Nocna przestroga - Ann-Catrin Mattsson - ebook + audiobook
NOWOŚĆ

Nocna przestroga ebook i audiobook

Ann-Catrin Mattsson

4,5

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Anglia, 1655 rok. Ailea przybywa do klasztoru, w którym będzie zgłębiać mistyczną wiedzę, dostępną tylko dla wybranych. Inne nowicjuszki podchodzą do niej z nieufnością i szepczą o niej za jej plecami. Ailea jeszcze przed swoimi narodzinami została przeznaczona sycylijskiemu księciu Aaronowi, z którym, według przepowiedni, ma mieć dziecko.

Roderic uczęszcza do szkoły wojskowej w Bolonii. Szybko zdobywa sławę po zabiciu legendarnego dowódcy, lecz jego rozgłos budzi zazdrość i niechęć. Po pojedynku z wpływowym hrabią zyskuje potężnego i mściwego wroga.

Ailea i Roderic od dawna spotykają się ze sobą w snach oraz wizjach, tworzy się między nimi niezwykła, nadprzyrodzona więź. Być może ich ścieżki wkrótce się skrzyżują i spotkają się w realnym świecie? 

„Nocna przestroga” Ann-Catrin Mattsson to druga część cyklu powieści historycznych z elementami mitologii celtyckiej. Autorka zabiera nas w ekscytującą podróż przez wojny, miłość i pradawne tajemnice.

Ann-Catrin studiowała literaturoznawstwo, historię oraz kreatywne pisanie. Wraz z mężem i córką mieszka w domu na archipelagu Bohuslän, położonym na zachodnim wybrzeżu Szwecji. Jej powieści historyczne wymykają się sztywnym podziałom gatunkowym.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 468

Rok wydania: 2025

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 12 godz. 11 min

Rok wydania: 2025

Lektor: Małgorzata Gołota

Oceny
4,5 (8 ocen)
5
2
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Tamtamo

Nie oderwiesz się od lektury

Uschnę zanim doczekam trzeciej części 😱
00

Popularność




Ty­tuł ory­gi­nału: Var­sel i nat­ten

Prze­kład z ję­zyka szwedz­kiego: Pa­try­cja Włó­czyk-Na­stały

Co­py­ri­ght © Ann-Ca­trin Mat­ts­son, 2025

This edi­tion: © Word Au­dio Pu­bli­shing In­ter­na­tio­nal/Gyl­den­dal A/S, Co­pen­ha­gen 2025

Pro­jekt gra­ficzny okładki: Mi­ro­slav Šo­kčić

Re­dak­cja: Anna Po­inc-Chra­bąszcz

Ko­rekta: Anna No­wak

ISBN 978-91-8076-212-0

Kon­wer­sja i pro­duk­cja e-bo­oka: www.mo­ni­ka­imar­cin.com

Wszel­kie po­do­bień­stwo do osób i zda­rzeń jest przy­pad­kowe.

Word Au­dio Pu­bli­shing In­ter­na­tio­nal/Gyl­den­dal A/S

Kla­re­bo­derne 3 | DK-1115 Co­pen­ha­gen K

www.gyl­den­dal.dk

www.wor­dau­dio.se

Ga­brie­lowi

CZĘŚĆ 1

Urghe

SZKO­CJA, GRU­DZIEŃ 1643

– Po­do­bno prze­po­wia­da­cie przy­szłość za­pi­saną w gwiaz­dach, mi­strzu.

Ko­bieta, ele­gancko ubrana w ha­fto­wany płaszcz ob­szyty fu­trem z gro­no­staja, ściąga rę­ka­wiczki tak cien­kie, że prze­świ­tuje przez nie skóra. Jej spoj­rze­nie wę­druje po drew­nia­nej pod­ło­dze za­sta­wio­nej moź­dzie­rzami i drew­nia­nymi mi­skami, a po­tem na su­fit, gdzie na sta­rych ha­kach wi­szą ostro­krzew, je­mioła oraz inne święte ro­śliny. Urghe od­suwa na bok nie­dbałe no­tatki i wska­zuje na pod­łogę.

Ko­bieta siada na dy­wa­nie, wśród owczych skór i po­du­szek. Po­wie­trze, już cięż­kie od opium, mie­sza się ze słod­kim za­pa­chem ja­śminu i czymś nie­okre­ślo­nym, co przy­wo­dzi mu na myśl duszne let­nie noce w In­diach. Kiedy kap­tur się zsuwa, uka­zuje się je­dwabna, ru­bi­no­wo­czer­wona tka­nina i ka­skada ciem­nych lo­ków. Na szyi wisi złoty łań­cu­szek, a drobne ka­mie­nie wi­siorka lśnią tym sa­mym sza­fi­ro­wym bla­skiem, co ka­mie­nie bran­so­letki na jej nad­garstku. Jed­nak to oczy za­ska­kują naj­bar­dziej, by­stre i in­te­li­gentne. Dło­nie do­ty­kają za­wi­niątka na ko­la­nach. Je­śli dziecko jest jej, to ona jest bar­dzo młodą matką.

Ko­bieta prze­kręca ob­rączkę na palcu. Jej barki są spięte, jakby czuła się tu­taj nie­swojo. Urghe po­daje jej pa­ru­jącą fi­li­żankę zio­ło­wej her­baty i siada po tu­recku na skó­rze na­prze­ciwko niej. Trwają w mil­cze­niu, przy dźwię­kach desz­czu bęb­nią­cego w okien­nice, aż ci­sza w końcu skła­nia ją do dal­szej roz­mowy.

– Cho­dzi o mo­jego syna. – Ko­bieta opusz­cza głowę, szu­ka­jąc od­po­wied­nich słów. – Jest... inny, różni się od swo­jego ro­dzeń­stwa.

– W jaki spo­sób?

– Jest nie­jad­kiem. – Ko­bieta upija łyk her­baty, my­śli. – Mogę go zo­sta­wić na dłu­gie go­dziny, a on nie pła­cze. Cza­sami wy­gląda, jakby od­pły­wał. Wpa­truje się w rze­czy, któ­rych nie ma.

– Po­każ­cie mi go.

Ko­bieta po­daje mu za­wi­niątko. Urghe ostroż­nie od­krywa ko­lejne war­stwy tka­niny, wszyst­kie kosz­towne i bo­gato zdo­bione. Spod ma­te­riału wy­ła­niają się włosy czarne jak niebo w bez­k­się­ży­cową noc.

Urghe spo­gląda w oczy dziecka, już te­raz pełne mą­dro­ści prze­kra­cza­ją­cej gra­nice tego świata. Robi mu się cie­pło na sercu. Uśmie­cha się. To gwiezdne dziecko. Przy­myka po­wieki, wdy­cha­jąc ma­gię pa­lą­cych się ziół. Wi­zja mi­go­cze. Urghe wi­dzi tka­ninę prze­zna­cze­nia, prze­szłość i przy­szłość. Wi­dzi to dziecko, już star­sze, i rolę, jaką ode­gra. Na­stęp­nie do­strzega wła­sną śmierć i dziecko, które go za­stąpi.

– To wy­jąt­kowy chło­piec. – Urghe otwiera oczy. – Musi prze­żyć. Jego prze­zna­cze­niem jest być gło­sem nie­bios.

– Jak wy? – W py­ta­niu ko­biety po­brzmiewa za­równo strach, jak i duma.

– To dziecko zaj­mie moje miej­sce, gdy na­dej­dzie czas. Lu­dzie będą go szu­kać, słu­chać jego słów.

Ko­bieta kiwa głową z lek­kim wes­tchnie­niem ulgi.

– Więc bę­dzie miał ty­tuł i po­czu­cie bez­pie­czeń­stwa?

– Tak, ale to ma swoją cenę. Wa­sze dziecko ma do wy­peł­nie­nia trudne za­da­nie. Po­zwól­cie mu stu­dio­wać sta­ro­żytną wie­dzę, niech na­uczy się czy­tać z gwiazd i opa­nuje ta­jem­nice nie­bios.

– Ro­zu­miem. Otrzyma naj­lep­sze wy­kształ­ce­nie.

Ko­bieta kręci fi­li­żanką i omiata po­miesz­cze­nie prze­ni­kli­wym wzro­kiem. Przez chwilę dał się zwieść jej słod­kiemu, de­li­kat­nemu wy­glą­dowi. W jej oczach ro­dzą się te­raz pre­cy­zyjne plany, jakby była ge­ne­ra­łem. Dziecko po­ka­słuje. Urghe nie po­doba się ten dźwięk, brzmi to, jakby ktoś prze­cią­gał za­rdze­wiałą piłę przez grubą kłodę.

– Jest wą­tłego zdro­wia – stwier­dza. – Rów­no­waga pły­nów w jego ciele jest za­bu­rzona i dla­tego ucho­dzi z niego du­sza. Pro­si­li­ście le­ka­rza, by na niego spoj­rzał?

Ko­bieta wy­dy­cha po­wie­trze z prych­nię­ciem.

– Ci nie­kom­pe­tentni szar­la­tani tylko po­gor­szyli sprawę.

W piersi dziecka bul­go­cze śluz. Od­dech chłopca jest świsz­czący, ma­lec z tru­dem ła­pie po­wie­trze. Urghe marsz­czy czoło.

– Lada chwila i bę­dzie miał su­choty.

– Mo­że­cie mu po­móc?

Nie od­po­wia­da­jąc, Urghe sięga po moź­dzierz i pę­czek li­ści szał­wii, pod­pala go nad jedną ze świec i omiata nim chłopca od dołu do góry, mam­ro­cząc przy tym za­klę­cie w pra­sta­rym ję­zyku. Ko­bieta czuje w no­sie szczy­pa­nie, gdy Urghe wkłada palce w mie­szankę ziół pach­nącą miętą po­łą­czoną ze smal­cem i na­ciera nią klatkę pier­siową oraz ra­mionka chłopca. Po­tem na­lewa so­bie fi­li­żankę her­baty, po­zwa­la­jąc lecz­ni­czym zio­łom oczy­ścić płyny chłopca i wy­pę­dzić cho­robę z jego ciała.

– Na­cie­raj­cie go tym, dwa razy dzien­nie. – Urghe po­daje ko­bie­cie sło­iczek wy­peł­niony ma­ścią. – I da­waj­cie mu cie­płe ko­zie mleko.

– Nie wiem, jak wam dzię­ko­wać. – Ko­bieta wy­pija łyk her­baty i spo­gląda na Urghego zza opusz­czo­nych rzęs. – Mia­łam na­dzieję, że zgo­dzi­cie się rów­nież przy­jąć mo­jego dru­giego syna.

– Oczy­wi­ście.

Ko­bieta woła coś po hisz­pań­sku i ko­tara w drzwiach się od­chyla. Do po­koju wcho­dzi chło­piec o sze­ro­kich ra­mio­nach i peł­nych ustach matki, wy­raź­nie nie­za­do­wo­lony z dłu­giego ocze­ki­wa­nia. Matka rzuca mu su­rowe spoj­rze­nie.

– Wy­pro­stuj się, Ro­de­ricu.

Chło­piec pro­stuje plecy. Spo­glą­da­jąc w jego sza­ro­zie­lone oczy, Urghe nie­mal wy­po­wiada na głos prze­kleń­stwo. Przez jego ciało prze­biega dreszcz. Włosy na jego rę­kach stają dęba jak u roz­ju­szo­nego kota. Ma złe prze­czu­cie. Mruga, za­sko­czony re­ak­cją, jaką wy­wo­łuje w nim chło­piec. Kim on jest? Przez kilka chwil przy­glą­dają się so­bie jak dwaj szer­mie­rze. Po­trzeba ca­łej jego siły, wszyst­kich lat ćwi­czeń, by ciało nie zdra­dziło emo­cji, które w nim bu­zują. Wresz­cie Urghe pyta za­chryp­nię­tym gło­sem:

– Kim jest twój oj­ciec, chłop­cze?

Przez długą, na­piętą chwilę pa­trzą so­bie w oczy.

– Nie mam ojca.

Słowa wi­brują. Od­sła­niają wspo­mnie­nie, uczu­cie, że po­wta­rzają spo­tka­nie, które prze­żyli już wcze­śniej. Na mo­ment rysy chłopca się zmie­niają. Urghe wpa­truje się w inne oczy. Wspo­mnie­nia po­ja­wiają się bez za­pro­sze­nia, tak samo me­lan­cho­lijne jak za­wsze. Od­le­gły rytm bęb­nów. Pło­nące ob­razy walk pod ró­żo­wym i krwi­sto­czer­wo­nym nie­bem. Ciem­no­włosy męż­czy­zna o oczach Ro­de­rica, zmie­rza­jący konno na pole walki z sym­bo­lem Bo­gini na tar­czy. Dziew­czyna, wy­pro­sto­wana i ja­sna jak pło­mień u jego boku. Nio­sąca po­chod­nię. Du­sza, z którą chło­piec jest nie­ro­ze­rwal­nie zwią­zany. Świa­do­mość tego spada na Urghego jak so­kół na ofiarę, wbi­ja­jąc swoje szpony pro­sto w jego serce.

Urghe ota­cza dłońmi ku­bek, gdyż drżą tak mocno, że na­tych­miast by go zdra­dziły. Spoj­rze­nie wę­druje mię­dzy chłop­cem, ko­bietą i nie­mow­lę­ciem w jej ra­mio­nach. To de­cy­du­jący mo­ment, w któ­rym krzy­żuje się kilka ście­żek. Matka chłopca, która wy­daje się błęd­nie od­czy­ty­wać su­rową minę Urghego, uśmie­cha się prze­pra­sza­jąco.

– Jego oj­ciec po­cho­dzi z Rodu Niedź­wie­dzia.

Chło­piec spo­gląda gniew­nie z za­ło­żo­nymi rę­kami.

– On nie jest moim oj­cem.

Matka ma taką minę, jakby chciała mu wy­mie­rzyć siar­czy­sty po­li­czek, lecz za­miast tego bie­rze głę­boki wdech:

– Ro­de­ricu, za­bierz Ga­briela i po­cze­kaj przed na­mio­tem.

Cała su­ro­wość znika z twa­rzy chłopca, gdy bie­rze na ręce za­wi­niątko, jakby był go­tów zro­bić wszystko, by chro­nić młod­szego brata, który te­raz spo­koj­nie drze­mie w jego ra­mio­nach. Usta są za­ci­śnięte, a oczy po­ważne, gdy szu­kają spoj­rze­nia Urghego.

– Czy mój brat wy­zdro­wieje?

– Śmierć nie za­wsze jest zła. Ale tak, je­stem pe­wien, że twój brat prze­żyje.

Chło­piec kiwa głową.

– Będę go chro­nił.

Urghe nie może po­wstrzy­mać uśmie­chu. Od­pro­wa­dza chłopca wzro­kiem, gdy ten, wy­pro­sto­wany, opusz­cza na­miot.

– Więc chło­pak ma ro­syj­skie ko­rze­nie?

Ko­bieta wy­pija łyk her­baty i od­sta­wia fi­li­żankę.

– Nie lubi o tym mó­wić, jak pew­nie za­uwa­ży­li­ście.

Urghe po­ciera dło­nią pod­bró­dek. Waży słowa.

– Nie­któ­rzy lu­dzie przy­cho­dzą na świat, by stać się wo­jow­ni­kami. Nie ro­dzą się nad­zwy­czaj od­ważni ani silni, ale z ogniem we krwi. Może to nie jest ży­cie, które by sami wy­brali, ale to jest to, co po­tra­fią, co ro­bią naj­le­piej. Do czego zo­stali stwo­rzeni. Ten chło­piec ma ogień we krwi.

– Nie da się tego nie za­uwa­żyć. – Ko­bieta wy­gła­dza suk­nię z czu­łym uśmie­chem. – By­wają dni, że do­pro­wa­dza mnie do sza­leń­stwa. Ale tych, któ­rych ko­cha, ko­cha z tym ogniem i dla nich byłby go­tów umrzeć.

Ko­bieta mówi to bez za­sta­no­wie­nia, nie­świa­doma prawdy w swo­ich sło­wach.

– Co go czeka, mi­strzu?

Co ma jej od­po­wie­dzieć? Że tra­ge­dia jest wpi­sana w ich ży­cie? Że ich losy są sple­cione jak nitki w tka­ni­nie? Że wszy­scy są zwią­zani tym sa­mym łań­cu­chem?

– Chłopca czeka wy­jąt­kowe ży­cie. Zdo­bę­dzie wła­dzę i sza­cu­nek, od­nie­sie suk­ces.

Oczy ko­biety błysz­czą.

Urghe waha się, nie­pewny, ile może jej po­wie­dzieć, nie nisz­cząc tka­niny prze­zna­cze­nia.

– Ale za­wsze bę­dzie po­dą­żał za pewną nie­wia­stą, a gdy upad­nie, to z jej imie­niem na ustach.

W twa­rzy i ciele ko­biety za­cho­dzi za­uwa­żalna zmiana. Usta stają się na­pięte i po­ważne.

– Co to zna­czy?

– Tego nie mogę wam po­wie­dzieć. O od­po­wied­nim cza­sie wszystko sta­nie się ja­sne.

Ko­bieta kiwa głową z dziw­nym spo­ko­jem. Coś mu mówi, że nie bę­dzie prze­bie­rała w środ­kach, by trzy­mać chło­paka z dala od tego dziew­czę­cia.

***

Cienka smuga dymu wi­ruje w górę, gdy Urghe ści­ska pło­mień mię­dzy kciu­kiem a pal­cem wska­zu­ją­cym. Śmierć wie­lo­krot­nie pro­wa­dziła ich w to miej­sce. Wspo­mnie­nia prze­pły­wają przez ciało, roz­dra­pu­jąc ranę daw­nego bólu, za­po­mnia­nego już dawno temu. Bólu wy­ni­ka­jący ze świa­do­mo­ści, że wszystko za­cznie się od nowa. Każdą wielką zmianę po­prze­dza chaos.

Za oknem za­czyna się chmu­rzyć. Urghe, po­sia­da­jący wyż­szy sto­pień świa­do­mo­ści, wie, że gdzieś tam wła­śnie na­ro­dziła się dziew­czynka ze zna­kiem ziemi.

W ko­lej­nych ży­ciach los chłopca był zwią­zany z lo­sem dziew­czynki, a w ostat­nim ży­ciu po­dą­żył za nią aż do śmierci. Spo­tkają się po­now­nie i świat jesz­cze raz za­pło­nie pod ich sto­pami.

Część 1

Ailea

PÓŁ­NOCNA AN­GLIA, LUTY 1655

Klasz­tor gó­ruje nad oko­licą ni­czym zło­wrogi ol­brzym. Spo­wita zim­nym bla­skiem księ­życa bu­do­wla wy­gląda na uśpioną, skry­wa­jącą ta­jem­nice. Ailea moc­niej otula głowę sza­lem. Mgła za­mie­niła się w za­ci­na­jący deszcz i lo­do­waty wiatr, który zrywa z dę­bów ostat­nie li­ście. Te dwie mile ją wy­cień­czyły; droga miej­scami była prze­orana ko­le­in­ami i po­kryta na wpół za­mar­z­nię­tym bło­tem, które wy­pły­wało z ziemi jak płyn z wrzo­dów u cho­rych na dżumę.

Skóra szczy­pie od zimna, lo­do­wate po­wie­trze roz­dziera płuca. Prze­nika przez ubra­nia. Przez mo­ment, gdy pa­trzy na ka­mienne mury, wy­daje jej się, że ja­kieś oczy spo­glą­dają na nią przez szybki po­łą­czone oło­wia­nymi ram­kami.

W wy­so­kich drzwiach klasz­toru po­ja­wiają się dwie ko­biety w ko­szu­lach noc­nych. Ailea czuje, że uda zdrę­twiały jej z zimna, gdy idzie za Ashą po scho­dach. Kiedy pod­cho­dzą do tych ko­biet, za­uważa, że młod­sza ma de­li­katną twarz, śmie­tan­kową cerę i włosy w ko­lo­rze kur­kumy.

Ta druga przy­po­mina starą ja­błoń. Ob­wi­sła, prze­su­szona i ciemna skóra na twa­rzy wy­gląda jak stara skó­rzana sa­kiewka po­zo­sta­wiona zbyt długo na słońcu. Ko­bieta ko­ja­rzy się z ro­pu­chami ży­ją­cymi na ba­gnach. Asha nie opo­wia­dała jej za wiele o szkole, ale wy­star­cza­jąco dużo, by Ailea mo­gła zgad­nąć, że ta sta­ruszka to sroga sio­stra Ju­deth, pod­prze­ory­sza. Jej grube brwi się zbie­gają, gdy unosi ka­ga­nek i wbija wzrok w Aileę.

– Nie stój tak i nie gap się, dziew­czyno. – Głos pod­prze­ory­szy trzesz­czy ni­czym młyń­skie koło. – Wejdź do środka, za­nim spro­wa­dzisz na nas su­choty. – Wolną ręką Ju­deth prze­py­cha Aileę przez próg, jed­no­cze­śnie mru­cząc po­dzię­ko­wa­nie do naj­święt­szej Ma­rii Dzie­wicy, Matki Bo­żej i opie­kunki ko­biet, za to, że przy­słała im Ashę po tych wszyst­kich nie­szczę­ściach. Na twa­rzy Ashy po­głę­biają się zmarszczki.

– Kto nas opu­ścił? – pyta.

– Sio­stra Fran­ces i dwie no­wi­cjuszki, a także ta pie­go­wata po­moc ku­chenna z za­dar­tym no­sem.

– Ce­cil?

Ju­deth kiwa głową. Do umy­słu Ailei wdziera się ob­raz świeżo wy­ko­pa­nych na skraju lasu błę­kit­na­wych gro­bów, obok któ­rych prze­jeż­dżały.

– Na co zmarły? – pyta ostroż­nie.

– Tylko ptaki to wie­dzą, ale to mu­siało być dzieło sza­tana. – Twarz sio­stry Ju­deth wy­krzy­wia brzydki gry­mas. – Do­stały krwa­wią­cej wy­sypki, skóra im pę­kała, a go­rączkę miały tak wy­soką, że na ich czo­łach można było go­to­wać. Le­żały i dy­szały przez ty­dzień, aż w końcu się pod­dały.

Ju­deth mówi, że nie­które z młod­szych no­wi­cju­szek wciąż są chore, mają rzę­żący ka­szel i tak du­szą się w nocy, że trzeba za­my­kać za nimi drzwi.

Słabo oświe­tlony hol wej­ściowy jest tak duży, że mógłby się w nim zmie­ścić mały dom. Ka­mienna po­sadzka lśni. Na­prze­ciwko znaj­dują się ciemne, drew­niane schody pro­wa­dzące na wyż­sze pię­tra.

Palce Ailei są czer­wone od zimna, a gdy pró­buje je zgiąć, czuje w nich nie­przy­jemne mro­wie­nie. Zdej­mu­jąc płaszcz, mo­kry i ciężki od desz­czu, wzdy­cha z ulgą. Młod­sza, ru­do­włosa ko­bieta bie­rze od nich mo­kre okry­cia i szuka wzroku Ashy.

– Mogę je po­wie­sić w kuchni, żeby wy­schły do rana. – Głos ma miękki, nie­mal śpiewny.

– Dzię­kuję, Ro­ese. Przy­szły ja­kieś li­sty do mnie?

– Leżą w wa­szym po­koju.

Asha kiwa głową i zwraca się do Ailei:

– Mu­szę za­ła­twić kilka spraw. Sio­stra Ju­deth po­każe ci twój po­kój. Zo­ba­czymy się ju­tro na śnia­da­niu.

Nie od­chodź – my­śli Ailea, lecz nim zdą­żyła to wy­po­wie­dzieć, Asha i Ro­ese już się od­wra­cają i od­cho­dzą, po­zo­sta­wia­jąc ją samą z ro­pu­chą. Ju­deth mruży oczy.

– Po­dejdź bli­żej, że­bym mo­gła ci się przyj­rzeć, dziecko. Bli­żej! Mu­sisz stać w świe­tle, ro­zu­miesz? – In­ten­sywny za­pach pio­łunu drażni nos Ailei, gdy sta­ruszka unosi ka­ga­nek bli­sko jej twa­rzy, jakby chciała oświe­tlić naj­głęb­sze za­ka­marki jej du­szy. Ma przy ustach zna­mię, które się po­ru­sza, gdy mówi. Zna­miona mogą być piękne i wy­jąt­kowe, jak plamki na pa­wich pió­rach. Inne zaś są owło­sione i ko­smate jak gą­sie­nice, i zna­mię Ju­deth ta­kie wła­śnie jest.

Ko­bieta marsz­czy nos i mru­czy coś o tym, że Ailea jest ko­ści­sta jak cza­pla i nie­przy­zwo­icie wy­soka.

Pro­wa­dzi ją po ka­mien­nej po­sadzce, a po­tem scho­dami na górę. Kro­pla desz­czu spływa wzdłuż li­nii wło­sów dziew­czyny i za­trzy­muje się na czubku nosa, po czym spada. Ailea wie o tej szkole tylko tyle, że na po­czątku dwu­na­stego wieku ja­kiś bo­gaty lord po­da­ro­wał sio­strom za­kon­nym zie­mię i przy­le­ga­jący do szkoły ko­ściół, po tym, jak ob­ja­wił mu się Ar­cha­nioł Mi­chał, do­wódca ar­mii nie­bie­skiej. I że po kilku po­ża­rach sio­stry od­bu­do­wały więk­szą część klasz­toru. Kiedy na­stała re­for­ma­cja i li­kwi­do­wano klasz­tory, ostat­nia prze­ory­sza uzy­skała po­zwo­le­nie na wy­ku­pie­nie klasz­toru i po­dzie­le­nie ziemi na dwie szkoły, jedną dla dziew­cząt, drugą dla chłop­ców.

Do­cie­rają na pię­tro, ale Ju­deth pro­wa­dzi ją da­lej, trzy­ma­jąc ka­ga­nek wy­żej niż na scho­dach, aby oświe­tlić długi ko­ry­tarz. Świa­tło mi­go­cze, rzu­ca­jąc upiorne cie­nie na ka­mienne ściany. Śmier­dzi piw­nicą i zbu­twia­łymi li­śćmi. Wil­goć wnika w ciało, ko­ści i buty. Mi­jają sa­lon z ma­syw­nymi me­blami i ko­min­kiem, w któ­rym zgasł ogień. Ailea nie­mal sły­szy mam­ro­ta­nie tych se­tek gło­sów, które były tu­taj przed nią.

Jest tu nie­skoń­cze­nie wiele drzwi i każde są inne. Wy­dają się wpa­try­wać w nią błysz­czą­cymi, że­la­znymi oku­ciami i wiel­kimi sę­kami wy­glą­da­ją­cymi jak oczy. Czy kie­dy­kol­wiek uda jej się tu od­na­leźć?

Sio­stra Ju­deth za­trzy­muje się przy ma­syw­nych dę­bo­wych drzwiach. Wkłada rękę do kie­szeni i wyj­muje pęk około trzy­dzie­stu czar­nych klu­czy. Brzę­czy nimi, za­nim w końcu znaj­duje ten wła­ściwy i otwiera drzwi.

Po­kój jest po­dłużny, ale wy­soki. Są tam sto­lik nocny bez ser­wety, rzeź­biona skrzy­nia, to­a­letka z ta­pi­ce­ro­waną ławką i szafa, w któ­rej można po­wie­sić ubra­nia. Pro­sto i bez­oso­bowo, lecz przy­naj­mniej nie czuć stę­chli­zny.

Ailea pod­cho­dzi do wą­skiego łóżka w rogu i ostroż­nie prze­gląda stos sta­ran­nie zło­żo­nych ubrań. Trzy pary weł­nia­nych brą­zo­wych poń­czoch oraz gie­zło i ko­szula nocna. Spód­nica z błę­kit­nej wełny i pa­su­jące do niej ka­ftan, far­tuch oraz cze­piec z bia­łego lnu. Sio­stra Ju­deth wy­ja­śnia, że taki strój no­szą wszyst­kie star­sze no­wi­cjuszki i że do­rmi­to­ria znaj­dują się w pół­nocno-wschod­nim skrzy­dle klasz­toru, na końcu ko­ry­ta­rza. I że Ailea może umie­ścić swoje rze­czy w skrzyni.

Po­tem bąka, że każe opie­sza­łej po­mocy ku­chen­nej pod­grzać dla Ailei zupę, która zo­stała z wie­cze­rzy. Kiedy Ailea dzię­kuje i pyta, czy to nie kło­pot, sta­ruszka sy­czy, że nie jest wy­jąt­kowa i że tu­taj każ­demu go­ściowi ofe­ruje się je­dze­nie, czy ona ni­czego nie ro­zu­mie?

Dy­go­cząc z zimna, Ailea staje przy oknie i pa­trzy na sma­gany wia­trem kra­jo­braz. Klasz­tor jest oto­czony ni­skim ka­mien­nym mu­rem, a na ra­ba­tach leżą ze­szło­roczne kwiaty. Ailea ża­łuje, że nie ma tu­taj Ga­briela. Mie­siące spę­dzone na mo­rzu spra­wiły, że zo­stali do­brymi przy­ja­ciółmi. W nie­które ja­sne noce wy­my­kali się na po­kład. Gła­skany przez bryzę mor­ską, z twar­dymi de­skami po­kładu za­miast po­duszki, Ga­briel po­ka­zy­wał jej gwiaz­do­zbiory i opo­wia­dał o tym, że ży­cie czło­wieka jest w nich za­pi­sane. Ailea po­cie­sza się my­ślą, że Ga­briel uczęsz­cza do szkoły dla chłop­ców znaj­du­ją­cej się za­le­d­wie nie­całą go­dzinę stąd. Za­nim się roz­stali, Ga­briel na­ry­so­wał szkic oko­licy i obie­cał spo­tkać się z nią przy ja­błoni w po­ło­wie drogi mię­dzy szko­łami.

– Czy to prawda, że ist­nieje prze­po­wied­nia o to­bie?

Ja­sny głos spra­wia, że Ailea się od­wraca i wi­dzi drobną dziew­czynkę w ko­szuli noc­nej, o wło­sach w ko­lo­rze lnu w nie­ła­dzie opa­da­ją­cych na ra­miona, wpa­tru­jącą się w nią wiel­kimi oczami. Ailea unosi brwi i się uśmie­cha.

– O mnie?

– Isa­bel! Co to za ma­niery?!

Star­sza dziew­czyna o dłu­gich no­gach i kasz­ta­no­wych wło­sach ze­bra­nych w gruby war­kocz wcho­dzi do po­miesz­cze­nia i chwyta dziew­czynkę za ra­mię. Ailea zga­duje, że dziew­czyna z war­ko­czem ma ja­kieś trzy­na­ście, czter­na­ście lat, więc jest tro­chę od niej star­sza.

– Czy tak wi­tamy na­szych go­ści?

– Ale wszy­scy o tym mó­wią! – broni się dziew­czynka.

– Za­milcz! – Duże, ciem­no­nie­bie­skie oczy zer­kają na Aileę. – Nie wi­dzisz, że czuje się nie­swojo?

Dziew­czyna szybko siada na łóżku obok Ailei, za­rzu­ca­jąc przy tym kasz­ta­no­wym war­ko­czem.

– Mam na imię Eli­za­beth. Ale mo­żesz mó­wić na mnie Liz, jak wszy­scy. – Z uśmiech­nię­tymi oczami i śmie­jącą się twa­rzą, Liz od­wraca się do dziew­czynki o wło­sach w ko­lo­rze lnu. – A ta mała szcze­biotka to Isa­bel.

– A ja mam na imię Ailea.

Liz roz­gląda się po po­koju, wciąż z sze­ro­kim uśmie­chem.

– Oprócz sióstr je­steś je­dyną dziew­czyną, która ma wła­sny po­kój.

Gdyby to od niej za­le­żało, Ailea wo­la­łaby spać w do­rmi­to­rium ra­zem z in­nymi dziew­czę­tami. Moż­liwe, że my­śli Ailei są wy­pi­sane na jej twa­rzy, po­nie­waż Liz prze­chyla głowę i pyta, skąd po­cho­dzi, jak długo trwała jej po­dróż i czy sły­szała już coś na te­mat tej szkoły.

– Nie­wiele – przy­znaje Ailea.

Liz ge­sty­ku­luje, opi­su­jąc rytm dni, które roz­po­czy­nają się od ubra­nia się, po­ście­le­nia łóżka i mo­dli­twy o świ­cie; dzwony zwia­stują, że pora na śnia­da­nie, po­tem są lek­cje, na­stęp­nie praca, wszystko od­bywa się w ci­szy i sku­pie­niu, a na końcu jest sen. Ailea stara się za­pa­mię­tać każde słowo Liz. Wkrótce wo­kół wą­skiego łóżka gro­ma­dzą się ko­lejne dziew­częta, młod­sze i star­sze.

– Naj­star­sze no­wi­cjuszki, te, które ukoń­czyły szes­na­ście lat i wkrótce zo­staną wy­świę­cone na sio­stry, nie mu­szą uczęsz­czać na lek­cje – kon­ty­nu­uje Liz. – Uczą się, wy­ko­nu­jąc różne prace. Każda z sióstr robi coś in­nego, ale wszyst­kie od­po­wia­dają przed Ashą. Wie­czo­rem pój­dziesz z nami do Bia­łej Świą­tyni na mo­dli­twę dzięk­czynną.

Ailea przy­gryza wargę i stara się wszystko za­pa­mię­tać.

– Nie martw się – śmieje się Liz. – Po­każę ci wszystko, co mu­sisz wie­dzieć. Z cza­sem się na­uczysz.

– Nie po­winno was tu być. – W drzwiach staje dziew­czyna o mio­do­wo­zło­tych lo­kach, ru­mia­nych po­licz­kach i mlecz­no­bia­łej szyi. Jej usta są mocno za­ci­śnięte, gdy od­rzuca włosy na plecy. – Nie miej­cie do mnie pre­ten­sji, je­śli zo­sta­nie­cie uka­rane.

Liz przy­suwa się do Ailei.

– To jest Sa­rah.

Ailea nie może nie za­uwa­żyć miny Liz, gdy ta wy­po­wiada imię dziew­czyny i mówi, że Sa­rah po­cho­dzi z jed­nej z naj­zna­mie­nit­szych ro­dzin w An­glii. Coś w wy­glą­dzie Sa­rah przy­wo­dzi jej na myśl te ja­sno­żółte kwiaty ro­snące na ba­gnach, piękne, ale z ośli­zgłymi ko­rze­niami, opla­ta­jące nogi, by wcią­gnąć swoją ofiarę w trzę­sa­wi­sko.

Roz­my­śla­nia Ailei prze­rywa stu­kot drew­nia­ków, a po­tem roz­lega się ten cha­rak­te­ry­styczny, chra­pliwy głos sio­stry Ju­deth.

– Kto wam po­zwo­lił opu­ścić łóżka?

Pod­prze­ory­sza z taką fu­rią sta­wia mi­seczkę na to­a­letce, że go­rąca zupa roz­pry­skuje się na lu­stro. Dziew­częta po­chy­lają głowy. Ju­deth za­kłada na piersi silne ra­miona i oświad­cza, że skoro wszyst­kie dziew­częta są już na no­gach, mogą rów­nie do­brze umyć ka­mienną po­sadzkę w holu. I że tym ra­zem Ailea jest uspra­wie­dli­wiona, lecz od ju­tra nie może ocze­ki­wać spe­cjal­nego trak­to­wa­nia. Dziew­częta sie­dzące na łóżku wo­kół Ailei wstają bez szem­ra­nia i pod czuj­nym okiem sio­stry Ju­deth po­woli opusz­czają po­kój. Kiedy Sa­rah ru­sza w kie­runku do­rmi­to­rium, Ju­deth bie­rze się pod boki.

– A ty do­kąd się wy­bie­rasz, młoda damo? – Głos tra­fia Sa­rah w plecy i dziew­czyna gwał­tow­nie się od­wraca.

– Ja nic nie zro­bi­łam. – Dziew­czyna dum­nie pod­nosi głowę i pa­trzy sta­ruszce pro­sto w oczy. – Wsta­łam tylko, żeby im po­wie­dzieć, że mają wra­cać do łó­żek.

– Opu­ści­łaś łóżko tak jak one, za­sady są ta­kie same dla wszyst­kich, więc te­raz idziesz z nimi.

– Na dole jest strasz­nie zimno!

– Trzeba było po­my­śleć o tym wcze­śniej. – Ju­deth po­py­cha dziew­czynę przed sobą, jed­no­cze­śnie mam­ro­cząc pod no­sem, że cier­pie­nie uszla­chet­nia. Po­nie­waż nie do­strzega pra­co­wi­to­ści w le­ni­wym sercu Sa­rah, do­cho­dzi do wnio­sku, że bę­dzie mu­siała za­szcze­pić ją w nim siłą, aby dziew­czyna nie po­pa­dła w grzech. Sa­rah się od­wraca. Jej twarz ema­nuje gnie­wem ukry­tym pod po­zorną ła­god­no­ścią, gdy wbija wzrok w Aileę. Liz, która wciąż sie­dzi na łóżku, przy­suwa się do Ailei.

– Nie przej­muj się Sarą. My­śli, że wszy­scy jej za­zdrosz­czą.

– Eli­za­beth! – Głos Ju­deth nie­sie ze sobą ostrze­że­nie.

– Już idę!

***

Ailea obej­muje się ra­mio­nami. Cią­gnie od okna, a ona nie może się do­cze­kać, by wresz­cie wśli­zgnąć się do łóżka, pod owcze skóry. Zupa, w któ­rej pły­wają ka­wałki wa­rzyw i mięsa, pa­ruje. Wbrew zdro­wemu roz­sąd­kowi wy­pija ją zbyt szybko i pa­rzy so­bie ję­zyk. Skromny po­si­łek le­dwo za­spo­kaja głód, a żo­łą­dek do­maga się cze­goś wię­cej.

Rę­kami drżą­cymi ze zmę­cze­nia i zimna roz­biera się, wkłada ko­szulę nocną przez głowę, unosi koc i wśli­zguje się do łóżka pach­ną­cego la­wendą i czy­stą po­ścielą, która oka­zuje się sztywna w do­tyku. Po chwili uzmy­sła­wia so­bie, że pach­nie czymś jesz­cze. To in­ten­sywna ko­rzenna woń, nie nie­przy­jemna, ale nie­spo­ty­kana i nie po­cho­dzi od jed­nego z tych ziół, które za­zwy­czaj wkłada się do łóżka, by od­stra­szać mole i larwy. Ailea wy­śli­zguje się z łóżka i prze­szu­kuje po­ściel.

Kiedy pod­nosi po­duszkę, znaj­duje pę­czek zwię­dłych ro­ślin, wy­rwa­nych z ko­rze­niami i zwią­za­nych sztywną, bru­nat­no­czer­woną ta­siemką przy­po­mi­na­jącą pa­pier. Wśród ro­ślin nie ma ani jed­nego kwiatka, za to są grube ło­dygi z kol­cza­stymi kap­su­łami, któ­rych zwię­dłe li­ście wy­dzie­lają ostry za­pach. Co to jest?

Ostroż­nie pod­nosi bu­kie­cik, ob­raca go i szybko wy­pusz­cza z ręki. Wstążka nie jest zro­biona z pa­pieru, jak po­cząt­kowo my­ślała, lecz jest sztywna od sta­rej, za­krze­płej krwi. To zło­wrogi bu­kiet, wy­peł­niony klą­twami, spro­wa­dza­jący nocne kosz­mary i przy­no­szący pe­cha. Na chwilę za­miera, wpa­tru­jąc się w niego, ale szybko otrząsa się z szoku, pod­nosi wią­zankę i wrzuca ją do ku­fra, który za­myka z hu­kiem. Bę­dąc już w łóżku, otrze­puje dło­nie z ziemi do mi­ski po zu­pie, po czym znowu układa się do snu.

Na­ciąga koc na ra­miona. Kto pod­rzu­cił jej ten bu­kie­cik? Czy to głupi żart? Pa­jąk tka swoją sieć nad oknem w bla­sku księ­życa. Na ze­wnątrz wiatr wyje i za­wo­dzi, sły­chać szu­ra­nie i trza­ska­nie, jęki i la­menty, jakby wszyst­kie dźwięki pie­kła po­łą­czyły się w jedną me­lo­dię. Ga­łę­zie ni­czym szpony wy­gi­nają się i dra­pią szybę swo­imi pa­zu­rami. Cie­nie zdają się po­ru­szać, wy­peł­za­jąc z za­ka­mar­ków i kry­jó­wek ni­czym stado wy­głod­nia­łych zwie­rząt. Ailea ma wra­że­nie, jakby wil­goć i ciem­ność wni­kały w jej skórę, a ściany na nią na­pie­rały. Wci­ska ręce pod pa­chy. Tę­sk­nota roz­dziera jej serce. Tę­sk­nota za czu­ło­ścią matki, jej śpie­wem, za­pa­chem wer­beny na jej szyi. Tę­sk­nota za oj­cow­ską szorstką dło­nią, która uspo­ka­jała ją, gdy nie mo­gła za­snąć. Matka i oj­ciec nie żyją od kilku lat. Ból po­wraca. Jego ko­rze­nie wnik­nęły głę­boko w jej serce i tak się roz­ro­sły, że ni­gdy nie uda jej się ich wy­rwać, nie ry­zy­ku­jąc, że wy­krwawi się na śmierć. W pół­śnie wsłu­chuje się w dziką, roz­sza­lałą wi­churę. Jest po pół­nocy, gdy drzwi się otwie­rają. Liz od­rzuca koce i wśli­zguje się do łóżka obok Ailei. Jej włosy pachną my­dłem i lnem wy­bla­kłym na słońcu. Cie­pły od­dech mu­ska po­li­czek Ailei, gdy Liz szep­cze: – Pierw­szej nocy by­łam prze­ra­żona. Ale po­lu­bisz to miej­sce, gdy już się do niego przy­zwy­cza­isz.

Po­kój po­woli wy­peł­nia się cie­płem Liz. Sen przy­cho­dzi na­tych­miast. Spo­kojny i bez kosz­ma­rów.

Muc­cio

BO­LO­NIA, MAJ 1655

– Do wszyst­kich dia­błów! Nie tkną­łem jej! – Ro­de­ric ob­raca się tak gwał­tow­nie, że z za­gaj­nika wy­fruwa stado prze­ra­żo­nych go­łębi.

Muc­cio robi krok do tyłu i pod­nosi ręce w obron­nym ge­ście.

– Tylko za­py­ta­łem.

Tchnie­nie świtu po­woli roz­pra­sza mgłę mię­dzy drze­wami. Wscho­dzące słońce prze­nika przez li­ście, bar­wiąc niebo na ró­żowo i złoto. Kil­ku­set męż­czyzn spo­tkało się ze śmier­cią na tej po­la­nie. Muc­cio nie wie, co Ro­de­ric zro­bił, aby ścią­gnąć na sie­bie gniew hra­biego Frie­dri­cha, ale awan­tur­nicy lgną do niego jak ćmy do ognia.

– Nie ro­zu­miem, dla­czego mu­sia­łeś roz­ju­szyć aku­rat hra­biego. – Muc­cio szuka wzroku Ro­de­rica. – Wierz mi, le­piej sy­piać z wdo­wami. Bez wąt­pie­nia są mniej kło­po­tliwe.

– Nie tkną­łem jej, prze­cież mó­wię! Co ci po­wie­dział?

– Kto?

Ro­de­ric krzy­żuje ra­miona. Kiwa głową w kie­runku se­kun­danta hra­biego, chu­dego, ele­gancko ubra­nego męż­czy­zny, sztyw­nego, jakby ktoś wsa­dził mu kij w za­dek. Obok niego stoi Ste­fano, ni­ski i bar­czy­sty, w brud­nych ma­te­ria­ło­wych spodniach do po­łowy łydki, je jabłko, mlasz­cząc. Sznur na pa­sie od­grywa rolę pa­ska. Na bro­dzie Ste­fana wi­dać źdźbła słomy, jakby wła­śnie spę­dził noc w stajni po pi­jac­kiej li­ba­cji, i pew­nie tak wła­śnie było. Za to jego se­kun­dant przy­naj­mniej wło­żył na tę oka­zję czy­stą ko­szulę po­zba­wioną więk­szych dziur.

Nie­pi­sana za­sada mówi, że każdy uczest­nik po­je­dynku po­wi­nien wy­brać jed­nego lub naj­le­piej dwóch se­kun­dan­tów asy­stu­ją­cych pod­czas walki i pil­nu­ją­cych, czy wszystko prze­biega zgod­nie z za­sa­dami. Ste­fano wy­ciąga nóż z po­chwy wpraw­nym ru­chem, od­krawa ka­wa­łek jabłka i z sze­ro­kim uśmie­chem po­daje go se­kun­dan­towi hra­biego. Męż­czy­zna spo­gląda na niego z po­gardą, jakby ten był pier­dem, który się mu wy­msknął. Muc­cio bie­rze głę­boki od­dech, przy­go­to­wu­jąc się na nad­cho­dzący wy­buch.

– Mo­że­cie to za­ła­twić bez broni… je­śli je­steś go­towy cof­nąć swoje znie­wagi… – Ro­de­ric pry­cha. – Albo je­śli pu­blicz­nie uklęk­niesz i po­pro­sisz hra­binę von Hau­gwitz o wy­ba­cze­nie – in­for­muje Muc­cio.

Oczy Ro­de­rica się zwę­żają. Otwiera usta, ale Muc­cio go uprze­dza:

– Po­wie­dzia­łem, że prę­dzej pie­kło za­mar­z­nie.

Zerka przez ra­mię, na hra­biego, który roz­grzewa mię­śnie se­rią ener­gicz­nych ru­chów. Z ma­syw­nymi no­gami, sze­ro­kimi bar­kami i mocno za­ry­so­waną li­nią żu­chwy, spra­wia wra­że­nie po­tęż­nego. Muc­cio szybko oce­nia sy­tu­ację. Nie po­doba mu się to, co wi­dzi. Hra­bia nie jest no­wi­cju­szem. Spo­sób, w jaki się po­ru­sza, zdra­dza, że ma za sobą lata tre­nin­gów, być może w szkole fran­cu­skiej.

Hra­bia naj­wy­raź­niej lubi pu­blicz­ność, bo na po­la­nie zgro­ma­dziło się za­ska­ku­jąco wielu ga­piów. Je­dyną rze­czą, którą Muc­cio o nim wie, jest to, że hra­bia po­cho­dzi z Nie­miec i jest znany z tego, że pod byle pre­tek­stem chce uży­wać broni do obrony swo­jego ho­noru. Zło­śliwi plot­kują też o tym, że po­padł w ogromne długi i nie ra­dzi so­bie z ich spłatą.

W oczach hra­biego Ro­de­ric jest tylko dzie­cia­kiem. Mło­ko­sem, któ­remu trzeba po­ka­zać, gdzie jest jego miej­sce. Z dnia na dzień chło­pak stał się obiek­tem plo­tek. Tym słyn­nym za­bójcą le­gen­dar­nego do­wódcy Fran­cji, Je­ana Fra­nçois de Fosse. Wszy­scy, z Muc­ciem włącz­nie, wie­dzą, że awans Ro­de­rica to tylko kwe­stia czasu. Ale ta sława kłuje lu­dzi w oczy. Każdy suk­ces pro­wa­dzi do za­wi­ści i przy­spa­rza mu wro­gów na dwo­rze. Jedni go po­dzi­wiają, inni nie­na­wi­dzą. Damy dworu zro­biły so­bie z niego swoją nową ma­skotkę. Muc­cio kie­ruje swoją uwagę na Ste­fana, który wła­śnie do niego pod­cho­dzi.

– Ja­kie są wa­runki? – pyta Muc­cio.

Ste­fano rzuca ogryz­kiem przez ra­mię.

– Ten czło­wiek ma taką minę, jakby nie mógł się wy­srać, więc za­sta­na­wiam się, czy nie za­pro­po­no­wać mu śliwki. – Wy­ciera ręce w spodnie. – Su­ge­ro­wa­łem po­je­dy­nek do pierw­szej krwi, ale wy­gląda na to, że chcą cię za­bić, chłop­cze. – Jego twarz roz­ja­śnia uśmiech, gdy spo­gląda na Ro­de­rica. – Wal­czy­cie do ostat­niej kro­pli krwi lub do­póki któ­ryś z was się nie podda!

Ro­de­ric pa­trzy na niego gniew­nie.

– Cie­szy mnie, że moja sy­tu­acja cię bawi.

Ste­fano od­po­wiada mu moc­nym klep­nię­ciem w plecy, a na­stęp­nie kła­dzie rękę na ra­mie­niu chło­paka.

– Tylko nie daj się za­bić, bo po­sta­wi­łem na cie­bie osiem gul­de­nów.

– Zro­bię, co w mo­jej mocy. Nie chcę, że­byś stra­cił tyle pie­nię­dzy.

– Dzięki, chłop­cze, do­ce­niam to.

Ro­de­ric kręci głową. Prze­cho­dzą go ciarki. Muc­cio wy­pusz­cza z sie­bie nie­po­kój, gło­śno wzdy­cha­jąc. Od­chrzą­kuje, szu­ka­jąc od­po­wied­nich słów.

– Hra­bia jest od cie­bie wyż­szy. Dłuż­sze ręce dają mu prze­wagę – mówi Muc­cio, cho­ciaż wie, że Ro­de­ric już sam wy­cią­gnął wnio­ski. – Po­sta­raj się go zmę­czyć i zbliż się do niego.

– Tak, wiem. – Ro­de­ric ciężko od­dy­cha przez nos. Jego klatka pier­siowa gwał­tow­nie unosi się i opada. Niech to dia­bli! Miejmy to już za sobą!

Tak gwał­tow­nie zrywa z sie­bie kurtę, że sły­chać trzask szwów, rzuca ją w stronę Mi­gu­ela, który na­tych­miast ją ła­pie. Plecy i ra­miona ma wy­raź­nie umię­śnione. Ło­patki ster­czą mu jak skrzy­dła pod ja­snym ma­te­ria­łem ko­szuli. Ani grama tłusz­czu. Po chłopcu, który kie­dyś le­dwo się­gał Muc­ciowi do klatki pier­sio­wej, nie ma ani śladu. Są tylko nie­złom­ność i siła. Kon­trast, który jesz­cze bar­dziej rzuca się w oczy, gdy Ro­de­ric stoi obok swo­jego ró­wie­śnika Mi­gu­ela, o ciele szczu­płym i wiot­kim jak wi­no­rośl i rzad­kim za­ro­ście roz­sia­nym na de­li­kat­nym pod­bródku.

Ro­de­ric wy­ciąga rękę w kie­runku Mi­gu­ela.

– Po­dasz mi szpadę?

– Ma się ro­zu­mieć.

Na po­licz­kach chło­paka po­ja­wia się lekki ru­mie­niec, który do­ciera aż do ja­snej li­nii wło­sów. Od­da­nie Mi­gu­ela jest tak słu­żal­cze, że wy­wo­łuje u Ro­de­rica od­razę. To, jak rzuca mu czułe spoj­rze­nia i ła­pie każde jego słowo oraz uśmiech ni­czym ko­cha­nek, co Ste­fano oczy­wi­ście chęt­nie gło­śno ko­men­tuje, wie­dząc, że wpra­wia tym Ro­de­rica w za­kło­po­ta­nie. Mi­guel po­daje Ro­de­ri­cowi pas mie­czowy z sze­roko otwar­tymi oczami i lekko roz­chy­lo­nymi ustami.

– Po­wo­dze­nia.

Ro­de­ric mam­ro­cze coś od­po­wie­dzi. Jed­nym ru­chem wyj­muje szpadę z po­chwy i ru­sza przed sie­bie, wznie­ca­jąc tu­many ku­rzu.

Ko­ściół już dawno za­ka­zał po­je­dyn­ków. Kary dla ła­mią­cych ten za­kaz są su­rowe. Na osobę, która pierw­szy raz uczest­ni­czy w po­je­dynku, na­kła­dana jest wy­soka grzywna, na­to­miast oso­bie, która robi to ko­lejny raz, grozi wy­gna­nie. Jed­nak za­wsze można zna­leźć spo­sób na obej­ście prze­pi­sów i cho­ciaż po­je­dynki są nie­le­galne, mo­nar­cha i woj­sko przy­my­kają na nie oko. A je­śli ktoś ma do tego szpadę po­bło­go­sła­wioną przez sa­mego pa­pieża, jak hra­bia, może z czy­stym su­mie­niem wbić ją w brzuch ry­wala.

Hra­bia, ele­gancko ubrany zgod­nie z naj­now­szą modą fla­mandzką, w czar­nym stroju i wy­so­kich bu­tach z czer­wo­nymi ob­ca­sami oraz zło­tymi klam­rami, uśmie­cha się, gdy Ro­de­ric do niego pod­cho­dzi.

– Jak szczury, wy­cho­dzą, gdy się je wy­pło­szy. – Hra­bia usuwa plamę błota z rę­kawa płasz­cza. – Ktoś po­wi­nien był cię przy­wo­łać do po­rządku już dawno temu, szcze­niaku. Uklęk­nij i prze­proś, a może cię oszczę­dzę.

Ro­de­ric od­po­wiada z lekko znu­dzo­nym wy­ra­zem twa­rzy:

– To nie moja wina, że wa­sza żona krąży po dwo­rze jak suka z cieczką.

W tłu­mie sły­chać szmer. Ja­kaś dama zdu­sza krzyk. Hra­bia robi krok do przodu, jego szczęki się za­ci­skają w pró­bie po­wstrzy­ma­nia gniewu.

– Ty mały za­ro­zu­miały… – Dłoń hra­biego tak mocno za­ci­ska się na rę­ko­je­ści mie­cza, że aż bie­leją mu knyk­cie. – Przy­nie­ście wino – sy­czy do se­kun­danta, nie od­ry­wa­jąc wzroku od Ro­de­rica. – Za­nim wró­ci­cie, szcze­niak straci oko.

Zwie­sza głowę jak roz­sier­dzony byk go­towy do ataku. Se­kundę póź­niej sły­chać dźwięk stali ude­rza­ją­cej o stal. Hra­bia wy­ko­nuje gwał­towny wy­pad. Czer­wony pył wi­ruje wo­kół jego bu­tów. Cios męż­czy­zny zmu­sza Ro­de­rica do wy­co­fa­nia się. Hra­bia wkłada całą swoją siłę w ko­lejny atak. Ro­de­ric zręcz­nie unika ciosu. Wy­ko­rzy­stuje lek­kie za­chwia­nie hra­biego i prze­cina skórę na grzbie­cie jego dłoni. Rana jest po­wierz­chowna, ale za­dana z taką swo­bodą, że można to od­czy­tać jako aro­gan­cję.

– Ty prze­klęta ła­chu­dro. Ścierwo, szu­mo­wino, zło­dzieju. – Hra­bia wy­rzuca z sie­bie bły­sko­tliwe obe­lgi, nie tak do­bre jak te Muc­cia, lecz cał­kiem po­my­słowe. – Gdy z tobą skoń­czę, wła­sna matka cię nie po­zna.

Ro­de­ric blo­kuje cios hra­biego tylną stroną mie­cza.

– Gdy­by­ście wła­dali mie­czem tak do­brze jak wła­da­cie sło­wem, już był­bym mar­twy.

W tłu­mie roz­lega się ci­chy chi­chot. Ta uwaga od­nosi za­mie­rzony sku­tek. Hra­bia po­now­nie prze­cho­dzi do ataku, tym ra­zem bar­dziej agre­syw­nie. Po kilku cio­sach ciężko od­dy­cha z wy­siłku. Jego twarz jest czer­wona, a ja­sne włosy przy­kle­jają się do czoła. Ro­de­ric po­ru­sza się lekko i z nie­mal pro­wo­ku­jącą non­sza­lan­cją.

Hra­bia wal­czy o od­zy­ska­nie kon­troli nad od­de­chem. Musi być zi­ry­to­wany, że mło­kos ma nad nim prze­wagę. W końcu de­cy­duje się na osta­teczne roz­wią­za­nie sprawy i rzuca się na Ro­de­rica we wście­kłym ataku. Stal iskrzy. Ru­chy Ro­de­rica są tak szyb­kie, że Muc­cio na po­czątku nie ro­zu­mie, co się stało.

Czer­wona plama roz­prze­strze­nia się na ozdo­bio­nym ko­ronką rę­ka­wie ko­szuli jak atra­ment na pa­pie­rze. Hra­bia z dzi­kim wrza­skiem rzuca się na Ro­de­rica, który robi unik i wy­mie­rza cios w ko­lano męż­czy­zny, po­wa­la­jąc go na zie­mię. Żoł­nie­rze sto­sują tę tak­tykę pod­czas bi­twy. To pro­sty spo­sób na unie­ru­cho­mie­nie koni. Prze­cięta noga spra­wia, że zwie­rzę staje się bez­u­ży­teczne, nie na­daje się do pracy ani do służby w woj­sku. Hra­bia nie bę­dzie mógł kon­ty­nu­ować po­je­dynku.

Ro­de­ric kie­ruje ostrze mie­cza w stronę piersi hra­biego. Łą­czy ich wi­bru­jący gniew. Hra­bia dy­szy przez za­ci­śnięte zęby. Jego oczy są sze­roko otwarte, a mię­śnie szyi na­pięte.

– Nie tkną­łem wa­szej mał­żonki. – Słowa za­wi­sają w po­wie­trzu jak odłamki pęk­nię­tego lodu. Ro­de­ric za­ci­ska zęby. Jego wzrok staje się bez­względny i Muc­cio przez krótką chwilę za­sta­na­wia się, czy chło­pak do­koń­czy dzieła, ma­jąc świa­do­mość, że hra­bia bez wąt­pie­nia by to zro­bił. Ale Ro­de­ric opusz­cza miecz.

– O tak wcze­snej po­rze nie za­bija się hra­biów. Pro­po­nuję, że­by­ście po­zbie­rali to, co z was zo­stało, i nas opu­ścili.

Pu­blicz­ność tłumi śmiech. Z pianą na py­sku hra­bia wy­gląda jak pies, trzę­sie się z wście­kło­ści, jakby tylko ostat­nia resztka god­no­ści po­wstrzy­my­wała go przed rzu­ce­niem się na chło­paka. Muc­cio staje mię­dzy nimi.

– Pa­no­wie, po­je­dy­nek był uczciwy, Bóg mi świad­kiem – zwraca się do se­kun­danta hra­biego. – Po­móż­cie wa­szemu przy­ja­cie­lowi się od­da­lić.

Se­kun­dant pod­biega do hra­biego, bie­rze go pod ra­mię i nie­mal stam­tąd od­ciąga. Hra­bia nic nie mówi, lecz pio­ru­nuje Ro­de­rica wzro­kiem. Po ple­cach Muc­cia prze­biega dreszcz. Nie wie, czy chło­pak zdaje so­bie sprawę, że wła­śnie zy­skał po­tęż­nego wroga.

***

Męż­czy­zna kła­dzie sa­kiewkę na wy­cią­gnię­tej dłoni Ste­fana z gry­ma­sem nie­za­do­wo­le­nia na twa­rzy. Przy­ja­ciel ci­cho gwiż­dże, wa­żąc ją w dłoni, a po­tem kie­ruje swoje kroki pro­sto do karczmy.

Ro­de­ric bie­rze od Mi­gu­ela kurtę i ją wkłada.

– Mo­żemy iść? Nosi mnie.

– Po­ranny tre­ning?

Ro­de­ric nie od­po­wiada, a Muc­cio o nic już wię­cej nie pyta. Jego wzrok przy­cią­gają żół­to­zie­lone ślady na szyi chło­paka. Nie umknęło mu, że Ro­de­ric co­dzien­nie rano znika z An­drésem i czę­sto przy­cho­dzi na tre­ningi ze świe­żymi si­nia­kami i krwa­wią­cymi ra­nami. Tro­chę go to nie­po­koi.

– Do zo­ba­cze­nia wie­czo­rem. A, Ro­de­ricu…– Muc­cio czeka, aż ci­sza zmusi chło­paka do od­wró­ce­nia się. – Wiem, że to dla cie­bie trudne, ale je­śli mógł­byś się po­sta­rać i nie pro­wo­ko­wać żad­nego księ­cia ani ni­kogo po­dob­nego przez naj­bliż­sze go­dziny, był­bym do­zgon­nie wdzięczny. – Muc­cio wkłada ka­pe­lusz. – Pla­nuję od­wie­dzić Elenę dziś wie­czo­rem.

Ro­de­ric

BO­LO­NIA, MAJ 1655

Mię­śnie się kur­czą. Głowa jest co­raz bar­dziej wci­skana pod po­wierzch­nię wody. Ucisk wo­kół szyi nie ustę­puje. Spo­kój. Ro­de­ric pró­buje w my­ślach na­ka­zać ciału, by się roz­luź­niło. Stara się za­pa­no­wać nad od­ru­chem za­czerp­nię­cia po­wie­trza. Płuca płoną. Ma mroczki przed oczami. Ja­sne, ząb­ko­wane plamki roz­cho­dzą się na ze­wnątrz. Czy tak się wła­śnie czuje umie­ra­jący czło­wiek?

Zo­staje wy­szar­pany z wody. Pada na zie­mię, na ko­lana. Dy­sząc, z tru­dem ła­pie po­wie­trze. Mię­śnie nie chcą go słu­chać, jak gdyby ich je­dy­nym ce­lem było utrzy­ma­nie go przy ży­ciu. Ciało jest cał­ko­wi­cie wy­czer­pane. Cięż­kie, jakby wal­czyli od kilku dni.

Od­dy­cha za­chłan­nie, na­peł­nia­jąc płuca ży­ciem. Po­woli wy­ła­nia się oto­cze­nie, roz­ma­zane ob­razy dziko ro­sną­cych krze­wów i zdzi­cza­łych wi­no­ro­śli pną­cych się po spę­ka­nych ka­mien­nych ścia­nach. Pod­pie­ra­jąc się ręką, Ro­de­ric pró­buje uspo­koić od­dech. To był twój wy­bór, przy­po­mina mu głos w gło­wie. To prawda. Po­bi­cie. Wie­lo­go­dzinny ból. To był jego wy­bór. Po­świę­cił wszystko, aby już ni­gdy nie do­świad­czyć tego uczu­cia. Aby, gdy na­dej­dzie ta chwila, za­cho­wać zimną krew i sta­wić czoła śmierci z pod­nie­sioną głową, bez stra­chu. I tylko je­den czło­wiek może mu w tym po­móc.

An­drés stoi z za­ło­żo­nymi rę­kami i obo­jętną miną, ob­ser­wu­jąc jego zma­ga­nia. Mie­siące tre­ningu nie spra­wiły, że za­częli się lu­bić, ale to im pa­suje. Trudno tor­tu­ro­wać ko­goś, kogo się lubi.

Od­dech po­woli się uspo­kaja. Ro­de­ric opiera głowę o beczkę. Boli go każdy mię­sień, lecz na tym eta­pie jest już tak przy­zwy­cza­jony do bólu, że go ak­cep­tuje. Czuje się tak, jakby prze­szedł dwu­na­sto­go­dzinny tre­ning w pie­kle.

De­li­katny wiatr nie­sie ze sobą za­pach mięty i kieł­ku­ją­cego ży­cia. Cienka war­stwa mchu po­krywa po­sągi ku­pi­dy­nów i bo­gów. Kie­dyś z ich peł­nych ust wy­pły­wała woda. Dzie­dzi­niec za­mie­nił się w gąszcz dziko ro­sną­cych ziół i kłu­ją­cych krze­wów róż, na któ­rych gdzie­nie­gdzie są jesz­cze kwiaty. Mimo słońca po­sia­dłość jest w cie­niu.

Miesz­kańcy wio­ski na­zy­wają to miej­sce Ogro­dem Śmierci. Cho­dzą słu­chy, że zo­stało prze­klęte po tym, jak człon­ko­wie ro­dziny, która tam miesz­kała, zo­stali za­mor­do­wani we wła­snych łóż­kach. Na­wet zwie­rzęta do­mowe i dzieci. Ślady krwi po tre­nin­gach Ro­de­rica i An­drésa nie uci­szyły tych plo­tek.

– Dla­czego go nie za­bi­łeś?

Głos spro­wa­dza Ro­de­rica na zie­mię. An­drés wciąż stoi w tej sa­mej usztyw­nio­nej po­zy­cji z unie­sio­nymi rę­kami i mruży oczy. Ja­sna bli­zna bie­gnie od li­nii ja­snych wło­sów przy pra­wym uchu aż do po­liczka.

– Kogo?

– Hra­biego. On by się nie za­wa­hał.

Ro­de­ric prze­cze­suje włosy pal­cami. Zimne kro­ple wody spły­wają po jego tor­sie.

– O tak wcze­snej po­rze nie za­bija się hra­biów. – Po­wta­rza te idio­tyczne słowa, po­nie­waż wie, że An­drés ni­gdy tego nie zro­zu­mie. Prawda jest taka, że się boi. Boi się, co by to z nim zro­biło. Żoł­nie­rze ra­dzą so­bie z tym w ten spo­sób, że na woj­nie stają się kimś in­nym, by móc pod­rzy­nać gar­dła swoim wro­gom, lecz po po­wro­cie do domu wra­cają do roli ko­cha­ją­cego ojca, który ko­ły­sze córkę do snu. Ale to zo­sta­wia bli­zny na du­szy. Ro­de­ric wy­zna­czył so­bie gra­nicę. W dniu, gdy sta­nie przed Bo­giem, przy­naj­mniej nie bę­dzie miał krwi hra­biego na rę­kach.

An­drés wciąż pa­trzy na niego zza ja­snych rzęs. Jego po­są­gowa twarz nie wy­raża żad­nych emo­cji.

– Ja bym go za­bił – oświad­cza.

Tak­towne chrząk­nię­cie spra­wia, że obaj się od­wra­cają. Mi­guel wo­dzi nie­pew­nym wzro­kiem po­mię­dzy Ro­de­ri­kiem a An­drésem, jakby się bał, że prze­rwał im ważną roz­mowę. Jego po­liczki jak za­wsze płoną, gdy znaj­duje się w cen­trum uwagi.

– Ka­zano mi prze­ka­zać, że Am­bro­gio wró­cił i może cię te­raz przy­jąć. – Mi­guel wsa­dza rękę pod ko­szulę. – I przy­szedł list.

Mi­guel po­daje mu zło­żoną kartkę. Ro­de­ric na­tych­miast roz­po­znaje po­chyłe pi­smo. Z tyłu znaj­duje się czer­wona pie­częć wo­skowa z mo­ty­wem ryby o dwóch szy­jach, zwró­co­nych ku so­bie tak, że two­rzą okrąg.

Ło­soś sym­bo­li­zuje wie­dzę i mą­drość, dwie głowy – siłę, a okrąg – wiecz­no­ści. Wie­dza, którą wpa­jano mu od dzie­ciń­stwa. To ich znak. Ga­briel su­mien­nie do niego pi­sze. Kiedy zda­rza się, że list nie przy­cho­dzi na czas, Ro­de­ric grozi bratu, że wsią­dzie na sta­tek i do niego przy­pły­nie.

– Trzy­maj. – Ro­de­ric wstaje i po­daje list Mi­gu­elowi. – Prze­cho­waj go, do­póki nie skoń­czymy. – Gło­śno wzdy­cha­jąc, na­ciąga przez głowę mo­krą ko­szulę i rzuca spoj­rze­nie An­drésowi. – Jesz­cze raz.

Ailea

PÓŁ­NOCNA AN­GLIA, MAJ 1655

– Ża­łuj, że nie wi­dzia­łeś miny sio­stry Ju­deth!

Ga­briel pod­nosi wzrok znad książki le­żą­cej na jego ko­la­nach. Kwiaty ja­błoni rzu­cają ru­chome cie­nie na jego twarz, gdy wiatr po­ru­sza ga­łę­zią. Ailea siada na tra­wie obok niego.

– Nie bę­dzie dla nas ła­skawa, kiedy wró­cimy.

Liz zaj­muje miej­sce po jej dru­giej stro­nie. Śmiech wy­do­bywa się z gar­dła przy­ja­ciółki ma­łymi czknię­ciami.

– Każe nam za­mieść całe po­dwó­rze albo jesz­cze go­rzej, po­sprzą­tać w obórce dla kóz.

Ga­briel od­kłada książkę, obok któ­rej leży kilka kar­tek z nie­dba­łymi no­tat­kami. Jego ko­szula i palce są po­pla­mione atra­men­tem.

– Pro­szę.

Ailea rzuca pod­pło­myk Ga­brie­lowi, który ob­ser­wuje ją z lek­kim uśmie­chem w ką­ciku ust. – Wy­kra­dły­ście go?

Ailea wy­ciera palce w spód­nicę i wzru­sza ra­mio­nami.

– Nikt nie ko­cha ich tak jak ty, Aileo! – Liz się uśmie­cha, a Ailea nie może po­wstrzy­mać chi­chotu. Prze­pada za tą po­zy­tywną ener­gią przy­ja­ciółki. To jedna z rze­czy, które Ailea w niej lubi. Ga­briel ła­mie pod­pło­myk na trzy czę­ści, daje im po ka­wałku, po czym znowu bie­rze do ręki książkę. Po chwili marsz­czy czoło i znika w swoim świe­cie atra­mentu i li­ter.

Ailea opiera głowę o pień drzewa. Za­pach ja­błek mie­sza się z bzy­cze­niem pierw­szych wio­sen­nych psz­czół fru­wa­ją­cych w ko­ro­nach drzew. Las po dru­giej stro­nie szkoły to głów­nie świerki i so­sny, lecz tu­taj roz­cią­gają się łąki i pa­stwi­ska, jak fa­lu­jące, zie­lo­no­żółte mo­rze.

To Liz po­ka­zała jej to miej­sce i jego kręte ścieżki. Święte źró­dło, któ­rego kry­sta­licz­nie czy­sta woda daje zdol­ność ja­sno­wi­dze­nia i jest je­dyną, którą wolno im tu pić. Po­do­bno daw­niej skła­dano tam ofiary, pod­rzy­na­jąc gar­dła mło­dym dzie­wi­com. Źró­dło ży­wiło się ich krwią, przez co woda na­brała ma­gicz­nych wła­ści­wo­ści.

W głębi do­liny sio­stry upra­wiają wa­rzywa i mają ule wy­ko­nane z pni drzew. Ko­lor miodu może się wa­hać od ja­sno­zło­tego po nie­mal czarny, w za­leż­no­ści od tego, z ja­kich kwia­tów psz­czoły zbie­rały nek­tar. To nie jest to samo po­nure miej­sce, do któ­rego przy­była trzy mie­siące temu, obce i przy­gnę­bia­jące, jakby zima po­zba­wiła je wszyst­kich barw i cie­pła.

Ailea od­rywa ka­wa­łek pod­pło­myka i wkłada go do ust, pró­bu­jąc so­bie przy­po­mnieć swoje pierw­sze wra­że­nie, gdy nie­pew­nym kro­kiem we­szła na dzie­dzi­niec. Ogromny stary dwór z du­żymi oknami i czte­rema wie­życz­kami, z któ­rych każda nosi imię jed­nej z pór roku. Mur i wy­soki ży­wo­płot, ra­zem two­rzące gi­gan­tyczny dzie­dzi­niec.

Bu­dzi za­in­te­re­so­wa­nie od chwili, gdy wło­żyła błę­kitny strój no­wi­cjuszki i wy­szła ze swo­jego po­koju. Dziew­częta wspi­nały się na palce, by w ja­dalni rzu­cić na nią okiem, albo za­wra­cały, jakby o czymś za­po­mniały, żeby jesz­cze raz przejść obok niej i jej się przyj­rzeć. Wszyst­kie oprócz Liz.

Przy­ja­ciółka pod­nosi wzrok, jakby czy­tała w my­ślach Ailei, na­po­tyka jej spoj­rze­nie i się uśmie­cha. Od tam­tego dnia są nie­roz­łączne. Sio­stry i naj­lep­sze przy­ja­ciółki. W nocy na­dal prze­my­kają do swo­ich łó­żek i szep­tem wy­znają so­bie różne se­krety, gdy po­zo­stałe dziew­częta już śpią. Kiedy Ailea po­wie­działa jej o zło­wro­gim bu­kie­ciku, który zna­la­zła pod po­duszką, i o tym, że jest prze­ko­nana, że to sprawka Sa­rah, Liz zmarsz­czyła czoło i oświad­czyła, że Ailea po­winna po­wie­dzieć o tym Ashy. Ale Ailea stwier­dziła, że nie ma mowy, nie po­bie­gnie do Ashy jak prze­stra­szona no­wi­cjuszka. Sa­rah do­wie­dzia­łaby się o tym, a Ailea wo­la­łaby wy­dłu­bać so­bie oczy łyżką, niż dać jej tę sa­tys­fak­cję.

Te­raz, kilka mie­sięcy póź­niej, zna każdy za­ka­ma­rek szkoły. Na­uka jest wy­ma­ga­jąca. Mu­szą czy­tać i roz­ma­wiać po fran­cu­sku i ła­ci­nie. Uczyć się o ukształ­to­wa­niu te­renu, kró­lach i mia­stach. Jak prząść i tkać. Kiedy ubi­jać ja­gnięta i zbie­rać plony.

W prze­ci­wień­stwie do Ga­briela, który zgłę­bia rów­nież taj­niki astro­lo­gii i in­nych nauk ści­słych, one uczest­ni­czą w za­ję­ciach z ro­bó­tek ręcz­nych, ety­kiety, gry na for­te­pia­nie i in­nych, we­dług Ailei, nie­po­trzeb­nych rze­czy, które mają z nich uczy­nić per­fek­cyjne żony, miłe go­spo­dy­nie oraz do­bre matki.

Trzy razy w ty­go­dniu Ailea cho­dzi do bi­blio­teki za szkołą na in­dy­wi­du­alne lek­cje z Ashą, Uczy się, które zioła na­leży zbie­rać w dzień, a które w świe­tle księ­życa. Dużo czasu po­święca na za­pa­mię­ty­wa­nie wie­dzy, po­nie­waż ni­czego nie wolno jej za­pi­sy­wać. Nie­które naj­by­strzej­sze dziew­częta, jak Emma, po­tra­fią re­cy­to­wać z pa­mięci całe książki. Zde­cy­do­wa­nie naj­nud­niej­sze są ro­bótki ręczne, je­den z przed­mio­tów, któ­rego uczy sio­stra Ju­deth. Su­rowa i ostra, karci je, jak tylko usiądą. Już na pierw­szej lek­cji ude­rzyła Aileę la­ską po rę­kach, aż spu­chły, za­częły krwa­wić i stały się bez­u­ży­teczne, wszystko dla­tego, że do­brała złą nić do tka­niny.

– Ból to naj­lep­szy spo­sób na na­ukę, bo to lek­cja, która po­zo­staje z nami na za­wsze – wy­mam­ro­tała sio­stra Ju­dith.

Ga­briel prze­wraca stronę w książce, wy­ry­wa­jąc tym Aileę z za­my­śle­nia. Przy­suwa się bli­żej niego.

– Co czy­tasz?

– Dzieło Ber­nar­dina Te­le­sia. Jego prace są prze­ło­mowe dla współ­cze­snej na­uki. A, wła­śnie… – Ga­briel sięga po pa­ku­nek le­żący obok niego. – Mam coś dla cie­bie.

– Dzię­kuję. – Ailea ostroż­nie gła­dzi skó­rzaną oprawę. – De oc­culta phi­lo­so­phia. Ta­jemna fi­lo­zo­fia – tłu­ma­czy.

– My­ślę, że ci się spodoba. – Ga­briel dra­pie się po bro­dzie. – Agrippa twier­dzi, że ma­gia ist­nieje, że jest to siła po­cho­dząca od Boga, nie od dia­bła, i że w związku z tym może być stu­dio­wana i wy­ko­rzy­sty­wana przez prak­ty­ku­ją­cych chrze­ści­jan. – Szuka jej spoj­rze­nia i uśmie­cha się sze­roko. – W in­nej swo­jej pracy ar­gu­men­tuje, że ko­biety są tak na­prawdę lep­sze od męż­czyzn.

– To musi być bar­dzo mą­dry czło­wiek.

Ga­briel i Liz się śmieją. Ga­briel wcale nie jest taki ci­chy i wy­co­fany, za ja­kiego ucho­dzi. Je­śli do­brze się czuje w czy­imś to­wa­rzy­stwie, jest za­in­te­re­so­wany, roz­mowny i za­bawny, cho­ciaż jego my­śli czę­sto wę­drują do miejsc, do któ­rych nikt inny, poza nim sa­mym, nie ma do­stępu. Ailea otwiera książkę i opiera się ple­cami o ra­mię Ga­briela. Jej palce po­woli prze­wra­cają kartki.

– Mi­strzowi Donne nie po­do­bają się na­sze spo­tka­nia – oznaj­mia Ga­briel, nie pod­no­sząc wzroku. – Twier­dzi, że masz na mnie zły wpływ.

– Za­ro­zu­miały sta­rzec.

Men­tor Ga­briela cią­gle ma nie­za­do­wo­lony wy­raz twa­rzy, wy­pi­saną na niej po­gardę, cha­rak­te­ry­styczną dla ko­goś, kto uważa się za ko­goś lep­szego. Za­wsze po­dejrz­li­wie mruży oczy, gdy Ga­briel i Ailea znajdą się w tym sa­mym po­miesz­cze­niu. Obec­ność męż­czyzn jest w szkole za­bro­niona, z wy­jąt­kiem świą­tecz­nych przy­jęć i tego czasu, kiedy co mie­siąc od­by­wają się ry­tu­ały. Przez pierw­sze ty­go­dnie Ailea i Ga­briel wi­dy­wali się pra­wie co wie­czór. By­wało, że wy­my­kali się na wrzo­so­wi­ska, szu­kali schro­nie­nia pod drze­wem i wsłu­chi­wali się w ci­che od­głosy przy­rody. Ailea wie, że spo­ty­ka­jąc się, ła­mią za­sady.

– Mu­simy być ostroż­niejsi. – Ga­briel pod­nosi głowę. – Asha póki co przy­myka na to oko, ale to nie bę­dzie trwać wiecz­nie.

– Dla­czego?

Na szyi i po­licz­kach Ga­briela po­ja­wia się ru­mie­niec. Chło­pak wbija wzrok w ko­lana.

Jego słowa prze­cho­dzą w mam­ro­ta­nie. Go­rąco za­lewa mu twarz. Mil­cze­nie Ga­briela mówi wszystko to, czego jego usta nie są w sta­nie wy­ra­zić. W domu, w Ir­lan­dii, ksiądz gło­sił, że krwa­wie­nie ko­biet to prze­kleń­stwo Ewy i spo­sób Boga na wy­płu­ka­nie zła z ko­biet.

Kiedy Ailea po raz pierw­szy zo­ba­czyła krew tam, w dole, była prze­ra­żona, prze­ko­nana, że umiera. Ale Liz, która ma sio­stry, tylko się ro­ze­śmiała, dała jej kilka swo­ich gał­gan­ków i po­ka­zała, jak je za­mo­co­wać ta­siem­kami pod su­kienką.

– Nie mogą nam za­bro­nić się spo­ty­kać! – Ailea wy­rywa z ziemi kilka źdźbeł trawy. – Asha cią­gle mnie pil­nuje, zwa­rio­wać można! Cho­dzi za mną jak cień.

Liz pro­stuje nogi i je krzy­żuje.

– Asha cię fa­wo­ry­zuje.

– Nie­prawda!

– Nikt nie ma tylu in­dy­wi­du­al­nych lek­cji z Ashą, co ty. Nikt inny nie stu­dio­wał pa­pi­ru­sów w Domu Wie­dzy ani nie uczył się za­klęć już w pierw­szych ty­go­dniach. Wszy­scy wie­dzą, że po­woła cię na swoją no­wi­cjuszkę, gdy osią­gniesz od­po­wiedni wiek.

Ailea za­ci­ska usta i pa­trzy w dół. Te słowa nie przy­no­szą po­cie­sze­nia. – Asha nie jest na­wet w po­ło­wie tak su­rowa wo­bec in­nych jak wo­bec mnie.

Uśmiech Liz ga­śnie.

– Wiem. Asha wy­maga od cie­bie wię­cej, po­nie­waż je­steś wy­jąt­kowa. Twier­dzi, że po­cho­dzisz z rodu ka­pła­nek i że uro­dzi­łaś się z da­rem.

– Prze­stań. Wiesz, że nie lu­bię, gdy tak mó­wisz!

Mistrz Urghe po­wie­dział to samo. Że Ailea ma dar i że jej imię bę­dzie niósł ogień, je­śli od­waży się roz­pa­lić przy­szłość. Te słowa ją prze­ra­żają. Ailea obej­muje się ra­mio­nami.

– Co się wła­ści­wie stało z mi­strzem Urghe? – pyta.

Liz chwilę zwleka z od­po­wie­dzią.

– Po­do­bno Oni go za­bili.

– Oni?

– Ich imiona pa­dają w za­ka­za­nych ba­śniach, które opo­wiada się w ta­jem­nicy, tak by nie usły­szał ich nikt nie­po­żą­dany. Nie mówi się o Nich gło­śno.

Ga­briel od­kłada książkę.

– Nie­któ­rzy na­zy­wają ich także Cie­niami.

– Nie ro­zu­miem. Dla­czego ktoś miałby chcieć za­bić mi­strza Urghe?

– Na­prawdę nie wiem. Może żeby wzbu­dzić strach? – Liz się wzdryga. – My­ślę, że na­wet Asha się ich boi.

Ailea pry­cha.

– Asha ni­czego się nie boi.

Ale Asha rze­czy­wi­ście była ja­kaś dziwna pod­czas po­dróży po­wrot­nej stat­kiem.

Ailea za­uważa we wło­sach Ga­briela ka­wa­łek kory i wy­ciąga rękę, aby go wy­jąć.

– Skąd ta bli­zna? – pyta.

Palce Ga­briela do­ty­kają bia­łej bli­zny tuż przy li­nii wło­sów.

– Mam ją od dziecka. – Na jego twa­rzy po­ja­wia się uśmiech. – Mój brat zbu­do­wał łódki z kory, które zwo­do­wa­li­śmy. Po­tem po­do­bno wpa­dłem do wody i ude­rzy­łem głową o ka­mień. Uto­nął­bym, gdyby Ro­de­ric mnie nie ura­to­wał.

Zie­lony, me­ta­licz­nie po­ły­sku­jący żuk wspina się po fał­dach jej spód­nicy. Ailea pod­nosi żuka i de­li­kat­nie kła­dzie go na tra­wie.

– Ro­de­ric? Ten, który służy w woj­sku?

Ga­briel po­ta­kuje. Ailea sły­szy o nim, od­kąd przy­była do szkoły. Opo­wie­ści szep­tane za ple­cami Ga­briela. Na­zy­wają go de­mo­nem z pie­kła ro­dem. Ro­syj­ską śmier­cią. Po­do­bno brat Ga­briela świet­nie włada mie­czem, za­bił pię­ciu­set męż­czyzn, w tym w wieku pięt­na­stu lat jed­nego z naj­lep­szych do­wód­ców Fran­cji. Wszystko, co kie­dy­kol­wiek o nim sły­szała, to same opo­wie­ści o woj­nie i śmierci. Nie poj­muje, że Ga­briel i on są braćmi. Wy­dają się nie być do sie­bie w ogóle po­do­bni.

Ailea spo­gląda w górę. Wie­czorne niebo jest jesz­cze ja­sne, ale zmierzch wkrótce za­wi­śnie nad szczy­tami gór. Naj­wyż­sza pora wra­cać. Pa­kują swoje rze­czy i ru­szają w kie­runku szkoły. Wśli­zgują się przez bramę, mi­jają ogró­dek zio­łowy i wi­dzą Sa­rah zmie­rza­jącą w ich kie­runku. Owi­nęła so­bie złoty ko­smyk wło­sów wo­kół palca i uśmie­cha się jak kot. Ailea pa­trzy na nią gniew­nie. Co ją tak uszczę­śli­wiło?

Ciemna po­stać to­ruje so­bie drogę przez dzie­dzi­niec. Ostat­nie pro­mie­nie wie­czor­nego słońca oświe­tlają jej plecy, spra­wia­jąc, że wy­gląda jak pod­świe­tlony anioł wy­mie­rza­jący spra­wie­dli­wość. Ailea przy­gryza wargę. W spoj­rze­niu Ashy czai się bu­rza.

Asha

PÓŁ­NOCNA AN­GLIA, MAJ 1655

– Nie chcę, że­byś mar­no­wała swój ta­lent! – Ailea wie, że to uza­sad­nione słowa i na jej po­licz­kach po­ja­wia się lekki ru­mie­niec, lecz nie od­wraca wzroku. – Już kiedy tu przy­by­łaś, wie­dzia­łaś wię­cej niż więk­szo­ści dziew­cząt, które skła­dają osta­teczne śluby. Mo­gła­byś osią­gnąć na­prawdę dużo, gdy­byś tylko trak­to­wała swoją na­ukę po­waż­nie!

Wy­gląda na to, że Ailea nie ro­zu­mie, o co to­czy się ta gra. Asha była cier­pliwa, ale te­raz, gdy dziew­częta stają się ko­bie­tami, nie mogą za­cho­wy­wać się tak swo­bod­nie. Asha wbija wzrok w Aileę.

– Nie wolno wam opusz­czać te­renu szkoły! I jesz­cze wcią­gasz w to Ga­briela.

Ailea pa­trzy na nią z nie­złom­nym upo­rem. Pu­szy­ste ja­sne włosy po­wy­cho­dziły ze wstą­żek.

– Nie mo­żesz za­bro­nić nam się spo­ty­kać. – Po­liczki dziew­czyny płoną, a w jej oczach, za całą tą złotą zie­le­nią, po­ja­wia się bunt, któ­rego wcze­śniej nie było. Coś, co tylko pod­syca iry­ta­cję Ashy.

– Szkolne za­sady są ja­sne! – sy­czy Asha. – I do­ty­czą rów­nież cie­bie!

Dziew­czyna za­ci­ska zęby. Stoją w mil­cze­niu. Czarny da­cho­wiec z kre­mo­wymi łap­kami prze­cho­dzi obok nich. Gdy za­uważa Aileę, pod­cho­dzi bli­żej, ociera się głową o nogi dziew­czyny i za­czyna mru­czeć. Wy­gląda na to, że Ailea wal­czy z po­kusą po­gła­ska­nia go. Asha wzdy­cha.

– W two­ich ży­łach pły­nie krew daw­nego ludu. Ta­kie dary mają swoją cenę. Moim za­da­niem jest za­pew­nić ci wy­kształ­ce­nie po­trzebne do wy­peł­nie­nia prze­zna­cze­nia, któ­rym ob­da­rzył cię Bóg.

Za­czyna lekko wiać. Ailea za­kłada za ucho ko­smyk ja­snych wło­sów.

– A co jest moim prze­zna­cze­niem?

– Tego nie mogę ci po­wie­dzieć.

– Nie mo­żesz czy nie chcesz?

– Dość tego. – Asha nie pod­nosi głosu, ale w jej sło­wach sły­chać ostrze­że­nie. – Idź do Źró­dła i upew­nij się, że wszystko jest go­towe na ju­trzej­szy ry­tuał księ­ży­cowy.

Ailea ma taką minę, jakby chciała coś do­dać, ale mil­czy. Bie­rze kota na ręce i po­woli od­cho­dzi. Asha od­pro­wa­dza ją wzro­kiem. Ailea jest jedną z jej naj­zdol­niej­szych uczen­nic, co wcale nie dziwi, bio­rąc pod uwagę jej po­cho­dze­nie. W ciągu swo­jego czter­dzie­sto­let­niego ży­cia Asha spo­tkała tylko dwie osoby, które do­rów­ny­wały Ailei du­chową siłą. Wiele osią­gnie, je­śli tylko po­waż­nie po­trak­tuje na­ukę. Asha ża­łuje, że nie mo­gła się nią za­jąć wcze­śniej. Nie­stety jej uparta sio­stra Magy nie chciała od­dać dziew­czyny. Na szczę­ście sama w końcu do­szła do wnio­sku, że przy­szłość Ailei jest tu­taj.

Ra­do­sny dziew­częcy śmiech spra­wia, że Asha się od­wraca. Z Bia­łej Świą­tyni wy­bie­gają młod­sze no­wi­cjuszki w sza­rych sza­tach, pro­wa­dzone przez jedną ze star­szych no­wi­cju­szek. Dziew­częta przy­by­wają tu z wielu po­wo­dów. Nie­które po to, by po­znać taj­niki zio­ło­lecz­nic­twa i uzdra­wia­nia, inne opieki nad zwie­rzę­tami, a jesz­cze inne od­naj­dują swoje po­wo­ła­nie w mu­zyce. Ko­bieta, która spę­dziła tu­taj dzie­ciń­stwo, bez pro­blemu znaj­dzie pracę w każ­dym go­spo­dar­stwie. Tylko nie­liczne będą mo­gły zgłę­bić ta­jemne na­uki. Jak sio­stra Anne, któ­rej umysł może swo­bod­nie bie­gać z sar­nami po le­sie. Albo jak sio­stra V, która po­świę­ciła swoje ży­cie ci­szy i wolno jej mó­wić tylko w wy­jąt­ko­wych chwi­lach.

Nie­które dziew­częta nie zo­staną ka­płan­kami. Są tu­taj tylko po to, by się uczyć i nie skła­dają osta­tecz­nych ślu­bów, ale póź­niej znaj­dują swoje miej­sce we wpły­wo­wych or­ga­ni­za­cjach albo wże­niają się we wpły­wowe ro­dziny w ca­łej Eu­ro­pie. Matka Ga­briela jest ta­kim przy­kła­dem. Naj­więk­szym ta­len­tem Ile­any zde­cy­do­wa­nie nie była me­dy­ta­cja w mo­dli­twie.

W po­wie­trzu la­tają mo­tyle i trzmiele, gdy Asha po­dąża żwi­rową ścieżką w stronę ogródka zio­ło­wego.

Wio­sna była bez­li­to­sna. Nie­szczę­ścia i cho­roby na­stę­po­wały jedno po dru­gim. Sio­stra Grace zmarła po upadku z dra­biny i ude­rze­niu skro­nią o ka­mień. Jedna ze słu­żek po­tknęła się i wpa­dła do wrzą­cej wody z pra­niem. Mę­czyła się przez trzy dni, za­nim Bóg uwol­nił ją od cier­pień. To Asha za­mknęła jej oczy po­kryte pę­che­rzami, głasz­cząc jej opuch­nięte po­liczki, z któ­rych skóra scho­dziła jak z pie­czo­nego bu­raka. Woda wdarła się do po­miesz­cze­nia, gdzie prze­cho­wują pa­szę dla krów, i znisz­czyła więk­szość za­pa­sów. Z kra­suli zo­stały skóra i ko­ści. Wy­chu­dzone i wy­gięte jak pta­sie tru­chła, stoją te­raz, nie ma­jąc na­wet siły pod­nieść głowy, gdy Ailea wcho­dzi do obory, która grozi za­wa­le­niem. Drzewo spa­dło na ogro­dze­nie i je znisz­czyło. Asha nie­ustan­nie mar­twi się, jak zdo­być pie­nią­dze na utrzy­ma­nie szkoły, za którą jest od­po­wie­dzialna. Na­wet te­raz, gdy łąki są ja­sno­zie­lone i po­ja­wiły się pierw­sze ma­jowe rzepy, zdrowe i jędrne, ona nie może ode­tchnąć z ulgą.

Asha przy­staje. In­ten­sywny, aro­ma­tyczny za­pach drażni jej nos, gdy prze­suwa ręką po ło­dy­dze, która wkrótce za­kwit­nie. Ro­sną tu jedne z naj­bar­dziej po­szu­ki­wa­nych ro­ślin lecz­ni­czych w ca­łej Eu­ro­pie. Dłu­gie rzędy zło­ci­stej ma­rzanki won­nej, ru­mianku, dziu­rawca, wa­le­riany i na­gietka w ży­wych ko­lo­rach, żół­tym, po­ma­rań­czo­wym oraz mo­re­lo­wym. Za nimi, ogro­dzone pło­tem, nie­mal ukryte pod fio­le­to­wym bal­da­chi­mem kwit­ną­cych bzów, ro­sną ro­śliny, które mogą być do­glą­dane tylko przez naj­bar­dziej zręczne i do­świad­czone osoby, ta­kie jak ona sama. Bie­luń, lu­lek, wil­cza ja­goda, psianka i naj­pięk­niej­sza ze wszyst­kich: mor­dow­nik. Za­bój­czyni. Wy­soka ro­ślina, ma po­nad metr oraz in­ten­syw­nie nie­bie­skie kwiaty o heł­mia­stym kształ­cie. Naj­le­piej czuje się w chło­dzie i ciem­no­ści. Nie ma na nią od­trutki. Tego, kto ją spo­żyje, czeka gwał­towna i bez­li­to­sna śmierć.

Asha pod­cho­dzi i staje obok sio­stry Ju­deth, która klę­czy z no­życz­kami w jed­nej ręce i gar­ścią chwa­stów w dru­giej. Nogi z ży­la­kami, spuch­nięte od wieku, wy­zie­rają spod spód­nicy. Asha przy­kłada trzy palce do ust, czoła i serca na po­wi­ta­nie.

– So­ror mea.

Ju­deth wy­ciąga z ziemi wy­schnięty ko­rzeń, nie pod­no­sząc wzroku. – Mam na­dzieję, że da­łaś dziew­czę­tom re­pry­mendę, któ­rej długo nie za­po­mną.

Asha uwa­żała Ju­deth za starą już w chwili, gdy sama przy­była do szkoły. Może dla­tego star­sza sio­stra jest jedną z nie­licz­nych, które od­wa­żają się jej sprze­ci­wić.

– Tych troje psoci nie­mi­ło­sier­nie. – Ju­deth wy­ciera ręce w far­tuch. – Da­jesz im zbyt dużo swo­body.

– To jesz­cze dzieci. Sio­stra Ju­deth pew­nie też...

– Przy­by­wają co­raz młod­sze. I co­raz bar­dziej bez­u­ży­teczne. Kom­plet­nie brak im sza­cunku do tego, co stare. – Ju­deth po­daje Ashy kosz i wstaje. – Nie wy­świad­czasz dziew­czy­nie przy­sługi, po­bła­ża­jąc jej. Ailea to już młoda ko­bieta, nie mo­żesz po­zwa­lać na to, by spo­ty­kała się z Ga­brie­lem bez przy­zwo­itki. Trzeba ich roz­dzie­lić. Prze­szka­dzają so­bie na­wza­jem w na­uce.

– Tak, wiem.

Asha bie­rze głę­boki od­dech. Ailei nie jest ła­two. Dziew­częta milkną, gdy wcho­dzi do po­miesz­cze­nia. Nie­które nie mają na­wet od­wagi spoj­rzeć jej w oczy. Eli­za­beth i Ga­brie­lowi jest pro­ściej, ro­zu­mieją, czego się od nich ocze­kuje. Ale ich ro­dziny mają tu długą hi­sto­rię. Asha wzdy­cha.

– Ailei jest ciężko. Ga­briel jest jed­nym z nie­wielu przy­ja­ciół, ja­kich ma tu­taj w szkole.

– Przy­ja­ciół? – Ju­deth pry­cha. – Ailea nie jest jak inne dziew­częta. Po­winny się jej bać. Sza­no­wać ją. A nie lu­bić. Zdaje się, że coś o tym wiesz.

Słowa Ju­deth tra­fiają w czuły punkt. Przy­szłość, którą Asha aż na­zbyt do­brze zna. Ju­deth kon­ty­nu­uje:

– Ailea musi za­słu­żyć na swoje miej­sce tu­taj, bar­dziej niż inne dziew­częta. Wiele osób ucie­szy­łoby się z two­jej po­rażki.

Są tacy, któ­rzy nie wie­rzą w to, że w Ailei pły­nie krew, któ­rej szu­kają.

– Mistrz Donne prze­słał wia­do­mość kilka dni temu. – Ju­deth za­czyna iść, więc Asha ru­sza za nią. – Ga­briel ma ogromny po­ten­cjał, by stać się wy­bit­nym astro­lo­giem. Donne twier­dzi, że od cza­sów, gdy twój mistrz uczęsz­czał do szkoły, nie było ni­kogo z ta­kim ta­len­tem. – Ju­deth się za­trzy­muje. – Ktoś musi być gło­sem nieba, tak jest na­pi­sane. Po­wo­ła­nie Ga­briela jest te­raz waż­niej­sze niż kie­dy­kol­wiek, od­kąd mistrz Urghe nie żyje.

Po­goda się zmie­nia. Słońce za­snu­wają chmury, jakby wiatr miał uszy. Prze­szywa ją dreszcz. Śmierć Urghe była ostrze­że­niem. Ju­deth pa­trzy na Ashę, ścią­ga­jąc brwi.

– Nie czu­łam ta­kiego nie­po­koju, od­kąd by­łam dziec­kiem. Ni­gdy wcze­śniej nie po­stę­po­wali w taki spo­sób.

– Szkoła jest bez­pieczna – od­po­wiada Asha ci­cho. – Stare przy­mie­rza wciąż obo­wią­zują. Po­roz­ma­wiamy wie­czo­rem. Niech sio­stra Ro­ese zbie­rze dziew­częta w sali. Tam się z wami spo­tkam.

Ro­de­ric

BO­LO­NIA, MAJ 1655

Palce prze­su­wają się po czer­wo­no­brą­zo­wej okładce, na któ­rej jest na­pi­sane Opera Nova dell’Arte delle Armi. W pra­cowni Am­bro­gia pa­nuje chaos jak na polu bi­twy, mnó­stwo tu przed­mio­tów. Ob­razy, świece, stare księgi w skó­rza­nych opra­wach i mapy wy­peł­niają ściany i pod­łogę. Są też szkice Am­bro­gia, ry­sunki koni i wal­czą­cych męż­czyzn, wy­ko­nane z taką pre­cy­zją, że wi­dać każdy mię­sień.

Ro­de­ric bie­rze z półki żoł­nie­rzyka. Do­wódcę na ko­niu sta­ją­cym dęba, wy­rzeź­bio­nego w mar­mu­rze, swo­jego ulu­bieńca z dzie­ciń­stwa. Ka­mienne fi­gurki oży­wały, gdy Am­bro­gio usta­wiał je, by zi­lu­stro­wać ja­kąś słynną bi­twę. Ro­de­ric miał za za­da­nie roz­po­znać wszyst­kie for­ma­cje i po­dać przy­czynę kon­fliktu.

Ką­tem oka do­strzega Am­bro­gia sie­dzą­cego za biur­kiem. Kę­dzie­rzawe, cien­kie włosy, które kie­dyś były czarne jak wę­giel, z wie­kiem po­si­wiały i przy­po­mi­nają mech hisz­pań­ski. Marsz­cząc czoło, Am­bro­gio opiera się na krze­śle i przy­gląda się Ro­de­ri­cowi.

– Pa­mię­tam, jak pierw­szy raz tu­taj wsze­dłeś. Ile to może być, sześć, sie­dem lat temu?

– Ja­koś tak.

Am­bro­gio kiwa głową, nie od­ry­wa­jąc od niego wzroku. – Wy­pro­sto­wany chło­pak, ze spoj­rze­niem czar­niej­szym od smoły pie­kiel­nej. Je­śli do­brze pa­mię­tam, wła­śnie spusz­czono ci wtedy po­rządne la­nie?

Ro­de­ric od­kłada fi­gurkę z po­wro­tem na półkę.

– Si­gnor De­gano uznał, że na­uczy mnie do­brych ma­nier wy­soko ce­nio­nych w Hisz­pa­nii.

Drań tak mocno szarp­nął go za włosy, że Ro­de­ric my­ślał, że wy­rwie mu je ra­zem ze skórą głowy. Oświad­czył, że je­śli bę­dzie trzeba, to z Bożą po­mocą zgasi ten bez­czelny błysk w jego oczach. Na­stęp­nie wy­mie­rzył mu siar­czy­sty po­li­czek, a Ro­de­ri­cowi aż za­dźwię­czało w uszach.

Am­bro­gio marsz­czy czoło.

– Wiem, że mie­li­ście swoje spory.

Ro­de­ric ma ochotę po­wie­dzieć, że De­gano był świ­nią, ale gry­zie się w ję­zyk. Gnidą, która wy­ko­rzy­sty­wała swoją wła­dzę i po­zy­cję, nie­za­leż­nie od tego, czy miała do tego prawo, czy też nie, by pod­po­rząd­ko­wy­wać so­bie in­nych. Am­bro­gio mil­czy przez kilka od­de­chów, po czym do­daje:

– De­gano czer­pał przy­jem­ność z do­mi­no­wa­nia nad swo­imi uczniami. Z ła­ma­nia ich. Lu­bił, gdy schy­lali głowy jak trawa kła­nia­jąca się wia­trowi. Coś mi mówi, że nie po­zwo­li­łeś się zła­mać.

Dawny na­uczy­ciel Ro­de­rica od­suwa ta­lerz, na któ­rym na­tych­miast siada wielka, bzy­cząca mu­cha. Nie śpie­sząc się, po­woli roz­gasz­cza się na ob­gry­zio­nej ko­ści.

– On i Ni­co­las czę­sto wy­ra­żali swoje nie­za­do­wo­le­nie – cią­gnie Am­bro­gio. – Su­ge­ro­wali, że masz pro­blem z re­spek­to­wa­niem au­to­ry­te­tów.

Słowa są mocne, ale nie ob­raź­liwe. To nie pierw­szy raz, gdy Ro­de­ric sły­szy ta­kie za­rzuty. Czy rze­czy­wi­ście ma pro­blem z au­to­ry­te­tami? Czy to dla­tego za­wsze od­ma­wia wy­ko­ny­wa­nia nie­uza­sad­nio­nych roz­ka­zów, pod­czas gdy więk­szość lu­dzi jest po­słuszna? Czy jego wro­dzony opór wy­nika z nie­chęci do pod­po­rząd­ko­wa­nia się? Ro­de­ric pod­nosi ko­lej­nego żoł­nie­rzyka.

– Kom­pe­ten­cje po­winny zna­czyć wię­cej ani­żeli nie­za­słu­żony au­to­ry­tet. Sza­nuję lu­dzi, któ­rzy na niego za­słu­żyli.

Jak Am­bro­gio. W prze­ci­wień­stwie do in­nych na­uczy­cieli, za­wsze jest spo­kojny i me­to­dyczny, ni­gdy się nie spiera.

– Czy to dla­tego nie­któ­rzy na­uczy­ciele twier­dzą, że zro­bi­łeś wszystko, by uprzy­krzyć im ży­cie, pod­czas gdy inni uwa­żają cię za jed­nego z naj­bar­dziej am­bit­nych uczniów, któ­rzy tu stu­dio­wali?

Ro­de­ric szuka jego wzroku.

– A do któ­rej z tych grup ty na­le­żysz?

Am­bro­gio splata dło­nie. Le­dwo wi­do­czny uśmiech błąka się w ką­ci­kach jego ust.

– Jak mogę ci po­móc, Ro­de­ricu?

Ro­de­ric za­sta­na­wia się nad od­po­wie­dzią, prze­jeż­dża­jąc pal­cem po za­ku­rzo­nej półce.

– Zwy­kłeś ma­wiać, że naj­więk­szą sztuką jest po­ko­na­nie wroga bez walki.

Am­bro­gio po­woli kiwa głową. Ro­de­ric na chwilę za­wie­sza głos.

– Chcę, że­byś mnie na­uczył, jak wy­gry­wać bi­twy, za­nim się jesz­cze za­czną.

– Ro­zu­miem. – Am­bro­gio marsz­czy czoło w spo­sób, który su­ge­ruje coś zu­peł­nie in­nego. – Brak pew­no­ści sie­bie może pod­ko­pać mo­rale żoł­nie­rzy i prze­są­dzić o wy­niku bi­twy już na sa­mym po­czątku. Cho­dzi o zła­ma­nie woli wroga, jesz­cze za­nim doj­dzie do rze­czy­wi­stej kon­fron­ta­cji.

– I jak to się robi?

– Praw­dziwa walka od­bywa się w umy­słach. Mu­sisz spra­wić, by wróg wy­obra­ził so­bie po­rażkę, za­nim to jesz­cze na­stąpi.

Ro­de­ric kiwa głową. Fran­cu­ski do­wódca tak wła­śnie dzia­łał. Jego siła nie wy­ni­kała z tę­ży­zny fi­zycz­nej, lecz z tego, że za­siał w umy­śle chło­paka zwąt­pie­nie, które go spa­ra­li­żo­wało w de­cy­du­ją­cym mo­men­cie. Am­bro­gio długo mu się przy­gląda, co spra­wia, że Ro­de­ric czuje się nie­zręcz­nie.

– To nie­bez­pieczna gra. Dla cie­bie bę­dzie z jed­nej strony ła­twiej­sza, z dru­giej trud­niej­sza.

– Co masz na my­śli?

– Ła­twiej­sza, bo masz już re­pu­ta­cję. – Am­bro­gio bie­rze głę­boki od­dech. – Trud­niej­sza, po­nie­waż po­sia­dasz du­szę, mój młody przy­ja­cielu. – Lekki uśmiech znika. – Na­prawdę je­steś go­tów po­su­nąć się aż tak da­leko?

Ro­de­ric pa­trzy mu pro­sto w oczy, nie od­po­wia­da­jąc. W środku wciąż tli się wstyd. Jest go­tów po­świę­cić wszystko, by ni­gdy wię­cej nie do­świad­czyć tego pa­ra­li­żu­ją­cego stra­chu.

– Mo­żesz mnie tego na­uczyć?

– Mógł­byś pod­pa­lić sto­dołę chłopa? Za­gro­zić, że zgwał­cisz jego żonę lub córkę, je­śli nie za­płaci?

– Na­prawdę są­dzisz, że…

– Nie po­wie­dzia­łem, że miał­byś je zgwał­cić. Spy­ta­łem tylko, czy był­byś w sta­nie za­gro­zić męż­czyź­nie bez roz­lewu krwi. Cho­dzi o zła­ma­nie czło­wieka, a nie o za­da­nie mu bólu. Masz swoje za­sady do­ty­czące tego, co jest do­bre, a co złe. Być może bę­dziesz je mu­siał odło­żyć na bok. Re­pu­ta­cja osoby sie­ją­cej zło i okru­cień­stwo ma swoje za­lety. Lu­dzie prze­peł­nieni stra­chem za­zwy­czaj dają ci to, czego od nich chcesz. Ale to bę­dzie cię słono kosz­to­wać. – Ciemne oczy Am­bro­gia naj­pierw spo­glą­dają na szorst­kie dło­nie spo­czy­wa­jące na jego ko­la­nach, a na­stęp­nie na Ro­de­rica. – Pro­sisz mnie, bym ujaw­nił ten aspekt swo­jej oso­bo­wo­ści, z któ­rego nie je­stem dumny. Ro­zu­miesz? Je­śli mam cię uczyć, mu­szę wie­dzieć, co cię na­pę­dza. Z czym się zma­gasz.

– Chcę stać się lep­szym wo­jow­ni­kiem.

– Mu­sisz mieć lep­szy po­wód, je­śli mam cię szko­lić.

Bio­rąc głę­boki wdech, Ro­de­ric kręci pier­ście­niem na swoim palcu.

– Pod­czas bi­twy… – Twarz Ro­de­rica pło­nie. Ni­komu nie mó­wił o fran­cu­skim do­wódcy, na­wet Muc­ciowi. Nie wie czemu, może dla­tego, że wciąż za­leży mu na uzna­niu men­tora. – Czu­łem się tak, jakby ktoś rzu­cił na mnie urok. – Wstyd po­woli z niego wy­cho­dzi. – Ja… le­dwo mo­głem się ru­szyć. By­łem prze­ko­nany, że zginę, i my­śla­łem tylko o tym, jak to bę­dzie, gdy miecz wbije mi się w pierś. Wsty­dzę się tego, w jaki spo­sób wy­gra­łem tę walkę, bo na pewno nie dzięki swoim umie­jęt­no­ściom.

– Rzadko tak się dzieje.