Nikomu nic nie mów - Dagmara Leszkowicz-Zaluska - ebook + książka

Nikomu nic nie mów ebook

Leszkowicz-Zaluska Dagmara

0,0
40,00 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Jaką cenę trzeba zapłacić za miłość?

Rok 1967. Dwudziestoletnia Tonia Gollab przylatuje na kilka dni z Londynu do Poznania, by jako stażystka polskiej sekcji BBC zrealizować materiał o Międzynarodowych Targach Poznańskich. Jest to jej pierwsza wizyta w kraju, którego nie pamięta, wyemigrowała bowiem wraz z rodzicami we wczesnym dzieciństwie.

Na prośbę wuja dziewczyna przewozi z Warszawy do Poznania plik dolarów, które ma dostarczyć do Okrąglaka Czesławowi Krawczykowi, poznańskiemu prywaciarzowi. Tam poznaje chłopaka, Witka Kosińskiego, studenta polonistyki, na co dzień zaangażowanego w podziemie antykomunistyczne. Zakochana dziewczyna porzuca wygodne życie w Londynie i zostaje w Polsce, wiążąc szczęśliwie z ukochanym „koniec z końcem za te polskie dwa tysiące”.

Z biegiem dni kraj jej rodziców obnaża przed nią swoje najgorsze oblicze, które ma twarz brudnej propagandy, antysemityzmu, Służby Bezpieczeństwa oraz wiecznej inwigilacji.

Tym samym, za sprawą swojego narzeczonego, Tonia Gollab staje się mimowolnym świadkiem – a później uczestnikiem – jednych z ważniejszych wydarzeń w historii XX-wiecznej Polski.

Wydarzeń, które na trwałe przemeblowały obraz społeczno-polityczny kraju, a ich skutki odczuwane są po dziś dzień.

Czy Tonia będzie gotowa zapłacić wysoką cenę za miłość?

Dagmara Leszkowicz-Zaluska – dziennikarka i pisarka. Dziennikarstwa uczyła się, pracując przez wiele lat jako anglojęzyczny korespondent agencji informacyjnej Reuters. Współpracowała przy pisaniu biografii położnej z Auschwitz pt. Położna. O mojej cioci Stanisławie Leszczyńskiej; obecnie pracuje nad scenariuszem pełnometrażowego filmu o niej. Autorka sagi wielkopolskiej Dziewczyna z kamienicy. W 2024 roku wydała powieść O nic nie pytaj. Mama trzech synów, mieszka pod Warszawą, a jej pasje to lotnictwo i zwykłe historie rodzinne.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 408

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Copyright © Dagmara Leszkowicz-Zaluska, 2024

Projekt okładki

Ilona Gostyńska-Rymkiewicz

Zdjęcia na okładce

© Martin/Adobe Stock

Redaktor prowadzący

Michał Nalewski

Redakcja

Sylwia Kozak-Śmiech

Korekta

Jolanta Rososińska

Bożena Hulewicz

Warszawa 2024

ISBN 978-83-8391-579-1

Wydawca:

Prószyński Media Sp. z o.o.

02-697 Warszawa, ul. Rzymowskiego 28

www.proszynski.pl

Mojemu Ojcu,

studentowi Politechniki Poznańskiej

w okresie wydarzeń marcowych,

uczestnikowi zamieszek Marca ’68

Wszystkie postaci przedstawione w tej książce

są fikcyjne, ale wiele wydarzeń

miało rzeczywiście miejsce.

1968 był pierwszym rokiem istnienia świata.

Annie Ernaux, Lata

CZERWIEC 1967

Tonia miała lecieć samolotem drugi raz w życiu, ale pierwszego razu nie pamiętała zupełnie. Była wówczas zbyt mała, by cokolwiek zapamiętać, chociaż rodzice opowiadali jej, że leciała zachwycona, a kiedy samolot wylądował, płakała, że lot się już skończył.

Tym razem jednak było zgoła inaczej. Nerwy i ekscytacja tym, co ją czeka, wzięły górę i zamiast zachwytów nad cudem techniki – bo tak się o samolotach zawsze wyrażał tatko – Tonia czuła, że pocą jej się ręce, a serce wali jak młotem, kiedy wchodziła na pokład srebrzysto-granatowego radzieckiego iła-18 z napisem „Polskie Linie Lotnicze Lot”.

Jeszcze nigdy nie była za granicą, co więcej, nigdy nie podróżowała sama, a teraz nie dość, że leci sama, to jeszcze za żelazną kurtynę, do kraju rodziców. Na dodatek leci do pracy, żeby zrealizować swój pierwszy w życiu reportaż i po raz pierwszy spotkać się ze swoją najbliższą rodziną.

Zbyt wiele było tych „po raz pierwszy”, by sobie ot tak swobodnie cieszyć się z podróży w chmurach.

Sprawdziła jeszcze raz numer miejsca i rzędu na bilecie, po czym usiadła na swoim fotelu, podkulając nogi pod siebie i kładąc torebkę na kolanach. Jej współpasażer, starszy pan w rogowych okularach, był niemal w połowie zasłonięty płachtą gazety, którą czytał. Kątem oka Tonia zauważyła tytuł – „Dziennik Polski i Dziennik Żołnierza”1.

Znała tę gazetę. Prenumerowali ją rodzice, raz w tygodniu ukazywał się w niej nudny dodatek dla młodzieży „Kontury”, a tatko nawet do niej pisywał od czasu do czasu. Zawsze jej się wydawało, że nazwa pisma jest dęta i pompatyczna, poza tym bezustannie czuła presję rodziców, by ją czytać, co działało, oczywiście, odwrotnie do zamierzonego celu.

Na pokładzie nadal panował harmider, ludzie szukali swoich miejsc i upychali małe bagaże do płytkich luków. Stewardesy w zabawnych czapkach, przypominających ni to kaszkiet, ni to toczek do jazdy konnej, cierpliwie tłumaczyły, jak działają pasy bezpieczeństwa i w jaki sposób układać torby, oraz subtelnie poganiały do zajmowania miejsc.

Serce Toni powoli odzyskiwało swój rytm. Wyciągnęła z torebki batystową chusteczkę i przetarła nią spocone dłonie, rozglądając się ciekawie dokoła. Wszystko wydawało się jakieś inne, dla Toni wręcz egzotyczne. Nawet zapach w samolocie różnił się od tego, jaki dominował w środkach transportu, którymi na co dzień poruszała się po Londynie. Przypominał jej woń wystawnego obiadu, serwowanego przez mamę, gdy spodziewali się gości. Z kolei brązowożółte obicia foteli i zasłonki na okna, zdobne w fikuśne esy-floresy, przypominały jej klimat wystroju wnętrza domu wuja Edwarda, który znała z rysunków wuja wysyłanych do nich regularnie przez krewnego przynajmniej raz na kwartał.

Pasażerowie w końcu poodnajdywali swoje miejsca, stewardesy zamknęły drzwi i po chwili samolot zaczął kołować po ogromnym pasie lotniska Heathrow. Tonia patrzyła na oddalające się klockowate budynki lotniska, na puste pola i pojedyncze domy rozsypane wokół pasa, by po chwili zobaczyć je z góry, jak stają się coraz mniejsze i mniejsze, aż wreszcie zlewają się w jedno.

– Would you like a glass of water? – Stewardesa pochyliła się z troską nad Tonią i jej współpasażerem, trzymając w ręku niedużą okrągłą tacę pełną szklanek.

– Yes, please… I mean… to znaczy… proszę. – Tonia odwzajemniła uśmiech, przypominając sobie, że przecież może mówić po polsku. Wzięła do ręki szklankę i przez chwilę obserwowała, jak woda w niej drży od niedużych turbulencji.

– Panienka się boi? – Starszy pan złożył gazetę na pół, odłożył do schowka, po czym rozłożywszy stoliczek, postawił na nim swoją wodę.

– Niee… znaczy tak. Ale raczej tego, co mnie czeka, a nie tego, że lecę. – Tonia sama się zdziwiła, że podjęła dyskusję i to ze starszym panem. Po chwili jednak usprawiedliwiła się sama przed sobą, że wszak musi dać upust swoim emocjom.

– Pierwszy raz do Polski? Słyszę, że pani mówi z obcym akcentem. – Pan był rozbrajająco szczery i Tonia już na końcu języka miała ciętą ripostę, ale się powstrzymała.

Bądź co bądź samolot to nie autobus, żeby sobie pozwalać na kłótnie, a po chwili ostentacyjnie z niego wysiąść. Będzie na tego pana skazana przez najbliższe trzy godziny, nie ma co się dąsać. Poza tym, w gruncie rzeczy staruszek powiedział prawdę, mówienie po polsku zawsze sprawiało jej trudność, wszak rozmawiała w tym języku tylko z rodzicami, ewentualnie ze znajomymi rodziców, z którymi widziała się głównie po obowiązkowej niedzielnej mszy w kościele pod wezwaniem Świętego Andrzeja Boboli na Hammersmith.

Skądinąd zawsze uważała, że te parafialne spotkania przy pączkach, lurowatej herbacie i opowiastkach o tym, jaka Polska jest piękna i jak ją komuniści zniszczyli, były po prostu nudne.

To nigdy nie był jej świat.

– Nie mówię dobrze po polsku, bo tam nie mieszkam. – Uśmiechnęła się zdawkowo i wypiła wodę jednym haustem, mając nadzieję, że jest to na tyle wyczerpująca odpowiedź, że starszemu panu odechce się konwersacji.

– Proszę się przygotować na zupełnie coś innego, wie pani, Polska dzisiaj to nie ta sama Polska co przed wojną. Ale czy gorsza, czy lepsza? Czy ja wiem? – Pan położył dłoń na plastikowym stoliku i począł rytmicznie stukać grubymi palcami powykręcanymi artretyzmem i usianymi ciemnobrązowymi plamkami. Odwrócił głowę od Toni i patrzył na przemykające za okrągłym okienkiem obłoczki.

– Ja się urodziłam już po wojnie, a wyjechałam z Polski, mając trzy lata, tak że nie znam ani jednej, ani drugiej.

Stukanie palcami było na tyle hipnotyzujące, że przez chwilę patrzyła na sąsiedni stolik, konstatując jednocześ­nie w myślach, że żaden Brytyjczyk nie pozwoliłby sobie na takie spoufalenie, na jakie pozwalał sobie ten starszy pan. How do you do w zupełności by wystarczyło. Zresztą i tak nikt nigdy nie był ciekawy odpowiedzi, bo odpowiedź była zawsze taka sama. Very well, thank you, and how do you do?

– No tak, jakżebym mógł pomyśleć, że panienka jest starsza. – Odwrócił się po chwili z uśmiechem, który na ogół zarezerwowany jest osobom bliskim. Był ciepły i pełen zrozumienia. – Dam pani pewną radę – zaczął, ale zaraz przerwał, gdyż w samolocie nastąpiło lekkie poruszenie. Stewardesy zaczęły roznosić posiłek. Zapachniało pieczystym.

– Wieprzowina? – Stewardesa ponownie pochyliła się nad nimi i nie czekając na odpowiedź, postawiła prostokątne talerze najpierw u starszego pana, później u Toni, uprzednio jedną ręką rozłożywszy przed nią stoliczek. Kawałek mięsa w brązowym sosie, marchewka z groszkiem i ziemniaki tłuczone – na sam widok jedzenia Tonię zaczęło solidnie wiercić w brzuchu. Szybko chwyciła nieduże sztućce i skosztowała kęs. Danie było zaskakująco smaczne.

– Widzi pani, to właśnie jest ta kwintesencja Polski, to jedzenie. – Starszy pan, niezrażony tym, że Tonia na niego nie zwraca uwagi, najpierw sięgnął po chusteczkę i rozłożył ją sobie na kolanach, po czym wziął sztućce z gracją niemal godną obiadów królewskich. – Na pozór zwyczajna, ale jak się ją ma w sercu, jak się jej raz zasmakuje, to nie chce wyjść z wnętrza. Zostaje na zawsze. – Odkroił kawałek mięsa i wolno przeżuwał.

– Yhym – odparła Tonia z pełnymi ustami, próbując udawać zainteresowaną, chociaż to, co mówił skądinąd miły i elegancki pan, nie interesowało jej zupełnie. W głowie roiło jej się natomiast od różnych myśli, gdzie na pierwszy plan wysuwała się przemowa, którą wygłosił tuż przed wyjazdem jej pierwszy w życiu szef, pan Zbigniew Błażyński2. Wysyłał ją bowiem samą, by zrobiła duży reportaż o trzydziestych szóstych Międzynarodowych Targach Poznańskich i ma „nie szukać cukierkowych wystaw”.

– Pamiętaj, dziecko, najciekawsze jest to, co za kulisami. Na zapleczu. Rozmawiaj, słuchaj, wzbudzaj zaufanie i notuj. Oraz bądź uważna – tłumaczył jej niedawno w swoim niedużym gabineciku w Bush House, a ona stała niczym grzeczna uczennica, przerażona, czy sprosta poleceniu tego człowieka, który już za życia stał się legendą dziennikarstwa.

Przynajmniej tam, u nich, w Londynie.

W torebce, którą mimo posiłku nadal trzymała na kolanach, schowany miała duży notes i porządny grafitowy ołówek. „Zawsze ołówek, nigdy pióro lub długopis, bo tylko ołówek cię nie zawiedzie w najtrudniejszych sytuacjach, kiedy będziesz musiała coś zapisać, długopis może zamarznąć!” – tłumaczył jej Błażyński aż do znudzenia.

Z myśli o pracy przeskoczyła w jednej chwili do luźnych wspomnień o rodzicach i znajomych. Czy już dotarli z Samem z Heathrow do domu? Czy na drodze był korek? Czy Jim dzisiaj przyjdzie? Nie mówiła mu, że wylatuje na kilka dni, wczoraj zdążyli się jeszcze pokłócić, ale przecież kłócili się już nieraz, ich związek nie należał do najspokojniejszych. Poza tym obiecał kupić pocztówkę z najnowszym singlem Doorsów, Break on Through. Słyszała go na jakimś party i po prostu nie chciał jej wyjść z głowy.

Tonia westchnęła, odkładając sztućce. W zasadzie to już tęskniła za swoim towarzystwem, za Jimem i za codziennymi spotkaniami, nierzadko suto zakrapianymi bishops fingerem3.

W gruncie rzeczy miała całkiem przyjemne życie i chociaż nie było jej stać na wyprowadzkę z domu i wynajęcie mieszkania, jak zrobiło wiele jej koleżanek, nie narzekała. Rodzice, mimo tradycyjnych zapędów wychowawczych, dawali jej jednak dużo swobody. Miała swój pokój, ciasny, bo ciasny, ale jednak bez Sama, który był mały i ciekawski, miała swój college, miała Jima i mnóstwo przyjaciółek, a ten wyjazd traktowała jak przygodę, chociaż dla rodziców stanowił on wymiar niemal symboliczny.

Cóż, rodzice to rodzice. Przedwojenne sentymenty, obrona ojczyzny, takie tam historyjki.

Spojrzała na starszego pana. Właśnie kończył posiłek i wycierał dyskretnie chusteczką brudne od sosu usta. Po chwili podniósł dłoń i grzecznym, acz stanowczym ruchem przywołał stewardesę, by zabrała brudne naczynia. Tonia, korzystając z okazji, oddała również swój talerz i zamknęła oczy, myśląc o tym, co ją czeka i czy wuj Edward na pewno wyjedzie po nią na lotnisko.

Wuj Edzio. Edward. Człowiek, którego nigdy nie spotkała, ale wielokrotnie słyszała przez telefon, widziała na zdjęciach i słyszała niezliczone o nim historie od rodziców. Najbardziej przedsiębiorczy członek rodziny, właściciel hektarów z uprawami kwiatów, dużego domu, dużego samochodu i posiadacz dużego poczucia własnej wartości.

Tonia uśmiechnęła się pod nosem i wyciągnęła z torebki zdjęcie wuja. Na pierwszym planie stał z małżonką, obfitą blondynką z wielkim biustem i mocnym makijażem. Obok nich – dwie niemal identyczne dziewczyny, niewiele od niej młodsze. Jasnowłose, w krótkich spódniczkach. W tle dom w kształcie sześcianu, a przed nimi jakiś czarny piesek z wywalonym językiem.

Oby okazali się mili.

Oby dziewczyny nie były nudne, w końcu musi spędzić z nimi dwa dni, wszak pociąg do Poznania ma dopiero w środę.

Westchnęła i schowała zdjęcie z powrotem do torebki. Mam nadzieję, że Jim się już nie gniewa, przemknęło jej przez myśl. Nie, żeby jakoś była w nim strasznie zakochana. Lubili się, to z nim straciła dziewictwo, chociaż wbrew temu, co słyszała od koleżanek, wcale to nie było ani podniecające, ani przyjemne. Ot, trochę czułości, potem chwila bólu i plama na prześcieradle. Przynajmniej ma to już za sobą. Ale Jim był miły, zawsze stawiał jej piwo, zasypywał pocztówkami grającymi i – co ważne – robił przyzwoite wrażenie na rodzicach. Z tego względu nie wtrącali się do ich związku, a Toni to najzupełniej odpowiadało.

Zaraz po wylądowaniu wyśle do niego list z załączoną pocztówką. Najlepiej jakiegoś reprezentacyjnego miejsca w Warszawie. O, albo z Poznania. W końcu w najbliższych dniach będzie to jej miejsce pracy. Jej test na to, czy potrafi być dorosła wbrew temu, co mówią rodzice, że jest nieodpowiedzialna, ma pstro w głowie i wszystko podane na tacy, skutkiem czego nie potrafi doceniać tego, co ma.

– Pójdziesz do pracy i zobaczysz, co to znaczy szanować własne pieniądze. – Och, ile razy to słyszała od mamy i taty, i jak strasznie ją to nudziło.

Rodzice byli dobrzy, ale strasznie staroświeccy.

Nic, tylko praca i nauka.

I jeszcze wolność. O wolności mówili najwięcej, chociaż dla niej, dla Toni, wolność oznaczała zapewne zgoła coś innego niż dla nich.

– Szanowni państwo, rozpoczęliśmy podchodzenie do lądowania na lotnisku Warszawa-Okęcie. Pogoda w Warszawie jest dobra, dwadzieścia pięć stopni Celsjusza… – Głos kapitana trzeszczał w głośnikach, Tonia słyszała zaledwie co drugie słowo.

Samolot skręcił mocno w prawo, po czym wleciał w kłęby pienistych chmur, trzęsąc się lekko. Starszy pan najwyraźniej drzemał, szparki oczu były ledwo widoczne, a z półprzymkniętych ust wydobywało się lekkie pochrapywanie. Tonia sięgnęła do kieszeni przed sobą i wyjęła stosik gazet: „Der Spiegel”, świetnie jej znany „Times”, nawet anglojęzyczne „Elle”, chociaż z zeszłego miesiąca, i – o proszę – polska gazeta „Przekrój”. Spojrzała na ostatnią stronę, pełną jakichś krótkich wierszyków i obrazków, po czym odłożyła wszystko na miejsce. Samolotem porządnie trzęs­ło, zbliżali się do lotniska.

Po chwili lekkich turbulencji pilot ustabilizował lot i samolot, zszedłszy miękko, przyjemnie przyziemił i wytracił prędkość.

Tatko zwykł mawiać, że polscy piloci są najlepsi, bez nich bitwa o Anglię mogła skończyć się marnie.

– Szanowni państwo, wylądowaliśmy w Warszawie… – Głos pilota był monotonny. Większość pasażerów z werwą podniosła się z siedzeń i rzuciła do wyjścia, co było dla Toni zupełnie niezrozumiałe, gdyż stewardesy nawet nie otworzyły jeszcze drzwi. Starszy współpasażer stęknął przeciągle, po czym rozpiął pas. Tonia wreszcie wstała, zabierając swoją torebkę, i na odchodnym skinęła panu głową na pożegnanie. Oby się do niej nie doczepił, wystarczyło już jej metafor o ojczyźnie. Ten z kolei, zanim opuścił swoje miejsce, podniósł nieznacznie do góry wcześniej czytany „Dziennik” i zamaszystym ruchem złożył gazetę we czworo, po czym upchnął w kieszeni przed siedzeniem.

– Tutaj gazeta będzie bezpieczniejsza. – Mrugnął do nic nierozumiejącej Toni, po czym dodał niemal szeptem: – Witaj, dziecko, w Polsce. I powodzenia!

*

Warszawskie lotnisko było tak małe, że z początku Tonia nawet nie zauważyła głównego budynku z wieżą kontrolną.

Dla niej wyglądał jak trybuna prasowa na podrzędnym boisku gdzieś na suburbiach Londynu i przez myśl jej nie przeszło, że tak może wyglądać centrum sterowania lotniska w mieście położonym w samym środku Europy4. A jednak.

Zaraz po tym, jak maszyna przestała kołować, obsługa wypuściła pasażerów na płytę lotniska, niemal na jej środku, skąd musieli przebiec kawał drogi do kontroli celnej, a po bagaże przyjechał dziwny pojazd, który wyglądał jak połączenie dźwigu z autobusem.

Tonia miała nawet ochotę odszukać starszego pana, żeby zapytać, czy to aby na pewno jest to lotnisko Warszawa-Okęcie, bądź co bądź port dużego miasta, czy przypadkiem nie jest uczestnikiem jakiejś ogromnej mistyfikacji, porwania samolotu, który wylądował w środku nieistniejącego państwa. Starszy pan jednak zniknął gdzieś w pędzącym między barierkami tłumie. Trzymając kurczowo torebkę, podążyła za ludźmi, by po chwili znaleźć się w niedużej hali.

Panie i panowie celnicy w mundurach w kolorze ogórkowych pikli sprawdzali drobiazgowo każdą torebkę i walizkę oraz zadawali mnóstwo pytań o to, co się przywiozło.

Obleciał ją irracjonalny strach. Ma trochę upominków dla rodziny, a w portfelu całkiem sporo gotówki w ramach delegacji służbowej. Czy to jest już w nowej Polsce przestępstwo?

Na szczęście ma również brytyjski paszport, który okazał się jednocześnie przepustką do niemal ekspresowej odprawy. Postawna pani celnik o tlenionych włosach uśmiechnęła się do niej.

– Gollab? Jak gołąb? – zapytała, mrużąc oczy.

– Nie. Gollab jak Gollab – odpowiedziała krótko i zgodnie z wytycznymi, które dali jej w redakcji i w domu.

Odpowiadaj półsłówkami, nie rozwlekaj odpowiedzi, unikaj kolejnych pytań, nie mów więcej niż potrzeba – instruowali ją przed przyjazdem starsi koledzy po fachu, którzy z powodu braku brytyjskiego obywatelstwa oraz w związku ze swoją konspiracyjną przeszłością nie mogli przyjechać do Polski. Toni się to nie mieściło w głowie, ale wolała nie drążyć, wszak była to dla niej niepowtarzalna okazja na wykazanie się przed redaktorem Błażyńskim. Ona miała brytyjski paszport, mówiła bezbłędnie po angielsku, poza tym urodziła się po wojnie i nigdy nie była zaangażowana w nic, co mogłoby się wydawać podejrzane funkcjonariuszom Polski Ludowej.

W sumie było to nawet zabawne, że jako najmniej doświadczony reporter została wysłana na tak ważne wydarzenie gospodarcze, jakim były targi poznańskie.

Celniczka na szczęście długo nie grzebała w jej walizce. Zatrzymała się tylko przy nowych dżinsach, wzdychając niedwuznacznie. Spodnie, dwie pary, kupili jej rodzice, dla córek wuja Edzia. Zwykłe levisy, ale z tego, co słyszeli, był to szczyt marzeń, niemal nieosiągalny dla polskiej młodzieży.

– Gudbaj – powiedziała celniczka twardym polskim akcentem, zamykając z impetem walizkę, po czym machnęła na Tonię, by ta skierowała się do wyjścia. Tonia sięgnęła obiema rękami po wytartą rączkę i stękając, udała się do przeszklonego wyjścia, za którym stały już tłumy spragnionych zobaczenia swoich bliskich. Nerwowo rozejrzała się po twarzach wyczekujących, przypominając sobie w duchu wygląd poszczególnych członków rodziny Sobieszczańskich.

– Antonina, no jak raz Antośka nasza! – usłyszała nagle rubaszny głos męski, po czym w jednej sekundzie wuj Edzio objawił się przed nią w całej okazałości. Był ubrany w skórzaną marynarkę i dzwonowate spodnie. Machnął wielką ręką, a po chwili obok niego stanęła żona, z tak samo tlenionymi włosami jak celniczka, oraz dwie córki – jedna wysoka i szczupła, druga niska i przysadzista. Wszyscy uśmiechali się do niej nieśmiało, ale sympatycznie.

– Dzień dobry! – Tonia, nie puszczając walizki, patrzyła na wszystkich po kolei. Trochę ją onieśmielali, ale tylko przez chwilę, nieśmiałość nigdy nie była częścią jej natury.

Ciocia Elżunia złożyła trzy rytualne dziobki na jej policzkach, zostawiając ślady karminowej szminki, a dziewczyny wyciągnęły ręce na przywitanie. Wujek uściskał ją najmocniej, Tonia miała wrażenie, że zaraz pękną jej kości.

– Ech, Tośka, Tośka, ty jak raz wyglądasz jak matka swoja! – powtarzał, klepiąc ją jowialnie po plecach. Przejął od Toni bagaż i zamaszystym gestem wskazał kierunek wyjścia. Na niedużym parkingu czekał na nich niebieski samochód wuja, który dla Toni wyglądał trochę, jakby go przenieśli z innej epoki. Dopiero przy wkładaniu walizki dostrzegła na bagażniku napis „Warszawa”. Zabawnie, samochód nazywa się tak jak miasto!

Towarzystwo zapakowało się do auta, po czym ruszyli z piskiem łysych opon spod niedużego budynku lotniska.

Tonia nie wiedziała, czy ma chłonąć widoki przemykające za szybą warszawy, czy oddać się konwersacji. Wujek cały czas coś opowiadał – a to o tatku, który był w konspiracji („I proszę ja ciebie, nie było dzielniejszego chwata!”), a to o tym, jak przemycali jakąś broń („No, kochanieńka, w kopie jaj przewieźliśmy, ho, ho, mnóstwo koltów, narażając się na pewną śmierć”), po czym przeskoczył na mamę („Taka przystojna kobita, że ech, aż zazdrosny byłem, że Władek sobie taką znalazł, no, istna modelka Mody Polskiej!”).

Ostatnie zdanie niekoniecznie spodobało się jego małżonce, która co prawda nie skomentowała tego, ale popatrzyła na męża wymownie i z dezaprobatą, przez co wuj Edzio zamilkł na chwilę, wpatrując się bacznie w przednią szybę samochodu.

Tonia prychnęła pod nosem i spojrzała na bok, gdzie siedziały jej kuzynki. Kasia była niewiele od niej młodsza, mogła mieć około osiemnastu latu i była bardzo podobna do wuja Edzia. Młodsza Ola wyglądała jak mniejsza – i pulchniejsza – kopia swojej matki.

Oby zmieściła się w te dżinsy, pomyślała nerwowo Tonia, ale nie miała czasu na rozmyślania, gdyż dziewczyny były żądne rozmów z nowo poznaną kuzynką.

– Nie wiem, czy wyglądasz jak ciocia Lonia, ale na pewno masz urodę Twiggy5, tylko z czarnymi włosami! – szepnęła Kasia, pochylając się nad siedzącą między nimi Olą i patrząc cały czas na Tonię w zachwycie.

– A dziękuję. – Uśmiechnęła się. – Przepraszam, jak będę czasem robić błędy po polsku. Mało mówię w tym języku. – Podniosła do góry ramiona i rozłożyła ręce w geście bezradności, ale dziewczyny tylko odwzajemniły uśmiech, a Kasia machnęła ręką, jakby odganiała natrętną muchę. Najwyraźniej jej akcent zupełnie im nie przeszkadzał.

Tonia nie mogła wiedzieć, że już na długo przed jej przyjazdem kuzynki były podekscytowane, że wreszcie zobaczą kogoś „z zagranicy” i jest to na dodatek ich bliska krewna. Kasia cieszyła się, że będzie się miała czym pochwalić w technikum, bo przecież u nich to tylko jej kolega Jacek z piątej B miał rodzinę za granicą, która przysyłała mu dolary i amerykańskie ciuchy. Jacek tymi dolarami chwalił się wszem wobec, ale jemu było wolno, jego ojciec był przecież ważną personą w Radzie Narodowej. Ola cieszyła się natomiast, że wreszcie ma jakąkolwiek kuzynkę. Ich rodzina nie była liczna, rodzice byli jedynakami i każda impreza familijna ograniczała się do przyjazdu babć do ich domu oraz nudnych obiadów, które ciągnęły się godzinami i trzeba było siedzieć nie wiadomo po co przy stole.

Do domu wujostwa na warszawskich Zawadach jechało się niemal godzinę, a dzielnica wyglądała jak zwykła wioska – drewniane chatki, gdzieniegdzie byle jakie ceglane domki, wśród których wielki klockowaty dom wraz z dwoma imponującymi szklarniami wuja Edzia znacznie się wyróżniał, chociaż po prawdzie to głównie gabarytami, niczym więcej.

– No, Tośka, gość w dom, Bóg w dom, jak to mawiali starożytni górale! – Wuj Edzio zamaszystym gestem otworzył tylne drzwi warszawy, odganiając jednocześnie ujadającego czarnego pieska, i równie zamaszyście wyjął z bagażnika walizkę. Ciocia Elżunia drobnym krokiem pognała schodami do domu, tłumacząc się szybko, że zostawiła ziemniaki w piekarniku i nie wie, czy mama Róża ich przypilnowała. Ze starszymi ludźmi nigdy nic nie wiadomo.

Tonia zaczęła powoli odczuwać zmęczenie podróżą oraz chęć, by wreszcie spokojnie gdzieś zapalić. Bała się zapytać, czy dziewczyny palą papierosy, jej rodzice byli temu przeciwni, musiała się non stop ukrywać. A nuż wujostwo podziela ich poglądy, lepiej się nie wychylać.

Kuzynki chwyciły ją za ręce i pociągnęły do domu, cały czas coś trajkocząc – a to o świetnym polskim piosenkarzu o nazwisku Niemen, którego nawet Tonia może znać, „Bo on jest znany na całym świecie!”, a to o jej ubraniach.

– Dzień dobry, dziecko kochane! – Na progu domu wujostwa pojawiła się starsza pani, bardzo elegancka, przepasana nienagannie skrojonym fartuszkiem i z siwymi puklami podpiętymi małymi spinkami.

– Ciocia Róża… – Tonia podeszła do pani Sobieszczańskiej, a ta objęła ją i delikatnie pocałowała w oba policzki. Ciocia pachniała staroświecko, była drobna i krucha, a dziewczyna miała wrażenie, że byle mocniejszy uścisk może ją połamać.

– Nawet nie wiesz, jaka jestem szczęśliwa, że cię widzę. Władeczka i Loni nie widziałam tyle lat, tyle lat… – W głosie cioci Róży przebrzmiewała nostalgia, a Tonia poczuła, że z całego nowo poznanego odłamu rodziny ta właśnie ciocia, chociaż leciwa, najbardziej przypadła jej do gustu. Była tak niedzisiejszo elegancka.

Jim zapewne by powiedział, że ciocia ma lovely vintagestyle.

Z domu dochodził zapach obiadu i Toni przeszło przez myśl, że odkąd wsiadła do samolotu, wszystkie jej zmysły nastawione są na jedzenie. Może rację miał staruszek, że właśnie taka jest ta Polska jej rodziców? Koncentrująca się na jedzeniu, żeby przetrwać i przeżyć? Przecież tutaj wiecznie trwają jakieś dramaty dziejowe, o których tyle nasłuchała się od rodziców.

Po licznych „ochach” i „achach”, jakie usłyszała przy rozpakowywaniu prezentów, po przymierzaniu – na szczęście Ola zmieściła się w dżinsy, chociaż guziki były napięte do maksimum – oglądaniu na wszystkie strony tabliczek czekolady, które przywiozła, i dziesiątkach pocałunków („Tośka, no, wyście powariowali, to za dużo, za dużo!”), ciocia Elżunia zakomenderowała, by towarzystwo udało się wreszcie na posiłek, znacząco machając ścierką w kierunku głównego pokoju.

Salon wujostwa był obszerny i umeblowany zupełnie nie w stylu, do którego przywykła. Na środku pokoju stał wielki stół przykryty kolorowym obrusem i zastawiony tak suto, że w pierwszym odruchu Tonia poczuła się skrępowana, że to wszystko zostało przygotowane na jej przyjazd. Pośrodku stołu pysznił się wielki kryształowy wazon pełen kwiatów, których Tonia nigdy nie widziała.

– To mój urobek, Tośka, najprawdziwsze goździki! – Wuj Edzio podszedł do stołu i chwycił jeden kwiatek. Wyjąwszy go z wazonu, podszedł do stojącej w drzwiach Toni i położył palec na dopiero co rodzącym się kwiatostanie.

– Popatrz no, czysty pieniądz. Kwiatuszek kwitnie cały rok, tylko przed marcem muszę mu pąki przecinać, żeby zdążył na Dzień Kobiet, nawet na eksport do Holandii je hoduję! – powiedział z dumą i włożył go z powrotem do wody. Podszedł do wielkiego błyszczącego kredensu, po czym wyjął z niego butelkę wódki i karafkę z jakimś napojem, który później okazał się nalewką wiśniową, i chociaż ciocia Róża pokręciła tylko nosem, wuj, niezrażony, dolewał cioci Elżuni i Toni, nieustannie powtarzając:

– Co też mamusia się krzywi, Tonia dorosła kobita już, do pracy przyjechała, niech pozna polską gościnność!

– Może zamiast tego chociaż międzynarodową rozmowę zamówisz, niech się Lonia i Władeczek nie denerwują, niech wiedzą, że Antosia dojechała. – Głos cioci był cichy, ale o dziwo, wuj Edzio niczym na rozkaz wstał i wyszedł z salonu, a po chwili słychać już było z korytarza jego krzyk.

– Międzynarodowa, nie rozumie pani? Do Lon-dy-nu!

Tonia czuła się oszołomiona. Kilka kieliszków nalewki, zmęczenie i zupełnie inny świat, który teraz widziała, spowodowały, że zaczęło jej szumieć w głowie. Spojrzała na kuzynki, które zajadały się kotletami. Ona nie była głodna, czuła jeszcze w żołądku pieczyste z samolotu.

– Idź, dziecko, odpocząć, wyglądasz na zmęczoną. – Ciocia Róża pochyliła się nad stołem i położyła dłoń na ręce Toni. Była to szczupła, wypielęgnowana dłoń z siateczką niebieskich żyłek, cała pomarszczona, ale ze starannie wymalowanymi na czerwono paznokciami.

Lovely vintage style.

Tonia kiwnęła głową i wstała od stołu z nadzieją, że będzie miała osobny pokój. Kuzynki były miłe, ale zbyt gadatliwe.

Ciocia Elżunia zaprowadziła ją na piętro, a wuj Edzio poszedł za nimi z walizką. Na szczęście dostała oddzielny pokój, z wielkim łóżkiem, zupełnie niepasującym do reszty współczesnych mebli z błyszczącą politurą, które znajdowały się w domu wujostwa. Było to stare łóżko dębowe z porządnym wezgłowiem, nad którym zawieszono sporo zdjęć, w większości czarno-białych. W pokoju stało mnóstwo kwiatów doniczkowych, głównie paprotek, a dębowa biblioteczka zawalona była książkami.

– To wszystko jeszcze z Brodzińskiego, po Waciu – usłyszała cichy głos cioci Róży. – W moim nowym mieszkaniu już się nie zmieściło.

Tonia podeszła do łóżka, bacznie przyglądając się zdjęciom. Większości osób nie potrafiła rozpoznać, ale były tu też fotografie, które wysyłali jej rodzice – mama i tata stojący dumnie przed ich domem w dzielnicy Ealing, ona sama tuż przed Freshers Ball6, ubrana w długą sukienkę z wycięciem niemal po pępek. Obok jej zdjęcia wisiała duża czarno-biała fotografia – dwóch chłopaków, krótko obcięta dziewczyna, a między nimi łysy sztywny pan. W jednym z chłopaków Tonia rozpoznała ojca, wyglądał niemal tak jak teraz Samuel.

– To Edzio, to twój tata, a to twoja ciocia Wandzia no i mój Wacio. – Ciocia Róża objawiła się nagle, przynosząc ze sobą zapach werbeny. – To jeszcze przed wojną, jak tata i Wandzia przyjeżdżali do nas na wakacje, na Żoliborz.

Tonia popatrzyła na ciocię. Najwyraźniej starsza krewna dzieliła wszystko na czasy „przed wojną”, „po wojnie” i zapewne też „z Wacławem” i „po Wacławie”. Wuj Wacław zmarł kilka lat temu, a w jej rodzinie mówiono, chociaż po cichu, że zdrowie zniszczyło mu więzienie. Wiedziała, że był to prawy i wykształcony człowiek, dlatego zupełnie nie mogła pojąć, z jakich powodów ktoś taki mógł być aresztowany. Na razie wiele z tego, co działo się w Polsce, było dla niej niezrozumiałe.

Może teraz, przez te kilka dni, uda jej się to zrozumieć?

– Dziękuję za wszystko. Chciałabym się teraz położyć. – Uśmiechnęła się, wymownie otwierając walizkę i wypakowując z niej piżamę. Rodzina wycofała się, a Tonia, po chwilowym mocowaniu się z oknem (Do czego im podwójne okna?), wyjęła z torebki chesterfieldy7 i zapalniczkę, po czym usiadła na szerokim parapecie, wyciągnęła z paczki papierosa, zapaliła i zaciągnęła się mocno. Wychyliła się na zewnątrz, by dym nie został w pokoju. Och, jak przyjemnie było poczuć smak tytoniu po tylu godzinach niepalenia!

– Tośka, jeszcze jedna sprawa.

Wuj Edzio tak szybko, jak przed chwilą wyszedł, szybko pojawił się w drzwiach. Tosia błyskawicznie zgasiła papierosa o parapet zewnętrzny i wyrzuciła niedopałek za okno, ale wuj machnął tylko ręką, uśmiechając się znacząco. W dłoni trzymał niedużą torebkę zapinaną na suwak.

– Ty się nie przejmuj, nikomu nie powiem, sam lubię popalić.

Zbliżył się do niej i rozsunął zamek. Oczom Toni ukazało się kilka plików banknotów, wszystkie obwiązane gumką. Wuj wyjął jeden plik. Dolary.

– Sprawę mam do ciebie, sam bym ją załatwił, ale pora ścinania goździków, a te psiejuchy wszystko spartaczą, jak ich nie dopilnuję, skaranie boskie, trzeba każdego kwiatka przypilnować.

Tonia nie rozumiała połowy tego, co wuj do niej powiedział. Patrzyła z ciekawością na torbę. Po co wujowi tyle pieniędzy?

– Możesz zabrać je ze sobą do Poznania? Muszę to oddać takiemu jednemu Krawczykowi w Okrąglaku8, interesy z nim robię. Zapłacił już górką i się domaga zielonych, a ciebie nie capną, boś z innego obszaru płatniczego i walutę możesz jak raz wozić, jaką chcesz.

Tonia patrzyła a to na wuja, a to na torbę, nic nie rozumiejąc z przemowy.

– A ten… Krawczyk… Jemu dolary są potrzebne? Nie może ich w banku kupić za polskie currency? – Do licha, znów zapomniała polskiego słowa.

– Tośka, Tośka, to nie Anglia, tu ludowy obszar płatniczy, tutaj nie ma banków oprócz jednego słusznego, który walutę sprzedaje tylko szpiegom i zagraniczniakom, i to po kursie z sufitu. – Znowu się roześmiał i skinął głową w kierunku torby. – To co, zabierzesz? Dla ciebie to żadne ryzyko. Na ryzyko córki Władka bym nie narażał. No i ufam tobie, boś rodzina.

– Dobrze, nie ma sprawy. – Wzruszyła ramionami i kiwnęła głową na znak, że się zgadza. Wuj klepnął ją po plecach i przystąpił do tłumaczenia zawiłości dotarcia do Krawczyka w Okrąglaku oraz tego, co i jak ma mu mówić. Ostatecznie stwierdził, że on jej to wszystko zapisze, bo to nie jest takie proste, po czym wsunął torbę pod łóżko i ściszonym głosem powiedział, by się za bardzo nie chwaliła cioci Róży walutą.

– Wiesz, ciocia staroświecka, nie pochwala moich biznesów. Przynajmniej niektórych. – Mrugnął do niej porozumiewawczo, po czym wstał i zatarł ręce. – No, Tośka, jak Kuba Bogu, tak Bóg Kubie, jak powiedział Fidel Castro, ścierając ptasie gówno z czoła. – Sięgnął do kieszeni, gmerał w niej chwilę i wyciągnął banknot pięciodolarowy. – Tu masz na drogę. Złociutka, to jedna piąta krajowej pensji9, a na czarnym rynku sprzedasz je za czterysta! Kup sobie w Okrąglaku coś ładnego, tam dobre sklepy mają.

Przeciągnął palcami po ustach, jakby zapinał je zamkiem błyskawicznym, po czym po cichu wymknął się z pokoju.

Tonia przez chwilę oglądała banknot, a następnie włożyła go do portfela i nałożywszy piżamę, bez mycia, położyła się w miękkiej, chociaż nieco kanciastej od krochmalenia pościeli.

Wieczorny wiatr poruszał lekko firanką przy szparze okna, rozświetlonego uliczną lampą i czystym niebem. Z perspektywy łóżka Tonia widziała okrągły księżyc, niemal w pełni, i pomyślała, że po raz pierwszy jest tak daleko od domu, ale rodzice, Samuel, Jim i koleżanki widzą ze swoich okien ten sam księżyc, na który ona teraz patrzy z zawadowskiego domu wuja Edwarda. Znowu za nimi zatęskniła, ale tylko przez chwilę, wszak za kilka dni znowu ich zobaczy, a tutaj, w Polsce, nie wiadomo, co ją czeka. W gruncie rzeczy jest to dość ekscytujące, taki „pierwszy raz”. Pokażę Błażyńskiemu i rodzicom, że potrafię, pomyślała, wiercąc się w sztywnej pościeli.

Ale najpierw muszę zanieść Krawczykowi dolary do Okrąglaka, zdążyła jeszcze dodać w myślach, po czym natychmiast zasnęła.

*

W kawiarni hotelu Merkury nie było, co prawda, chesterfieldów, ale mieli przynajmniej camele i marlboro. Poza tym można było napić się campari z sokiem pomarańczowym i zjeść całkiem przyzwoity obiad, co nie było znowu tak oczywiste, patrząc na ofertę gastronomiczną w innych częściach miasta, a i ta była – jak Tonia zasłyszała tu i ówdzie – na pokaz, gdyż Poznań w czasie targów zmieniał się w miasto europejskie i władza ludowa stawała na rzęsach, by takoż wyglądał i smakował.

Wystrój hotelu też znacząco odbiegał od tego, co dotąd widziała, jeśli chodzi o wnętrza domów, przybytków użyteczności publicznej, a nawet pociągów. Interesująca była już fasada budynku hotelowego – wklęsła, z półokrągłym placem, przed którym roiło się od wypucowanych samochodów na dyplomatycznych tablicach rejestracyjnych. Ale to przede wszystkim wnętrze robiło wrażenie – z oryginalną ceramiką na ścianie oraz wijącymi się schodami w przeszklonym korytarzu, hotelowe lobby wyglądało jak wejście do jakiegoś planetarium.

– Ho, ho, pani kochana, ten nasz Merkury to wizytówka naszego miasta i nawet mu kategorię Lux przyznano! – poinformował ją wąsaty portier w liberii, gdy odbierała klucz do swojego pokoju, kwitując jednocześnie identyfikator akredytacyjny z napisem „Press”.

Okno niedużego pokoju Toni wychodziło na ulicę Roosevelta, a od obiektu Międzynarodowych Targów Poznańskich dzieliło ją z hotelu zaledwie dziesięć minut drogi – wystarczyło tylko skręcić w prawo, przejść most Dworcowy i już widać było charakterystyczną iglicę głównego budynku targów.

Poznań okazał się zaskakująco małym miastem, o czym Tonia przekonała się zaraz po tym, jak wysiadła z pociągu z Warszawy i z dworcowego gmaszyska o klasycystycznej fasadzie wyszła na plac, czy też zajezdnię, gdzie stał jeden tramwaj z metalową okrągłą tabliczką z cyfrą „1”. Po prawej stronie znajdował się postój taksówek, ale taksówki nie było tam ani jednej, a usłużny przechodzień poinformował ją, machając ręką w kierunku mostu Dworcowego, że oczekiwanie na kolejną może zająć godziny.

– Łe, pani kochana, tu się zagranicznioki zjechoły na targi, pani bierze te taszkę i na szagę fyra przez most, do Merkurego, bydzie mnij niż dzisieńć minut!

– Dziękuję – bąknęła na odchodnym, trzymając walizkę w dwóch rękach.

Z całej przemowy przechodnia zrozumiała jedynie jego gest, toteż poszła w kierunku, który wskazał, i faktycznie, nie minęło kilka minut, a już widziała budynek hotelu. Takie odległości były nie do pomyślenia w Londynie – sam przejazd metrem granatową linią z Ealingu na Piccadilly Circus zajmował przynajmniej pół godziny!

Okrąglak, w którym miała spotkać Krawczyka, mieścił się przy ulicy Armii Czerwonej10. Zaznaczyła ołówkiem trasę na mapce, którą zabrała z recepcyjnego kontuaru, po czym przebrawszy się naprędce i sprawdziwszy kilkakrotnie, czy aby wzięła dolary wuja Edzia, szybkim krokiem opuściła hotel i niemal w biegu pokonała trasę do miejsca docelowego. Wielkie otwarcie targów miało nastąpić tego dnia, Błażyński jej powtarzał, by się nie spóźniła, może się sporo dziać. Ma obserwować.

– Pamiętaj, targi to nie tylko grzeczna wymiana informacji o towarach. Poza tym dokładnie w tym samym czasie spotykają się przywódcy Układu Warszawskiego11, na pewno będą jakieś komentarze – powiedział jej na odchodnym.

W Okrąglaku panował taki ścisk, że w pierwszym odruchu Lonia chciała się wycofać. Do jednej z dwóch wind stała kilkumetrowa kolejka, a schody, wijące się w ogromnym korytarzu pośrodku walcowatego budynku, były tak zapchane, że mijanie się z ludźmi graniczyło z cudem. Z tablicy informacyjnej dowiedziała się, że sklep z konfekcją damską zajmował siódme piętro, i lekko spanikowana zapytała pana, który stał koło windy i na jej oko był kimś w rodzaju concierge, czy „konfekcja damska” to aby na pewno sklep z ubraniami12.

– A co ma być innego? – odburknął, lustrując ją jednocześnie wzrokiem od góry do dołu.

– Okej, dziękuję. – Uśmiechnęła się zdawkowo, odwróciła od niego i skierowała do klatki schodowej. Nie będzie czekać godzinami na windę.

– A kogo szuka?! – krzyknął za nią windziarz, z jakiegoś powodu nagle nią zainteresowany.

– Ja szukam pana Krawczyka, mam dla niego… eee… mam dla niego przesyłkę z Warszawy!

Przypomniała sobie, że przecież wuj Edzio kilkakrotnie jej powtarzał, by nikomu nie mówiła, co przywozi. Dolary mają trafić prosto do rąk pana Krawczyka i nikt ma o nich nie wiedzieć.

– Dziewczyno, ciszej! – Ktoś chwycił Tonię od tyłu za ramię, mocno i nagle. Zabolało.

– What the…?! – Tonia szarpnęła ramieniem, zaskoczona i rozwścieczona jednocześnie. Odwróciła się w kierunku intruza, szykując sobie w jednej sekundzie wiązankę słowną, którą miała go uraczyć. Być może i potrafiła mówić po polsku, ale zwyzywać kogoś po polsku już nie bardzo. Od kuzynek zdążyła dowiedzieć się tylko, że „kurwa” jest uniwersalnym słowem, ale nie miała przekonania, czy jest ono adekwatne do tej sytuacji.

Znała je świetnie, było bowiem w powszechnym użyciu w polskiej redakcji BBC.

– Chodź ze mną, zaprowadzę cię do Krawczyka, ale siedź cicho.

Mężczyzna popchnął ją w stronę windy, która akurat wypluła z siebie tłumek zakupowiczów. Windziarz, mrug­nąwszy porozumiewawczo do chłopaka, wpuścił najpierw ich oboje, nie zważając na szmer dezaprobaty, który poniósł się z kolejki do windy.

Tonia spojrzała kątem oka na obcego. Był bardzo wysoki, szczupły i miał ciemne oczy. Z perspektywy swojego niezbyt imponującego wzrostu zauważyła również, że miał mocny zarys szczęki i kilkudniowy zarost. Nie odzywał się do niej ani słowem, tępo patrząc na mijane piętra, widoczne przez wąskie okienko w drzwiach windy, która zatrzymywała się, niestety, na każdym piętrze. W pewnym momencie Tonia miała wrażenie, że podróż w ścisku nigdy się nie skończy, na szczęście po chwili nad drzwiami zaświeciła się cyfra siedem i windziarz wszystkich wypuścił. Chłopak lekko popychał jej ramię, kiedy szli wzdłuż – a tak naprawdę po kole, bo tam, w tym Okrąglaku, wszystko było okrągłe, nawet korytarz – do Krawczyka, żeby zanieść mu nieszczęsne dolary. Tonia zdążyła jeszcze pomyśleć, że po cholerę pakowała się w przysługę dla wuja, w końcu bez niej też by sobie poradził, no, ale chciała się trochę wkupić w łaski rodziny, w końcu nie miała jej znowu tak wielkiej, a z rodziną trzeba dobrze żyć, jak mawiają jej rodzice.

Teraz jednak musi płacić kuriozalnymi sytuacjami za swoją uczynność.

Dotarli do działu, gdzie sinobiałe manekiny odziane były w futra. Poprzekrzywiane, z groteskowo wymalowanymi twarzami i włosami, jakby przed chwilą strzelił w nie piorun, zawinięte w coś, co z daleka wyglądało jak prawdziwe futro, ale z bliska było widać, że jest to materiał sztuczny, manekiny robiły wrażenie niemal upiorne. Wszystko, co Tonia dotąd dostrzegła w Okrąglaku, wydawało jej się siermiężne i po prostu brzydkie, ale najwyraźniej mieszkańcy Poznania mieli gust zgoła inny niż ona, gdyż tam również kręciło się mnóstwo osób, czego nie pojmowała, wszak lato było w pełni. Kto by kupował teraz futro?

Widocznie mają okres SALES.

– Witek, ty luju, gdzie łazisz?! Ja muszę jechać do Rady Narodowej papiery zawieźć! – rozległ się zza przepierzenia tubalny głos, a po chwili oczom Toni ukazał się pan w niemal identycznej jak miał wuj Edzio skórzanej marynarce, spod której wystawał imponujących rozmiarów brzuch. Na jej widok przerwał pokrzykiwanie na chłopaka i uśmiechnął się, ukazując wielkie żółte zęby. – A co to za miła panienka z tobą tutaj przyszła? – Pytanie skierowane było do chłopaka, ale patrzył tylko na nią.

– Szukała szefa, to ją przyprowadziłem. Zagraniczna chyba, bo coś z akcentem mówi i taka jakaś zagubiona.

Tonię aż zatkało z oburzenia.

– Nie zagraniczna, tylko polska, przywiozłam od Edwarda Sobieszczańskiego… przesyłkę. – Otworzyła zamaszyście torebkę i wyjęła torebkę, w której miała schowane dolary. Popatrzyła wyniośle na chłopaka wzrokiem wyrażającym lekką pogardę dla tego, co przed chwilą powiedział.

Zagubiona?! Dobre sobie.

Podobnie jak przed chwilą ten chłopak, facet chwycił ją za ramię i zaciągnął za grubą bistorową zasłonę.

– Ciszej, mała, Edzio ci nie mówił o dyskrecji? – Miejsce za przepierzeniem było ciasne, toteż musiała stać bardzo blisko tęgiego mężczyzny, na sam widok którego robiło jej się niedobrze. Oddać dolary i koniecznie jak najszybciej się wymiksować.

Krawczyk wziął od niej torebkę, wyjął trzy rulony dolarów, po czym skrupulatnie wszystkie przeliczył, śliniąc co rusz palce.

– Z Edziem robić interesy to czysta przyjemność, a jeszcze jak taki posłaniec przyjeżdża, ho, ho! – Zarechotał, wkładając pieniądze do sejfu, który stał tuż za nim. Wszystko to wyglądało na jakieś zaplecze gospodarcze sprzedających i Tonia zupełnie nie rozumiała, o co chodzi z tymi dolarami w dziale z futrami, ale wolała nie dopytywać. Byleby szybko dotrzeć na tereny targów i wreszcie zająć się porządną pracą.

– Jeśli się zgadza, to dobrze, do widzenia. – Kiwnęła głową na pożegnanie i odchyliła zasłonę, za którą cały czas stał ten wysoki chłopak, nonszalancko oparty o witrynę. Ręce trzymał w spranych dżinsach, a usta miał złożone tak, jakby gwizdał, chociaż Tonia nic nie słyszała.

– Odprowadzę cię – rzucił równie nonszalancko i szerokim gestem wskazał jej drogę z powrotem do windy, przy której znów roiło się od klientów.

– Chodźmy schodami.

Klatka schodowa w Okrąglaku była imponujących rozmiarów i z góry wyglądała jak wirnik. Tonia wychyliła się, by zobaczyć ją lepiej, co spowodowało, że lekko zakręciło jej się w głowie. Odsunęła się od barierki, cały czas uparcie patrząc na schody.

– Uważaj, bo możesz fiknąć i jeszcze wezmą cię za samobójczynię, to ulubione miejsce samobójców w Poznaniu!

Chłopak zaśmiał się, a jego głos przebijał się mocno przez szmer rozmów mijanych klientów. Cały czas szedł jeden stopień za nią i w gruncie rzeczy nie wiedziała po co, przecież zna drogę do wyjścia, wszak to nie był labirynt, tylko zwykły sklep. Nawet nie zamierzała z nim kontynuować rozmowy, głową już była w pracy.

– Skąd przyjechałaś? Pewnie na targi, co? – zagaił znienacka.

– Tak, na targi, a przyleciałam z Londynu.

– Ha, to przez takich jak ty musiałem ewakuować się z akademika, a teraz śpię na waleta u kumpla na Wildzie13, ha, ha! – W głosie chłopaka nie czuć było zarzutu, raczej rozbawienie.

Tonia ponownie złapała się na tym, że nie rozumie, co do niej mówią. „Walet” kojarzył jej się z portfelem, a akademik14 z pracą tatki. Nie była jednak specjalnie zainteresowana, co mówił ten chłopak o wesołych oczach. Wzruszyła ramionami, nie zwalniając kroku.

– Na pewno chciałabyś jakoś zrekompensować moje straty moralne i niewygody fizyczne, tak że nie ma sprawy, daję się zaprosić na kawę do Kociaka!15 – Dochodzili już do samego dołu, gdzie było mniej ludzi, toteż chłopak podszedł do niej, wyciągając rękę. – Jestem Witek Kosiński.

Tonia odchyliła głowę i uniosła brwi. Ten chłopak mówił poważnie czy żartował?

– Idę do pracy i nie będę chodziła nigdzie na kawę, bo nie mam czasu. – Zdecydowanym ruchem pchnęła drzwi klatki schodowej i przecięła korytarz Okrąglaka, równie szybko wychodząc na zewnątrz. Złapał ją delikatnie za bark, z czego natychmiast się wykręciła.

– Puść.

– Hej, spokojnie, nie jestem jakimś natrętem, z kawiarnią to były żarty. Niestety, muszę cię tutaj zostawić, Krawczyk na mnie czeka, dorabiam u niego. Ciężkie jest życie biednego studenta!

Odwróciła się w jego kierunku. Wielkie ciemne oczy chłopaka wyglądały na szczere i wręcz śmiały się do niej. Wyciągnęła rękę.

– Tonia. Tonia Gollab. – Uścisk dłoni miał mocny i ciepły. – Do zobaczenia kiedyś, muszę iść.

– To chociaż może powiesz mi, gdzie można cię znaleźć? Intrygujesz mnie, polska Toniu z angielskim akcentem!

Popatrzyła mu prosto w twarz, odsuwając się nieco, by móc dojrzeć ją w całości. Przypomniały jej się słowa Błażyńskiego o początku targów i serce podskoczyło jej niemal do gardła. Nie mogła nawalić, przysięgła sobie, że pokaże swoją dorosłość zarówno szefowi, jak i rodzicom.

Tym drugim nawet bardziej niż szefowi.

Uśmiechając się lekko, pomachała mu ręką i przez chwilę szła tyłem, po czym odwróciła się na pięcie i skręciła w prawo, w Armii Czerwonej, ale do samego skrętu w ruchliwą arterię czuła wzrok nowo poznanego chłopaka.

Niemal jakby w jego oczach zainstalowane były jakieś wiązki światła na podczerwień.

Nie chciała się odwracać, wszak ani jej na tym chłopcu nie zależało, ani nie pragnęła w Poznaniu towarzystwa. Zresztą wyjeżdża za kilka dni, a cały pobyt zamierzała poświęcić głównie pracy.

Poza tym i tak już go nigdy nie spotka.

Jej myśli w trybie natychmiastowym przekierowały się na pracę, a po kilku minutach dotarła do bramy głównej MTP. Szybki spacer spowodował, że pantofle zaczęły ją coraz mocniej cisnąć, a że stopy miała spocone i bez pończoch, ból od obtarć stał się dotkliwy. Wieczorem zapewne będzie cierpieć od nadmiaru pęcherzy i odcisków, a czekają ją jeszcze kilometry przebyte na targach. Zacisnęła zęby, poprawiła torebkę, sprawdzając, czy wzięła wszystko – identyfikator, notes, ołówek i wizytówki sekcji BBC – po czym wbiła się w kłębiący się tłum.

Wuj Edzio uprzedzał, że ogromna część kręcących się wokół targów to będą ci, którzy „chcą wykręcić mały geszeft”. Wśród gapiów, rodzin z dziećmi czekających na drobne upominki od przedstawicieli firm wystawowych, kręcili się też sprzedawcy kolorowych lizaków, balonów na skręconym druciku, było nawet jedno stoisko z czymś, co z początku wydawało się Toni przenośną lodziarnią, a okazało się saturatorem na wózku, z którego sprzedawano wodę sodową. Pan w białym kitlu za grosze nalewał do nie najczystszych szklanek różowy płyn, zapewne jakiś sok.

Tonia dostrzegła również kilku mężczyzn w skórzanych marynarkach mruczących coś do siebie pod nosem, a gdy podeszła bliżej, usłyszała mantrę jednego:

– Marki, funty, dolary, marki, funty dolary, kupię, kupię…

Prychnęła rozbawiona. Najwyraźniej handel czymś tak najzwyklejszym jak waluta w Polsce jest niezwykle dochodowym zajęciem.

Przebiwszy się przez tłum nieszczęśników, którzy nie mieli akredytacji na wstęp na teren targów, Tonia pokazała swój identyfikator ochronie, po czym szybko skierowała kroki ku jednemu z największych pawilonów, który należał do przedstawicieli Związku Radzieckiego. Zdaniem jej przełożonych, to tam głównie będą kręcić się oficjele, również polscy.

Minęła pawilon amerykański, imponującą konstrukcję półkolistą z wypustkami, która wyglądała niczym statek kosmiczny, i skręciła w prawo.

W pawilonie radzieckim był gwar i szum, obok siebie stały boksy firm, których nazw Tonia nie potrafiła odczytać, gdyż były po rosyjsku. Na niedużym podium gruby pan w brązowym garniturze ściskał rękę drugiemu panu, który dla odmiany był chudy. Tłok był niesamowity do tego stopnia, że nie dało się swobodnie poruszać. Niestety, wszystko wskazywało na to, że oficjalne otwarcie już się zakończyło, i Tonia, pokręciwszy się tylko nieco po pawilonie, zła na siebie, że nie zdążyła na to, na co powinna, wróciła do budynku polskiego z nadzieją, że być może tam się coś jeszcze będzie działo.

Cóż, wyglądało na to, że już wszystko, co oficjalne, Tonię ominęło, podczas gdy ona sama zadawała się z windziarzem z Okrąglaka, wysokim Witkiem i grubym Krawczykiem.

Pokręciła się po polskich boksach, spisując tu i ówdzie co ciekawsze nowinki techniczne. Przygotuje Błażyńskiemu przynajmniej raport z tego, co wystawia Polska, bądź co bądź to też są interesujące tematy dla spragnionych wieści o Polsce emigrantów.

Stopy paliły ją, jakby chodziła po rozżarzonych węglach. Szczególnie lewa bolała tak mocno, że Tonia zaczęła utykać. Przysiadła na kamiennej donicy obsadzonej kwiatami, których nigdy wcześniej nie widziała, kątem oka zauważając jedynie, że jest to stoisko Wielkopolskich Zakładów Mechanizacji Budownictwa ZREMB. Musiała coś zrobić z bolącą stopą, a pamiętała, że gdzieś w torebce powinna mieć plaster.

Przy stoisku kręciło się mnóstwo mężczyzn, w tak samo brzydkich garniturach jak większość tych, którzy się kręcili po targach, z mocno wysmarowanymi brylantyną włosami i na ogół w okularach. Tonia nie lubiła tego typu ludzi, mierziło ją mieszczańskie podejście, coraz bardziej rozpędzający się konsumpcjonizm, tak bardzo widoczny w Londynie, którego zresztą idealną emanacją były te targi.

Kupujcie, zużywajcie, płaćcie, a potem wyrzucajcie i kupujcie nowe!

Jim na pewno by powiedział, że to Rotting West16, i chociaż ona nie zawsze się z nim zgadzała pod względem światopoglądowym, to w tym wypadku pewnie miał rację. Trudno jednak nazwać Polskę krajem zachodnim, chociaż zarówno hotel, jak i te targi wyglądały imponująco.

Plaster najwyraźniej schował się w najciemniejszym zakamarku kieszeni torebki, toteż Tonia musiała wyrzucić niemal całą jej zawartość na podłogę. Wymięty i wybrudzony od ołówków i błyszczyków, sam opatrunek, mimo zniszczonego opakowania, był w stanie nienaruszonym. Zdjęła pantofel, wyjęła plaster i nakleiła go na bolące miejsce, już niemal całkowicie pozbawione skóry, za to nieznacznie krwawiące.

– Au! – zasyczała sama do siebie, stawiając stopę na podłodze i wkładając z powrotem rzeczy do torebki.

W międzyczasie panowie przy stoisku zakładów budownictwa skończyli rozmowę z jakąś delegacją z krajów azjatyckich, po czym Azjaci oddalili się do innych boksów, a ci z zakładów budownictwa schowali się za wielkim stendem. Po chwili Tonia, dając chwilowo odpocząć umęczonym stopom i nie ruszając się z donicy, usłyszała ich wesołe podniesione głosy oraz chlupotanie nalewanego napoju.

– No, panowie, chluśniem, bo uśniem, dzisiejsza noc nasza! – doszło do jej uszu.

Z ciekawości podniosła się i powoli zaczęła odchodzić od stoiska. Nadal ją bolało, chociaż plaster nieco uśmierzył ból, przynajmniej na lewej stopie.

– Nie chciałaby pani, bym poopowiadał pani o nowinkach technicznych ZREMBU? – usłyszała za plecami.

Odwróciła się w kierunku zasłyszanego głosu. Mężczyzna w średnim wieku, przylizany i w brzydkim garniturze, wskazywał ręką na wystawę, jedną z większych w pawilonie, na której stało mnóstwo sprzętów, co do których Tonia nie miała pojęcia, do czego mogą służyć. Przeniosła spojrzenie na mężczyznę – w jego wzroku było coś dziwnego, coś na pozór niewidocznego, ale jednak nie do końca normalnego.

– O proszę, złapałem na dodatek media zachodnie! – Zaśmiał się, patrząc na jej identyfikator, ale nie był to przyjemny śmiech. Sporo w nim było goryczy i jakby ironii.

– Nie zachodnie, reprezentuję polską sekcję BBC. – Podeszła do wystawy, pokazując mu swój identyfikator. – Niech pan opowie, robię reportaż o polskich wystawach i o nowinkach technicznych z kraju.

Mężczyzna, przypatrując jej się bacznie i nie patrząc na wystawę, wskazał na jedną z maszyn.

– Proszę zobaczyć, to nasz najnowszy agregat tynkarski ATM 30s. Ma ogromne efekty ekonomiczne, rozdrabnia mieszanki o różnorodnej granulacji i wydmuchuje pod wysokim ciśnieniem, ba, zdobył nawet już złoty medal na Międzynarodowych Targach w Lipsku!

Tonia zanotowała to, co jej powiedział, myśląc w duchu, że takim reportażem raczej nie zyska aprobaty Błażyńskiego.

Agregat tynkarski? Rozdrabnianie mieszanki?! Oh, God.

– Pan coś może mi opowiedzieć o… o firmie? O planach rozwojowych? Albo może o współpracy zagranicznej?

Mężczyzna ponownie się uśmiechnął i odłożył sprzęt na bok.

– Niewiele, proszę pani, ja jestem pracownikiem najniższego szczebla, w firmie pracuję tylko w dziale finansów, ale tak wyszło, że mnie wysłali. – Wskazał palcem za stend. – To tam mogliby pani opowiedzieć co nieco, nawet w szerszym kontekście, ale… chyba są już zajęci, he, he.

Tonia uśmiechnęła się grzecznie, chociaż sytuacja zupełnie jej nie śmieszyła.

– Oczywiście, nie będę zatem przeszkadzać. – Kiwnęła głową z zamiarem odejścia, po czym, nie namyślając się długo, odwróciła się na pięcie, patrząc ukradkiem, czy dziwny mężczyzna jej nie śledzi. Na szczęście był zajęty ponownym układaniem sprzętu na wystawie, co robił powoli, angażując dziwnie tylko jedną rękę.

Wchodź za kulisy, nie szukaj laurek.

Odwróciła się w kierunku stendu i weszła cicho za przepierzenie, za którym, przy niedużym stole, siedziało kilku mężczyzn. Na stole stały butelki z przezroczystym napojem, jedna już niemal opróżniona, a panowie popijali trunek, który pewnie był wódką, ze szklanek z grubego szkła.

– Wiecie, co to znaczy, panowie?! To zerwanie stosunków z Izraelem?17 Otóż to znaczy, że ci wszyscy Rozeny i Apfelbaumy, co teraz są Rożkami i Jabłońskimi, w popłochu będą uciekać z resortu!18 – perorował chudy jegomość z długim nosem. – Towarzysz Wiesław19 zada im bobu, oj, zada!

– Czesiu, oni nie tylko z resortu, ale i z kraju będą uciekać! – Drugi, lekko się już chwiejący, wstał i nalał następną kolejkę. – A jeszcze jak im się ta ostatnia pięciolatka20 sypie, mięso w górę idzie, panie kochany, będą zmykać, aż się będzie kurzyło do tych swoich kibuców!

Tonia wyjęła notes i ołówek, próbując zanotować cokolwiek z rozmów panów z zakładów budownictwa i naprędce osadzić w jakimkolwiek kontekście to, co mówili. Było to na pewno interesujące, ale przecież dziennikarze BBC nie takie informacje mieli z pierwszej ręki. Cóż też ona zawojuje ze swoimi komentarzami wychwyconymi zza kulis wystawy agregatów tynkarskich?

– A mówiła pani, że nie chce przeszkadzać. – Głos mężczyzny, który chwilę temu opowiadał jej o zaletach jednego z nich, zabrzmiał dosłownie tuż za jej uchem. Odskoczyła jak oparzona.

– Och, tak, szybko musiałam zmienić zdanie, wie pan, dziennikarstwo to sztuka błyskawicznego podejmowania decyzji… – próbowała się tłumaczyć, w pośpiechu chowając notes i ołówek.

– Tak, tak, wiem. Myślę, że lepiej będzie, jeśli pójdzie pani w drugą stronę pawilonu, tam spotka pani ministra Trąmpczyńskiego21, a pewnie dla pani reportażu to ważne, nieprawdaż? – Jego wzrok skierowany był częściowo na Tonię, a częściowo gdzieś w przestrzeń i Tonia sama nie wiedziała, czy on jej się przygląda, czy patrzy na pawilon. Po raz pierwszy spotkała się z czymś takim.

– Och, tak, na pewno, komentarz ministra byłby fantastyczny, dziękuję!

Mężczyzna przeniósł wzrok na jej identyfikator.

– Gollab?

– Tak, reporterka polskiej sekcji BBC. – Pierwszy raz mogła się przedstawić w ten sposób, i duma ją rozpierała.

– Zdzisław Nowak, proszę za mną, zaprowadzę panią. – Lewą ręką wskazał jej drogę wzdłuż alejki z wielkimi donicami. Tonia spojrzała na niego kątem oka – mężczyzna miał nieprzeniknioną twarz, chociaż ukradkiem patrzył na nią wzrokiem, którego nie nazwałaby przyjaznym, raczej ciekawym i lustrującym.

Zanim doszli do pawilonu, gdzie przebywał minister, zorientowała się, co tak niezwykłego było w wyglądzie pana Nowaka. Miał unieruchomioną całą prawą rękę, która zwisała bezwładnie wzdłuż ciała, a prawe oko było sztuczne, stąd to dziwne spojrzenie donikąd.

Pewnie jakiś inwalida wojenny, pomyślała, i chociaż ciekawość zżerała ją od środka i już na końcu języka miała pytanie, co mu się stało, całą drogę milczała. Nadto zdziwiło ją, że bądź co bądź obcy mężczyzna, tak ot, bezinteresownie chce jej pomóc.

Widocznie znudziło mu się pokazywanie kolejnemu odwiedzającemu stoisko agregatu tynkarskiego ATM 30s.

*

CIĄG DALSZY DOSTĘPNY W PEŁNEJ WERSJI

1 Najpopularniejsze pismo emigracyjne wydawane w Wielkiej Brytanii. Istnieje do dziś, tylko w formie elektronicznej.

2 Wieloletni dyrektor polskiej sekcji BBC w Londynie.

3 Nazwa piwa należącego do popularnego w latach 60. browaru Shepherd Neame.

4 Budynek lotniska z prawdziwego zdarzenia, zaprojektowany przez małżeństwo Dobrowolskich, oddano do użytku dopiero w 1969 roku.

5 Modelka popularna w latach 60. Jej cechami charakterystycznymi były: krótka chłopięca fryzura, duże oczy i bardzo szczupła sylwetka.

6 Rodzaj balu z okazji przyjęcia nowych studentów do college’u, tradycja brytyjska.

7 Papierosy bardzo popularne w Wielkiej Brytanii.

8 Modernistyczny budynek w centrum Poznania. Przez kilkadziesiąt lat był domem towarowym, od kilku lat jest biurem.

9 W czerwcu 1967 roku oficjalny kurs dolara wynosił ok. 25 złotych, natomiast na czarnym rynku był trzy lub nawet czterokrotnie wyższy.

10 Dzisiejsza ulica Święty Marcin.

11 Organizacja polityczno-gospodarcza bloku komunistycznego, z dominującą rolą ZSRR, założona w 1955 i rozwiązana w 1991 roku.

12 W języku angielskim „confectionery” oznacza wyroby cukiernicze.

13 Corocznie podczas Międzynarodowych Targów Poznańskich studenci, którzy mieszkali w akademikach, musieli je opuszczać, gdyż tam umieszczano gości targów niższego szczebla.

14 Gra słów. „Wallet” to w języku angielskim portfel, a „academic” to pracownik uniwersytecki.

15 Słynna poznańska kawiarnia. Istnieje do dziś.

16 „Zgniły Zachód”. Termin ukuty przez Sowietów podczas zimnej wojny.

17 Po tzw. wojnie sześciodniowej, w której armia Izraela wygrała z państwami arabskimi, wspieranymi przez ZSRR, podczas spotkania Doradczego Komitetu Państw Układu Warszawskiego, które odbyło się w Moskwie w dniach 9–10 czerwca 1967 roku, podjęto decyzję o zerwaniu stosunków dyplomatycznych z Izraelem. Polska przywróciła stosunki dyplomatyczne dopiero za rządów Tadeusza Mazowieckiego w 1990 roku.

18 Potoczna nazwa Ministerstwa Bezpieczeństwa Wewnętrznego PRL, któremu podlegała Służba Bezpieczeństwa.

19 Władysław Gomułka. Pierwszy sekretarz Komitetu Centralnego Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej w latach 1956–1970.

20 Chodziło o gospodarczy plan pięcioletni z lat 1966–1970, już piąty z kolei od 1945 roku.

21 Witold Trąmpczyński, minister handlu zagranicznego w latach 1956–1968.