33,50 zł
Pewnego dnia ludzkość opanowała epidemia nieśmiertelności. Nikt nie umiera, wszyscy pozostają uwięzieni w swoich ciałach, a dokładniej w takiej postaci, w jakiej zastała ich epidemia. Jakie decyzje polityczne należy podjąć, żeby zniwelować skutki nieśmiertelności? Czy rozgrywki polityczne na najwyższych szczeblach władzy okażą się ważniejsze od zdrowego rozsądku i dobra obywateli? Podjęcie niełatwych decyzji komplikują mniej lub bardziej wymuszone konflikty ideologiczne. W tle rozgrywają się losy polskiego polityka, jego rodziny, kochanki oraz najbliższych znajomych na przestrzeni kilkudziesięciu lat, które nastały po dniu, kiedy wszyscy na świecie dowiedzieli się, że będą żyć wiecznie. To świetny punkt wyjścia do tego, by przyjrzeć się poszczególnym bohaterom, ale także Polsce i światu w obliczu tego nieoczekiwanego cudu, który bardzo szybko okazuje się przekleństwem. Realizm miesza się tu z fantazją, tragedia z farsą, czułość w opisie ludzi i zjawisk z nieodpartym szyderstwem. To powieść wzruszająca i brutalna zarazem, delikatna i okrutna. Jak życie. Nawet to nieśmiertelne.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 303
Nieśmiertelnicy
Copyright © 2021 by Marek Migalski
(under exclusive license to Wydawnictwo Sonia Draga)
Copyright © 2021 for the Polish edition by Wydawnictwo Sonia Draga
Projekt graficzny okładki: Anna Slotorsz / artnovo.pl
Zdjęcia użyte na okładce: Linda Blazic-Mirosevic, KDdesignphoto (Shutterstock)
Redakcja: Magdalena Stec
Korekta: Joanna Rodkiewicz, Maria Zając, Iwona Wyrwisz
ISBN: 978-83-8230-101-4
Wszelkie prawa zastrzeżone. Nieautoryzowane rozpowszechnianie całości lub fragmentu niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci jest zabronione i wiąże się z sankcjami karnymi.
Książka, którą nabyłeś, jest dziełem twórcy i wydawcy. Prosimy, abyś przestrzegał praw, jakie im przysługują. Jej zawartość możesz udostępnić nieodpłatnie osobom bliskim lub osobiście znanym. Ale nie publikuj jej w internecie. Jeśli cytujesz jej fragmenty, nie zmieniaj ich treści i koniecznie zaznacz, czyje to dzieło. A kopiując ją, rób to jedynie na użytek osobisty.
Szanujmy cudzą własność i prawo!
Polska Izba Książki
Więcej o prawie autorskim na www.legalnakultura.pl
WYDAWNICTWO SONIA DRAGA Sp. z o.o.
ul. Fitelberga 1, 40-588 Katowice
tel. 32 782 64 77, fax 32 253 77 28
e-mail:[email protected]
www.soniadraga.pl
www.facebook.com/WydawnictwoSoniaDraga
E - wydanie 2021
O tym, że stał się nieśmiertelny, Jakub dowiedział się w sobotę, 23 maja. Właśnie rozmawiał z partyjnym kolegą przez telefon, gdy z salonu zawołała do niego żona:
– Kubuś, chodź tu jak najszybciej!
Niezbyt się tym przejął i dalej przedstawiał koledze swój genialny plan na to, jak ich partia, Liberalne Centrum, może ograć przeciwników.
– Mówię ci, to będzie hicior! Jebane lewusy i pieprzone konserwy posrają się, gdy się zorientują, jak ich wyruchaliśmy! – śmiał się do słuchawki.
– Kuba, przyjdź tu natychmiast! – krzyknęła żona, głośniej i bardziej stanowczo.
– Słuchaj, muszę kończyć, bo stara się drze – rzucił. – Zdzwonimy się po weekendzie, okej?
Wyłączył telefon.
– Kuba, kurwa, chodź tutaj! – doszedł go wrzask Julki.
Wkurzony wszedł do salonu.
– Jezu, co się tak wydzierasz? – Nie krył irytacji. – Stało się coś?
– Tak – odpowiedziała Julka i pogłośniła TVM, ich ulubioną stację informacyjną.
Usiadł obok żony.
Na ekranie zobaczył jedną z najpopularniejszych prezenterek. Jej obfity biust falował cudownie, co spowodowane było zdenerwowaniem dziennikarki, malującym się również na jej twarzy, na której wzrok Jakuba spoczął w drugiej kolejności. Znał ten biust i tę twarz. Dosyć dobrze zresztą.
– No, co tam nowego w świecie infotainmentu? – zagaił lekkim tonem, by ukryć zbyt długie wpatrywanie się w cycki prezenterki.
– Słuchaj – powiedziała już spokojnie Julka i wskazała ekran.
– …dlatego też, choć może się to wydać państwu bardzo dziwne – czytała z promptera dziennikarka – naukowcy nie mają ani cienia wątpliwości: wszyscy jesteśmy nieśmiertelni. Zostało to udowodnione przez zespół pod kierownictwem profesora Perlsa z MIT, a także przez Agencję Zdrowia Stanów Zjednoczonych. To już oficjalna informacja, do której za pół godziny odniosą się nasz premier oraz minister zdrowia. Jednak z naszych przecieków z Kancelarii Prezesa Rady Ministrów wynika, że także nasze władze potwierdzą to, co właśnie państwu ogłosiłam. Wszyscy jesteśmy nieśmiertelni. A teraz łączymy się z naszą reporterką Agatą…
Jakub i Julka popatrzyli na siebie zdumieni.
– Co to, do chuja, ma znaczyć? – zapytała wreszcie Julka. – Coście tam w tym rządzie nawywijali?
– Oszalałaś?! Co my mamy z tym wspólnego? – próbował tłumaczyć się Kuba.
– Ale myślisz, że to może być prawda?
– No przecież słyszałaś.
– Że co? Że mi to Gośka z TVM z telewizora oznajmiła? To ma być serum prawdy?
– Juleczko, to nie są żarty i to nie jest prima aprilis. To się rzeczywiście dzieje.
Zamilkli i wrócili do oglądania programu. Wynikało z niego niezbicie, że wszystko to, co w ciągu ostatnich tygodni niepokoiło opinię publiczną na całym świecie, znalazło swój nieprawdopodobny finał właśnie w tym, co usłyszeli.
Bo faktem było, że co najmniej od marca media donosiły o dziwnym zjawisku braku zgonów z powodu starości. Owszem, ludzie ginęli w wypadkach samochodowych, w strzelaninach, na wojnach, na skutek przedawkowania narkotyków, ale starzy ludzie przestali umierać w szpitalach i domach opieki społecznej. Nikt nie wiedział dlaczego i środowisko medyczne było tym naprawdę zaciekawione. Jakub przypomniał sobie nawet krótką rozmowę z ministrem zdrowia, który był z jego partii. Facet wspomniał, że mają jakieś problemy, szpitale zaczynają być przepełnione, bo starych ludzi wciąż w nich przybywa, ale spadła ilość zgonów. Tak, pamiętał doskonale, że minister użył sformułowania „spadek ilości zgonów”, bo zwrócił mu wówczas uwagę, że nie ilości, a liczby, i że obaj się wtedy zaśmiali. Ale żeby ludzie w ogóle przestali umierać ze starości? Coś takiego!
– Powiemy dzieciom? – zapytała Julka.
– Chyba tak – odparł i poszedł do ich pokojów.
Wrócił po minucie z Zosią i Jasiem. Julka zrelacjonowała im to, co właśnie usłyszeli w telewizji. Na dzieciakach nie zrobiło to specjalnego wrażenia. Zwłaszcza na Jaśku, który miał dopiero pięć lat. Zosia, pannica piętnastoletnia, chyba zrozumiała, że to sprawa niezwykła, ale nie wydawała się poruszona. Lecz Julka, gdy przekazywała im te niesamowite wieści, po raz pierwszy odczuła ich wagę.
– Dzieci, będziemy żyli wiecznie – wydusiła z siebie i się rozpłakała.
I chyba także do Jakuba dopiero w tej chwili dotarło tak naprawdę to, co przed chwilą usłyszeli. Podszedł do żony i ją objął. Odwrócił się do dzieci i zaprosił je do wspólnego uścisku. Zosia i Jasiek szybko podbiegli i wtulili się w rodziców. Płacz Julki przeszedł szybko w śmiech i wkrótce już wszyscy krzyczeli, obrzucali się poduszkami, śmiali się i płakali ze szczęścia. Gdy trochę się uspokoili, zorientowali się, że z innych mieszkań ich ekskluzywnego apartamentowca dochodzą podobne okrzyki, wrzaski i śmiechy.
Zadzwonili najpierw do rodziców Jakuba, mieszkających na Mokotowie, niedaleko nich, a potem do matki Julki, która żyła na Śląsku. Wieczorem zapakowali dzieciaki do auta i pojechali do dziadków na kolację. To była jedna z najwspanialszych chwil w życiu całej szóstki.
– Niech żyją piątki! – Tadeusz, ojciec Jakuba, wzniósł toast.
– Na zawsze piątki! – krzyknęli chórem.
Od kilku miesięcy określali się jako „piątki”, dziwnym zrządzeniem losu ich wiek ułożył się bowiem tak, że różnice lat między poszczególnymi członkami rodziny, z wyjątkiem matki Julki, były liczone w dekadach i teraz, w 2025 roku, wiek każdego z nich kończył się cyfrą pięć. Jasiek, najmłodszy, miał właśnie pięć lat, Zosia piętnaście, Julka trzydzieści pięć, Jakub czterdzieści pięć, a rodzice byli w wieku siedemdziesięciu pięciu oraz osiemdziesięciu pięciu lat.
Całości dopełnia wiek Zuzanny – pomyślał Jakub o swojej dwudziestopięcioletniej kochance, z którą miał romans już od prawie roku.
– Za nieśmiertelność! – Raz jeszcze podniósł kieliszek z winem Amarone. – Za naszą nieśmiertelność!
Wszyscy wypili to, co mieli w lampkach. Dzieci, oczywiście, szampan bezalkoholowy.
Dwa dni później Jakub pojechał do sejmu. Dawno nie było tam tak tłumnie. Nikt nie myślał o polityce, wszyscy wymieniali się newsami i kolejnymi rewelacjami. Krótko po obiedzie na posiedzenie ich klubu parlamentarnego, partii Liberalne Centrum, przyjechali premier i kilku ministrów.
– Tak, proszę państwa, to prawda, staliśmy się nieśmiertelni! – oznajmił radośnie premier. – Mamy to już na sto procent potwierdzone przez Amerykanów i nasze służby. To żaden fejk.
Na sali zapanował prawdziwy entuzjazm. Wszyscy wstali z miejsc i spontanicznie zaczęli śpiewać hymn Polski. Następnie rozbrzmiały okrzyki i wiwaty. Po jakimś czasie głos zabrał minister zdrowia.
– Panie premierze, Tomku, pozwól, że uzupełnię twoje stanowisko – zaczął. – To nie do końca tak, że jesteśmy nieśmiertelni. Nadal możemy zginąć w sposób gwałtowny, no nie wiem, na przykład w wypadku na autostradzie albo jak się wyskoczy z okna, albo coś w tym stylu. Więc to nie tyle nieśmiertelność, co raczej zatrzymanie się procesu starzenia. U wszystkich ludzi na świecie.
– Jak do tego doszło? – rzucił ktoś z tylnych rzędów.
– Mówiąc szczerze, chuj raczy wiedzieć – odparł minister, czym wywołał salwę śmiechu. – Dochodzą nas słuchy, że nastąpiła jakaś mutacja jednego z genów odpowiedzialnych za obumieranie komórek i starzenie się. To prawdopodobnie gen TMEM-sto sześć-B, ale co was to może obchodzić, partyjne młotki?
Po sali znów przetoczyła się fala chichotów.
– Tak czy siak, wygląda na to, że od kilku tygodni z jakichś przyczyn nikt na świecie się już nie starzeje. Czy to będzie trwać? Nie mamy bladego pojęcia. Będziemy sprawę monitorować, ale bądźmy szczerzy: nasi giganci z rodzimych ośrodków badawczych i uniwerków – tu spojrzał wymownie na ministra nauki, który także był z partii Jakuba i siedział teraz za stołem prezydialnym – raczej na to nie wpadną wcześniej niż Amerykanie, Ruscy czy starsi bracia w wierze.
Minister nauki udał, że nie zauważył ironii, natomiast cały klub parsknął śmiechem.
– Nie pozostaje nam nic innego – zabrał ponownie głos premier – jak życzyć wam i waszym rodzinom szczęśliwej nieśmiertelności.
– Oby przez cały czas u władzy! – krzyknął ktoś z sali, czym wywołał prawdziwą burzę oklasków.
Jeszcze tego samego dnia Jakub postanowił, że latem pojadą całą rodziną nad morze, i to na pełne dwa pieprzone miesiące. Do Sarbinowa. Weźmie Julkę, dzieciaki, rodziców, a nawet teściową. Wynajmie duży dom nad samym morzem, który widział kilka tygodni wcześniej w necie, i spędzą tam cały lipiec i sierpień. Wisienką na torcie miało być to, że Zuzia w pobliskim Kołobrzegu będzie w tym czasie odbywać praktyki w jednym z sanatoriów.
Słowa dotrzymał. Świat się zmieniał, szalał, radował swoją nowo zdobytą nieśmiertelnością, trwał festiwal globalnego szczęścia, a Jakub latem zrobił to, co zaplanował tamtego poniedziałku. Najlepsze wakacje od wielu, wielu lat. Dzieci były zachwycone, rodzice i teściowa szczęśliwi, Julka wdzięczna mu za wszystko i naprawdę czuła, a Zuzia wniebowzięta, bo co kilka dni miała go tylko dla siebie.
Po roku od nastania „epidemii nieśmiertelności”, tak to dziwne zjawisko zostało nazwane przez świat mediów, prawie wszystko było już jasne. Prawie, bo jedyną niewiadomą okazała się przyczyna. Naukowcy z całego świata łamali sobie głowy nad tym fenomenem, ale nie potrafili jasno wskazać, dlaczego nagle cała ludzkość zatrzymała się w procesie umierania. Podejrzewano Chińczyków i Rosjan, lecz oni z kolei byli przekonani, że to sprawka Amerykanów. Wszyscy zaś sugerowali, że Izraelczycy coś sknocili w swoich laboratoriach. Każdy podejrzewał każdego, nikt jednak nie miał pewności.
Za to medycy potrafili odpowiedzieć na resztę pytań, z najważniejszym na czele: czy to naprawdę się dzieje? Tak, to działo się naprawdę. Ludzie przestali się starzeć, a wszelkie choroby zatrzymały się w rozwoju. Jakby nagle natura przestała poruszać się do przodu, ku entropii i rozpadowi. Najszczęśliwsi byli ci, którym jeszcze przed chwilą dawano kilka miesięcy lub lat życia: chorzy na raka trzustki, stwardnienie rozsiane, mający początki alzheimera. Oni i ich rodziny. Już żegnali się z bliskimi, już myśleli o życiu bez siebie, aż tu nagle los sprawił, że choroba przystopowała i będą ze sobą przez długie lata, a może i całą wieczność.
Co do tego ostatniego nikt nie miał pewności. O ile rzeczywiście proces starzenia się został zatrzymany (świadczyły o tym statystyki nadsyłane z poszczególnych państw), o tyle nie było jasności, czy to zjawisko stałe, czy też może w którymś momencie biologia znów ruszy z kopyta i wszystko wróci do starego porządku. Ta niepewność działała jednak na ludzi pobudzająco – jeśli dar nieśmiertelności może nie być dany raz na zawsze, to znaczy, że należy z niego korzystać jak najintensywniej.
Wszyscy rzucili się na to nowe życie z niespotykaną wcześniej zachłannością. Boom zanotowano niemal we wszystkich branżach, z turystyczną i rozrywkową na czele. Ludzie wyjeżdżali na dawno odkładane wczasy, bawili się do upadłego, folgowali sobie w zakupach. Przemysł w większości krajów dostał turbodoładowania: na potęgę produkowano auta, ubrania, sprzęt sportowy, wszystko, co mogło sprawić radość i dostarczyć przyjemności z nowo darowanego życia. Świat nie pamiętał takiego karnawału.
Życie Jakuba również doznało miłego przyśpieszenia. Relacje z Julką były najlepsze od lat, narastające wraz z upływem czasu problemy przestały mieć znaczenie; dzieciaki, które niewiele co prawda rozumiały, także poddały się atmosferze ogólnej euforii; Zuzanna była zadowolona jak nigdy dotąd i przestała namawiać go do rozwodu. Ale najszczęśliwsi byli jego rodzice. Tłumiony strach przed śmiercią zniknął, przestał ich dławić, zakradać się nocami do ich myśli. Obietnica wieczności zastała ich już prawie nad grobem. Zwłaszcza ojca, który miał poważne problemy z nerkami i w wieku osiemdziesięciu pięciu lat nie mógł spodziewać się wiele dobrego. Aż tu nagle szast-prast i prosta, smutna droga do grobu została zastąpiona piękną i niekończącą się ścieżką ku wieczności. Dokładnie tak samo widziała to matka – ona też odczuła ulgę. Nie uskarżała się wprawdzie na stan zdrowia, ale przerażała ją myśl o śmierci męża i samotnym życiu. Od kilku już lat liczyła się z tym, że mąż umrze i że będzie musiała radzić sobie sama. Sama w sensie życiowym, lecz także duchowym. Nie była na to gotowa, bała się tego. Ale od czasu nastania epidemii nieśmiertelności wszystkie te lęki i złe myśli się ulotniły, oboje staruszkowie byli po prostu szczęśliwi.
W życiu zawodowym Jakuba niewiele się zmieniło. Nadal był posłem, wiceprzewodniczącym swojej partii, jednym z kilku polityków, którzy mieli realny, a nie tylko symboliczny czy formalny wpływ na rząd. Cieszył się tą sytuacją, bo lubił wynikające z niej przyjemności: splendor, dobre jedzenie, wpływy, strach ludzi, możliwość załatwienia własnych spraw w ekspresowym tempie, przy usłużnym podlizywaniu się zależnych od niego urzędników. Przywykł do tego i bardzo sobie to cenił. Nic nie było w stanie odciąć go od profitów płynących ze statusu szarej eminencji gabinetu, na którego czele stał jego serdeczny i wieloletni przyjaciel.
– Może jednak wziąłbyś jakieś ministerstwo? – namawiał go przy okazji ostatniej rekonstrukcji rządu. – Miałbyś prestiż, limuzynę i rzeczywistą władzę.
– Tomek, a po chuj mi to, jeśli już to wszystko mam? – zaśmiał się Jakub. – Za to nie mam paparuchów na ogonie, odpowiedzialności, użerania się z urzędasami od rana do wieczora, no i twojego towarzystwa przez cały czas.
– Może masz rację. – Premier nie poczuł się urażony, bo przyjaźnili się od dawna i wiedział, że w tym, co usłyszał, nie ma żadnej osobistej niechęci. – Ale pomógłbyś mi z tymi lewackimi i katolickimi chujkami w rządzie. Mam ich naprawdę dość, a ciągle się o coś pieklą.
Jesienią poprzedniego roku rząd został poszerzony o Partię Konserwatywną oraz Lewicę Razem i działał w formie rządu jedności narodowej, czyli ze wszystkimi partiami parlamentarnymi w ramach jednej Rady Ministrów. Takie były nastroje społeczne, więc sprawujący władzę liberałowie uznali, że w czasach ogólnej euforii nie mogą iść pod prąd opinii publicznej, i wciągnęli do rządu polityków konkurencyjnych ugrupowań.
– Serio, przydałbyś się – kontynuował premier. – Masz na nich jakiś zbawienny wpływ. Lubią cię i szanują. A ja mam ich już serdecznie dość. Wkurwiają mnie na maksa. Wziąłbyś sobie dowolny resort. Nie wiem, może sport albo kulturę, żebyś się nie ujebał za bardzo.
– Tomuś, wiesz, jak cię lubię i cenię – droczył się Jakub – ale jeszcze bardziej lubię i cenię swój święty spokój. Będziesz miał z nimi kłopot, to daj znać, a ja to ogarnę i chujków ukoję w ich pretensjach i dąsach. Ale nie żądaj ode mnie tej mordęgi ministerialnej, na Boga! Wiesz, że to nie dla mnie. Nigdy cię nie wystawiłem i nigdy nie wystawię w potrzebie. I zawsze będę ci do pomocy, jak jebany anioł stróż. Ale nie będę się wygłupiał, narażał na publiczną krytykę i udawał poważnego pana ministra. To nie moja bajka i dobrze o tym wiesz.
– No wiem, wiem – godził się ze swoją małą porażką premier. – Ale jakby co…
– Jakby co, to chujom śmierć, a chwała nam i naszym kolegom! – wyrecytował ich ulubioną formułę Jakub.
Od lat pozostawał w cieniu procesów politycznych, choć był jednym z najważniejszych graczy w swojej partii, a po wygraniu przez nią dwa razy z rzędu wyborów i tworzeniu rządu – także w ogólnopolskiej polityce. Ale nigdy nie chciał zajmować oficjalnych i eksponowanych stanowisk. Wiedział, jaką cenę się za to płaci, i nie chciał jej uiszczać opinii publicznej i mediom. Znał reguły i je akceptował. O wiele bardziej komfortowo czuł się na zapleczu, w szarej strefie polityki, gdzieś pomiędzy rządem, mediami a wielkim biznesem. Był poukładany ze wszystkimi, wszyscy go znali i on znał wszystkich – oczywiście tych, których warto było znać. Innymi się nie przejmował. Bo i po co?
Nie lubił ludzi. Rozumiał ich, znał ich motywacje, emocje, sposoby reakcji, ale nie przepadał za nimi i wolał ich unikać. Zwłaszcza tak zwanych zwykłych ludzi, czyli wyborców. W głębi duszy gardził nimi – ich prostactwem, łatwością, z jaką dali sobą manipulować, przekupywać się, okłamywać. Bolał nad tym, że od tych prymitywnych istot zależy jego życie.
– To chyba gówniany zawód sobie wybrałeś, kochanie – ironizowała Julka, gdy w czasach kiedy byli sobie bliscy, wyznał jej to szczerze. – Może zająłbyś się czymś innym? Czymś, gdzie twój los oraz los twojej rodziny nie zależałby od tych, których nienawidzisz. Może zostałbyś informatykiem?
W gruncie rzeczy miała rację. Ale on tkwił w polityce po uszy i nie wyobrażał sobie innego zawodu dla siebie. Nie było pracy, która dawałaby mu jednocześnie tyle adrenaliny, kasy, wpływów, znajomości, młodych kobiet, kontaktów z VIP-ami. Musiał zatem godzić się na to, że co cztery lata jego los uzależniony jest od tych, którymi głęboko pogardzał, czyli od wyborców. Nie miał jednak zamiaru podlegać ich ocenie przez resztę czasu, a to zakładałby scenariusz wejścia do rządu. Konferencje prasowe, paparuchy wlokące się za ministerialną limuzyną, konieczność rozliczania się z godzin wejścia do pracy i wyjścia z niej. Nie, zdecydowanie nie miał na to ochoty. Zwłaszcza że znacząco ograniczyłoby to wszystkie te aktywności, którym lubił się oddawać – ekskluzywne kolacje z wpływowymi i ciekawymi ludźmi, nielimitowany czas pracy, ubijanie dobrych i nie zawsze legalnych polityczno-biznesowych interesików w vipowskich lożach, egzotyczne wakacje nierzadko spędzane w towarzystwie innym niż rodzina.
Dopiero po pewnym czasie zorientowano się, że wraz z uzyskaniem nieśmiertelności ludzkość dostała także w prezencie zahamowanie reprodukcji. Mówiąc krótko, od 2025 roku nie urodziło się na świecie ani jedno dziecko. Przyczyny tego zjawiska były tak samo tajemnicze i niewyjaśnione jak zatrzymanie się procesu starzenia i tak samo bezwzględnie obowiązujące wszystkich ludzi. Nie miało znaczenia, czy dotyczyło to mieszkańców Nowego Jorku, Warszawy, Tokio, czy Eskimosów. Kobiety nie zachodziły w ciążę, i kropka. Lekarze byli bezradni.
– Przynajmniej nie będę musiała łykać tych cholernych pigułek i wrócę do starej wagi – zareagowała na to Julia.
– No i zaoszczędzimy na gumkach – dodał Jakub.
Ale nie wszyscy podeszli do tego tak lekko. Wiele osób czekało na dzieci i teraz okazało się, że nigdy ich nie będą mieć. Najgorzej było z kobietami w ciąży – ich stan trwał. Bez żadnych zmian. O ile dla tych w pierwszym trymestrze nie stanowiło to wielkiego problemu zdrowotnego, o tyle te w zaawansowanej ciąży zrozumiały, że znalazły się w pułapce. Dzieci znajdujące się w ich brzuchach także się nie starzały, to znaczy tkwiły na tym etapie rozwoju, na jakim były wiosną 2025 roku.
Przez pierwszych kilka miesięcy nikt nie wiedział, co z tym fantem zrobić. Wkrótce zaczęły się nasilać protesty kobiet – ciąże niektórych z nich trwały już bowiem kilkanaście miesięcy i znacząco utrudniały im życie. Zwłaszcza tym w ostatnim trymestrze. Każde państwo podchodziło do sprawy indywidulanie, bo nie było wskazań WHO, innych agend ONZ czy Unii Europejskiej. W Polsce ten temat, jak każdy dotyczący życia poczętego, stał się polem szczególnie ostrej debaty. Rząd długo nie był w stanie zaproponować sejmowi ani kobietom niczego sensownego. Liderzy Partii Konserwatywnej chcieli utrzymania wszystkich ciąż aż do chwili uzyskania wyjaśnienia.
– Ale niby jakiego wyjaśnienia? – grzmiał na posiedzeniu rządu premier. – Kto ma wam objaśnić, co mamy zrobić? I co ja mam powiedzieć tysiącom kobiet, które już drugi rok są w ósmym miesiącu ciąży?!
– Te dzieci to stworzenia boże – oponował konserwatywny minister edukacji.
– Te kobiety również – syknęła lewicowa minister środowiska, gotowa stoczyć wielogodzinną bitwę, do której była przygotowana, bo setki razy już ją prowadziła na feministycznych forach internetowych.
– Ja to wszystko rozumiem – próbował łagodzić spór premier – ale co mamy zrobić w tej jebanej sytuacji?
Nikt nie potrafił mu odpowiedzieć. Jakub przygotował wstępne memorandum dla rządu, które negocjował zarówno z konserwatystami, jak i z lewicą. Zawierało propozycję systematycznego „uwalniania dzieci i kobiet”, jak to zostało ujęte, by zadowolić idiotów z obu stron, poprzez przeprowadzanie cesarskich cięć, zaczynając od tych ciężarnych, które były najbliżej rozwiązania, czyli w dziewiątym miesiącu. Projekt został zaakceptowany i przegłosowany przez sejm na początku 2027 roku.
Do akcji przystąpiono w marcu. Tysiące kobiet urodziło zdrowe dzieci, prawie wszystkie przeżyły. Równie udane były cesarki u kobiet w ósmym miesiącu. Gorzej poszło z kobietami w siódmym miesiącu. Projekt przewidywał dokonywanie tych zabiegów tylko u kobiet w ostatnim trymestrze. Wyniki były obiecujące, ponad osiemdziesiąt procent porodów zakończyło się sukcesem. Na kontynuowanie całej operacji nie chcieli się jednak zgodzić konserwatyści, słusznie argumentując, że wśród kobiet w drugim trymestrze odsetek śmierci dzieci będzie o wiele wyższy. Akcja została wstrzymana i do jesieni trwały negocjacje na temat tego, co dalej robić. Nie było dobrego wyjścia – lewica i liberałowie chcieli kontynuować dotychczasowe działania, a kobietom w pierwszym trymestrze dać prawo do aborcji, ale konserwatyści stanowczo się temu sprzeciwiali.
– Wypierdolmy ich z rządu i już – zaproponował premier.
– Można i tak, ale po co ci protesty społeczne i niepokoje pod kancelarią? – oponował przeciwko temu planowi Jakub. – Daj mi jeszcze z nimi popracować.
Niedługo po tej rozmowie spotkał się z liderem konserwatystów – siwym i dostojnym pięćdziesięciopięcioletnim doktorem filozofii z Krakowa, który był tyleż pryncypialny w słowach, co cyniczny w czynach. Znali się od lat i choć nie darzyli się sympatią, to nigdy się nie pokłócili ani nie oszukali.
– Jarku – zaczął Jakub – sprawa jest prosta i bolesna. Zapadła decyzja, żeby was wysadzić z rządowych siodełek i pożeglować dalej z tymi cipami z lewicy. Jeśli będziecie trwali w swoim oporze, Tomek nie będzie miał wyboru i wywali was na zbity pysk. Nie chce tego, ja także tego nie chcę, ale wszystko ku temu zmierza. Co możemy zrobić, żeby temu zapobiec? Uwierz mi, że ostatnia rzecz, na którą mam ochotę, to zostać sam na sam z tymi lewusami i słuchać ich feministycznych trajkotów.
– Nie możemy się cofnąć w tej sprawie – powiedział stanowczo lider konserwatystów. – To kwestia zasad.
Jakub bardzo się ucieszył, bo wiedział, że jeśli Jarek zaczyna z tak wysokiego moralnego C, to znaczy, że jest gotów na konkretne negocjacje o jak najniższych i jak najbardziej niemoralnych sprawach.
– W pełni to rozumiem – odezwał się – i akceptuję, ale przecież wiesz, że tu chodzi o Polskę, o naszą Rzeczpospolitą. Dla jej dobra nie możemy kierować się tylko własnym stanowiskiem i zapatrywaniami własnego elektoratu. Są takie chwile, gdy trzeba być prawdziwym mężem stanu, stojącym ponad swoim zapleczem i dotychczasową drogą życiową. Są takie momenty, gdy prawdziwi politycy dokonują rzeczy, dzięki którym przechodzą do historii. Jak de Gaulle czy Adenauer.
– Wiem – odparł wzruszony lider Partii Konserwatywnej i Jakub zrozumiał, że już go ma.
Bo te dwa nazwiska działały na tego dupka niczym zaklęcia. W swoich mokrych snach o potędze widział się właśnie w roli tych polityków i chciał być ich nadwiślańską inkarnacją. Chciał doświadczać ich moralnych dylematów, nosić brzemię równe ich brzemieniu, być jak oni.
Jakub rozpoczął więc dwugodzinną orkę. Przedstawił swojemu rozmówcy propozycję, która de facto było legalizacją rozwiązania pozostałych ciąż, ale po pierwsze, z nadziejami na uratowanie szczególnie silnych sześcio- czy pięciomiesięcznych płodów (zapewniał o koncentracji potrzebnego sprzętu i personelu medycznego w tego typu przypadkach), a po drugie, w obecności księży, tak by małe duszyczki od razu po ewentualnej śmierci szły prosto do nieba. Swoją pracę nad sumieniem interlokutora zakończył wywodem, który zawczasu sobie przygotował.
– Jarku, i jeszcze jedno. Wiem, że będziesz chciał odmówić, ale bardzo cię proszę o wstrzymanie się i zastanowienie się przynajmniej przez jeden dzień. Otóż w imieniu premiera proszę cię, nie, nie proszę, zaklinam: zgódź się na to, by być wicepremierem naszego rządu. Nie przerywaj mi, proszę! Wiem, co chcesz powiedzieć, wiem, że nie chcesz tego stanowiska, ale bez ciebie w roli wicepremiera nie uda się ani to, o czym rozmawialiśmy, ani nie udadzą się inne zadania, które staną przed nami w najbliższej przyszłości. To naprawdę jest sprawa życia i śmierci i żądam od ciebie, żebyś się nie uchylał w tej sytuacji. My, mam na myśli cały naród, my cię naprawdę potrzebujemy. Nie odpowiadaj od razu, proszę. Obiecaj, że się nad tym zastanowisz i dasz mi odpowiedź najwcześniej jutro lub pojutrze, dobrze? Czy przynajmniej to możesz mi obiecać?
– Tak, to mogę ci obiecać, choć wiesz, że ja nie potrzebuję takich zaszczytów.
– Właśnie dlatego ludzie tacy jak ty powinni ich dostępować – zakończył swoją przemowę Jakub i już był pewien, że ten sztywny chujek połknął haczyk i wystarczy w ciągu następnych kilkunastu godzin wysłać mu parę błagalnych SMS-ów, by wydobyć z tej jego śmierdzącej japy sakramentalne „tak”.
Robienie laski trwało trochę dłużej, bo aż dwa dni, ale w końcu – oczywiście w obliczu powagi sytuacji i w poczuciu odpowiedzialności za kraj – Jarek zgodził się na ustawowe propozycje Jakuba oraz na objęcie funkcji wicepremiera. Gdy pierwszy raz wystąpił w tej roli, był naprawdę wzruszony i w jego oczach pojawiły się łzy.
Co za kutas – pomyślał wtedy Jakub. Co za zakłamany kutas. Ale może oni, ci konserwatyści, naprawdę tak mają? Może rzeczywiście nie widzą swojego cynizmu, bo w obserwacji pola walki przeszkadzają im ich aureole?
Oczywiście Lewica Razem od razu zażądała stanowiska wicepremiera dla swojego lidera, lecz premier usadził ich dość szybko. Przecież to on i jego ludzie przekręcili głupków z Partii Konserwatywnej i zmusili do legalnej aborcji, więc niby za co goszyści mieliby dostać nową fuchę dla swojego generalissimusa? Na razie musieli obejść się smakiem.
Ustawa weszła w życie i spokojnie można było dokończyć proces pozbywania się przenoszonych ciąż. Wyjątkowo dużo sześciomiesięcznych płodów udało się uratować. Im młodsze jednak były dzieci w łonach matek, tym – co oczywiste – ich śmierć stawała się bardziej powszechna. Nie wszystkie kobiety zresztą zdecydowały się na operację. Wiele z nich, dotyczyło to rzecz jasna przede wszystkim głęboko wierzących katoliczek, postanowiło nosić w sobie „nowe życie”, nawet te w ostatnich miesiącach ciąży. Nikt im tego nie zabraniał. W końcu rządziło Liberalne Centrum i każdy w zgodzie z jego ideałami mógł robić ze swoim życiem, zdrowiem i brzuchem, co chciał.
Nawet jeśli w wyniku tego wyglądał latami jak krowa – stwierdził w myślach Jakub.
Momentem, w którym Jakubuświadomił sobie, że obietnica wieczności nie oznacza jednak nieśmiertelności, był wypadek samochodowy jednego z jego najbliższych współpracowników. Chłopak miał dwadzieścia dziewięć lat i wraz z żoną i pięcioletnią córeczką wracał pod koniec czerwca z krótkich wakacji w Chorwacji. Jeździli tam co roku właśnie o tej porze na jeden z tamtejszych kempingów dla naturystów. Byli fanami tego sposobu spędzania czasu. Przed kilkoma laty zaprosili nawet na wspólny wyjazd Jakuba i Julię. Ci zgodzili się i nie żałowali, choć pierwsze wrażenia okazały się dziwne. Jakub pamiętał, że było to jak spełnienie jednego z jego koszmarów sennych, w którym nagle znajduje się na ulicy zupełnie nagi. Dokładnie tak się czuł, gdy wyszedł tak jak go Pan Bóg stworzył z domku kempingowego i ruszył dróżką do morza. Mieli z Julką do przejścia może sto metrów, ale był to najdziwaczniejszy spacer w jego życiu. Mijali turystów, którzy uwijali się wokół swoich kamperów czy namiotów, a oni, zupełnie nadzy, szli, trzymając się za ręce i walcząc z wybuchem śmiechu. Bo to właśnie może się przyśnić w jakimś koszmarze – spacer z dyndającym na wierzchu fiutem wśród obcych ludzi.
Oboje z Julką nie byli zbyt wstydliwi ani pruderyjni, parę razy zdarzyło im się uczestniczyć w imprezie swingersów, wiedzieli także o swoich zdradach, bo tak się przed laty umówili, lecz to doświadczenie okazało się czymś nowym dla nich obojga. Bo o ile imprezy z wymianą partnerów odbywały się w zamkniętych lokalach, przy przyciemnionym świetle, po spożyciu paru mocnych drinków, a o swoich zdradach informowali się jedynie ogólnie i bez niepotrzebnych szczegółów, o tyle w tamto czerwcowe popołudnie na Istrii szli sobie nagusieńcy, mijając innych turystów, pozwalając jego penisowi i jej piersiom bujać się na wszystkie strony. Gdy tylko doszli do morza, wybuchnęli takim śmiechem, że aż bali się, czy ktoś nie potraktuje tego jako naruszenia obowiązujących w tym miejscu norm. Na szczęście nikt nie zwracał na nich uwagi i mogli śmiać się do woli. Tego dnia kochali się w swoim mobile home bardzo namiętnie i z zapamiętaniem. Podobnie jak w następnych dniach.
Bo ta nagość bardzo ich pobudzała. Co prawda trzeba było oglądać wiele starych i brzydkich ciał niemieckich czy holenderskich emerytów, spóźnione i przekwitłe kwiaty rewolucji flower-power, ale od czasu do czasu migała w tłumie jakaś przepiękna nastolatka z małymi, delikatnymi piersiami lub nastolatek ze sprężystym i sterczącym fiucikiem. Jakiekolwiek formy voyeuryzmu były zakazane w tego typu ośrodkach, ale oni sycili się takim widokiem i jeśli akurat byli w morzu, to masturbowali się tak, żeby nie wzbudzić niczyich podejrzeń. Albo szybko biegli do swojego domku i rzucali się na siebie z jakimś dawno nieobecnym w ich małżeństwie pożądaniem.
Dla Jakuba najdziwniejszym doświadczeniem tamtych wakacji były poranne wyjścia po bułki do małego sklepiku, usytuowanego na terenie ośrodka. Zawsze trzeba tam było stanąć w niewielkiej kolejce: cipka za cipką, kutasik za kutasikiem. A wokół biegały małe dzieci, pięcio-, sześcioletnie, i stawały sobie obok, na wysokości przyrodzenia Jakuba. Nie potrafił się do tego przyzwyczaić i nie mógł zrozumieć, jak ludzie mogą zabierać do takich miejsc swoje dzieciaki. Dlaczego ten festiwal nagich ciał był interesujący dla niego i Julii, to było oczywiste, ale jak jakiś ojciec mógł pozwalać, by jego kilku- albo kilkunastoletnia córka oglądała fiuty setek mężczyzn? No i kutasa swojego tatusia przy okazji! To jednak było ponad jego, libertyńskie skądinąd, wyobrażenia.
I właśnie z takiego ośrodka wracał w czerwcu tego roku jego współpracownik. Znali się od lat. Nie nazywał go swoim przyjacielem, bo chłopak był zbyt młody i przez cały czas ich znajomości pozostawał jego podwładnym, ale traktował go prawie jak syna i miał do niego pełne zaufanie – oczywiście takie, na jakie można sobie w polityce pozwolić. Spędzili wiele czasu na wspólnym knuciu, załatwianiu spraw mniej lub bardziej legalnych, układaniu i realizowaniu pokrętnych partyjnych scenariuszy. To był naprawdę fajny chłopak – ubabrany politycznym gównem, bo taka była jego robota, lecz jednak jakoś czysty i niewinny. Kochał swoją żonę, a za córeczką wprost szalał.
Wbili się w wiadukt na austriackiej autostradzie. Podobno policja nie zanotowała nawet śladów hamowania. Jechali w nocy, więc wszystko wskazuje na to, że chłopak zasnął za kierownicą i pozwolił na to, by ich audi z całą mocą i prędkością roztrzaskało się o filar wiaduktu. Musieli zginąć bezboleśnie, w czasie snu, bez świadomości tego, co się dzieje. To było jedyną pociechą.
Ale ta śmierć nie dawała Jakubowi spokoju. Wtedy właśnie uświadomił sobie tę prawdę: wieczność ludzkości nie oznacza nieśmiertelności jednostki. To, że wszyscy przestali się starzeć, nie jest wszak równoznaczne z tym, że nikt nie umiera. Wiedział to od samego początku, od kiedy zaczęto o tym mówić w mediach – że przecież ludzie wciąż umierają właśnie w wypadkach samochodowych, spadając z rusztowań czy szlaków górskich, dokonując samobójstw czy wreszcie po prostu z głodu. Tak, z jebanego banalnego głodu nadal umierało ponad dziesięć milionów ludzi rocznie. Jasne, nie w Polsce i nie w Europie. Także nie w Stanach czy w Japonii. Ale w Afryce i niektórych rejonach Azji ludzie nadal umierali, bo nie mieli czego włożyć do swych głodnych ust.
Tamtego wieczora, gdy dowiedział się o tej bezsensownej śmierci na austriackiej autostradzie, uświadomił sobie jednak coś jeszcze.
– Czyli kiedyś ludzkość zniknie całkowicie – powiedział do Julii, która akurat zajęta była malowaniem paznokci u stóp.
– Co ty pieprzysz, Kubuś? Jesteśmy wieczni. Nie dotarło do ciebie? – ironizowała, poświęcając się pedikiurowi.
– Jest dokładnie odwrotnie. Ludzie wcześniej czy później znikną z tej planety. Przecież od trzech lat nikt się nie urodził. No prawie nikt, bo pomijam te uratowane przeciągnięte ciąże. A miliony ludzi w tym czasie jednak umarły, w tych wszystkich wypadkach i tak dalej.
– No i co z tego? – niby od niechcenia, lecz z pewnym zainteresowaniem zapytała Julka i przestała malować sobie paznokcie.
– To z tego, że pewnego dnia, nie wiem, czy za sto, czy za tysiąc lat, znikniemy. Zginie ostatni człowiek i już, finito, the end, kaniec filma.
Julia milczała.
– Ta epidemia wieczności to w rzeczywistości epidemia śmierci – kontynuował Jakub. – Ludzkość będzie powoli, ale systematycznie znikać. Aż zniknie całkowicie. Gdzieś czytałem, że średnia długość trwania gatunku to cztery miliony lat. Chyba chodziło o ssaki. No to jeśli ludzkość żyje, powiedzmy, jakieś dwa, trzy miliony lat, jako rodzaj homo, nie jako gatunek sapiens, bo ten, o ile wiem, tylko jakieś dwieście tysięcy lat, no to został nam, ludziom, milion lat. I koniec. Znikniemy. Ostatni przedstawiciel naszego rodzaju zgasi światło i ślad po nas zaginie. Inne zwierzęta raczej się nie przejmą naszym odejściem. Chyba nawet odczują ulgę. Zwłaszcza te hodowlane. Rozumiesz?
– Rozumiem – odparła Julia poważnie. – To straszne.
– Tak, to straszne – powtórzył za nią jak echo Jakub.
– Kubuś, ja nie chcę umierać. I nie chcę także, by Zosia i Jasiek umarli – odezwała się po pewnym czasie Julka i się rozpłakała.
Jakub ją przytulił.
– Nie płacz, głuptasku. Oczywiście, że nie umrzecie. Postaram się o to. Wiesz przecież, że potrafię o was zadbać. Wiesz to, prawda?
– Tak, wiem.
– I ufasz mi?
– Ufam.
– To przestań już płakać, Juleczko. Wszystko będzie dobrze i nikt z nas nie zginie, rozumiesz? Nikt nie umrze. Ani ty, ani dzieci.
– Ani ty – powiedziała z czułością, której nie zaznał od niej od lat, i wpatrzyła się w niego.
– Ani ja. Obiecuję.
Pocałował ją w czoło, potem w usta. Położyli się obok siebie. Leżeli tak kilka kwadransów. To był jeden z tych rzadkich w ostatnich latach wieczorów, gdy poczuli do siebie to, co przed prawie dwiema dekadami skłoniło ich do wyboru wspólnej drogi.
Najważniejszym wydarzeniem tego roku były wybory parlamentarne, czyli to, czego Jakub w swojej pracy nie lubił najbardziej. Kochał negocjacje, spotkania, rozwiązywanie problemów i konfliktów, a także wszystko to, co stanowiło słodką nagrodę: bankieciki, rauty, podróże służbowe, dobre trunki i niezłą kasę. Ale niestety – ceną za to był powtarzany co cztery lata rytuał robienia loda suwerenowi.
Po prostu nie znosił tego – tego schlebiania idiotom, wsłuchiwania się w ich postulaty i – co gorsza – chodzenia na spotkania przedwyborcze, udawania, że ktoś z wyborców ma coś sensownego do powiedzenia. Nienawidził całego tego spektaklu, z jego sztucznością i fałszem. Bo akt wyborów był od początku do końca fałszem. Nie, nie w sensie skręcania wyników, ale raczej tego wszystkiego, co miał oznaczać, a nie oznaczał. Fikcja od pierwszego do ostatniego dnia kampanii. To wymyślanie haseł, żeby elektorat je łyknął i się nawet nimi zachwycił; to tworzenie na chybcika programu, bo przecież bez programu ani rusz; to udawanie, że się słucha tych biednych pojebów przychodzących na spotkania przedwyborcze…
Tak, to ostatnie było chyba najcięższym doświadczeniem. O ile narady koncepcyjne nad hasłami, prowadzenie fokusów, pracę w sztabie jakoś znosił, a nawet udawało się spędzić ten czas miło i twórczo w gronie ciekawych ludzi, o tyle obowiązek spotkań z wyborcami w terenie był nieznośny. Zazwyczaj odbywało się to w jakichś zapyziałych domach kultury, bibliotekach, w powiatowych biurach partyjnych. Przychodzili na te smutne wydarzenia jedynie już przekonani – działacze partyjni, ich rodziny, najbliżsi znajomi. Efekt polityczny był więc żaden. Gadka do tych, którzy i tak już byli zdecydowani na poparcie jego partii. Od czasu do czasu pojawił się wariat albo zagorzały przeciwnik – wtedy skutek wyborczy pozostawał ten sam, czyli zerowy, ale przynajmniej nie było nudno. Można się było pokłócić, powyzywać od zdrajców i zaprzańców, a ostatecznie nawet dać sobie po ryju, co – bądźmy szczerzy – zdarzało się rzadko, a już Jakubowi nie zdarzyło się nigdy.
– Kurwa, jak ja tych ludzi nienawidzę – żalił się kiedyś Tomkowi. – Gdybym tylko mógł, zakazałbym wyborów, a siłę poszczególnych ugrupowań kształtował na podstawie rzetelnych badań opinii publicznej. Komuś rośnie, to dostaje kilka szabel więcej w sejmie. Spada? Odbiera mu się paru posłów. Proste, demokratyczne, online i, co najważniejsze, robione z dala od tych głupków, nazywanych szumnie wyborcami.
– Bardzo dobry pomysł – śmiał się premier. – Ale tylko pod warunkiem, że sondażownie będą kontrolowane przez rząd. Naturalnie wyłącznie wtedy, gdy my bylibyśmy u władzy.
– Się rozumie. – Jakub niby podjął żart, ale w głębi duszy naprawdę tak myślał.
Oczywiście nie o manipulowaniu sondażami, ale o jakimś sposobie pominięcia w procesach politycznych najsłabszego ich elementu, czyli wyborców. Owszem, określał się jako demokrata i gdyby ktoś mu zarzucił, że tak nie jest, pewnie święcie i szczerze by się oburzył. Prawda jednak była taka, że gardził zwykłymi ludźmi, bo wiedział, jak łatwo nimi sterować, jak bardzo chwiejni są w swoich decyzjach, że mają pamięć jętki jednodniówki. Wiele razy doświadczał tego, że rozmowa z nimi na argumenty, dane, liczby, fakty nie ma sensu; że kierują się tylko emocjami i niczym więcej. Mówiąc krótko, że są upośledzonymi debilami.