Niko. Tom I - Paweł Kolarzyk - ebook + audiobook

Niko. Tom I ebook i audiobook

Kolarzyk Paweł

4,6

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Ciemne chmury zbierają się nad krainami, które zdążyły już zapomnieć czym jest wojna.

 

Chłopak znikąd, z miejsca, którego nie ma na żadnych mapach, pojawia się w świecie, którego nie zna i nie rozumie. Jest zupełnie sam, bezbronny w swej naiwności.

 

A jednak los obdarzył go Darem.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 557

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 15 godz. 33 min

Lektor: Wojciech Żołądkowicz
Oceny
4,6 (78 ocen)
51
21
4
2
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
tom_bek

Nie oderwiesz się od lektury

można
00
zakrecona8

Nie oderwiesz się od lektury

Interesująca
00
Felicja

Nie oderwiesz się od lektury

Rewelacyjny debiut, od którego trudno się oderwać. Napisany bardzo dobrym I przemyślanym językiem. Do tego świetnie skonstruowany świat I ciekawi bohaterowie. Tytułowego Nika nie da się nie lubić, jest taki prawdziwy w swojej naiwności i popełnia błędy. Nie udało się uniknąć drobnych błędów, czasem to przeszkadzało nawet w lekturze. Jednak w ogólnym rozrachunku jest bardzo, bardzo dobrze. Nie spodziewałam się tak dobrego debiutu. Z niecierpliwością zabieram się za drugi tom.
00
Malcik

Nie oderwiesz się od lektury

Świetna
00
Ofka-1968

Nie oderwiesz się od lektury

Nie sądziłem że w tym rejonie literatury można mnie jeszcze zaskoczyć. Dziękuję. Pisz dalej
00

Popularność




Książkę niniejszą mojemu synowi Grzegorzowi dedykuję

Copyright © by Paweł Kolarzyk

Wszelkie prawa zastrzeżone

All rights reserved 

Książka ani żadna jej część nie może być przedrukowywana ani w jakikolwiek inny sposób reprodukowana czy powielana mechanicznie, fotooptycznie, zapisywana elektronicznie lub magnetycznie, ani odczytywana w środkach publicznego przekazu bez pisemnej zgody wydawcy.

Projekt okładki książki i ilustracja 

Creative: Anna Warzyńska – @fullglassagency

Fotograf: Michał Pasich – michalpasich.com

Model: @victorzuckerklein

Redakcja: Emilia Kolarzyk

Korekta: Aneta Czechowska-Kosacka

Przygotowanie e-booka: D.B. Foryś – dbforys.sklep.pl

Sprzedaż internetowa: niko-saga.com

Wydawca: Thornfield sp. z o.o.

PROLOG

Marzył już tylko o kilku godzinach snu. Brak snu jest jakby chorobą duszy. Zimny pot szroni zmarszczone czoło, a zazwyczaj sprawny, wręcz błyskotliwy umysł, z trudem pozwala przywołać najprostsze pojęcia. Przyłożył głowę do świeżo ściętych gałązek igliwia, wymoszczonych suchym mchem. Sen przyszedł nad podziw szybko, a właściwie przybiegł w postaci coraz bliższych kroków.

– Panie! Melduję! Nadjeżdżają nasi zwiadowcy – podniecony głos młodego chorążego był niestety jak najbardziej rzeczywisty.

– Gnają co koń wyskoczy, pewnie wiozą ważne wieści. 

– „Cóż, wyśpię się dopiero w grobie” pomyślał Niko otwierając z wielkim trudem jedno oko. 

– Przyprowadź ich do mnie, bez zwłoki – pociągnął kilka łyków zimnej, źródlanej wody, by jeszcze ten jeden, ostatni raz zmusić mózg do myślenia. 

Po kilku chwilach stanęli przed nim dwaj zziajani zwiadowcy, których przepocone odzienie parowało intensywnie w świetle rozpalonych pochodni.

– Idą ku nam! – zakrzyknął młodszy z nich.

– Pochwyciliśmy języka panie. Idą ku nam!

Niko rozchylił dłonie i oburącz wykonał gest nakazujący uspokojenie emocji.

– Meldujcie składnie, kto idzie, skąd, w jakiej sile?

– To głównie wozy z zaopatrzeniem, ale prócz wozaków i ciurów obozowych będzie jeszcze dziewięć, może dziesięć setek młodego wojska. Siła ich – starszy wydawał się być bardziej opanowany – Zmierzają traktem północnym do Doliny Siedmiu Jezior. Idą w szyku ubezpieczonym, ale mnogość wozów sprawia, że przemierzają zaledwie niewiele ponad dziesięć mil dziennie. Jutro staną na noc u wejścia do kotliny. Najdalej pojutrze w południe dotrą tutaj.

– Mówicie dziewięć, dziesięć setek zbrojnych plus obozowi – uśmiechnął się do własnych myśli. Znał już wynik nadchodzącej batalii. Wobec jego sześciuset czterdziestu weteranów, tamci nie mieli prawie żadnych szans. 

– Tak jest, dostojny panie, obserwowaliśmy cierpliwie ich obóz.

Ja sam pochwyciłem języka, mój starszy brat pilnuje teraz jeńca, a my nie zwlekając przyjechaliśmy z meldunkiem – młodszy uśmiechnął się od ucha do ucha, nie przejmując się wcale brakiem kilku zębów.

– Sam żeś go pochwycił?

– Tak panie, czekałem cierpliwie w ciemności i sam do mnie przyszedł. 

Stojący wokół oficerowie zaśmiali się gromko.

– Sam do ciebie przyszedł?!

– Nie trzeba się śmiać. Wyszedł z obozu za potrzebą, a że młody jeszcze i widać wstydliwy, oddalił się aż do krzaków jałowca, za których akuratnie czatowałem. Serce mam miękkie, więc kulturalnie dałem się chłopakowi najpierw załatwić i dopiero jak wstawał, poczęstowałem regulaminowo pałką przez łeb. 

Stojący bliżej poklepali z uznaniem dzielnego żołnierza po ramionach.

– Wiozą mnóstwo dobra dla armii generała Walkenhorna: nowe, lepsze pancerze, mnóstwo strzał, oszczepów, amfor z płonącym olejem, a nawet kilka tych diabelskich, rozłożonych machin wojennych. Do tego tyle mąki i ziarna, suszonego mięsa i ryb, piwa i wina, smalcu i oliwy, że i przez pół roku całą armię wyżywi.

– Widzieliście to wszystko na własne oczy?

– Czegośmy nie widzieli, to pojmany chłopak dośpiewał.

– A skąd pewność, że prawdę mówi?

– Znam się na ludziach panie. Nie musiałem mu nawet stóp do ognia wkładać, by wszystko dokładnie opowiedział. Zresztą w większości potwierdził tylko to, co sami żeśmy wcześniej dostrzegli.

– Kto nimi dowodzi?

– Pułkownik Wittelbrauch, młodzik jeszcze, ale ponoć kuzyn drugiej wody samego króla Zarhornu i w rzemiośle wojennym pilnie kształcony. Ani chybi cenna persona.

– A z tego co mówił jeszcze nasz jeniec, jedzie z nimi niejaki Dychtans, razem z kilkoma uczniami i pomocnikami – wtrącił młodszy ze zwiadowców.

Na dźwięk tego imienia dreszcz przebiegł przez całe ciało dowódcy.

– Jesteście pewni?! Powiedział: Dychtans?!

Zalękniony młodzik cofnął się o dwa kroki – Mogłem pomylić jakąś literę, bo i zmęczony jestem dostojny panie, ale z tego co pamiętam tak właśnie rzekł. 

– Podróżuje w czarnej karecie, a na drzwiach ma wymalowaną czerwoną ośmiokątną gwiazdę. Raz tylko widział jego lico, ale stanowczo twierdzi, że ma anielską urodę. Jakby był i stary i młody jednako.

Nie mogło być pomyłki, ani żadnej wątpliwości. Sam Dychtans wchodzi wprost w jego pułapkę. Jeden z trzech magów Zarhornu! Taka okazja! A zarazem najpoważniejsza przeszkoda w wygraniu nadchodzącej potyczki. Nie ma godziny do stracenia. Sen i zmęczenie prysły nagle, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. 

– Dobrze żeście się spisali – „nawet nie wiecie jak dobrze” pomyślał, wyłuskując z własnej sakiewki trzy grube dukaty, ku zdumieniu wszystkich, a najbardziej samych zwiadowców – Proszę, oto drobna nagroda za waszą wierną służbę, dla ciebie, dla ciebie i dla brata – wręczył monety zaskoczonym żołnierzom.

– Dajcie im się teraz przespać – zwrócił się do swoich dwóch adiutantów – I niech nasi żołnierze oporządzą ich konie jak swoje własne. One także zasłużyły na najlepszą nagrodę.

Spojrzał na młodszego ze zwiadowców, wpatrującego się z niedowierzaniem w złotą monetę, mimowolnie czytając w jego myślach: „Drobna nagroda… dobre sobie mój panie, kupię sobie porządny napierśnik. Co ja mówię napierśnik, napierśnik i naramienniki! I pewnie jeszcze starczy na koziołka, albo może nawet na tłustego baranka na urodziny tatusia.”

„Z takimi podwładnymi nie przegram żadnej bitwy – pomyślał Niko – Prawdziwa sól tej ziemi, nawet jeśli bez kilku zębów na przedzie”.

Rozchyliły się poły białego namiotu i jak zawsze bezgłośnie zbliżyła się do niego Luna. Oczy magiczki płonęły blaskiem, jakiego dotychczas jeszcze nie widział. 

– Ufasz tym zwiadowcom bezgranicznie? – szepnęła.

– Nie wychwyciłem nawet cienia nieprawdy – odpowiedział z przekonaniem – Nadchodzą posiłki wroga, a wraz z nimi Dychtans.

– Rozświetlę serca twoich żołnierzy odwagą, a głowy wypełnię niezachwianym spokojem. A ty w zamian przekażesz mi maga. Najlepiej żywego.

Niko powoli obrócił się w kierunku sztabowców.

– Panowie, wołajcie pozostałych oficerów, zarządzam naradę wojenną – w głowie kiełkował mu już plan nadchodzącego starcia.

*

Od świtu jego żołnierze uwijali się jak w ukropie, przygotowując z największą starannością przyszłe pole bitwy. Ostrzyli i czyścili broń, podcinali wskazane drzewa, znosili głazy, ustawiane jeden na drugim w strategicznych miejscach.

Jeśli tylko była taka możliwość, Niko starał się możliwie najmniejszy margines pozostawić przypadkowi. Dlatego w towarzystwie oficerów dwukrotnie przemierzył górski odcinek traktu, którym jutro miał nadejść przeciwnik. Chciał spojrzeć na miejsce zmagań jego oczami, a nawet poznać jego myśli w chwili nieoczekiwanego ataku. Wspólnie analizowali reakcje na nadchodzące zagrożenie, lokalizowali prawdopodobne miejsca schronienia, możliwości wyprowadzenia kontrataku, czy wreszcie poszukiwali potencjalnych dróg ucieczki. 

Wojna przynosi śmierć i rany obu walczącym stronom. Jednak jemu szczególnie zależało na tym, by straty wśród jego podwładnych, którzy przecież zawierzyli mu własne życie, były zawsze jak najmniejsze. Żołnierze wiedzieli o tym, dlatego za każdym razem bez wahania wykonywali jego rozkazy, poważali go, a nawet… resztki skromności ucinały w tym miejscu dalsze dywagacje. Wybierano więc precyzyjnie pozycje, które zapewniały im osłonę, przewagę i możliwość wzajemnego wsparcia. Jednocześnie wszystkie pułapki musiały być niewidoczne dla wrogich zwiadowców, którzy przejadą traktem przed nadejściem głównych sił, a to wymagało najwyższej staranności i zadbania o najmniejszy nawet szczegół. Drzewa walące się na kolumnę, sztuczne lawiny, krzyżowy grad strzał na odsłoniętych fragmentach drogi, czarcie zapadki w osłoniętych miejscach. Wreszcie żelazne kolce rozsypane w wysokiej trawie, która nie mogła być przez nich pod żadnym pozorem wcześniej zadeptana. Razem dawało im to ogromną przewagę nad przeciwnikiem, który zupełnie nie spodziewał się żadnych wrogich sił na trasie swojego przemarszu. Jego wojownicy nie mogli przez nieuwagę złamać nawet jednej gałęzi, czy w mokrej ziemi pozostawić śladu odbitej stopy, niczego, co mogłoby wyłapać wprawne oko nieprzyjacielskiego tropiciela.

– Wszystko wskazuje na to, że twój pomysł z podrzuceniem map okazał się być jedną z najlepszych akcji w całej historii tajnej kancelarii – Niko zwrócił się do Argidera, gdy na chwilę zostali sami.

– Początkowo nie wydawałeś się entuzjastą tego podstępu, ale dzięki za dobre słowo, nawet jeśli po niewczasie. 

– Ale z tego co pamiętam, mianowałem cię setnikiem ledwie kilka dni później, czy nie przyszło ci bystrzachu do głowy, iż już wtedy doceniłem twój koncept?

– O czym tam znowu rozprawiacie za naszymi plecami, jaśnie panowie tajniacy? – zapytał Drakon, którego potężna postać oderwała się od analizujących ukształtowanie traktu pozostałych oficerów.

Kiedy się zbliżył, Niko spojrzał mu głęboko w oczy – Wtajemniczymy cię natręcie, ale pamiętaj, tajemnica wojskowa.

Wbrew pozorom nie była to lekkomyślność i tania chęć zaimponowania przyjacielowi. Drakon był jego nominalnym zastępcą i gdyby dowódcy przyszło zginąć w nadchodzącej walce, musiał zapoznać się z fortelem Argidera.

– Zarzucasz mi przydługi język? Chcesz się bić?

– Może innym razem skopię ci tyłek, ale teraz posłuchaj uważnie. Nasz kuzyn Argider opracował gambit, na który ty nie wpadłbyś, nawet gdyby przyszło ci żyć i trzysta lat.

– A jaki to mój kuzyn? Jego babka i mój pradziadek…

– Zamknij się na chwilę i posłuchaj. To rozkaz!

Ku zdziwieniu dwóch członków kancelarii tajnej, na dźwięk magicznego słowa „rozkaz” Drakon raptem zamknął usta i wytężył słuch. 

– Argiderze zreferuj mu proszę – pozwolił samemu autorowi wojennego fortelu opowiedzieć o jego szczegółach.

– Pamiętasz potyczkę, kiedy nasz zwiad został zniesiony przez ariergardę generała Walkenhorna?

– Jak mam nie pamiętać, wtedy zginął nasz druh serdeczny, setnik Siwy. Wirgin znaczy się. Pamiętacie jak bardzo nie lubił własnego imienia? Nawet sam o sobie mówił Siwy.

– Pamiętamy… cześć jego pamięci – Niko poczuł zadrę w sercu na wspomnienie straty dzielnego i lojalnego oficera.

– Ale okazuje się, że największy cios zadał wrogowi zaraz po swojej chwalebnej śmierci. 

– Jak to po śmierci… cios zadał?

– Potyczka miała miejsce o zmierzchu, a my odnaleźliśmy jego ciało w środku nocy i podrzuciliśmy do jego skórzanej oficerskiej torby, zestaw tajnych map. 

– To nie mogliście zabrać ze sobą jego ciała, by urządzić mu godny pochówek?

– Mogliśmy, ale pamiętasz Łysego, zamiast godnego pochówku wolał wybrać zemstę zza grobu.

Miło było ujrzeć zdezorientowaną minę zawsze pewnego siebie Drakona.

– Otóż sporządzone przez nas cztery kopie map przedstawiały dokładne odbicie stanu faktycznego, ale dotyczyło to terenów już zajętych przez wroga. Natomiast dwie z nich, obejmujące tereny znajdujące się wtedy w naszych rękach zostały nieco… zmodyfikowane. Pierwsza obejmująca całą Dolinę Siedmiu Jezior została znacznie powiększona. Sam kształt doliny i znajdujące się w niej miejscowości zostały wiernie odwzorowane, nanieśliśmy jedynie dwa nieistniejące górskie trakty. Jeden skręcając ku południowemu zachodowi, łączył się z przełęczami północnego Fontracku. Drugi, ważniejszy, zmierzał ku mitycznemu Oceanowi Północnemu. Po drodze, blisko oceanu nanieśliśmy jeszcze dwie zamieszkałe przez ludzi doliny, w których będą mogli uzupełnić wszelkie zapasy.

– I?

– I tylko dróg tych nie ma. Dwa lata mieszkałeś w Dolinie Siedmiu Jezior i pamiętasz, by ktokolwiek z naszych wyprawił się na zachód albo północ? Północny trakt cesarski, po którym akurat stąpamy, jest jedyną drogą łączącą Dolinę Siedmiu Jezior z Darmacją i całą resztą świata.

Może za wyjątkiem Damiana, zwanego Gawronem, nie sposób było znaleźć większego mocarza w całej Darmacji niż był Drakon. Jednak siła i nieposkromiona odwaga, często granicząca z szaleństwem, nie zawsze szła w parze z nadzwyczajną bystrością umysłu. 

Niko i Argider dali mu więc chwilę na przetrawienie tej informacji.

Nagle oczy Drakona rozszerzyły się na kształt srebrnego talara.

– A jednak moja rodzina! Argiderze, mój kochany kuzynie, jesteś mistrz nad mistrze! Sam bym chyba lepiej nie wymyślił! To dlatego wysłałem do mojego teścia rozkazy, by bronić wejścia w góry, lecz przy najmniejszych stratach własnych. Dwóch marnych ścieżek wiodących jedynie na odległe turnie! I dalej na zatracenie!

Prawie z całą mocą przycisnął do piersi swojego świeżo przysposobionego brata ciotecznego, zabierając mu resztki oddechu.

– A druga podrobiona mapa? – zapytał podekscytowany.

– Obejmuje północny Fontrack. Łączy go, co logiczne, z Doliną Siedmiu Jezior i dodatkowo wiedzie przez góry ku Oceanowi Północnemu. 

Drakon uderzył się otwartą dłonią w czoło – Przecież oni tam prędzej zamarzną, albo zemrą z głodu, niż odnajdą drogę do mitycznych oceanów!

Dwaj członkowie tajnej kancelarii wpatrywali się cierpliwie w przyjaciela.

– Chłopaki, szacunek! Jeśli wszystko pójdzie zgodnie z waszym planem, wykończycie wrogi korpus bez wyciągnięcia miecza! Majstersztyk! Choćbym rąbał swoim Tyranem dzień i noc, nie położę trupem tylu przeciwników co wasze lipne mapy!

– Za dwa, trzy dni spodziewam się kuriera z północy, który zda relację z poczynań generała Walkenhorna, po przełamaniu oporu górali, otwierającego fałszywe drogi na północ i północny zachód.

– Ale teraz wracajmy do naszych oficerów, musimy rozważyć kolejne scenariusze jutrzejszego spotkania.

*

Kiedy pierwsze poranne zorze rozświetliły porośnięte lasem stoki, na których obozowali wojownicy, wszystko było już przygotowane na przywitanie wrogich sił. Zapowiadał się długi dzień. Kucharze wydobyli ze swoich zapasów najsmakowitsze kąski, by godnym i sytym śniadaniem podjąć oczekujących starcia żołnierzy. Według planu, na kolację powinni już spożyć frykasy zabrane z przebogatych zapasów wiezionych przez nieprzyjacielską kolumnę. Zwiadowcy rozstawieni na wierzchołkach pomniejszych grani, widzieli się wzajemnie, sami będąc niewidocznymi dla wroga. Dzięki znakomitemu wzrokowi i systemowi pantomimicznych znaków, precyzyjnie informowali o wszystkim, co działo się na ostatnim odcinku cesarskiego traktu północnego.

W przeciwieństwie do innych potyczek, sygnałem do natarcia nie miał być rozkaz dowódcy, lecz moment w którym charakterystyczna kareta maga Dychtansa wjedzie na krótki drewniany most, zbudowany nad strumieniem przecinającym drogę. Doskonale zamaskowani najlepsi żołnierze mieli w decydującym momencie wybić dwa stemple podtrzymujące most, powodując zwalenie się karety wprost do wartkiego, zimnego potoku. 

– Panowie, na was spoczywa największa odpowiedzialność – zwrócił się do Gelfunda i Nojusa.

– Dychtans jest magiem ziemi i to z niej czerpie swą moc.

Oszołomionego, lecz żywego maga mieli pojmać dwaj wtajemniczeni w plan, najsprawniejsi, doświadczeni podoficerowie.

– Pod żadnym pozorem nie może dotknąć najmniejszego kawałka suchej ziemi, dlatego tak ważnym jest, by jego kareta wpadła wprost do strumienia.

Gelfund i Nojus, rozumiejąc powagę swej misji, równocześnie skinęli głowami.

Dowódca nadał operacji kryptonim „szok i zaskoczenie”. Ukryci wokół żołnierze mieli spuścić lawinę kamieni na wojska znajdujące się za pojazdem Dychtansa, zaś siły ją poprzedzające miały być zasypane nawałą strzał i oszczepów. 

– Należycie do moich najlepszych ludzi, dlatego to właśnie wam powierzam to trudne, lecz zaszczytne zadanie. To od was zależy powodzenie całej bitwy i los waszych towarzyszy.

Za ten czyn dowódca obiecał im nagrodę odpowiadającą pięcioletnim zarobkom ich własnych ojców, którzy byli mistrzami dekarskimi. Jeśli Dychtans stawiałby skuteczny, świadomy opór, mieli go bezzwłocznie uśmiercić. Ryzyko jego kontrakcji bardzo realnie mogło zagrozić powodzeniu całego starcia. A jeśli w wyniku upadku karety do strumienia, na przykład skręciłby kark… no cóż, mówi się trudno.

Niko zajął swoją pozycję w górującym nad okolicą gnieździe dowódcy, osłoniętym doraźnie przez ułożone półkoliście maskujące jodłowe gałęzie. Sam wybrał miejsce z którego mógł ogarnąć wzrokiem cały, długi fragment pnącego się ku górze traktu, na którym miała rozegrać się bitwa. Niepokoił się tylko swoim coraz słabszym wzrokiem, co było zapewne efektem jego miłości do książek. Ale i na to znalazł lekarstwo. 

Podczas odwrotu w kierunku pogórza natknął się na grupę ośmiu sierot w wieku od ośmiu do trzynastu lat, których rodziców pozbawili życia zarhorańscy siepacze. Jego żołnierze wręczyli im suchary, ser i suszoną wołowinę i kazali ukryć się w pobliskich lasach. Dzieci jednak uparcie żądały, by przyjąć ich w szeregi oddziału, ponieważ muszą pomścić śmierć swoich bliskich. Zostały życzliwie wyśmiane i kolumna zbrojnych ruszyła dalej, powoli tracąc je z zasięgu wzroku. Ale gdy o północy dotarły do nocnego obozu, nieustępliwie krok za krokiem postępując za oddziałem, ścisnęły się gardła nawet najtwardszym z wojowników. 

Każdy ma swój słaby punkt. A najsłabszym punktem Nika, były właśnie dzieci. Nigdy nie był nazbyt religijny i nie nauczył się właściwie i szczerze hołdować bogom. Jego najważniejszym wobec nich zarzutem były śmierć i cierpienie niewinnych istot, które ponoć sami przecież powołali do życia. Dorośli i owszem. Dla każdego można wynaleźć grzeszny powód cierpień na tym ziemskim łez padole. Ale dzieci, a osobliwie niemowlęta?! A komóż to wyrządziły jakąkolwiek krzywdę? Czy bogowie byli tak słabi, by nie wyciągnąć im swej pomocnej boskiej dłoni? A może byli tak okrutni, by w ogóle nie przejmować się ich losem? A może byli tak samolubni, że nawet nie potrafili dostrzec ich cierpienia? A jeśli miałyby odpowiadać za grzechy swoich przodków?… No cóż… wówczas… gdyby tylko został dopuszczony przed oblicze ich boskiego majestatu… takim bogom, dla otrzeźwienia i rozbudzenia inteligencji empatycznej, chętnie i zupełnie za darmo, uniżenie oklepałby ich nieskazitelne, boskie gęby. 

Dlatego, gdy rumor wywołany przybyciem nieustępliwych wędrowców zbudził Nika, bez wahania wciągnął ich na żołnierski żołd. Rano udało mu się wytłumaczyć dzieciom, iż wyznacza im funkcje znacznie ważniejsze, niż tradycyjna służba z bronią w ręku. Dwóch chłopców uczynił trębaczami, kolejnych dwóch sygnalistami flagowymi. Dwie starsze dziewczynki stały się rychło gorliwymi doboszkami, a doskonały słuch i bezsporna nadwzroczność najmłodszych bliźniaczek, okazały się być w rzeczy samej doskonałym antidotum dowódcy, na jego słabnące zmysły. Dzieci szybko stały się maskotkami kompanii i dobrą wróżbą na szczęśliwą przyszłość.

– Mości dowódco! Mości dowódco! – okrągłą buzię Lenki zdobił rumieniec ekscytacji – Sygnaliści nadają:… na trasie pojawił się oddział dwu… Nie! Trzydziestu zwiadowców.

– Panowie, zapraszam do tańca – zwrócił się do swoich dwóch adiutantów, leżących pod rozłożystą limbą, wprawnie udających spokój – Zaczyna się.

Niebawem na trakcie pojawili się trzej jeźdźcy, którzy poprzedzali większy oddział zarhorańskiego patrolu. Z dowódczego gniazda doskonale było widać, jak niewielki dystans dzielił ich od ukrytych za naturalnymi przeszkodami, pałających żądzą walki darmackich wojaków. Nieznośne napięcie towarzyszyło każdemu stukowi podkutych kopyt. Minuty nieznośnie rozciągały się w nieskończoność. 

Nagle ostatni ze zwiadowców zatrzymał konia, powstając w strzemionach. Przypatrywał się czemuś przez chwilę, po czym ostrożnie zszedł na ziemię. Przeskoczył przez niewielki rów i zatrzymał się między pniami dwóch potężnych drzew. Kilkunastu doskonale zamaskowanych obserwatorów nie tylko wstrzymało oddechy, również ich serca wydawały się stawać. Tymczasem wrogi żołnierz pochylił się w kierunku podszycia i zaczął zrywać soczyste poziomki. Gdy wypełnił nimi garść, wyprostował się i kilkoma susami doskoczył do swojej klaczy. Wskoczył na siodło, ruszając za swoimi towarzyszami. Siedząc wygodnie w siodle, delektował się leśnymi owocami. Zwiadowcy powoli oddalali się ku północy, nie dostrzegłszy najmniejszego zagrożenia, nie podnosząc żadnego alarmu. Śmiało można zaryzykować stwierdzenie, iż jeszcze nigdy w historii garstka poziomek nie była tak bliska pozbawienia życia całej grupy ludzi, wstrzymując bicie ich serc.

Długa, jak okiem sięgnąć, kolumna wozów, poprzetykana drużynami piechurów, mozolnie zagłębiała się w rozstawione sidła. 

Luna stała obok Nika w dowódczym gnieździe i z zamkniętymi oczami monotonnie powtarzała zaklęcia, mające wspomóc działanie wywaru, które sporządziła dla żołnierzy.

– Panie dowódco, melduję! – Mesia wyprostowała się regulaminowo –Prawie wszyscy niepszy… nierzy… wrogowie nasi, złożyli tarcze i ciężkie, długie włócznie na wozach. Mało który ma hełm na głowie i zbroję na piersiach.

-„Pułkowniku Wittelbrauch, czy tego właśnie uczyli cię w Szkole Rycerskiej?” Niko rozpoczynał swój indywidualny pojedynek z nieprzyjacielskim dowódcą, którego doskonałe oczy dziewczynek nie zdążyły dotychczas wypatrzeć. Być może dla własnej wygody, zamiast na koniu, przemierzał drogę w karecie?

– Mości dowódco! Mości dowódco! – zaaferowana Lenka przeskakiwała z nogi na nogę – Widzę karetę z czerwoną gwiazdą! – wskazała w kierunku wrogiego korpusu, który dla Nika był jedynie rozmazaną, ciemną linią. Dysponował ostatnią szczyptą cudownego, tajemniczego specyfiku otrzymanego od Thomasa de Markuzela, którą przyrzekł sobie solennie wykorzystać dopiero w chwili najwyższej potrzeby. Jednak cierpliwość zajmowała daleką pozycję na liście jego zalet. Wysupłał zawiniątko z wewnętrznej kieszonki i całą zawartość wysypał na język, bacząc, by nawet najmniejsze ziarenko nie ominęło kubków smakowych.

Dziewczynki meldujące o kolejnych spostrzeżeniach, stawały się wolniusieńko, jakby nierzeczywiste. Cały świat operował na zwolnionych obrotach, jakby stał się planszą do gry w farmazona. 

Jak grom z jasnego nieba, jego wzrok objął cały widoczny trakt, pozwalając mu skupić się na najmniejszych szczegółach! 

Dojrzał zarhorańskiego piechura, którego myśli oscylowały pomiędzy podziwianiem majestatu gór, których potęgi dotychczas nigdy nie widział. Żalu do sierżanta, który zrugał go przed kolegami z oddziału. Wspomnieniem racuchów, sporządzanych przez wykrzywione artretyzmem ręce ukochanej babci, której nigdy nie mógł wytłumaczyć, iż nie jest już głodny.

Spostrzegł potężną postać Drakona, prawdziwego pana wojny, obserwującego zza drzew nieprzyjacielską kolumnę. Całą twarz pokrył czarną sadzą, a jego śnieżnobiałe siekacze i kły dramatycznie odcinały się od mrocznej czerni w złowrogim uśmiechu. Nieoczekiwanie zaczął współczuć wrogim żołnierzom, których ostatnim wspomnieniem zabranym w zaświaty będzie widok prawdziwego demona, który swoim Tyranem przetnie wątłą nić ich życia.

Odszukał karetę z ośmiokątną czerwoną gwiazdą namalowaną na drzwiach, która mozolnie, lecz nieubłaganie, zbliżała się do miejsca swojego przeznaczenia…

Na chwilę oderwał wzrok od cesarskiej drogi i rozejrzał się po wierzchołkach gór. Już miał powrócić na trakt, gdy w lewym kąciku powieki coś nieoczekiwanego przykuło jego uwagę. Serce omal mu nie stanęło, gdy ujrzał dwa bliźniacze wierzchołki, które nie mógł pomylić z niczym innym w całym znanym mu świecie. Zdał sobie sprawę, iż znajdował się tak blisko miejsca swojego urodzenia… ledwie dwa dni marszu dzieliły go od Doliny…