Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Brud rzeczywistości, chłód rozpaczy, dzieciństwo pełne wstydu.
Odważna i bezkompromisowa powieść, jakich mało w literaturze światowej.
Międzynarodowa Nagroda Bookera 2020.
Mała wioska na holenderskiej prowincji. Tuż przed świętami rodzina skromnych i pobożnych rolników doświadcza wielkiej tragedii - w wypadku ginie najstarszy syn Matthies. Niedługo potem kolejne nieszczęścia nawiedzają farmę, której życie zaczyna przypominać koszmarną wizję z obrazów Boscha. To kara za grzechy? Tak sądzą rodzice. Zatracając się w bólu i poczuciu winy, zaniedbują trójkę dorastających dzieci, które niewiele rozumieją i są przerażone atmosferą panującą w domu. Co to znaczy, że Matthies umarł? Czy ojciec odejdzie? Co stanie się z mamą? Budrysówka, Obbe i Hanna na swój sposób radzą sobie z niepokojem. Gromadząc niepotrzebne przedmioty, składając ofiary, zadając ból sobie i innym, łamiąc seksualne tabu, dają się wciągnąć w wir coraz bardziej zatrważających obsesji i fantazji. Na ziemi niczyjej, gdzieś między dzieciństwem a dorosłością, kończy się niewinność.
Czym jest rodzina? Jaki sens ma wiara? W tej powieści o braku miłości i osamotnieniu, ujmującej wrażliwością i surowym, wręcz brutalnym pięknem języka, Marieke Lucas Rijneveld stawia pytania, które podważają nasze najświętsze przekonania.
Pełna obrazów i symboli powieść o bólu bez pocieszenia, na tle cudownej i okrutnej przyrody, będącej jedyną ucieczką, a zarazem obietnicą śmierci.
„La Stampa”
Powieść, która wiedzie prosto na dno, gdzie nie ma już żadnej nadziei.
„la Repubblica”
Surowa, absolutnie urzekająca opowieść o młodości, która umiera.
„Vogue”
Pozostają dreszcze, oszołomienie i niepokój.
„AD Magazine”
Wyjątkowa książka. Ponura, apokaliptyczna, a jednocześnie przyciągająca...
„Frankfurter Allgemeine Zeitung”
Z perwersyjną wręcz przyjemnością Rijneveld wstrząsnęła światową literaturą.
„Lire”
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 317
6
Moja mała siostra jako jedyna rozumie, dlaczego nie ściągam kurtki. I jako jedyna stara się znaleźć jakieś rozwiązania. Wypełniamy nimi nasze wieczory. Czasem boję się, że któreś z jej rozwiązań zadziała, a przez to coś jej odbiorę, bo dopóki mamy pragnienia, nie grozi nam śmierć, która wisi nad zagrodą jak duszący zapach gnojowicy już po jednym dniu rozlewania na polach. Do tego moja czerwona kurtka budrysówka blaknie coraz bardziej, jak twarz Matthiesa. Nigdzie w domu nie wisi jego zdjęcie, tylko w małym drewnianym pojemniczku na parapecie leżą jego mleczne zęby, kilka ze śladami zaschłej krwi. Każdego wieczoru, jakby chodziło o ważny sprawdzian z historii, próbuję przywołać jego obraz, nauczyć się na pamięć rysów jego twarzy – jak hasła „liberté, égalité, fraternité”, które nieustannie powtarzam, aby przyswoić jakąś wiedzę i to akurat taką, którą można się popisać przed dorosłymi na rodzinnej uroczystości – wszystko w obawie, że nadejdzie chwila, kiedy zawrócą mi w głowie inni chłopcy i obraz mojego brata się wśród nich zagubi. Kieszenie mam ciężkie od wszystkiego, co zbieram. Hanna pochyla się nade mną i podsuwa mi garść słonego popcornu: to ofiara, która ma wynagrodzić to, że się za mną nie wstawiła. Gdybym naprawdę zepchnęła ją z łóżka, Tiesje może by jeszcze żył. Teraz nie mam ochoty z nią gadać. Teraz chciałabym, żeby ojciec albo matka powiedzieli mi, że nie zrobiłam nic złego. Ale ojciec nie przyjdzie. Nigdy nie powie „przepraszam”. To słowo nie przejdzie mu przez spierzchnięte usta, tylko Słowo Boże spływa z nich z łatwością. Dopiero gdy poprosi cię przy stole o podanie mu czegoś do posmarowania chleba, dowiadujesz się, że znów jest dobrze. Trzeba się wtedy cieszyć, że znów możesz mu podać puszkę reńskiej melasy, chociaż czasem wolałabym rozsmarować mu tę melasę nożem po twarzy, żeby poprzyklejały się do niej nasze spojrzenia, żeby wiedział, że trzech króli nie może odnaleźć Wschodu.
Nagle pomyślałam, że ojciec nie tylko zdrapuje gwiazdy z sufitu, ale też z nieba, i dlatego wszystko wygląda mroczniej, a Obbe robi się coraz gorszy: zgubiliśmy drogę i nie ma kogo o nią spytać. W zimowy sen zapadł nawet Wielki Miś z mojej ulubionej książki z obrazkami, który każdego wieczoru ściągał z nieba księżyc dla Małego Misia, bo ten bał się ciemności. Tylko światełko w przełączniku daje nieco pociechy. Tak właściwie jestem już na to za duża, ale w nocy wszyscy tracą swój wiek, strach ma więcej oczu niż matka sukienek w kwiatki, a to coś znaczy, bo jej szafa pęka w szwach, a ona nosi stale tę samą, z kaktusami, jakby wszystkich chciała trzymać na dystans. Teraz często zakłada na nią jeszcze szlafrok.
Leżę twarzą do ściany, na której wisi czarno-biały plakat Boudewijna de Groota: samotny rowerzysta z dzieckiem na siodełku przed sobą, jadący wąską ścieżką wśród wzgórz. Przed snem wyobrażam sobie czasem, że to ja jestem tym dzieckiem, a matka trzyma kierownicę, mimo że nie lubi jeździć na rowerze, za bardzo się boi, że sukienka wkręci się w szprychy, więc nigdy nie będziemy aż tak samotne, by razem znaleźć się na tej samej ścieżce. Odwracam się w momencie, gdy Hanna kładzie między nami prażoną kukurydzę, która od razu przykleja się do prześcieradła. Bierzemy po kolei, raz ona, raz ja. Nagle przychodzi mi do głowy werset z Księgi Przysłów: „Czynienie sprawiedliwości i sądu bardziej się podobają Panu niż ofiara”. Nie rozumiem tej ofiary, rzadko dostajemy popcorn i wiem, że zamiary Hanny są szczere, bo kiedy uświadamia sobie swoją winę, patrzy szeroko otwartymi oczami jak pastor, gdy wylicza grzechy całego zboru i spogląda w sufit, który właśnie został pobielony: grzechy plamią tak jak muchy fajdają.
Czasem sięgam z opóźnieniem, wtedy dotykam palców Hanny i czuję jej poobgryzane paznokcie. Osadzone głęboko, obramowane czerwoną skórą, kawałki białego tłuszczu w serwolatce. Mój kłopot to tylko żałoba za paznokciami. Według Hanny tak to wygląda, kiedy za często myślisz o śmierci. Od razu widzę wybałuszone oczka Tiesjego, czuję pustkę, jaka na mnie spłynęła, gdy przestał już przebierać łapkami, a potem szok, cisza końca, która wszystko niszczy, pusty kołowrotek.
Hanna zjada ostatni popcorn i opowiada o nowej Barbie, o której marzy, a ja spostrzegam, że już od jakiegoś czasu trzymam pod kołdrą złożone dłonie. Może Bóg czeka od pół godziny, żebym coś powiedziała? Rozsuwam palce: u nas we wsi nie mieć słów to też wymowny znak. Nie mamy automatycznych sekretarek, ale pozwalamy ciszy zapadać na długo; ciszy, w której słychać tylko ryk krów, gwizd czajnika.
– Wypadek samochodowy czy pożar? – pytam.
Z twarzy Hanny znika napięcie, już wie, że przestałam się na nią gniewać i wracam do naszego codziennego rytuału. Ma zaczerwienione usta, pokryte warstewką soli. Składając ofiary, dostajesz więcej, niż dajesz. Może dlatego Obbe zabił Tiesjego? Żeby odzyskać Matthiesa? Nie chcę myśleć o moim darze, o czterech łapach, klapniętym uszku i prawie stu milionach komórek węchowych.
– A jak miałby ich ogarnąć pożar?
– Bo ja wiem... Czasem zapominają zgasić świeczkę, tamtą pod oknem, od strony podwórza – mówię.
Hanna powoli kiwa głową. Wątpi, czy to prawda. Wiem, że posuwam się za daleko, ale im więcej wymyślam różnych scenariuszy śmierci ojca i matki, tym mniejsze są szanse, że coś nas zaskoczy.
– Morderstwo czy rak?
– Rak – odpowiadam, i dorzucam: – Skok z silosu na paszę czy utonięcie?
– Dlaczego mieliby skakać akurat z silosu? – pyta Hanna. – To przecież idiotyczne.
– Tak robią ludzie, którzy bardzo cierpią, rzucają się wtedy w dół.
– Uważam, że to głupi pomysł.
Wcześniej myślałam, że to śmierć może zaskoczyć ojca i matkę, ale oni równie dobrze mogą ją też uprzedzić. Dzień Sądu można przecież zaplanować jak urodzinową imprezę. Odbywa się to tak, jak matka opowiadała pewnego wieczoru, albo z pomocą przychodzi sznur na belce lub jeden z jej szali, które zakłada, idąc do kościoła. Ma je w różnych kolorach, i to takich, które w tej sytuacji tym bardziej pognałyby ją na strych. I zawiązuje je tak mocno, że po powrocie z kościoła widać na jej szyi ślad. Ale może zaciska je, żeby w psalmie osiągnąć odpowiednią wysokość tonu? Bywają tak wysokie, że trzeba zacisnąć pośladki. Mówię jednak do siostry:
– To bardzo głupi pomysł, obstawiam zawał lub wypadek samochodowy, matka jeździ tak nierozważnie.
Szybko wkładam do ust ostatni zagubiony popcorn, który poturlał mi się pod brzuch, wysysam z niego sól tak długo, aż traci smak i robi się wiotki na języku. Przypomina mi się, jak Obbe kazał mi włożyć do ust martwego trzmiela, który leżał na parapecie obok gumy do żucia matki – przed snem wyjmuje z ust gumę do żucia, robi z niej kulę i zostawia na noc, żeby stwardniała i by następnego dnia znów mogła ją żuć. Włożyłam trzmiela do ust jak kulkę gumy. Zrobiłam to za stosik żetonów do gry, Obbe był pewien, że zabraknie mi odwagi. Czułam włoski trzmiela na podniebieniu, na języku skrzydełka jak płatki migdałów. Obbe liczył do sześćdziesięciu. Ja zachowywałam się tak, jakby to był miodowy cukierek, ale przez całą minutę miałam w ustach śmierć.
– Myślisz, że ojciec ma serce?
Obraz trzmiela ustępuje miejsca klatce piersiowej ojca. Jeszcze dziś ją widziałam. Było gorąco, więc chodził wśród krów na pastwisku bez koszuli. Na piersiach ma trzy włosy na krzyż. Blond. Trudno mi sobie wyobrazić serce za jego żebrami, prędzej gnojówkę.
– Na pewno – odpowiadam. – Zawsze dużo daje podczas kolekty w kościele.
Hanna kiwa głową i przygryza policzki od środka. Oczy ma czerwone od płaczu. Nie rozmawiamy o Tiesje, nie rozmawiamy o tym, o czym nie będziemy mogły zapomnieć. Gnojnik też jest tylko raz w roku opróżniany. To nie jest moment, by ulżyć sercu, nawet nie wiem, kiedy taki nastąpi. I nie wiem jak. Babcia mówi czasem, że od modlitwy robi się lżej na sercu, moje jednak nadal waży trzysta gramów. To tyle co paczka mielonego.