Niko. Tom III - Paweł Kolarzyk - ebook

Niko. Tom III ebook

Kolarzyk Paweł

4,5

Opis

Po zdradzieckiej śmierci króla Grzegorza, ostatnią nadzieją na odzyskanie niepodległości jest już tylko armia polowa, dowodzona przez Niko Wilemsona.

 

Zniesienie oblężenia Hilden, serca prowincji północnych, otwiera szansę na wyzwolenie całej Darmacji. Jednak w reakcji na zbrodnie wojenne okupantów, Niko decyduje się zmienić dotychczasowe reguły gry. Prosi swojego przyjaciela Drakona o przeniesienie działań wojennych wprost na terytorium najeźdźców.

 

Czy Drakonowi uda się wypełnić karkołomną misję?

 

Kto okaże się ostatecznym zwycięzcą?

 

Autor zabiera nas w magiczną podróż do świata, z którego bardzo niechętnie powracamy w do naszych czasów.

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 524

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,5 (12 ocen)
7
4
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Piotrbialy1979

Nie oderwiesz się od lektury

wciągająca opowieść. polecam
00

Popularność




Książkę niniejszą mojej siostrze Justynce dedykuję

Copyright © by Paweł Kolarzyk, Kraków 2023

Wszelkie prawa zastrzeżone

All rights reserved 

Książka ani żadna jej część nie może być przedrukowywana ani w jakikolwiek inny sposób reprodukowana czy powielana mechanicznie, fotooptycznie, zapisywana elektronicznie lub magnetycznie, ani odczytywana w środkach publicznego przekazu bez pisemnej zgody wydawcy.

Projekt okładki książki i ilustracja 

Creative: Anna Warzyńska – @fullglassagency

Fotograf: Michał Pasich – michalpasich.com

Model: @victorzuckerklein

Grafiki: Jolanta Jaworska

Ornament: Freepik.com

Redakcja: Mirosław Tomana

Korekta: Emilia Kolarzyk

Przygotowanie e-booka: D.B. Foryś – dbforys.sklep.pl

Sprzedaż internetowa: niko-saga.com

Wydawca: Thornfield sp. z o.o.

PROLOG

Tym razem, wbrew utartemu zwyczajowi, cała konnica wyruszyła przodem. Blisko siedem tysięcy jeźdźców zmierzało w zwartych formacjach ku swojemu przeznaczeniu. Rozpoczął się wyścig o uchwycenie strategicznego skrzyżowania dwóch cesarskich traktów, znajdującego się dokładnie w centrum Ilirii. 

Taki był plan minimum. 

Informacje zebrane przez wywiad jednoznacznie wskazywały, że od południowego zachodu zbliża się wielka wroga armia. Po zwycięstwach na polach bitewnych, lub po przyjęciu tchórzliwych hołdów od wszystkich południowych krain, powracali na północ. Zamierzali rozprawić się z ostatnimi niezależnymi królestwami. Na drodze do ostatecznego opanowania kontynentu stały już tylko dwie przeszkody. Wskrzeszona z popiołów Darmacja oraz Skandia, na terenie której żaden najeźdźca nie odważył się dotychczas postawić swojej stopy. Wraz z armią Zarhornu i Esturii podążała cała rzesza zwasalizowanych kontyngentów. Cywilni uchodźcy, którzy zdecydowali się na ucieczkę ku ostatnim bastionom wolności, oceniali ich liczbę na co najmniej sto tysięcy. Strach ma wielkie oczy. Zdecydowanie bardziej obiektywni zwiadowcy, informowali o pięćdziesięcioparo­sześćdziesięciotysięcznej armii. 

Plan maksimum dla darmackiej konnicy obejmował zajęcie szerokiej przełęczy w Górach Cukrowych, które zawdzięczały swą nazwę specyficznemu kształtowi poszczególnych wzniesień. Charakteryzowały się bardzo stromymi, a czasami wręcz pionowymi ścianami i prawie płaskimi wierzchołkami, pokrytymi gęstym, nieprzebytym lasem. Dzięki forsownemu tempu, udało się zrealizować bardziej ambitny z planów. W wyścigu o osiągnięcie przełęczy, serce niejednego wierzchowca pękło, nie wytrzymując narzuconego tempa. 

Wojna i Miłosierdzie nigdy nie grają we wspólnej drużynie.

Żołnierzom przyznano kilka godzin odpoczynku, po czym przystąpili do sypania szańców, ścinania drzew, budowania fortyfikacji polowych. Dowódca kawalerii po konsultacji z tysięcznikami wybrał najbardziej dogodne miejsce na posadowienie obozu warownego. Ledwie, kiedy następnego dnia rozpoczęły się prace nad wykonaniem wielkiego ostrokołu, zwieńczonego zaostrzonymi palami i wieżyczkami obronnymi, zwiadowcy donieśli o zbliżaniu się konnej awangardy wrogiej armii. Najdalej wysunięte czujki starły się w boju z wrogą konnicą, ale w wyniku poniesionych strat musiały rychło ustąpić pola przeważającym siłom najeźdźcy. Zaalarmowani kawalerzyści porzucili prace ziemne i stanęli w ordynku. Kiedy wroga straż przednia pojawiła się u wylotu przełęczy, ujrzała kilkutysięczne siły, stojące w równych szeregach. Sądząc po rozwianych na wietrze sztandarach, awangarda przeciwnika składała się z żołnierzy pochodzących z Zarhornu, Esturii oraz Ilirii. Obecność tych ostatnich nie mogła dziwić. Nikt tak dobrze jak miejscowi, nie mógł znać głównych traktów, bocznych dróg, a nawet zagubionych między górami i lasami ścieżek. Znali również tutejszą ludność, jej wierzenia, zwyczaje, a nawet zabobony. Wiedzieli wszystko o tej krainie, wszakże byli u siebie. Przeciętny darmacki wojownik głęboko gardził armią swojego południowego sąsiada, od kiedy poddała się bez walki wschodnim najeźdźcom. Zarhorańscy dowódcy wcielili ich do własnej armii. Jednak nigdy nie traktowali ich jako równych sobie. Najczęściej pełnili funkcje pomocnicze. Głównie obsadzali garnizonami kolejne podbite miasta na południu kontynentu. Czasem wysyłani byli w najbardziej niebezpieczne misje. Podobnie stało się również i tym razem. Kilkudziesięciu iliryjskich konnych oderwało się od własnych oddziałów. Pełnili funkcję harcowników, którzy mieli wciągnąć darmackich żołnierzy w indywidualne utarczki. 

Stojący na czele kawalerii Drakon, zabronił swoim jeźdźcom opuszczenia karnych szeregów. Z pewnością zdążyliście już poznać, a być może nawet polubić mocarnego wojownika pochodzącego z Doliny zagubionej w Górach Iglicznych. I bardzo dobrze wiecie, że gdyby akcja niniejszej potyczki rozgrywała się na przykład dwa lata wcześniej (w wojennej rzeczywistości stanowiących odpowiednik całej epoki), sam jakże chętnie wyruszyłby na indywidualną bijatykę. Ale ponoć tylko krowy wraz z wiekiem nie zmieniają swoich poglądów (z całym, jakże szczerym i smacznym szacunkiem dla parzystokopytnych). Teraźniejszy Drakon prezentował się zgoła inaczej. Jako odpowiedzialny i doświadczony dowódca czuwał nad dyscypliną taktyczną oraz życiem swoich podwładnych. Dlatego przed nadjeżdżającymi wrogami ujawnił jedynie mniejszą część sił, którymi dysponował. Odwody umieścił małą milę z tyłu, w rzadko porośniętych lasem przejściach, pomiędzy bliźniaczymi wzgórzami. Zwiadowcy oceniali liczbę nadciągającej konnicy na pięć tysięcy zbrojnych. Stojący na wysuniętej pozycji potężny wojownik w pełni zgadzał się z ich oceną. Obrócił się ku własnym szeregom i wykrzyczał gromkim głosem:

– Gdybyście byli jakimiś amatorami w żołnierskim rzemiośle, musiałbym teraz wygłosić jakieś płomienne przemówienie, żebyście się nie posrali ze strachu i nie czmychnęli na sam widok tych wypierdków! – opancerzoną rękawicą wskazał za siebie.

– Na szczęście, podobnie jak ja, jesteście prawdziwymi psami wojny! Wiem, że wykonacie swoją powinność z należytą starannością, zupełnie tak, jakby sam Damian Gawron stał za waszymi plecami! Olewamy tych szukających guza pajaców i przechodzimy do wykonania wcześniej ustalonego planu!

Po tych słowach nie rozległ się żaden aplauz. Jedynie tysięcznik Svarb, najwierniejszy podwładny Drakona, wystąpił przed szereg. Wyjął przynależną tysięcznikowi buławę, po czym zdecydowanym gestem skierował ją ku przeciwnikowi. Pierwszy tysiąc ruszył w takim porządku, jakby wszystkich łączył jeden wspólny mózg. Drakon przejął osobiste dowodzenie nad drugim tysiącem, który zachowując niewielką przerwę, ruszył na linie wroga. Widząc nadciągające zagrożenie, iliryjscy harcownicy czym prędzej ustąpili z pola i schowali się za własnymi szeregami. Zarhorański dowódca nakazał odtrąbienie rozkazu do ataku. Wrogie szeregi ruszyły stępa na spotkanie z darmackimi wojownikami. Zwarły się w boju jedne z najlepiej wyszkolonych jednostek na całym kontynencie. W tym samym momencie została wystrzelona przeciw sobie nawała strzał. Na tym samym dystansie wyrzucone zostały oszczepy. Aż przyszło do starcia na broń białą. Trudno opisać huk, który towarzyszył zderzeniu wrogich formacji. 

Drodzy Czytelnicy, oglądaliście tak wiele filmów, graliście w tak wiele gier komputerowych, dlatego doskonale wyobrażacie sobie jak wygląda takie starcie. Wrogie szeregi kawalerii przenikają się, zadając sobie wzajemne straty. Najpierw od kopii, później od mieczy lub broni obuchowej. Oczywiście ci dobrzy też spadają z siodeł, ale tych złych ginie co najmniej dwa razy więcej. Następnie, gdy wreszcie wyczerpie się impet natarcia, dochodzi do indywidualnych pojedynków na bardzo szerokiej przestrzeni.

Nic z tych rzeczy. 

Zwarte, ściśnięte szeregi konnych zderzyły się w bitewnym szale. Żadnego przenikania, żadnych indywidualnych pojedynków, jakby świat wokół przestał nagle istnieć. Zamiast tego śmierć pechowców, krzyki ludzi tratowanych przez końskie kopyta. Szał rannych zwierząt, daremnie pragnących wyrwać się z matni. I coraz większy ścisk powodowany napływem kolejnych fal uderzeniowych. Miecze zaczęły pracować jak cepy po żniwach. Ale przecież wojownicy mieli tarcze i zbroje, więc znakomita większość ciosów nie docierała bezpośrednio do celu. Z drewnianych tarcz sypały się drzazgi, stalowe zbroje ulegały mniejszym lub większym wygięciom, ale chroniły przed zadaniem śmiertelnej rany. Najważniejszym celem stawały się pancerne okrycia głowy. Celne uderzenie na odlew w hełm przeważnie nie było ciosem ostatecznym, ale powodowało zupełnie inny efekt. Można to porównać do nieoczekiwanego znalezienia się w środku wielkiego, bijącego dzwonu. Na dłuższą chwilę gubi się tromfa i zupełnie nie wiadomo co, gdzie i jak. Świat wokół wiruje i wydaje się jakiś nierzeczywisty. Łatwo wówczas się pogubić i podjąć jakąś irracjonalną decyzję. Na przykład odsłonić przyłbicę, a nawet zdjąć hełm. Uczynienie takiej sekwencji zdarzeń, przeważnie oznaczało, że były to ostatnie czynności wykonane w życiu doczesnym. Kolejne uderzenie pozbawiało życia, a następne było już tylko profanacją zwłok. Pecha mogli mieć także ci słabiej osłonięci jeźdźcy. Jednak przy kompetentnych dowódcach, czyli takich jak Drakon i jego zarhorański odpowiednik, nigdy nie znajdowali się w pierwszych szeregach. 

Najważniejszymi elementami podczas bitwy są niezmiennie: realizacja wcześniej założonego planu oraz dyscyplina taktyczna. 

A zgodnie z założeniami przedbitewnego planu, w tym momencie zadęły trąbki nawołujące do odwrotu. Dla wrogiego dowódcy decyzja o odwrocie musiała przedstawiać się jako w pełni racjonalna. Przecież siły, którymi sam dysponował były blisko dwukrotnie większe. Na dźwięk rozpoznawalnego sygnału, darmaccy kawalerzyści oderwali się od nieprzyjaciół. Kłuli ostrogami swoje wierzchowce, by jak najszybciej oddalić się od bezpośredniego zagrożenia. Mknęli na północ, ku mglistej obietnicy ocalenia życia. Wrogie zastępy nie czekały na wyraźny sygnał. Gdy tylko zarhorańscy, esturscy i iliryjscy wojownicy ujrzeli wycofujących się nieprzyjaciół, ruszyli w pogoń, napędzani żądzą ostatecznego, szybkiego zwycięstwa.

Rumak, który nosił na swoim grzbiecie dowódcę kawalerii, znacznie przewyższał rozmiarami pozostałe konie. Niemniej jednak musiał unieść prawdziwego wielkoluda odzianego w równie doskonałą, co ciężką zbroję, a ponadto solidne siodło i kropierz okrywający znakomitą większość jego perlistej skóry. Dlatego podczas ucieczki męczył się znacznie szybciej niż pozostałe wierzchowce. Zaczął wyraźnie zwalniać, a z rozwartych chrap co rusz wystrzeliwała biała piana. Drakon przez opuszczoną przyłbicę obserwował, jak podwładni sukcesywnie go wyprzedzają. Aż wreszcie znalazł się na samym końcu uciekających. Z pewnością wyróżniał się w oczach żołnierzy biorących udział w pościgu. Ogromny koń bojowy, srebrzysta, pełna zbroja okrywająca potężnego jeźdźca. Zapewne każdy z nich zdążył już zamarzyć o zabiciu lub wzięciu do niewoli tak wyróżniającego się wojownika. Kiedy pierwsze dwie strzały nieznacznie minęły hełm, Drakon poczuł lekki niepokój. Chwilę później jego rumak nieoczekiwanie, acz wyraźnie przyspieszył. Jak się miało później okazać, wystrzelony pocisk przebił kropierz i wbił się płytko w koński zad. Nie minęło nawet dziesięć sekund, a dowódca kawalerii poczuł bolesne ukłucie między łopatkami. Naplecznik, co prawda powstrzymał siłę penetracyjną wystrzelonej strzały, ale miejscowo zdołała ona spowodować wyraźne jego wygięcie. Kolejna strzała uderzyła w bok hełmu. Pozostawiła po sobie niewielką rysę, niemniej jednak do ucha Drakona dotarł stłumiony czepcem huk. Żarty się skończyły. Lada moment mieli go dopaść. Nie chciał odejść z tego świata w tak niesławny sposób. Mocno powściągnął cugle. Wierzchowiec przysiadł na zadzie, a przednie kopyta zaryły się w drobnych, szarych kamyczkach. Wykonał płynny zwrot. Wyszarpał z pochwy Tyrana i krzyknął:

– Gore!

Po czym ruszył w objęcia nadciągającej Śmierci. 

– Goreeeee!!!!! – ogłuszający krzyk dobiegł zarówno z prawa, jak i z lewa.

Najpierw spadła z góry prawdziwa ulewa strzał, po czym na kompletnie zaskoczonych nieprzyjaciół runęło z boków cztery tysiące, głównie ciężkozbrojnych jeźdźców. Każdy zdążył już spożyć płynny specyfik, przygotowany wcześniej przez Lunę. Był ledwie wielkości naparstka, ale to wystarczało. Dodawał sił, odganiał strach, potęgował żądzę mordu. Biada tym, którzy wysforowali się do przodu w pogoni za uciekającymi. Stalowe kleszcze zacisnęły się na nich z obu stron. Włócznie, miecze, topory, młoty bojowe wyznaczały krwawy ślad. Znaleźli się w kotle, z którego nie było ucieczki. Z tyłu nadciągały zdezorientowane setki własnych towarzyszy, powodując jedynie ogromny zator. Uciekający dotychczas darmaccy kawalerzyści zawrócili swoje konie i stanęli murem za ogromnym wojownikiem w srebrzystej zbroi. Ci, z coraz mniej licznych wrogów, których do tej pory nie dosięgły jeszcze groty strzał i pik, ani ostrza mieczów, pragnęli już tylko się poddać. Cóż począć, skoro nacierający z boków zbrojni, bardziej niż prawdziwych ludzi, przypominali żądne krwi demony. Wycinali wszystkich, niezależnie, czy trzymali w rękach oręż, czy też odrzucali go w geście poddania. Pośród wielu usiłujących złożyć broń, Drakon dostrzegł wojownika, który musiał być dystyngowanym oficerem. Przypomniał sobie słowa Nika, jak cenną zdobyczą byłby wrogi, ale żywy oficer sztabowy. Spiął konia ostrogami i ruszył, by przyjąć jego poddanie. Okazało się to nie lada trudnym zadaniem. Zanim oficjalnie przyjął jego zdobny miecz, musiał po wielokroć osłonić go własnym ciałem. W ferworze walki stanowiło to nie lada wyzwanie. Wielu jego żołnierzy w ostatnich chwili odstępowało od kolejnej „zdobyczy”. Dopiero widok potężnego zwierzchnika przynosił instynktowną refleksję. Ruszali dalej, w poszukiwaniu świeżej krwi. Wrodzy kawalerzyści z daleka widzieli błyskawiczną zagładę najbardziej wysuniętych sił. Półtora tysiąca zarhorańskich, esturskich i iliryjskich jeźdźców straciło życie w ciągu zaledwie dwunastu minut. Na ten widok nieprzyjacielski dowódca zrozumiał, iż zostali wciągnięci w pułapkę przez przeważające siły wroga. Nie widząc żadnych realnych szans na zwycięstwo, nakazał odtrąbienie odwrotu. Początkowo wycofanie z pola walki przebiegało we względnym porządku. Później nie było już tak sympatycznie. Ścigający ich jeźdźcy wydawali się być w jakimś przedziwnym amoku. Zmuszali własne konie do najwyższego wysiłku. I nieustannie wykrzykiwali bitewne zawołanie: „Gore!”. Nie wiedzieć kiedy, zorganizowany odwrót przerodził się w chaotyczną ucieczkę. Załamały się wszystkie struktury dowodzenia. Rozpoczęło się przepychanie, wyprzedzanie, by tylko samemu nie znaleźć się na końcu linii ucieczki. Jeźdźcy z zapamiętaniem okładali szpicrutami biedne konie. Każdy z uciekinierów pragnął już tylko uratować własne życie. Pędzili na południe, ku zbliżającym się, zbawiennym, głównym siłom własnej armii. Nie wiedzieli jednak, że nie mogli na nie liczyć, ponieważ ich czołówka, dokładnie w tej chwili, znajdowała się w odległości aż dwudziestu siedmiu mil. Mieli jeszcze jednego pecha. Ich konie były już bardzo zmęczone, podczas gdy goniące ich darmackie wierzchowce zdążyły zażyć odpoczynku przez ostatnią dobę i dopiero teraz włączyły się do walki. Dlatego ucieczka zamieniła się w pogrom. Niczym rozpędzona powodziowa fala, podwładni Drakona zagarniali kolejne szeregi. Nikomu nie okazywali pardonu. Wyznaczali krwawy szlak, sami nie ponosząc przy tym praktycznie żadnych strat. Według przedbitewnych założeń, mieli zaprzestać pogoni u wylotu przełęczy. Jednak w bitewnym szale nie dostrzegli nawet momentu, gdy rozlali się na szeroką równinę. Dla uciekinierów, jedyną realną szansą na przeżycie, było dotarcie do znajdującej się w znacznym oddaleniu zielonej ściany lasu. 

Zielony. Jest symbolem nadziei, daje poczucie bezpieczeństwa, spokoju. Redukuje stres, łagodzi pracę układu nerwowego u człowieka. Osoby lubiące i często wybierające ten kolor cechują się obowiązkowością, towarzyskością i bezkonfliktowością…

Jeśli tego dnia nie znajdowaliście się naprzeciw gęstej ściany iliryjskiego lasu, nigdy w pełni nie zrozumiecie, dlaczego to właśnie zielony jest kolorem Nadziei. Kiedy za waszymi plecami giną wasi przyjaciele i koledzy, ślubujecie wówczas bogom najbardziej nieprawdopodobne obietnice. I nieważnym jest, czy wierzycie w bogów głęboko, czy też zaledwie powierzchownie, albo wręcz wcale. Dopiero w takich okolicznościach zdajecie sobie w pełni sprawę, jak bardzo kochacie Życie. 

Spośród pięciu tysięcy konnych nieprzyjaciół, którzy tego poranka ujrzeli wschodzące słońce, zaledwie jeden tysiąc miał być świadkiem kolejnego świtu. Ta liczba byłaby jeszcze mniejsza, gdyby nie darmackie konie oraz słabnący efekt magicznego specyfiku. Wbrew zapalczywości niektórych jeźdźców, wierzchowce nie zamierzały wjeżdżać w pełnym pędzie wprost w zielonobrązową barierę wielowiekowego lasu. Ścigający, w przeciwieństwie do ściganych, nie walczyli o ocalenie życia. A prymitywna żądza nieprzyjacielskiej krwi, to zdecydowanie zbyt słaba motywacja, by podejmować niepotrzebne ryzyko. 

Darmaccy i skandyjscy kawalerzyści wycofywali się niespiesznie na swoje pierwotne pozycje. Po drodze wyłapywali rozproszone konie bojowe, które utraciły jeźdźców. Z końskich zwłok ściągali pękate juki. Zbierali broń, zdejmowali ze zwłok najcenniejsze elementy zbroi, odcinali sakiewki. Dobijali tych, z których życie nie zdążyło jeszcze ujść… Podczas tego odwrotu większość z konnych wojowników, w ciągu zaledwie kilkudziesięciu minut, zebrało większą fortunę, niż ich ojcowie przez całe życie… 

*

Wiadomość o pogromie wrogiej awangardy dotarła do Nika już dziesięć godzin później. Zbliżał się do serca Ilirii na czele piechoty, która mozolnie pokonywała milę za milą. A warto Wam wiedzieć, że znakomita większość pieszych żołnierzy korzystała z wojskowego obuwia uniwersalnego. Wojskowe obuwie uniwersalne charakteryzowało się tym, że prawy but niczym nie różnił się od buta lewego. Dlatego tak istotne były suche, lniane onuce. Na każdym postoju dziesiętnicy rygorystycznie pilnowali, by ich podwładni zdjęli obuwie. Należało dać odpocząć zmęczonym stopom. Następnie, przed podjęciem kolejnego etapu wędrówki, dziesiętnicy dbali o to, by ich podwładni starannie owinęli stopy czystymi onucami. 

Wyżsi oficerowie uczestniczą w naradach, a później biorą na swoje barki wielkie brzemię. Ponoszą osobistą odpowiedzialność za wcielenie w życie ustaleń zawartych przy sztabowym stole. Biada tym, którzy wykażą się niezdarnością, zaniedbaniem, albo mają zwykłego pecha. Natomiast na tych szczęśliwców, którzy wypełnili wyznaczone zadania, czekały awanse, nagrody finansowe, ordery oraz wojenna sława. A za wojenną sławą płynęło wiele innych, dodatkowych profitów… Ale żaden z tysięczników nie osiągnąłby spektakularnego sukcesu, gdyby nie podoficerowie stojący na straży codziennych, wojskowych rytuałów. 

Informacja o zwycięstwie w bitwie kawaleryjskiej rozniosła się wśród żołnierzy lotem błyskawicy. Chwilowa euforia przelała się przez szeregi rozciągnięte na dystansie dwu i pół mili. Po takiej wiadomości nagle mijało znużenie, a zmęczone, obolałe nogi stąpały z taką lekkością, jakby dopiero rozpoczynały daleką podróż. Według planu, czołówka piechoty miała się połączyć z kawalerią za trzydzieści osiem godzin. Kiedy wieczorem rozbijali przedostatni etapowy obóz, przed obliczem Nika stawiło się trzech zwiadowców. Na ich twarzach malowało się skrajne zmęczenie. 

– Dowódco! Od południowego wschodu nadciągają dwie kolumny wrogiego wojska! Omijają nas szerokim łukiem, by połączyć się z nieprzyjacielską armią powracającą z południa!

Niko mimowolnie zbladł, po czym zapytał:

– Kim oni są i dlaczego, u licha, podążają w dwóch kolumnach?

– W jednej są Esturczycy w liczbie około trzech tysięcy, w drugiej Zarhorańczycy wraz przymusowym kalickim zaciągiem. Ich szacujemy na jakieś pięć tysięcy chłopa. Bliżej nas, w odległości… na oko – składający meldunek zmrużył jedną z powiek – czterdziestu pięciu mil, porusza się kolumna esturska. Tamci drudzy, są jeszcze dwadzieścia mil dalej na południe. 

– A dlaczego nie maszerują razem?

– Wyłapaliśmy takich dwóch gapciów, maru, maru…

– Maruderów – przyszedł z pomocą Niko.

– Dokładnie tak. Odłączyli się na chwilę od swoich, by podkraść się do uli posadowionych na skraju mijanej wioski. Miodku im się zachciało. Mieli pecha, bo właśnie my zza tych uli lukaliśmy na samą końcówkę wrogiej kolumny. Wyśpiewali nam potem, że idą osobno, bo nie ma miłości między sojusznikami. Podobno, gdyby maszerowali wspólnie, najprędzej sami by się wytłukli. Na przypalanych stopach mówili jakoś tak niezbornie, ale zrozumiałem, że mają do siebie jakieś srogie żale wzajemne.

– Misja Drakona wreszcie przynosi oczekiwane owoce – przemknęło przez głowę dowódcy.

– W którym dokładnie miejscu znajdują się teraz te dwie kolumny?

– Dziennie robią tak szesnaście, siedemnaście mil. Jutro powinni przeciąć trakt cesarski wiodący do Ilatii – z prawdziwym znawstwem ocenił podoficer zwiadu. 

Niko obrócił się do adiutantów.

– Spiszcie dokładnie ich meldunki i wypłaćcie im nagrodę, po dwadzieścia pięć talarów. Zaopiekujcie się nimi, niech wypoczną jak należy. Ale najpierw każcie zwołać tysięczników na naradę.

Tak naprawdę słowo „narada” było w tym przypadku dalece mylące. Rozgorączkowany umysł głównodowodzącego zdołał już ułożyć podstawowe zręby nowego planu. Spotkanie miało na celu jedynie wydanie rozkazów.

– Na początku przekażcie swoim podwładnym, że jestem z nich dumny. Niestety, moi panowie, znacząco zmieniły się okoliczności. Musimy dynamicznie przyspieszyć. Połowa z nas nie pojutrze, tak jak było wcześniej ustalone, lecz już jutro musi osiągnąć Góry Cukrowe. Ja, wraz z moimi gwardzistami, wyruszam już za kwadrans. Zaraz po nas wyruszy tysiąc dziewiąty, witawski, pół godziny za nim tysiąc trzynasty, pół godziny później drugi tysiąc skandyjski, następnie…

Niko wydawał polecenia na podstawie własnej, subiektywnej oceny, które związki taktyczne zdołały zachować najwięcej sił.

– …Pozostali wyruszą o brzasku. Kwadrans postoju, raz na trzy godziny. Obóz rozbijecie dopiero, gdy dotrzecie na miejsce. Czy są jakieś pytania?

Dar podpowiadał, iż pytań było całe mnóstwo. Ale czy to przez zniechęcający wyraz jego twarzy, czy też przez Markusa, który za jego plecami wymownie kręcił na boki głową, żadne nie zostało wypowiedziane. 

– Skoro nie ma żadnych pytań, proszę się rozejść do własnych oddziałów. Widzimy się na przełęczy.

Gwardziści tymczasem pobrali z wozów zapas suchego prowiantu dla jeźdźców, owsa dla koni, oraz łącznie kilkaset pochodni. Stanowili jedyną konną formację wśród zasadniczego trzonu armii, więc co logiczne, byli również najmniej zmęczeni. Uformowali się w czwórki i ruszyli bez zbędnego marudzenia. Niko błogosławił w myślach cesarza Solusa Wielkiego i jego budowniczych dróg. Minęło już kilka wieków od ich wybudowania, a one dalej wyglądały tak, jakby powstały zaledwie kilka lat wcześniej. Na przodzie kolumny dwa pierwsze szeregi trzymały płonące żagwie, które rzęsiście rozświetlały drogę. W dalszych szeregach jedynie co dwunasty żołnierz trzymał pochodnię. Wierzchowce, nieprzyzwyczajone do nocnych wojaży, co rusz prychały, potrząsały nerwowo głowami, strzygły uszami. Ludzie również czuli się nieswojo podczas wędrówki w całkowitych ciemnościach. Chmury zakryły niebo i próżno było wypatrzeć jakiekolwiek gwiazdy. Jedynie księżyc w pełni zdołał miejscowo podświetlić obłoki. Ale żaden z gwardzistów nie czuł choćby namiastki strachu. Zapewne, gdyby podróżował w pojedynkę, nie byłby już taki odważny. Jednak mając u boku tak wielu elitarnych wojowników oraz wybrańca bogów… to ich należało się bać. I bynajmniej nie chodziło tutaj o ludzi. Nawet najbardziej głupi i zuchwały nocny demon swój rozum przecież miał i wolał się skryć do swojej nory, na widok okrytego stalą orszaku. Przez całą noc dowódca zarządził tylko dwa półgodzinne postoje w większych mijanych wioskach. Jak łatwo się domyśleć, nawet po kilkudziesięciu latach, ich mieszkańcy opowiadali wnukom o niespodziewanej, nocnej wizycie. Niektórym gwardzistom wystarczyła ta krótka przerwa, by zapaść w głęboki sen. Dopiero polanie twarzy zimną, studzienną wodą, pozwalało na szybki powrót do rzeczywistości. W ojczystej Darmacji o tej porze roku, im dalej w noc, tym bardziej było zimno. Tymczasem w Ilirii zupełnie nie dało się dostrzec tej prawidłowości. Wręcz przeciwnie. Wiejący od południa ciepły wietrzyk, z każdą godziną odrobinę podgrzewał atmosferę. Horyzont na wschodnim nieboskłonie nieśmiało rozświetlał się na żółto i pomarańczowo, gdy natknęli się na wysuniętą czujkę. Składała się z czterech żołnierzy siedzących wokół żarzącego się ogniska. Na widok rozświetlonej kolumny natychmiast wskoczyli na drzemiące na stojąco konie. W przeciwieństwie do nocnych demonów, najwyraźniej nie znali pojęcia strachu, gdyż dowódca warty wykrzyknął hardo: 

– Stój! Kto jedzie?!

Zaledwie dwóch jeźdźców zdołało powstrzymać czoło kolumny. Dwaj pozostali stali w strzemionach w znacznym oddaleniu, by w razie awarii móc w porę ostrzec siły stacjonujące w kotlinie.

– Naprawdę mnie nie rozpoznajesz, żołnierzu? – Słomka wyjechał przed czoło kawalerzystów i podświetlił pochodnią swoją twarz.

– Toż to przecież sam dowódca gwardii! – przytomnie stwierdził drugi ze strażników.

– Wybacz, dostojny panie oficerze, nie rozpoznałem cię w tej oćmie. Czym możemy służyć?

– Prowadź nas bez chwili zwłoki do zastępcy naczelnego wodza!

Gdy Drakon niespodziewanie ujrzał nad sobą twarz Nika, był szczerze przekonany, że to dalsza część snu, który właśnie śnił.

– Dobrze cię widzieć, bracie. Musisz natychmiast zaświadczyć mojej ślubnej, że to co ona plecie, to wszystko nieprawda. Ta pani kupiła ode mnie to futro. Przysięgam. To nie jest żadna zapłata za jakieś zmyślone chędożenie. Mogę jej pokazać, co ja mówię, pokazać, mogę jej nawet dać te siedem talarów, które mi za te futro z karakułów zapłaciła. Bastia, zapytaj Nika. Zawsze powtarzałaś, że to jedyny z moich ziomków, który jest na jako takim poziomie. Co? Miałem nie mówić? A, no bo tak się zdenerwowałem twoimi fałszywymi oskarżeniami. Zresztą, srał pies, skoro mi nie wierzysz…

Niko sięgnął po drewniany kubek, na którego dnie znajdowało się jeszcze trochę wody. Wylał ją na twarz przyjaciela.

Drakon otrząsnął się raźno i zapytał:

– Powróciłem do Doliny Siedmiu Jezior? Wojna już się skończyła?

Wilemson nie odpowiedział od razu. Nie miał sumienia bezceremonialnym wyznaniem zawieść nadzieje przyjaciela. Smutek na chwilę zasupłał mu grdykę i wykrzywił twarz. Niestety, był zmuszony odpowiedzieć zgodnie z prawdą:

– Nie bracie… Nie powróciłeś jeszcze do swojej rodziny. Wojna trwa w najlepsze i właśnie dlatego do ciebie przed czasem przybyłem.

Potężny wojownik wzniósł się na łokciach, rozejrzał wokół znacznie przytomniejszym wzrokiem, przetarł pot z czoła, po czym rzekł:

– Ojej, jak to dobrze – głośno wypuścił z płuc powietrze – miałem koszmar, którego najgorszemu wrogowi nie życzę. Śniło mi się…

– Wiem co ci się śniło i dlatego natychmiast przybyłem na ratunek. 

Oczy Drakona rozszerzyły się do średnicy talarów, które obiecał przekazać Bastii.

– Skąd wiedziałeś? 

– Nieważne, bracie. Mamy znacznie większe zgryzoty, niż twoje problemy z żonką i nową właścicielką karakułów. Z Zarhornu i Esturii nadciągają posiłki dla głównych sił wroga.

Po czym przekazał wszystkie informacje otrzymane od zwiadowców. Drakon odruchowo potarł kciukiem po bliźnie na policzku. Robił tak zawsze, gdy temat rozmowy dotyczył szczególnie ważnych tematów. 

– Pasowałoby ich dorwać, zanim się połączą. O wiele łatwiej bić korpus za korpusem niż połączoną, jakże liczną armię.

– No, pasowałoby – odrzekł Niko – cały szkopuł w tym, że tylko kawaleria może ich dogonić.

– A co z obsadą przełęczy? Głupio byłoby uganiać się po Ilirii za pomniejszymi siłami, podczas gdy główna armia wroga weszłaby w serce Ilirii, zupełnie jak w masło.

– O to nie musisz się martwić. Za nami, forsownym marszem, podąża zasadniczy trzon armii. Jeszcze dzisiaj obsadzimy piechotą stanowiska obronne. 

Naczelny dowódca nieoczekiwanie uderzył się otwartą dłonią w czoło.

– Z tego całego pośpiechu, zapomniałem ci pogratulować wspaniałej wiktorii nad konną awangardą wroga. Ponoć położyliście trupem aż cztery tysiące elitarnych kawalerzystów.

– Bez mała, no jakby nie liczyć. 

– Otrzymasz za to najwyższe odznaczenie i tysiąc siedem talarów. 

– Dlaczego akurat tysiąc siedem?

– No wiesz, tysiąc dla ciebie i siedem dla twoje uroczej małżonki, by wreszcie dała ci spokój z tym nieszczęsnym futrem.

Obaj zaśmiali się całą duszą.

– Jak mi radzisz – zapytał Niko – po ile powinienem wypłacić za to zwycięstwo oficerom i szeregowym kawalerzystom? Tylko proszę, nie przesadź. Wojna i bez tego wydatku kosztuje mnie w ch… i trochę.

– No to masz szczęście. Możesz się wykpić samymi odznaczeniami i uściskiem dłoni wybrańca bogów. Widziałem zawartość skórzanej sakwy, zagarniętej przez jednego z dziesiętników. Te psie syny, po podbiciu tak wielu krain, zgromadziły taki majątek, o którym nikomu w naszej Dolinie, nawet w najśmielszych marzeniach się nie śniło. Moi ludzie, za jednym zamachem stali się przez to prawdziwymi krezusami. Żeby była jasność. Mnie, jako dowódcy, nie wypadało zsiadać z konia i zbierać sakiewek z trupów pobitych nieprzyjaciół. Dlatego bez mrugnięcia okiem przyjmę ten obiecany tysiąc talarów. I nie chodzi mi o moje własne potrzeby materialne. Przede wszystkim wyrażam troskę, by mój zwierzchnik nie poczuł kolosalnego dyskomfortu, że coś już obiecał, a potem się z tego nie wywiązał. Wszak słowo samego…

– Tysiąc siedem talarów – sprostował Niko, zgodnie z wypowiedzianym przyrzeczeniem.

– Krynico sprawiedliwości, dokładnie, jako sam rzekłeś. Ale teraz już nie pora chrzanić po próżnicy o mamonie. Nakaż trąbić capstrzyk. Trzeba nam bez chwili zwłoki ruszyć ku nowemu wyzwaniu! 

*

Podwładni Drakona dopadli bliższą kolumnę, gdy piaszczystym traktem obchodziła od południa Cukrowe Góry. Oddziały tyłowe zostały zniesione ze szczętem już podczas pierwszego natarcia. Jednak esturskiemu dowódcy w sukurs przyszło ukształtowanie terenu. Zdołał opanować popłoch wywołany niespodziewaną napaścią, po czym z połączonych wozów utworzył naprędce prowizoryczną zaporę. Po wyprzęgnięciu ciężkich koni, łańcuchami, sznurami, postronkami i co tam akurat kto miał pod ręką, połączono drewniany mur na kołach. Na nic zdał się frontalny atak darmackich i skandyjskich jeźdźców. Konie nie mogły przeskoczyć blokady, a nawała strzał i oszczepów dziesiątkowała dzielnych wojowników. Póki co, nie można było oskrzydlić obrońców. Na lewym skrzydle oparli się o stromy stok ostatniej góry, na prawym zaś o dziwny las. Dlaczego dziwny? Żołnierze z północnych krain po raz pierwszy w życiu ujrzeli nieznane drzewa, których gałęzie i wierzchołki oplatały blade całuny, przypominające gigantycznych rozmiarów pajęczyny. Przemawiały do wyobraźni. Jak potężne musiały być pająki, które stworzyły tak rozległą strukturę? 

Zmierzchało. Drakon postanowił dać wreszcie odpocząć swoim kawalerzystom. Co prawda nie sądził, by jego przeciwnik zdecydował się na zbrojną wycieczkę poza drewniany mur, ale na wszelki wypadek wystawił podwojone straże. Po czym udał się na zasłużony odpoczynek.

Wczesnym rankiem odbył naradę z tysięcznikami. Wspólnie zdecydowali, że podzielą siły na trzy odrębne korpusy. Pierwszy pozostanie na dotychczasowych stanowiskach, aktywnie absorbując uwagę obrońców. Drugi odszuka obejście umożliwiające zaatakowanie Esturian od tyłu. Trzeci zejdzie z wierzchowców i jako piechota uderzy przez zaczarowany las. Jednak żaden z tysięczników nie zgłosił się na ochotnika do poprowadzenia tego oddziału. Zerkali jedynie z przestrachem i nadzieją na dowódcę, który z niesmakiem patrzył na nich z góry. 

– Skoro wam zbywa na odwadze, osobiście poprowadzę przez las naszych żołnierzy. 

Jak powiedział, tak uczynił.

Kiedy weszli pomiędzy drzewa, okazało się, że nie odnaleźli żadnych gigantycznych pająków. Pająki były takich samych rozmiarów jak te, które pamiętali z ojczystego kraju. Jedyny problem stanowiła ich ilość. Było ich więcej niż gwiazd na niebie. Niektórzy wojownicy, choć tak dzielni w obliczu uzbrojonego po zęby wroga, krzyczeli i zabijali wszechobecne stawonogi, które po nich spacerowały. Pół biedy, kiedy przemieszczały się po zbrojach lub po odzieży. Najgorsze były te, które docierały do nieosłoniętych miejsc, takich jak twarz czy szyja. A zdarzało się również, że wchodziły pod pancerze. Co wrażliwsi żołnierze zatrzymywali się i podejmowali totalną walkę z pająkami. A prawie każde stworzenie, któremu grozi utrata życia, broni się tak jak umie. Te pająki umiały akurat gryźć. Jedno ugryzienie swędziało, bądź piekło, powodowało zaczerwienie, czasami miejscową opuchliznę. Dziesięć ugryzień to te same objawy, tylko razy dziesięć. Natomiast sto ugryzień najczęściej powodowało już zgon. Gdy Drakon zobaczył pierwszych spośród podwładnych, którzy padli na ziemię, musiał podjąć ważną decyzję. Albo nakaże wycofanie się z przeklętego lasu, albo jakoś zmotywuje żołnierzy do dalszego marszu. A mieli jeszcze do przebycia około pół mili. Wierutnym kłamstwem byłoby stwierdzenie, iż nic sobie nie robił z przemieszczających się po nim stworzonek. Czuł wobec nich niewysłowioną odrazę. Ale, nie wiedzieć kiedy, stał się człowiekiemlegendą. Ta legenda nie mogła przecież prysnąć z tak małego powodu. Obrócił się ku podwładnym i rzekł:

– Cisza.

Jednocześnie delikatnym gestem sięgnął ręką po pająka, który akurat maszerował po podłużnej bliźnie na policzku. 

– Widzicie, nic mi nie robi – kilkukrotnie obrócił go na dłoni. 

– Wiem, że nie jest to łatwe, ale musicie się postarać je ignorować. Żadnego tłuczenia tych małych skurwieli, żadnych gwałtownych ruchów. Spróbujcie je ignorować jak uwagi i pretensje teściowej.

Mimo bardzo nieciekawych okoliczności przyrody, niektórzy zaśmiali się głośno. Zapewne ci żonaci. Drakon rozkazał, by najbardziej pogryzieni wynieśli z lasu tych, którzy stracili przytomność, albo nie mogli już ustać na własnych nogach. Sam ruszył na czele pozostałych, torując sobie drogę przez gęstwinę, która jeszcze nigdy nie widziała człowieka. Przebycie dystansu, równego tysiącu kroków w otwartej przestrzeni, zajęło im aż trzy bite godziny. Wreszcie stanęli za ostatnią linią drzew, dzielącą ich od środka wrogiej kolumny. Dowódca pobłogosławił w myślach swoją decyzję sprzed kilku godzin. To ich spieszony oddział miał zaatakować jako pierwszy, dając pozostałym sygnał do ataku. Gdyby mieli jeszcze oczekiwać w całkowitej ciszy choćby kilkanaście minut wśród wszędobylskich, włochatych stworzonek, najpewniej postradaliby zmysły. Dlatego, gdy żołnierze usłyszeli z ust Drakona: „Gore!” wyrwali się do przodu z największą radością. Zupełnie, jakby biegli ku najwspanialszej przygodzie, a nie do walki na śmierć i życie. Paradoksalnie, ci nieliczni spośród atakujących, którym udało się dożyć starości, właśnie ten dzień wspominali później jako jedną z najciekawszych przygód swojego życia. Udało im się kompletnie zaskoczyć przeciwnika. Zanim Esturianom udało się sformować jako takie linie obrony, położyli trupem ponad trzystu z nich. A i te mury, które zostały utworzone z zachodzących na siebie tarcz, nie wytrzymały długo. Wykrzykiwane pod niebiosa przez mnóstwo gardeł: „Gore!!!”, oraz ogólny tumult, sprowokował pozostałe dwa korpusy do ataku. Kiedy do świadomości obrońców dotarło, że znaleźli się w potrójnych kleszczach, coś w nich pękło. Według solennych zapewnień werbowników, nie tak miała wyglądać ich pierwsza w życiu bitwa. To oni mieli gromić nieudolnego wroga. To oni mieli napełnić swoje sakiewki wojenną zdobyczą. To oni mieli posiąść bezkarnie ich kobiety, a potem w glorii zwycięzców powrócić do Esturii. To nie tak miało być! Darmackie psy wojny z uśmiechem na ustach szlachtowały ich towarzyszy, zamiast tchórzliwie uciekać z pola boju. Śmierć coraz realniej zaglądała im w oczy, a przecież nie tak miało być! Gdy pierwsi, którzy poczuli się oszukani złamali szyki, reszta poszła w ich ślady. Nawet przednia obrona, oparta na połączonych wozach, rozsypała się jak domek z kart. Rozpoczęła się jakże naturalna i ludzka walka o zachowanie własnego życia, popularnie zwana również paniczną ucieczką. A podczas takiej spontanicznej ucieczki, ofiary są tylko po jednej stronie. Rozpierzchli się bezładnie, na prawą i lewą stronę. Ku pajęczemu lasowi albo ku stromym wzgórzom. Ale obojętne w którą stronę by nie uciekali, odprowadzały ich bolesne krzyki umierających kolegów, którzy mieli odrobinę mniej szczęścia.

Tego dnia esturski korpus posiłkowy przestał istnieć jako zorganizowana siła bojowa. Blisko połowa poborowych straciła życie. Rozproszone grupy, a czasem również pojedynczy żołnierze, błąkali się po lasach. Niekiedy przez wiele tygodni. Nie mieli najmniejszego pojęcia, co też dzieje się w zewnętrznym świecie. Bali się wyściubić nosa poza swoje prowizoryczne kryjówki. Ale ile czasu można się żywić jagodami, korzonkami, spijać poranną rosę, albo pić własny mocz? Skórzane pasy także nie należą do przysmaków. W końcu głód, a przede wszystkim pragnienie, wygnało ich w szeroki świat…

Dla Drakona to zwycięstwo miało słodkogorzki smak. Po raz kolejny pobił nieprzyjaciół, ale sam utracił dwustu pięćdziesięciu siedmiu podwładnych. Zagarnął tysiąc trzysta koni, zarówno bojowych, jak i pociągowych. Skonfiskował całą zawartość wozów. Niestety w jukach i sakiewkach nowego wojska najczęściej hulał wiatr. A jednak zdołali skraść naszym bohaterom dwa dni. Dwa dni, które ocaliły zarhorańską kolumnę. Esturski dowódca, zaraz po pierwszym ataku, wysłał do sojuszników jeźdźców na rączych rumakach, z błagalną prośbą, by przybyli mu z odsieczą. Jego zarhorański odpowiednik ani myślał o udzieleniu pomocy. Zamiast tego nakazał swoim podwładnym forsowny marsz. Dzięki poświęceniu Esturian, sami uniknęli pogromu i po kilku dniach połączyli się z wielką armią. 

Darmacki dowódca kawalerii wydał rozkaz powrotu do przełęczy. Zwiadowcy informowali o nadciągającej armii, która ponoć rozciągała się na trakcie cesarskim na przestrzeni całych dziesięciu mil…

*

Niko zaprosił do swojego namiotu młodszego brata i zarhorańskiego oficera, który dzięki ogromnemu szczęściu, zdołał ocalić życie i poddać się Drakonowi. Wcześniej, dla „zmiękczenia” przetrzymywany był w jaskini, w kompletnej ciemnicy, jedynie o chlebie i wodzie. To działanie było potrzebne jedynie dla pozoru, dla ochrony tajemnicy Daru przed podwładnymi. Na widok kuropatwiego mięsa, przepiórczych jajek, chrupkiego chleba oraz złocistego miodu, oczy wyraźnie mu się zaświeciły. Ponadto grdyka podskoczyła i głośno przełknął ślinę. Duma, wynikająca z arystokratycznego pochodzenia, nakazała wypowiedzieć mu następujące słowa:

– Dziękuję panom za zaproszenie, ale nie jestem głodny. Zgodnie z kodeksem wojennym muszę jeno ujawnić imię, nazwisko i jednostkę, do której jestem przypisany. Nazywam się Deus Augenhorn, jestem pułkownikiem trzeciego, królewskiego pułku konnego z Rataborn. Więcej nic panom nie powiem, choćbyście mnie wysłali na tortury. 

W zakresie tortur, raczej przeceniał swoje możliwości. Utrata kolejnych palców lub przypiekanie na wolnym ogniu, najczęściej negatywnie weryfikują podobne oświadczenia. Na jego szczęście, nikt nie pragnął posuwać się do tak drastycznych rozwiązań.

– Mości panie oficerze – Niko przybrał spolegliwą minę – przykro mi, że uważa nas pan za jakichś barbarzyńców. Czy rzeczywiście daliśmy wyraźny powód, dla którego poddał nas pan tak krzywdzącemu osądowi?

– Z całym szacunkiem, ale pańscy podwładni, którzy zaatakowali mój pułk, bardziej niż ludzi, przypominali diabły wcielone. 

– Rzeczywiście, czasem ich ponosi, ale tylko na polu bitwy. Poza nim są jako te ptaszki niebieskie o gołębich sercach.

Augenhorn przewrócił tylko oczami w geście niezrozumienia. Najwidoczniej posiadał zbyt płytką wyobraźnię.

– Pułkowniku, proszę spocząć koło nas i skosztować tych potraw. Nalegam, skromne, ale pożywne. 

Oficer usiadł w końcu, sięgnął po talerz i nałożył sobie mikroskopijną porcję. Przez dłuższy czas przy stoliku panowało milczenie.

– A czy wolno spytać o pański stan cywilny, bo ja na ten przykład posiadam oblubienicę oraz potomka. Ślubowałem listownie, że jeśli uda mi się powrócić w jednym kawałku z tej niepotrzebnej awantury, niezwłocznie pojmę ją za żonę. Natomiast tu obecny, mój młodszy brat to zaprzysięgły kawaler, który twierdzi…

– Że jest za piękny i za młody, by myśleć o żeniaczce – wtrącił Roderyk.

– Zanim pozwolę się usidlić, muszę najpierw poznać świat i przeżyć prawdziwe przygody. A trudno o prawdziwe przygody, kiedy trzeba przewijać obsrane pieluchy.

– Nie sposób się nie zgodzić – Deus Augenhorn pokiwał ze zrozumieniem głową. 

– Panowie, jesteście jeszcze młodzi, a tymczasem ja mam już trzydzieści dziewięć i pół roku. Wiem, powiecie zaraz, że ludzie tak długo nie żyją. I mielibyście zapewne rację. Nie siedziałbym tutaj z wami, gdyby nie pewien wielkolud, który zasłonił mnie własnym ciałem przed tym rozwścieczonym, diabelskim pomiotem.

– To był Drakon, mój przyjaciel – powiedział Niko z dumą w głosie.

Zarhorański pułkownik nałożył sobie na pusty talerz normalną porcję. 

– No więc jestem dumnym posiadaczem pięknej i dystyngowanej małżonki oraz trzech kochających córek.

– Gratulujemy – zgodnie rzekli dwaj bracia.

Ponownie zapadła cisza. Roderyk nalał gościowi do pucharku ciemnego, ciężkiego, iliryjskiego wina. Pułkownik musiał być bardzo spragniony, gdyż opróżnił go w błyskawicznym tempie. Gospodarze natychmiast zadbali o uzupełnienie napoju, tym razem po same brzegi.

– Piękna jest i owszem, choć po drugim dziecku znacznie się… – Augenhorn urwał w pół zdania, machnął ręką, po czym sam sięgnął po karafkę i uzupełnił kielichy gospodarzy.

– A czy mogę spytać o płeć potomka?

– Mam synka – odpowiedział Niko.

Pułkownik przelotnie skrzywił twarz, po czym zdobył się na wymuszony uśmiech.

– To dobrze, to bardzo dobrze. Ja też nie mogę narzekać. Trzy córeczki tatusia. Choć najstarsza zdążyła już… – przerwał, nie chcąc ujawnić przykrego wspomnienia – Wasze zdrowie!

Dar i tak zdołał udzielić odpowiedzi, o jakie wspomnienie chodziło. Zgodnie stuknęli się kielichami.

– Czasami sobie myślę, że dobrze byłoby mieć syna. No wiecie, tak dla równowagi. Tak tylko, żeby zawsze nie było cztery na jednego…

Rozmawiali na wiele tematów. Żartowali, wspominali młodzieńcze przygody, analizowali historię cesarstwa. A stąd był już tylko krok do zagadnień dotyczących bieżącej polityki, wojny i magii. Zarhoranin czasem się zacinał, gdy zahaczał o możliwość zdradzenia tajemnicy wojskowej. Niekiedy rozważał w myślach, co może powiedzieć, a czego stanowczo nie może ujawnić. Trzeba obiektywnie przyznać, że pomimo wypitego trunku, pary z ust niepotrzebnie nie puścił. Nie musiał. Dar udzielił braciom dostatecznie dużej ilości odpowiedzi, nawet na te niewypowiedziane pytania.

*

Nieprzyjacielski obóz rozciągał się jak okiem sięgnąć i dalej się rozrastał. Obserwatorzy zostali rozmieszczeni na najbliższej górze, z której roztaczał się wspaniały widok na południową równinę. Co trzy godziny wypuszczali gołębia z owiniętym wokół nóżki, treściwym meldunkiem. Konny korpus Drakona zdołał dołączyć do trzonu armii późnym wieczorem. Nie dane było mu należycie wypocząć. Zaledwie po dwunastu godzinach, pięć tysięcy kawalerzystów wyprawiło się z ponowną misją, tym razem w kierunku północnozachodnim. Bracia Wilemsonowie, dzięki swoim specyficznym umiejętnościom, uzyskali wiele interesujących informacji. Dotarli przy tym do tej najważniejszej, alarmującej wieści. Nieprzyjaciel wysłał przodem dwa pięciotysięczne konne korpusy. Ten pierwszy, wysłany traktem cesarskim, został już rozgromiony przez Drakona i jego ludzi. Drugi zmierzał alternatywną, podrzędną trasą ku stolicy Ilirii. Wrodzy dowódcy nie byli jakimiś tam amatorami. Najlepszym na to dowodem, było podbicie prawie całego kontynentu. Ich sztab składał się bez wątpienia z prawdziwych zawodowców, wykształconych i doświadczonych w wojennym rzemiośle. Niczego nie zaniedbywali, niczego nie lekceważyli. Przewidzieli więc mało prawdopodobną możliwość utworzenia przez darmackie dowództwo skutecznej zapory, u samego wejścia do Gór Cukrowych. Pięć tysięcy konnych, którzy zostali wysłani alternatywną trasą, stanowiło rodzaj strategicznego, choć mocno hipotetycznego zabezpieczenia. A wówczas nawet, gdyby Niko Wilemson okazał się wojennym geniuszem, który zidentyfikował najkorzystniejsze miejsce dla zatrzymania wroga, i tak musiałby przegrać. Wielotysięczny konny korpus, który zaszedłby go od tyłu, stanowiłby rodzaj korka od wina musującego. Darmacka armia znalazłaby się wówczas w potrzasku. Okopana na pozycjach obronnych, odcięta od źródeł zaopatrzenia, sama musiałaby przebijać się przez nieprzyjacielskie linie. Cała historia zmagań wojennych zaświadcza dobitnie, że bez nadziei na skuteczną zewnętrzną odsiecz, okrążone siły skazane są na nieuchronną klęskę. Cały problem sprowadza się jedynie do pytania: nie czy, lecz kiedy?

*

Wszystkie wrogie oddziały zdołały zgromadzić się w największym wojskowym obozie, jaki widziano od czasów Solusa Wielkiego. W tym zarhorański korpus posiłkowy, który zdołał się wymknąć spod Tyrana, miecza Drakona. Niko zwołał wielką naradę wojenną, w skład której weszli nie tylko tysięcznicy, lecz także szefowie wszystkich oddziałów i służb pomocniczych. Każdy ze zgromadzonych mógł zabrać głos w zakresie przewidywalnego rozwoju zdarzeń i określić, jak powinna zachować się sojusznicza armia. Aby zdyscyplinować podwładnych, głównodowodzący wyznaczył trzyminutowy limit wystąpienia. Wyżsi oficerowie prawili głównie komunały, niewiele wnoszące do oglądu rzeczywistości. Niko zaczynał już żałować straconego czasu, kiedy na sam koniec głos zabrał szef zaopatrzenia.

– Nie zazdroszczę ich służbom kwatermistrzowskim. Niektórzy z was pamiętają mnie zapewne z dnia zaprzysiężenia na to odpowiedzialne stanowisko. A miało to miejsce zaledwie przed ośmioma miesiącami. Miałem wówczas gęste, kruczoczarne włosy, a teraz spójrzcie – wskazał na znacznie przerzedzoną, szpakowatą fryzurę. 

Dar dokładnie wiedział, dlaczego tak naprawdę zdążył posiwieć w tak ekspresowym tempie. Po prostu bał się zdemaskowania. Przy okazji zaopatrywania armii we wszelkie niezbędne artykuły, gromadził swoją prywatną fortunę. Sprzeniewierzał co sto dziewięćdziesiątego talara, powierzonego mu z armijnej kasy. A jednak Niko miał do niego słabość. Doskonale sprawdzał się na zajmowanym stanowisku. Jego poprzednik, którego był zmuszony postawić przed trybunałem wojennym, zatracił się w zachłanności. Zaczynał z pewną nieśmiałością, a potem kradł już na potęgę. Zawisnął dla przykładu na suchej gałęzi. Na szczęście ten sam Dar, wskazał podczas przesłuchania poprzedzającego rozprawę sądową, wszystkie trzy miejsca, w których ukrył zgromadzony skarb. A stało się to dokładnie w czasie przysięgania przez podsądnego na wszystkie świętości świata, że nigdy w życiu nie ukradł choćby jednego, marnego miedziaka. W ten oto sposób, całość skradzionych kruszców powróciła do armijnej kasy. Obecny dowódca zaopatrzenia, prezentował się na tle byłego zwierzchnika prawie kryształowo. Kradł i owszem, ale z umiarem. Gdyby akcja rozgrywała się kilka lat wcześniej, Niko nie byłby tak wyrozumiały. Jednak Życie w połączeniu z Darem kazały mniej radykalnie spojrzeć na słabości ludzkie. Żołnierze byli dobrze odżywieni, sukcesywnie podnosiła się jakość dostarczanego uzbrojenia, namiotów, obuwia, a nawet bielizny. Poszczególni tysięcznicy przedstawiali bieżące potrzeby zaopatrzeniowe, które były sprawnie realizowane. Dlatego dowódca przeprowadził dwa miesiące wcześniej prostą symulację. Czy warto się pozbyć niezwykle skutecznego, choć nie do końca uczciwego kwatermistrza? Pominął przy tym osobiste odczucia i wyznawane wartości. W swych rozważaniach kierował się tylko i wyłącznie dobrem Armii. Odpowiedź okazała się zadziwiająco oczywista. Właściwy człowiek, na właściwym miejscu. No chyba, że w przyszłości Chciwość przeważy na jego niekorzyść szalki wagi sprawiedliwości…

– Wierzcie mi, żaden z was nie chciałby się ze mną zamienić – kontynuował kwatermistrz. 

– A ja nie chciałbym się zamienić z moim odpowiednikiem po tamtej stronie – kiwnął głową w kierunku południowym.

– Musi napoić, wyżywić i zaopatrzyć tak ogromną armię. W przybliżeniu dwa i pół razy większą od naszej. A biada mu, jeśli zbraknie mąki, jajek, owsa, albo choćby jednej podkowy. Wtedy wyżsi oficerowie lubią popędzić w podskokach na skargę do naczelnego dowódcy. 

Po wypowiedzeniu tych słów, nie zwrócił wzroku w kierunku żadnego, konkretnego tysięcznika, ale Dar podpowiadał, że bardzo pragnął to uczynić.

– Dlatego po wysłuchaniu wypowiedzi wszystkich przedmówców, muszę wam coś stanowczo oznajmić. Zapomnijcie o tych wszystkich mrzonkach. Wroga armia nie obejdzie Gór Cukrowych, ani od wschodu, ani od zachodu. Nie weźmie nas też na przetrzymanie. No chyba, że odetnie od tyłu nasze drogi zaopatrzenia. Według mojej oceny, zaatakują nas od przodu, frontalnie, bez choćby jednego, zbędnego dnia zwłoki. Utrzymanie aż taaak wielkiej armii, kosztuje każdego dnia baaardzo dużo talarów. 

*

Osąd kwatermistrza okazał się być strzałem w dziesiątkę. Minęła zaledwie jedna noc, a wrogie oddziały opuściły wielki obóz. Nieprzebrane zastępy ustawiały się w szachownicę na szerokim przedpolu. Nieco poniżej górskiej przełęczy, na której gromadzili się podkomendni Nika. Minęły dwie godziny rześkiego poranka, a obie armie uformowały się w pełnym szyku bojowym. Naczelni dowódcy nie znali się osobiście. Nigdy w życiu się nie spotkali. A jednak rozpoczynali najważniejszy w całym życiu pojedynek. Wilemson miał prawie dwadzieścia cztery ukończone lata. Zarhoranin trzy tygodnie wcześniej świętował swoje czterdzieste dziewiąte urodziny. Mógłby być jego ojcem, ale teraz nie miało to właściwie żadnego znaczenia. Dzieliło ich wszystko. Wiek, doświadczenie, ukończone szkoły, kraj urodzenia, pochodzenie społeczne. Jedyne co ich łączyło, to biegła znajomość pewnej księgi. Obaj mogli cytować z pamięci każdy, dowolny jej fragment. Nazywała się: „Strategia i taktyka działań wojennych Solusa Wielkiego”. 

– Mogliby się bardziej postarać. To już zaczyna się robić nudne – oznajmił tysięcznik Nojus, na widok gęstniejącej, czarodziejskiej mgły, ogarniającej powoli szeregi nieprzyjaciół. 

W końcu mlecznobiały całun ukrył wszystkich wrogów. Jednak tym razem było inaczej, niż podczas poprzednich bitew. Chmura niespodziewanie zaczęła się unosić, ciemniejąc coraz bardziej i bardziej. Z zapartym tchem obserwowali wszystkie, kolejne odcienie szarości. Zatrzymała się, gdy jej podstawa osiągnęła wysokość siedmiuset stóp. Ruszyła powoli na północ, początkowo niezauważalnie dla ludzkiego oka. 

– Dowódco, ona się chyba do nas zbliża – z nutą trwogi w głosie zauważyła mała Mesia.

Cały sztab zaczął wpatrywać się w magiczną chmurę. Pół minuty później nikt nie miał już wątpliwości. Nie tylko się zbliżała, lecz także nabierała prędkości. Nagle, z niewielkiego zagajnika znajdującego się pomiędzy wrogimi armiami, ruszył w kierunku własnej armii zakamuflowany pododdział darmackich zwiadowców. Zbliżali się na rączych, choć niewielkich konikach. Byli szybcy, ale nie aż tak, jak cień zaklętej chmury. Uderzył piorun. Na otwartej przestrzeni zawsze zmierza ku najbliższemu punktowi. Tak się akurat przypadkowo złożyło, że najbliższym punktem był jeździec znajdujący się na końcu umykającej dziesiątki. Dziesiątki tysięcy oczu obserwowały tę scenę. Żaden z obserwatorów nie chciałby się zamienić z pędzącymi na złamanie karku jeźdźcami. Błyskawice uderzyły po raz drugi, trzeci… dziesiąty. Dziesięć wyładowań, dziesięciu zwiadowców zamieniło się w kupkę popiołów. A to już nie mogło być dziełem przypadku. Blady strach padł na darmackoskandyjskie szeregi. Wszyscy członkowie pocztu naczelnego dowódcy obrócili się w kierunku czarodziejki Luny, przed którą lewitowała wielka, magiczna księga…