Njord - Gajewczyk Joanna - ebook + audiobook + książka

Njord ebook i audiobook

Gajewczyk Joanna

4,2

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Opowieść pełna realizmu, duchów, przeczuć i szeptów niesionych wiatrem

 

Zoja rozpoczyna swoje życie od nowa. Przeprowadza się z dzieckiem do Norwegii, gdzie razem z babcią na skalistych Lofotach wynajmuje domki turystom spragnionym aury baśniowych fiordów. Poznany wkrótce Norweg, za którym kroczy cień trudnych doświadczeń, znowu obudzi w Zoi kobietę.

Tymczasem niezapowiedziany gość sprowadza na jej dom kłopoty, a świat legend tego regionu będzie mieć zaskakujący wpływ na jej niezwykle uzdolnione dziecko.

Potężne sztormy, widowiskowe zorze polarne i biały śnieg, który swym zimnem przenika przez skórę, staną się tłem dla miłości, walki ze słabościami i dla tajemniczych obrazów malowanych ręką dziecka.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 334

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 7 godz. 42 min

Lektor: Julia Chatys
Oceny
4,2 (124 oceny)
66
31
15
8
4
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Rusalka444
(edytowany)

Nie polecam

Jedna gwiazdka nie za poziom, ale za szkodliwe przesłanie. Kiedyż wreszcie pisarki przestaną się przyczyniać do rozprzestrzeniania mitów, przez które kobiety mylą pasję z przemocą!! FFS! Polecam jako lekturę edukacyjna dla młodych panien z serii Czego się wystrzegać, chyba ze strasznie chcesz skończyć w przemocowym związku: NIE słuchaj podszeptów z w*giny. Użyj głowy - kobietom tez wolno, choć to mało romantyczne. NIE przebaczaj agresywnych zachowań ani braku kontroli emocjonalnej. NIE daj się kontrolować samcom ani podejmować za siebie decyzji. NIE ukrywaj przemocowych zachowań samców przed innymi kobietami, „żeby ich nie martwić” NIE pozwalaj klientom (ani pracodawcom) na przemocowe zachowania, bo „klient nasz pan”. NIE daj się nabrać na przeprosiny po przemocy - cykl przemocy tak właśnie wyglada: przemoc>żal>przebaczenie>przemoc i apiać NIE pchaj bliskich kobiet w ramiona facetów, których dobrze nie znasz. TAK bądź lojalna wobec innych kobiet i natychmiast ostrzegaj o niebez...
60
bernikla_83

Nie polecam

Potężnych sztormów, widowiskowych zorzy polarnych nie było, w roli głównej irytująca bohaterka i 2 samców. Dominują opisy obu panów i tego co w danej chwili akurat czuje bohaterka. Nuda, typowy romans jakich wiele, przewidywalny i bez wyrazu. jak ktoś lubi takie czytadła to polecam. Ci którzy oczekują od lektury emocji i przesłania będą rozczarowani.
Rrttttt

Nie oderwiesz się od lektury

➪Muszę przyznać, że w tej książce działa się magia ❄️ Njord to bardzo piękna i wyjątkowa książka, bo jak napisała autorka, rys fabuły zwiazany z legendami i opowieściami natury duchowej, pochodzi z prawdziwego folkloru północnej Norwegi. Uwierzcie, że oddając się tej lekturze poczujecie magię tej historii i czar tego miejsca. Wraz z jej bohaterami przeniesiecie się na rajskie wyspy dalekiej Północy. Ogromnie polecam ❄️💙❄️
10
ewadm

Nie oderwiesz się od lektury

Świetna, bardzo przyjemna, czyta się szybko, łatwo, historia opisana w ciekawy sposób, opisy widoków, pejzaży zniewalajace ale nie nudne, aż chce się wyruszyć w podróż. Bardzo polecam!
10
MarzannaNowacka

Nie oderwiesz się od lektury

Dobra
10

Popularność




PROLOG

Stałam przed choinką, patrząc na swoje odbicie w kulistej bombce. Chaos w mojej głowie nijak się miał do świątecznej atmosfery. Prezent, który podarował mi ojciec mojego dziecka, zgasił wszystkie lampki na choince naszego związku. Byłam świadoma, że nie układało nam się od dłuższego czasu, ale wierzyłam, że damy radę. Udźwigniemy problem i wspólnie będziemy silniejsi. Wszyscy troje. Choć ja nie postrzegałam choroby synka jako problemu. Moje dziecko nie było problemem. Nie mogłam ani nie chciałam tak do tego podchodzić.

Niestety Wincenty postanowił zacząć życie z inną, licząc, że ona urodzi mu zdrowego dzieciaka. Do tego zaplanował sobie, że oznajmi to w Wigilię, wiedząc, że przy świątecznej kolacji zachowam się z klasą. Dobrze to wykalkulował, bo przez cały wieczór nie dałam nic po sobie poznać. Aż do tego momentu.

Byłam w pokoju sama. Synek już spał; padł wyczerpany po dniu pełnym wrażeń i prezentów. Pożegnałam ojca i jego partnerkę, ciocię Lilę z mężem, a na koniec Wincentego. Kazałam mu od razu spakować rzeczy, by już nigdy tu nie wracał. Czułam podskórnie, że gdy spotkam go ponownie, nie będę w stanie zachować takiego spokoju jak teraz. Nie chciałam się przed nim rozsypać. Nie chciałam pokazać złości, załamania czy gorzej – postawy błagalnej. Gdy więc poinformował mnie w kuchni, że odchodzi do innej i mam nie liczyć na jego pomoc w wychowywaniu naszego dziecka, natychmiast obwarowałam się grubym murem obojętności. Musiałam, nie miałam innego wyboru. Gwałtowne reakcje porzuconej kobiety nie były w moim stylu. Nie mogłam też zepsuć tak wyjątkowego dnia dla mojej rodziny, a przede wszystkim dla Antona, który co roku tryskał radością na widok iskrzących kolorowych lampek na choince.

Próbowałam sobie przypomnieć, w którym momencie straciłam Wincentego. Kiedy zaczął od nas uciekać, coraz rzadziej wracając do domu na czas. Skupiona na synu, musiałam przeoczyć tę chwilę. Ten okres, w którym się oddalał, aż w końcu nie było już powrotu.

Strumień myśli płynął wartko, gdy tylko tama puściła. Uderzyły we mnie jednocześnie wyrzuty sumienia, strach, wstyd i złość tak silna, że aż swędziała mnie skóra na całym ciele. Uniosłam rękę i pstryknęłam palcami w czerwoną bombkę. W tę największą, w której moja twarz wyglądała karykaturalnie. Najpierw delikatnie, by zakołysała się lekko. Potem jeszcze raz, tym razem nieco silniej. Błyszcząca czerwona kula bujała się, migocząc odbijającymi się w niej światełkami. Strzeliłam w końcu tak mocno, że bombka spadła na podłogę i rozbiła się u moich stóp na setki małych i dużych kawałków, tworząc srebrno-czerwony świąteczny deseń. Wzór mojego obecnego życia.

Kucnęłam. Wpatrując się w te błyszczące drobiny, widziałam dziesiątki swoich odbić. Gorączkowo zasta­nawiałam się nad jedną istotną kwestią.

Którą Zoją jestem?

Po chwili zamknęłam oczy. Nie znałam odpowiedzi na to pytanie. Wiedziałam tylko, że muszę odnaleźć się na nowo, jeśli nie dla siebie, to dla synka. Instynkt podpowiadał mi, bym zrobiła ruch teraz, bo za kilka dni mogę już nie mieć odwagi. Wstałam szybko, wzięłam ze stołu telefon i zadzwoniłam. Po kilku minutach rozmowy wszystko było ustalone. Rzuciłam smartfona na kanapę i podeszłam do barku. Musiałam zająć czymś myśli z obawy, że zmienię zdanie co do wyjazdu. Nalałam wódki do kieliszka i jednym haustem połknęłam ognisty trunek. Palił przełyk jak sam diabeł, ale nie zważałam na to. Napełniłam znowu i jeszcze raz, aż poczułam relaksujące ciepło rozchodzące się po całym ciele. Odstawiłam butelkę i przechodząc obok komody, zauważyłam paczkę papierosów. Ciocia Lila musiała o nich zapomnieć. Skusił mnie chyba jakiś szatański podszept, bo bezwiednie wyjęłam jednego papierosa, poszłam do kuchni, zapaliłam go od palnika i wróciłam do pokoju, by wyjść na balkon.

Nigdy wcześniej nie paliłam. To był mój pierwszy papieros w życiu. Zaciągnęłam się, zakrztusiłam ze dwa razy, ale potem poszło już gładko. Z zaciekawieniem odkryłam, że bardzo mnie to relaksuje. Na pewno wódka miała w tym spory udział, ale wypuszczanie kłębów siwego dymu i obserwowanie, jak wiją się przed moją twarzą, uspokajało myśli. Nawet jeśli tylko na chwilę.

Przez kolejną godzinę wypaliłam jeszcze kilka fajek i nalewałam sobie wódki, by w końcu położyć się spać. Ryczałam w poduszkę tak długo, aż zasnęłam ze zmęczenia, a rano wstałam z ogromnym kacem i podpuchniętymi oczami.

Musiałam nas spakować, pozałatwiać kilka spraw w związku z przeprowadzką i wyjechać stąd jak najszybciej.

ROZDZIAŁ IZOJA

Siedziałam na fotelu naprzeciwko łóżka. Kurier, z którym raz na pół roku spotykałam się w hotelu w Leknes, leżał odprężony i oglądał jakiś program w telewizji. Zerkał od czasu do czasu w moją stronę. Byliśmy zmęczeni i czekaliśmy na obsługę hotelową, która miała dostarczyć coś do jedzenia.

Wyjęłam papierosa z paczki, zapaliłam, powoli się zaciągnęłam i leniwie wypuściłam dym z ust. Wiedziałam, że nie wolno tu palić, ale czasem miałam takie dekadenckie zapędy, kiedy nie przejmowałam się niczym. Były to tylko chwile, bardzo rzadkie, coś jak spuszczenie powietrza ze zbyt napompowanej opony, by dało się bezpiecznie jechać dalej. Obserwowałam mężczyznę, który w ciągu ostatniej godziny zajął się mną, fundując całkiem przyzwoity orgazm i stan rozluźnienia na cały dzień. Jego czarne, krótko ostrzyżone włosy współgrały z ciemną oprawą oczu i kolorem tęczówek. Leżał nagi, a ja znów zrobiłam się wilgotna. Nie sądziłam, że będę mieć ochotę na kolejną rundę, ale zdradzieckie ciało domagało się więcej. Chyba chciało zgromadzić na zapas te chwile przyjemności, nauczone, że rzadko dostarczam mu tego typu rozrywek. Napięcie w dole brzucha znów czekało na uwolnienie.

Zsunęłam się troszkę niżej, opierając głowę o zagłówek fotela. Na mój ruch mężczyzna spojrzał na mnie. Już nie pozwoliłam mu odwrócić oczu. Powoli zdjęłam nogę z kolana i rozsunęłam uda, by zapewnić mu pełny widok. Jego źrenice rozszerzyły się, a usta wygięły w zadowolonym uśmiechu. Zaciągnęłam się papierosem, nie przerywając kontaktu wzrokowego. Znów byłam na niego gotowa. Wzrokiem i lekkim skinieniem głowy dałam mu znak, czego chcę. Podniósł się zwinnie z łóżka, podszedł blisko i uklęknął. Gładził przez moment moje uda, a potem nachylił się i wgryzł się we mnie. Wyprężyłam się w łuk i przymknęłam powieki.

Paliłam papierosa, a on robił mi dobrze.

Gdy skończył, jego usta były wilgotne i delikatnie połys­kiwały w słabym świetle nocy polarnej, które wkradło się przez szparę w zasłonach. Miał zadowoloną minę i odbicie tej emocji zobaczył również na mojej twarzy. Pomógł mi wstać i od razu poszłam pod prysznic.

Obsługa zapukała do drzwi w momencie, gdy wychodziłam ubrana z łazienki. Kurier otworzył i odebrał tacę z jedzeniem. Niestety nie mogłam zostać dłużej, więc chwyciłam tylko kubek z kawą, upiłam kilka łyków i już mnie nie było. On został, by spokojnie zjeść i się ogarnąć. Czekała go długa droga powrotna do Oslo.

Zima w tym roku była wyjątkowo surowa. Mocniej naciągnęłam czapkę na uszy i schowałam włosy pod kurtkę. Włożyłam skórzane rękawiczki z grubym futerkiem i na moment zakryłam dłońmi część twarzy. Zimne morskie powietrze szczypało w nos, a ja jak zwykle dałam się zauroczyć i musiałam choć przez chwilę popatrzeć na krajobraz, który towarzyszył mi już od pięciu lat. Sięgnęłam do kieszeni kurtki po paczkę fajek, szybko zdjęłam rękawiczkę, by wydostać cienkiego papierosa, i już go zapalałam. Walczyłam chwilę z wiatrem, który usilnie starał się odwieść mnie od nałogu, zdmuchując raz za razem mały płomyk zapalniczki. Przechytrzyłam go w końcu, chowając się w kącie niewielkiej werandy, i zaciągnęłam się mocno, by po sekundzie wypuścić wraz z dymem wyrzuty sumienia. To był mój jedyny nałóg, który tłumaczyłam sobie na kilka sprytnych sposobów. Że przecież jakiś nałóg trzeba mieć albo że zmusza mnie to do częstszego wychodzenia na świeże powietrze lub że tylko dymek pozwala mi się w pełni zrelaksować. Pierwsze dwa tłumaczenia były całkowitymi bzdurami, szczególnie argument świeżego powietrza, które dobrowolnie zanieczyszczałam kłębami szarego dymu. Nic jednak nie mogłam poradzić na to, że papieros naprawdę mnie odstresowywał.

Jest coś magicznego w norweskich fiordach. Wcinają się w głąb lądu, tworząc niezwykłe krajobrazy, wyraz potęgi natury. Strome zbocza gór wyrastających prosto z morza, w którym arktyczna woda lśni zimą wszystkimi odcieniami granatu aż po czerń, zapierają dech w piersi i zmuszają, by je podziwiać. Nie da się przejść obok nich obojętnie. Przytłaczają swoim ogromem, górują posępnie nad człowiekiem, uświadamiając mu dobitnie kruchość jego bytu, a jednocześnie są źródłem natchnienia i kojącej ciszy, która łagodzi lub pogłębia nawet najczarniejsze myśli.

Zgasiłam papierosa i wsiadłam do samochodu. Z Leknes do Rambergu mam przy tej pogodzie około czterdziestu minut jazdy. Wyjechałam z parkingu i ruszyłam zaśnieżoną drogą, mając przed sobą białe szczyty posypane zimowym puchem, które o tej porze roku i dnia zabarwione były niebieskawym światłem nocy polarnej. Jechałam ostrożnie, a może też i przesadnie wolno, gdyż chciałam nacieszyć oczy i zacieśnić więzy z tym miejscem. Nieczęsto opuszczałam miejscowość, w której mieszkałam.

Lofoty są tak malownicze, że archipelag ten każdego roku chętnie odwiedzają turyści. Przyjeżdżają nawet zimą, choć już nie tak licznie. Urokliwe wioski rybackie, idylliczne widoki i wszechogarniająca surowa uroda gór i Morza Norweskiego przyciągają jak magnes tych, którzy chcą poczuć bliskość natury. Wyjeżdżałam właśnie z podwodnego tunelu Nappstraum, który łączy dwie wyspy, i za kilka kilometrów miałam jechać wzdłuż fiordu, objeżdżając go naokoło, a potem poruszać się dalej wzdłuż wybrzeża, by dotrzeć w końcu do Rambergu.

Biel dominowała, oprószając śniegiem wszystko wokół i przykrywając skalne zbocza. Jej chłodne, gdzieniegdzie niebieskawe odcienie tworzyły baśniowy klimat. Groźny, sprawiający wrażenie niedostępnego lub odludny, przepełniony egzystencjalną pustką. Rozproszone promienie słońca, schowanego za horyzontem już od kilku tygodni, docierały tu w znikomych ilościach, dając w środku dnia efekt zmierzchu.

Zimą w Norwegii świat się zatrzymuje. Drzemie jak niedźwiedź zapadający w letarg. Przykryty białą pierzyną wydaje się uśpiony, choć życie pod nią tętni, lecz inne, jakby senne.

Nabrzmiałe śniegiem chmury przykryły niebo o sinej barwie. Zapowiadały się kolejne opady po południu. Przejeżdżając obok plaży Skagsanden, zerknęłam na morze i znów poczułam to, co za każdym razem pojawia się we mnie, gdy konfrontuję się z potęgą tego żywiołu. Strach. Strach przed milionem kilometrów sześciennych wody. Głębokiej, niespokojnej, wzburzonej wiatrem i prądami. Świadomość, że jest się drobiną we wszechświecie, stawała się wtedy wręcz bolesna. Przerażenie potęgą Matki Natury odzywało się skurczami gdzieś w dole brzucha. Lękałam się jej, czułam respekt, ale jednocześnie fascynowała mnie i przyciągała do siebie. Jak matka, która kocha wszystkie swoje dzieci, nawet jeśli jej miłość czasem bywa trudna.

Skupiłam się na prowadzeniu auta i już wkrótce mijałam tabliczkę z nazwą mojej wioski. Zakupy zrobiłam wcześniej i cieszyłam się, że mam zapasy. W bagażniku wiozłam też pudło dla synka, z którego zawartości mały na pewno bardzo się ucieszy. Leki dla babci też wykupiłam, więc przez najbliższych parę dni będę mogła pozostać na miejscu.

Dom, w którym mieszkałam, należał do babci i umiejscowiony był tuż obok słynnej wśród turystów piaszczystej białej plaży, po jej północnej stronie. Kiedy pierwszy raz go zobaczyłam, był seledynowy. Po roku namówiłam Olenę i w kilka dni przemalowałam deski na ten charakterystyczny ciemnoczerwony kolor, który sprawia, że norweskie domki wyglądają tak bajkowo na tle zimowych gór czy soczysto zielonych letnich traw.

Zaparkowałam przed garażem. Stanowił osobny budynek, był wąski, więc musiałam wyciągnąć zakupy, zanim wjechałam do środka. Tak było znacznie wygodniej, nawet jeśli czasem musiałam to robić podczas ulewnego deszczu, śnieżycy czy siarczystego mrozu. Wniosłam je sprawnie do wiatrołapu, wróciłam do auta i gdy wjeżdżałam do środka, znów zaczął mocno padać śnieg. Zatrzasnęłam bramę garażową i zanim weszłam po schodkach do domu, zerknęłam w stronę plaży. Widok jak z pięknych pocztówek stanowił scenerię mojego codziennego życia. Zmieniał się wraz z porami roku, za każdym razem urzekając mnie swą urodą. Jeszcze nie oswoiłam zachwytu tym krajem i przyspieszone bicie serca w reakcji na to, co rejestrowały oczy, towarzyszyło mi przy każdym spojrzeniu. Dziś śnieg zmieszał się z piaskiem, a morza praktycznie nie było już widać. Szare chmury osiadły nisko, kryjąc horyzont i skaliste szczyty.

Otrzepałam buty ze śniegu i weszłam do domu, zamykając za sobą drzwi. Zdjęłam kurtkę, dźwignęłam duże tekturowe pudło i poszłam prosto do pokoju synka. Zakupy mogą chwilkę poczekać, najważniejszy był Anton.

Zastałam go pochylonego nad drewnianym biurkiem. Ustawione było pod oknem tak, by jak najwięcej światła z zewnątrz padało na blat. Jednak w takie dni jak dzisiaj musiał zapalać lampkę, bo nie było dostatecznie jasno. Siedział tyłem do mnie, nie widział więc, co wnoszę do pokoju. Był tak pochłonięty tym, co robił, że nawet nie zareagował, gdy postawiłam pudło na podłodze, robiąc przy tym sporo hałasu. Nie dziwiło mnie to jednak, ponieważ już dawno zauważyłam, że gdy Anton siadał do malowania, cały świat zewnętrzny przestawał dla niego istnieć. Wyłączał się. Skupiał wszystkie myśli na procesie tworzenia i potrafił rysować i malować godzinami. Usiadłam na łóżku tak, by mógł mnie dostrzec. Nie chciałam znienacka zmierzwić mu włosów, choć miałam na to ochotę. Gdy był w transie malowania, nie mogłam go podchodzić z zaskoczenia, bo często kończyło się to płaczem. Nieraz już się wystraszył, gdy dotykałam jego ramion bądź dawałam całusa w czubek głowy po tym, jak podeszłam niezauważona.

Poprawiłam grzywkę, która – zbyt długa – sięgała mi już oczu. Ten ruch przyciągnął uwagę Antona. Odwrócił głowę w moją stronę i spojrzał na mnie ufnie. Zaraz też się uśmiechnął. Odłożył ołówek, po czym wstał i podszedł trochę niezgrabnie, by usadowić się na moich kolanach.

– M-mama – wyjąkał. – Wróciłaś.

Przytuliłam go mocno, dotykając dłonią miękkich dziecięcych włosów, które u Antona od urodzenia były kruczoczarne.

– Tak. Jestem już, kochanie. Babcia dała ci obiad?

– Tak. Zjadłem wszy-wszystko.

– Grzeczny chłopiec. Malujesz widok z twojego okna?

Uniósł głowę i patrząc na mnie błękitnymi oczami, w których dostrzegłam ekscytację, powiedział:

– No tak. Dziś je-jest inne światło. Ta-takiego jeszcze nie widziałem.

Obrazków z panoramą widoczną z okna jego pokoju namalował już setki. O każdej porze roku tworzył nowe. Wersje letnie ze wszystkimi wariantami zachodu i wschodu słońca, zimowe sztormy, deszcz przesłaniający morze i góry czy wakacyjne obrazki z zaludnioną plażą. Pejzaż widziany z tego konkretnie miejsca domu był jego ulubionym motywem, ale Anton tworzył też obrazy innych miejsc. Z każdego spaceru czy wycieczki poza naszą miejscowość rysował kilka prac. Miałam już pokaźną kolekcję, której część przechowywałam w pudłach na strychu, bo powoli zaczynało brakować na nie miejsca. Niedługo będę musiała pomyśleć o dodatkowym kartonie, gdyż właśnie przywiozłam mu nowe „zabawki”. Farby olejne, podobrazia malarskie, sztalugę, zestaw pędzli i parę innych akcesoriów. Z ołówka i kolorowych kredek chciał się przerzucić na farby, by tworzyć jak prawdziwi malarze – tak twierdził.

– Chodź. Coś ci przywiozłam.

Zsadziłam go z kolan, w myślach zastanawiając się, jak on to robi, że jest taki leciutki, biorąc pod uwagę ilości jedzenia, które pochłaniał. Miał rewelacyjną przemianę materii, w przeciwieństwie do mnie. Wprawdzie byłam szczupła, ale musiałam się pilnować. Folgowanie sobie wieczorem dodatkową porcją słodkiego placka rano skutkowało wydętym brzuchem. Anton był jak na dziesięciolatka bardzo drobny, choć po części wynikało to z jego choroby.

Usiedliśmy razem na dywanie i wspólnie zrywaliśmy taśmę oklejającą pudło. Zerkałam na niego co chwila, czerpiąc radość z jego podekscytowania. Uśmiech nie schodził mu z twarzy, a ręce niemal trzęsły się z niecierpliwości. Gdy w końcu udało nam się dostać do środka, mój syn prawie wsadził tam głowę.

– O ja cię! – krzyknął. – F-farby!

Pomogłam mu wyciągnąć całą zawartość paczki. Był tak radosny i szczerze zadowolony, jakby dostał co najmniej sztabki złota. Na każdą rzecz reagował głośnym westchnieniem bądź piskiem i oglądał ją z każdej strony. Paletę do farb nawet przytulił, zamykając oczy i uśmiechając się błogo. Kiedy pierwsze zachłyśnięcie minęło, spojrzał w stronę biurka, potem na mnie i się rozpłakał. Zajęło mi chwilę, by zrozumieć, o co mu chodzi. Jego nerwowe spoglądanie raz na nowe przybory do malowania, a raz na biurko z rozpoczętym rysunkiem, naprowadziło mnie na trop.

– Spokojnie, kochanie. Trzeba zrobić tak: najpierw dokończysz tamten obrazek, a jak jeszcze dziś wystarczy czasu, to pomogę ci naszykować stanowisko prawdziwego malarza i wypróbujesz farby olejne, dobrze?

Widziałam, że przetwarza to, co mu zakomunikowałam. Czekałam, wiedząc, że potrzebuje trochę czasu. Chciał dwóch rzeczy naraz i nie wiedział, jak to pogodzić. Taki problem był dla niego dużym wyzwaniem i obciążeniem. Anton często nie radził sobie z emocjami. W końcu pokiwał głową na znak, że akceptuje moje rozwiązanie, i odłożył farby, które do tej pory ściskał w dłoniach. Wstał, podszedł do biurka, usiadł przy nim i wrócił do tworzenia kolejnego widoku zza okna.

Ja też się podniosłam, sprawnie wsadziłam z powrotem rzeczy do pudełka, ponieważ dobrze wiedziałam, że dziś już malować na płótnie nie będzie. Dokończenie obrazka, który w takim skupieniu wykonywał, zajmie mu całe popołudnie.

Zostawiłam go i poszłam do kuchni wypakować zakupy. Olena siedziała przy stole i oglądała jakiś program w telewizji. Przed nią stał ręcznie malowany dzbanek z morskim motywem, wypełniony parującą kawą. Piła czarną i mocną, skutecznie podnosząc sobie ciśnienie. Była zadowolona, że zamiast leków stosuje naturalny sposób na tę przypadłość. Jako niskociśnieniowiec musiała o to dbać.

– Jesteś już – powiedziała. – Załatwiłaś wszystko?

– Tak. Zakupy, leki i odebrałam paczkę dla Antona.

– No teraz to będziemy miały kłopot. Nie wiem, jak się spiera takie farby z ubrań.

– Nie martw się tym. To najmniej istotne.

– Wiem, wiem, Zoja. Ale i tak o tym rozmyślam. I wiesz, o czym jeszcze?

Złapałam jej spojrzenie. Srebrzystopopielate włosy zawsze nosiła zebrane z tyłu głowy, ciasno spięte ozdobną starą klamrą. Na policzkach miała zaczerwienienia – ślady przebywania przez wiele lat na wietrze i mrozie. Była pulchną wdową na emeryturze, starszą panią o oczach bystrych, przyjaznych i cudownie zielonych.

– Mamy już styczeń. A jak styczeń, to połowy.

Odwróciła głowę w stronę okna i widziałam, jak zmieniają się jej rysy. Rozmarzyła się. Usta wygięła lekko w uśmiechu, który wyrażał ciepło jej wspomnień. Oczy się zaszkliły, a mięśnie twarzy rozluźniły, łagodząc napięcie.

Ponad pięćdziesiąt lat temu Olena poznała mężczyznę, w którym zakochała się miłością prawdziwą. To był ten jedyny, przy którym serce boli z radości, a oddech przyspiesza za każdym razem, gdy on jest blisko. Była szczęściarą, bo nie każdej z nas się to przytrafia. Kochamy, ale miłość, która towarzyszy nam przez życie, wcale nie musi być tych najwyższych lotów. Co nie oznacza, że jest mniej wartościowa. Jest po prostu inna. Dobra, piękna i daje nam spełnienie, lecz bez uniesienia i poczucia, że jest wieczna. Dziadek był Norwegiem i szybko porwał młodą Olenę do swojego kraju. Zabrał ją ze Związku Radzieckiego, z terenów, które dziś są Ukrainą, i pokazał jej swoją wioskę. Młoda dziewczyna od razu mocno pokochała Ramberg. Urzekły ją malownicze fiordy, plaża o białym piasku i wielogodzinne spacery po górach, na które wyruszała z ukochanym. Szybko się jednak zorientowała, że Norwegia jest piękna krajobrazowo, ale nudna, jeśli chodzi o codzienne życie. Poradziła sobie z tym jednak koncertowo, przyzwyczajając się i akceptując powolne i samotnicze życie w niewielkiej wiosce. Samotność ta nie była jednak obarczona mrokiem i smutkiem. Olena odnalazła w niej urok i spokój. Dziadek Svein, jak większość tutejszych mieszkańców, zajmował się połowem ryb. Przez kilkadziesiąt lat każdej zimy rozpoczynał sezon łowienia, głównie dorsza. Babcia, gdy już odchowała dzieci, dołączyła do tego interesu i pracowała przez ponad czterdzieści lat w przetwórni. To był ich cały świat. Przepełniony zimnym morzem, wiatrem, zapachem suszonych ryb, ale przede wszystkim troską o siebie nawzajem i miłością ogrzewaną ogniem z kominka w ich drewnianej chacie.

Podeszłam do niej i delikatnie pocałowałam ją w czubek głowy. Oplotłam ramionami, tuląc twarz w zagłębieniu jej szyi. Pachniała słodko. Cynamonowe bułeczki, które piekła prawie każdego dnia, swym aromatem na stałe przesyciły jej skórę. Tak jak i chleb. Odkąd pojawiłam się w jej życiu na dłużej, zaczęła go piec co dwa dni. Byłam jej wdzięczna, gdyż ten norweski zbyt mocno przypominał chleb tostowy.

– Brakuje mi go – wyszeptała.

Miłość jej życia opuściła ją kilka lat temu. Dziadek zmarł tak, jak żył. Na morzu. Jego serce nie wytrzymało i gdy przestało bić, zatrzymało również na moment pracę serca babci i zabrało jakąś jej część ze sobą. Od tamtej pory Olena cały czas powtarza, że połowa niej jest na łodzi ze Sveinem, a ta druga udaje, że żyje. Śmiała się, że całkiem dobrze jej wychodzi to udawanie, zwłaszcza gdy objadała się swoimi bułeczkami. Podziwiałam ją, gdyż pomimo ogromu tęsknoty za ukochanym mężczyzną zachowała pogodę ducha i tylko czasami, gdy morze głośniej uderzało o brzeg, domagając się uwagi, wyglądała przez okno ze smutkiem w spojrzeniu.

– Wiem, wiem. Co mogę zrobić, by rozchmurzyć twoje myśli? – zapytałam.

– Nic, kochanie. Zrobiłaś to już dawno temu, gdy przyjechałaś do mnie z Antonkiem. – Poklepała mnie po ręce i przechyliła głowę tak, by dotknąć mojej.

Trwałyśmy tak przez chwilę, chłonąc od siebie nawzajem wsparcie i miłość.

W końcu usiadłam za stołem naprzeciwko niej i nalałam sobie kawy. Cieszyłam się, że babci został nawyk z rodzinnych stron i parzyła dobrą, mocną. Ta, którą piją na co dzień Norwegowie, jest słaba i smakuje jak woda zabarwiona odrobiną ziaren kawowych. Fakt, że wypijają jej imponujące ilości, może być wyjaśnieniem, dlaczego jest to taka lura z ekspresów przelewowych. Upiłam łyk i rozkoszowałam się ciepłem, które leniwie rozchodziło się w żołądku. Na zewnątrz zrobiło się już zupełnie ciemno. Noce polarne pozbawiają nas słońca na kilka tygodni i dzień tylko przez chwilę przypomina świt czy zmierzch, dając złudzenie światła dziennego, by potem pogrążyć nas w ciemności. Śnieg prószył coraz mocniej, a wiatr się wzmagał, byłam więc zadowolona, że już nie muszę nigdzie wychodzić. Jednak słowa Oleny zburzyły tę radość.

– Runar wrócił i zakwaterował się u nas.

Prawie zakrztusiłam się kawą, ale nie uniknęłam skapnięcia kilku kropel na brodę. Spojrzałam na babcię wielkimi oczami, domagając się więcej informacji.

– Jak cię nie było, zapukał do mnie. To taki miły chłopiec.

– Chyba mężczyzna – wtrąciłam.

– No tak, jest już dawno po trzydziestce. Dla mnie jednak pozostanie miłym i przystojnym chłopcem. Pamiętam go jeszcze jako wyrostka, który ciągle biegał po górach, bez względu na to, jaka była pogoda. W każdym razie wrócił i potrzebował lokum, a nasze chatki są wolne, więc dałam mu klucz.

– Nie mógł zatrzymać się w domu rodzinnym?

– Kiedy jego matka zmarła cztery lata temu, sprzedał dom i wyjechał. Teraz dopiero się pojawił, może zatęsknił za rodzinną wsią. Nie pytałam.

Miałam mętlik w głowie. Z dwóch powodów. Pierwszy dotyczył tego, że kwatera nie była przygotowana dla gości, a drugi oscylował wokół moich wspomnień i tego, że nie wiedziałam o sprzedaży domu. Gdy przyjechałam tu z synem pięć lat temu, zupełnie nie znałam okolicy. Fakt, byłam w Rambergu jako mała dziewczynka, ale tylko raz i oprócz wiatru nic nie pamiętam z tamtego pobytu. To były jedyne odwiedziny u babci, na które zabrała mnie mama. Potem odeszła od ojca, zakochała się w Norwegu, któremu urodziła córkę, i tak zyskałam siostrę, z którą widywałam się rzadko. Mieszkała od urodzenia w Oslo, prowadząc bujne życie towarzyskie, i tak po prawdzie to różniłyśmy się od siebie bardzo. Mnie wychowywał tylko tata. Został ze mną w Ukrainie, a Tora dzieciństwo spędziła w Norwegii, mając oboje rodziców przy sobie. Choć jakaś część mnie czuła się porzucona przez matkę, nie żywiłam do niej nienawiści czy niechęci. Z biegiem lat, gdy dorastałam i stawałam się świadoma złożoności ludzkiej natury, wydarzeń, które wpływały na nasze oceny i decyzje, zrozumiałam, że mama nie potrafiła wtedy postąpić inaczej. Zgodziła się na propozycję ojca i pozwoliła mi z nim zostać, choć wierzę, że nie było to dla niej łatwe. Jej nowy partner nie tolerował mnie, bo nie byłam jego, i postawił mamie warunek. Wybrała własne szczęście, moje oddając w ręce ojca.

Kiedy więc po długiej i wyczerpującej podróży stanęłam w końcu przed domem Oleny i wprowadziłam się do jej życia, okazało się, że zupełnie nie znam okolicy, w której ona żyła od tak dawna. Wtedy pojawił się Runar, a raczej babcia zagoniła go pod dom. Przedstawiła nas sobie i poprosiła Runara, by zabrał mnie na jedną z tych swoich wycieczek. Zarabiał na życie, organizując trekkingi po górach o każdej porze roku, skituringi zimą i pływanie kajakami latem. Młody, wysportowany i bardzo pewny siebie chłopak od razu przykuł moją uwagę, choć dopiero co sparzyłam się na związku z mężczyzną. Z chęcią dałam się namówić na wycieczkę i już kilka dni później, wraz z innymi uczestnikami trekkingu, maszerowałam pod górę, podziwiając cudowny krajobraz północnego archipelagu. Niestety nasz przewodnik już po paru minutach zalazł mi za skórę. Podrywał wszystkie dziewczyny, był nachalny, przekonany o swojej wspaniałości i tak natarczywie wpychał się w każdą rozmowę, że po dwóch godzinach chciałam zrezygnować. Z politowaniem obserwowałam, jak kobiety zerkały na niego pożądliwym wzrokiem i same inicjowały rozmowy, by móc otrzeć się przez chwilę o szczupłą, atletyczną sylwetkę chłopaka, który jak kogut wypinał klatkę i szczerzył się szeroko, znacząco mrugając do nich tymi swoimi niebieskimi oczami. Do mnie również się przystawiał, ale szybko dałam mu do zrozumienia, że nic nie ugra, więc zrezygnował, mając przecież całe stadko do wykorzystania.

Potem spotkałam go jeszcze kilkakrotnie, upewniając się tylko, że jest typem podrywacza. Po sezonie letnim, gdy zmarła jego matka, wyjechał i nie pojawił się więcej. Aż do teraz.

Wstałam i odniosłam kubek do zlewu. Wiedziałam, że muszę tam iść. Sprawdzić, co i jak, bo chociaż Runar był palantem, to jednak teraz również klientem. Nie mogłam pozwolić, by zabrakło mu pościeli, podstawowych produktów w kuchni czy przede wszystkim ogrzewania. Gdyby mnie uprzedzono, już rano włączyłabym piec, a tak na pewno jest tam teraz okropnie zimno.

– Muszę iść sprawdzić, czy ma wszystko, co niezbędne – powiedziałam.

– Teraz? – zdziwiła się babcia. – Sztorm się zbliża. Nie wychodź, poradzi sobie. Jak się pogoda uspokoi, to pójdziesz. Jutro rano najwcześniej.

– Załatwię to szybko. Nie martw się. Nie może być tak, że gość wynajmuje od nas miejsce na nocleg, który nie zapewni mu niezbędnego komfortu. To się potem może roznieść albo on wystawi nam w internecie złą opinię i będziemy miały problem.

– Runar? Co ty, dziecko. Znam go od czasów, gdy był małym smarkiem. Z jego mamą czasem się spotykałyśmy, by dziergać na drutach. On na pewno nic takiego by nie zrobił.

– Nie było go prawie pięć lat, nie wiesz, czy się nie zmienił – odpowiedziałam. – To już postanowione, zajrzę tam i zaraz wracam.

Olena więcej nie komentowała mojej decyzji, wstała tylko i odprowadziła mnie do drzwi. Kazała uważać, bo wiało już dość mocno. Włożyłam kurtkę, czapkę i rękawiczki, nauczona, że tutaj zimą, nawet jak wychodzisz na moment, musisz być dobrze ubrany. Pogoda jest zmienna i nieprzewidywalna. Idąc do garażu w towarzystwie wiatru, możesz wrócić za kilka chwil odprowadzany przez burzę śnieżną. Ludzie Północy z pokorą traktują Matkę Naturę i od małego są uczeni odpowiednich zachowań.

Złapałam za klamkę, nacisnęłam ją i pchnęłam drzwi, a silny podmuch pomógł mi w tej czynności. W ostatnim momencie naprężyłam mięśnie i uchroniłam drzwi przed uderzeniem o ścianę domu. Odwróciłam się i napotkałam spojrzenie Oleny, które mówiło, że przecież mnie ostrzegała. Mrugnęłam tylko, że wszystko mam pod kontrolą, i siłując się z wiatrem, z trudem zamknęłam drzwi, robiąc dobrą minę do złej gry.

Redakcja: Maria Wirchanowska

Korekta: Justyna Żebrowska, Marta Akuszewska

 

Projekt okładki i stron tytułowych, ilustracje wykorzystane na okładce: Karolina Michałowska

Skład i łamanie: Cyprian Zadrożny

Konwersja do EPUB/MOBI: InkPad.pl

 

Wydawnictwo Mięta Sp. z o.o.

03-707 Warszawa, ul. Floriańska 14 m. 3

[email protected]

www.wydawnictwomieta.pl

 

ISBN 978-83-67690-39-3