwięku, eksploduje czysta energia.
Zwierzę ryczy. Dla mnie.
A ja mam nad nim władzę. Unoszę ręce, idę do mikrofonu.
– Hej, Nowy Jork!
Odpowiada mi wrzask tak głośny, że aż odchylam się lekko na piętach.
Gitara w ręku, gładki tył, znajomy dotyk, kop adrenaliny. Zakładam pasek przez głowę. Odzywają się bębny Whipa, pulsujący beat, moje ciało zaczyna się poruszać w jego rytm. Dołączają Jax i Rye, ich riffy wibrują w złożonym układzie. Harmonia. Poezja dźwięku. Krzyk buntu.
Uderzam w struny, zaczynam śpiewać. Muzyka płynie mi w żyłach, wylewa się ze mnie jak lawa, podpala powietrze, zagrzewa do wrzasku.
Moc. Tak wielka moc. Zwierzę odpowiada, jego miłość jest tak kusząca, że twardnieje mi członek, jeżą mi się włosy na karku. Wkładam całego siebie w swój głos, w swoją grę.
W tej chwili jestem Bogiem. Wszechpotężnym. Nieskończonym.
Nic, naprawdę nic nie daje takiego kopa. Nic się z tym nie równa. To życie w czystej postaci.
Ale tak jak w życiu, wszystko nagle może się zmienić.
Tylko chwila.
I potem
koniec.
POTEM
Libby
– Wiele już napisano o pani relacji z Killianem Jamesem. Ale oboje raczej nie wypowiadacie się na ten temat. – Dziennikarka posyła mi lekki, zachęcający uśmiech, jaskrawoniebieskie włosy spadają jej na jedno oko. – Ale czy z uwagi na wczorajszy występ nie chciałaby pani powiedzieć nam trochę więcej?
Zwinięta w hotelowym fotelu (skóra i chrom), tyłem do widoku na Nowy Jork, prawie uśmiecham się na to pytanie, które słyszę już chyba po raz setny.
Ale od razu włącza się czujność. Uśmiech może być odczytany jako zgoda albo dowód nieśmiałości. Nie mam ochoty ustępować i mówić „trochę więcej”, i bez względu na to, co piszą krytycy, ani Killian, ani ja nigdy nie byliśmy nieśmiali – po prostu nie chcieliśmy się z naszym związkiem obnosić. Killian, którego znałam, należał do mnie, nie do nich.
– Niewiele da się powiedzieć ponad to, co wszyscy już wiedzą. – To nie do końca prawda, ale zawsze jakaś część.
Uśmiech dziennikarki staje się szerszy – barrakuda czuje krew w wodzie.
– O, chyba nie do końca. Nie znamy przecież tej historii od pani strony…
Pokonuję chęć bawienia się brzegiem rękawów swojej kaszmirowej tuniki. Boże, ten sweter, co tam sweter, nawet majtki! kosztowały więcej, niż wydawałam przez rok, zanim on wkroczył w moje życie.
Odwracam głowę i zerkam na butelki wody w srebrzystym kubełku z lodem. Ciemnozielona, złota i jeszcze jedna, z kryształkami. Asystentka z dumą oznajmiła, że ta zielona, zdaje się z Japonii, kosztuje ponad cztery stówy.
Za butelkę wody.
Nagle chce mi się śmiać. Z tego szaleństwa w moim życiu. Z tego, jak przeszłam od wody z kranu do wody z Japonii. Z tego, że mieszkanie w penthousie stało się normalką.
A potem zbiera mi się na płacz. Nigdy nie stać by mnie było na to wszystko bez niego – i każda z tych cholernych rzeczy jest bez znaczenia, jeśli jego przy mnie nie ma.
Pustka chce mnie wchłonąć. Czuję się tak samotna, że najchętniej złapałabym tę kobietę za rękę, żeby tylko poczuć kontakt z drugim człowiekiem.
Chcę mówić. Chcę, żeby ktoś mnie wysłuchał, chociaż raz. Może wtedy, ale tylko może, nie będę miała wrażenia, że się rozpadam.
Biorę wdech i patrzę na dziennikarkę.
– Co chce pani wiedzieć?
TERAZ
Liberty
Na moim trawniku leży menel. Chociaż może powinnam użyć innego słowa, bardziej poprawnego politycznie. Bezdomny? Włóczęga? Nie, zostanę przy menelu. Bo wątpię, żeby faktycznie był bez dachu nad głową i środków do życia. Wygląda mi to raczej na wybór niż konieczność.
Duży czarno-chromowy harley, którym wjechał w mój biedny płot, świadczy o pewnej zamożności. Ten sukinsyn przerył mi kawał trawy, ale nie była to wina motoru.
Rzucam menelowi groźne spojrzenie, choć raczej go nie zauważy.
Leży rozwalony na plecach, z rozrzuconymi rękami, chyba nieprzytomny. Zastanawiałabym się, czy żyje, gdyby jego pierś nie unosiła się i nie opadała w spokojnym rytmie głębokiego snu. I może martwiłabym się jego stanem, gdybym nie widziała czegoś takiego wcześniej dziesiątki razy.
Ale on cuchnie! Zresztą nic dziwnego, po skórze spływają mu strużki potu, na czarnej podkoszulce są ślady wymiotów.
Wykrzywiam usta z niesmakiem i szybko przełykam ślinę, żeby opanować mdłości. Długie, splątane brązowe włosy zasłaniają mu twarz, widać jednak, że koleś jest jeszcze przed trzydziestką. Potężny, smukłe ciało i gładka skóra na rękach. Właściwie to jeszcze bardziej przygnębiające. Młody gość i już chla na umór. Super.
Obchodzę go, mamrocząc pod nosem o palantach, którzy jeżdżą po pijaku. Po chwili wracam z wężem w ręku. Celuję starannie – strumień wody z pełnym impetem, satysfakcjonującym sykiem i pluskiem uderza w cel.
Menel wierzga gwałtownie, pluje i wymachuje rękami. Rozgląda się rozpaczliwie, szukając źródła tortur. Polewam go dalej, chcę spłukać z niego ten syf.
– Wynocha z mojego trawnika – warczę. Teraz celuję niżej, moczę mu spodnie i krocze.
– Ja pierdzielę! – Słyszę jego głęboki głos. – Możesz, kurwa, przestać?
– Nie mogę, kurwa. Śmierdzisz, jakbyś się zesrał, ale mam nadzieję, że tego nie zrobiłeś, bo to by już było dno.
Przesuwam strumień wody w górę, długie ciemne włosy rozsypują się na wszystkie strony, menel znowu parska i prycha.
Potem wrzeszczy. Tubalny głos dudni mi w uszach, pewnie umarłabym ze strachu, gdyby koleś nie był zbyt słaby, żeby ustać na nogach. Wystarcza mu sił tylko na to, żeby podnieść rękę i odsunąć z twarzy mokre kosmyki.
Jego ciemne oczy płoną złością. Dobra, kończmy tę zabawę. Opuszczam wąż i mówię:
– Wywalaj z mojego trawnika.
– Pojebało cię?
– Mnie? To nie ja leżę nieprzytomna w rzygach na cudzej posesji.
Menel patrzy dokoła, jakby dopiero teraz ogarnął sytuację. Nie ogląda swoich ciuchów. Skoro przyklejały mu się do ciała, to chyba wie, w jakim są stanie.
– I mała rada – ciągnę. – Nie bądź taki banalny.
To go zastopowało. Gapi się na mnie, woda spływa mu po policzkach na kanciasty podbródek.
– Nie znasz mnie, żeby oceniać.
Prycham.
– Jesteś gościem, który rozbija się na motorze zalany w trupa. Motor pewnie wyciągasz tylko w weekendy. Długie włosy, twarz niegolona całe tygodnie pewnie po to, by świat zrozumiał, jaki z ciebie twardziel. – Zerknęłam na jego mocne, umięśnione ręce. – Brakuje mi tylko jednej rzeczy: tatuaży, ale może masz na tyłku wydziarane „mamusia”.
Słyszę coś jakby śmiech, ale podszyty złością.
– A kim ty jesteś? – rzuca.
Ciekawe, ile pogardy udało mu się zawrzeć w tym jednym zdaniu, biorąc pod uwagę jego aktualną kondycję. W przeciwieństwie do smrodu skromność nie była jego wierną towarzyszką.
– Kimś, komu zdemolowałeś podwórko. Wręczyłabym ci rachunek, ale nie chcę się zbliżać do tego sztynksu. – Wycieram dłonie o dżinsy i patrzę na niego ostro. – A teraz spadaj, zanim wezwę policję.
Bez dwóch zdań – wściekłam się. Ruszam w stronę domu. Demonstracyjnie maszeruję długim podjazdem, choć planowałam iść z godnością.
Ale powoli się uspokajam. Przez ostatnie kilka miesięcy byłam taka wyciszona i wycofana, że może powinnam podziękować aroganckiemu bubkowi za ten przerywnik.
Jednak moja wdzięczność nie jest aż tak wielka, żeby pozwolić mu iść za mną. Widzę go kątem oka, wstaje chwiejnie, zdejmuje mokrą podkoszulkę, ciska na ziemię.
Teraz jeszcze striptiz. Super.
Przyspieszam, zła, że mój podjazd jest taki długi, co najmniej pięćdziesiąt metrów od krawężnika do wycieraczki.
Ciska za mną butem. Zerkam do tyłu, teraz już niespokojna. Ściąga spodnie. Żylasty, wkurwiony gość, metr osiemdziesiąt, właśnie idzie za mną, nagi. Właśnie widzę tatuaże, których się spodziewałam, w każdym razie jeden duży, jakieś przecinające się linie, na torsie i przedramieniu.
Skupiam się na wzorach, żeby nie patrzeć, jak jego członek kołysze się niczym wahadło podczas tego pochodu.
Rzucam mu przez ramię groźne spojrzenie.
– Jeszcze jeden krok i cię zastrzelę.
– Musiałabyś mieć strzelbę, nie? – odburkuje. – To byłby dopiero banał. Brakuje ci tylko kombinezonu i słomki do żucia, Elly May[1].
Odwracam się na pięcie.
– Czy właśnie nazwałeś mnie wsiową dziewuchą?
Też się zatrzymuje. Z rękami na biodrach, zupełnie nieskrępowany swoją nagością, mój trawnikowy menel stoi i patrzy na mnie tak, jakby świat należał do niego.
– A nie jesteś, słonko?
Pot spływa po mnie ciurkiem. Robię krok w stronę natręta, ale tylko jeden, nadal strasznie od niego cuchnie. Z tej odległości mogę stwierdzić, że urody mu nie brakuje. Wprawdzie jest zapuszczony, blady i ma przekrwione oczy, ale również – regularne rysy i długie rzęsy. Wkurza mnie to jeszcze bardziej.
– Słuchaj, koleś, łażenie nago za kobietą podpada pod napastowanie seksualne.
Parska.
– To by wiele mówiło o twoim życiu seksualnym, Elly May. Ale spokojna głowa, nawet gdybym chciał cię przelecieć, wypiłem tyle, że i tak mi nie stanie.
– Pewnie często ci się to zdarza, co? – Marszczę nos, wciąż nie spuszczając wzroku z jego twarzy. – I ty będziesz mi mówił o deficytach seksualnych?
W jego oczach pojawiają się iskierki, wygląda, jakby miał ochotę się zaśmiać. Ale zamiast tego prycha i wykrzywia usta.
– Daj mi godzinę i kubek porządnej kawy, a potem wrócimy do tej rozmowy.
– Jeszcze chwila i zażądasz śniadania.
Na jego twarzy pojawia się bezczelny uśmiech.
– Skoro już o tym wspominasz…
– Wiesz, co mnie w tym wszystkim wkurza najbardziej? – warczę.
Jego ciemne brwi unoszą się, tak jakby nie zrozumiał.
– Co?
To nie była odpowiedź na moje pytanie, raczej wyraz tego, że słabo kontaktuje, ale i tak odpowiadam.
– Że mogłeś kogoś przejechać. Potrącić mnie albo innego nieszczęśnika, gdy jechałeś napruty. – Smutek chwyta mnie za serce. – Mogłeś zniszczyć komuś życie…
Blednie, jego niedorzecznie długie rzęsy trzepoczą, gdy mruga.
– Chcesz się zabić? – wściekam się dalej. – To wybierz inny sposób…
Urywam. Słyszę, jak warczy, i – słowo daję – widzę, jak obnaża zęby. Gwałtownie robi krok w moją stronę, jakby chciał mnie zaatakować, ale się zatrzymuje.
– Nie waż się… Nie masz pojęcia, co… – Jego twarz szarzeje, gdy tak chwiejąc się, patrzy na mnie z wysokości swojego metra osiemdziesięciu.
Mierzymy się wzrokiem. W jego oczach płonie gniew.
To mnie dekoncentruje, dlatego nie rozpoznaję sygnałów ostrzegawczych.
– Nawet nie wiesz… – zaczyna i gorączkowo przełyka ślinę.
Dopiero wtedy dociera do mnie, co się za chwilę stanie; odskakuję, ale już za późno – trawnikowy menel pochyla się i puszcza pawia. Prosto na mnie.
Szok wbija mnie w ziemię na jedną straszną chwilę. A potem czuję smród. Zmuszam się, żeby podnieść wzrok i spojrzeć temu bydlakowi w twarz. Do gardła mi się ciśnie tysiąc przekleństw, ale przez zaciśnięte zęby wydostaje się tylko jedno zdanie:
– Nienawidzę cię.
Killian
Zwykle gdy kobieta oznajmia, że cię nienawidzi, i patrzy na ciebie zimnym, nieruchomym wzrokiem, to stara się uniknąć dalszego kontaktu.
Ale nie Elly May, która przyszła tu prosto z piekła, razem ze swoim szlauchem.
No dobra, właśnie ją obrzygałem, więc ma powód, żeby mnie nienawidzić. Całkiem dobry.
Nie przepraszałem nikogo całe lata, a teraz cichy głos z tyłu głowy podpowiada mi, że powinienem to zrobić. Ale wypita whisky chlupocze w głowie, zalewa ten cichy głos. Ja pierdzielę, we łbie mi huczy, w uszach dzwoni, wszystko się kołysze.
Zaraz się przewrócę, po prostu wiem, że tak będzie. Resztką świadomości rejestruję, że zamiast się odsunąć, moja dręczycielka robi krok do przodu, łapie mnie, chce podtrzymać.
Powodzenia, słonko.
Słyszę, jak klnie, gdy ugina się pod moim ciężarem i oboje upadamy. Chyba się śmieję, ale nie mam pewności. Zapadam się w nicość. Właśnie tego chciałem.
• • •
Wszystko jest rozmazane, woda chlusta mi w twarz, znowu. Cholera, jakie to wkurzające.
Pluję, próbuję się osłonić, ale ręce nie słuchają, są bezładne, jak z gumy.
– Przestać machać łapami, ty wrzodzie na tyłku – rzuca dziewczyna.
Elly May, diabeł wcielony. Nieważne, że jej głos brzmi słodko jak lody waniliowe, i tak jest diabłem. Wodnym diabłem. Może w piekle wcale się nie smażymy? Może cały czas się topimy?
– Nie bój się, nie utoniesz – warczy, znowu mnie polewając.
Spluwam, ślina ma smak pawia i alkoholu. Nic nie widzę przez ten potop.
– Co jest? Oszalałaś z tą wodą? – udaje mi się wykrztusić, zanim zaleje mnie nowa fala.
– Ma magiczną zdolność zmywania syfu – odpowiada Elly May, trąc ręką moją pierś, mocno, jakby chciała zedrzeć mi skórę. Widzę bańki mydlane. Pachną grejpfrutem i wanilią. Dziewczyńskie mydło.
– Tak, to mydło. Woda i mydło, żeby się umyć – tłumaczy, jakbym był dzieckiem. – Wariactwo, nie?
Sarkazm. O, sarkazm to moja specjalność. Pod warunkiem że nie jestem aż tak pijany, żeby nie móc otworzyć oczu.
Mocne dłonie przesuwają się po mojej głowie, palce próbują rozczesać włosy.
– Rany, kiedy ostatnio widziałeś grzebień?
– Po urodzeniu. Dobra, zostaw mnie. Daj mi się podnieść.
– Zahaftowałeś sobie włosy. Chcę to spłukać.
Pozwalam, żeby polewała mnie wodą, jej pomstujący głos zbliża się i oddala. Nie jest delikatna. Nieważne. I tak nie radzę sobie z delikatnością.
Teraz mnie podnosi, ciągnie. Wszystko dalej się kręci, wiruje, kołysze. Nijak nie mogę się od tego uwolnić.
– Nic nie słyszę, oprócz twojego bełkotu – mówi.
Widzę nad sobą jej twarz w rozmytej aureoli.
Pode mną pojawia się coś miękkiego. Chłodne prześcieradło. Ciężka kołdra.
Przetacza mnie na bok, układa poduszki za moimi plecami.
– No, człowieku, jeśli znów puścisz pawia, będziesz zdany tylko na siebie.
Jak zawsze, słonko.
• • •
koniec darmowego fragmentuzapraszamy do zakupu pełnej wersji
[1] Elly May – bohaterka amerykańskiego serialu The Beverly Hillbillies o życiu rodziny drwali, popularnego w latach 60. (wszystkie przypisy pochodzą od tłumaczki).
Warszawskie Wydawnictwo Literackie
MUZA SA
ul. Sienna 73
00-833 Warszawa
tel. +4822 6211775
e-mail: [email protected]
Dział zamówień: +4822 6286360
Księgarnia internetowa: www.muza.com.pl
Wersja elektroniczna: MAGRAF s.c., Bydgoszcz