Córka ziemi - Ann-Catrin Mattsson - ebook + audiobook

Córka ziemi ebook i audiobook

Ann-Catrin Mattsson

0,0

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Irlandia, 1649 rok. Przez Europę przetaczają się wojny. Kiedy w kraju robi się niespokojnie, ojciec Ailei postanawia przeprowadzić się wraz z rodziną do Szkocji. Mieszkająca tam zielarka Magy szybko dostrzega wyjątkowość dziewczyny. Wkrótce Ailea zostaje uwikłana w coś większego od niej samej, w coś, co wpłynie na losy wielu ludzi.

Po drugiej stronie morza Roderic rozpoczyna edukację w bolońskiej szkole wojskowej. Jego charyzmatyczny mentor Muccia robi wszystko, by okiełznać swojego porywczego ucznia. Chłopak czuje się gotowy do walki, tylko czy to oznacza, że potrafi zmierzyć się z brutalną rzeczywistością?

„Córka ziemi” Ann-Catrin Mattsson to pierwsza część cyklu powieści historycznych z elementami mitologii celtyckiej. Autorka zabiera nas w ekscytującą podróż przez wojny, miłość i pradawne tajemnice. 

Ann-Catrin studiowała literaturoznawstwo, historię oraz kreatywne pisanie. Wraz z mężem i córką mieszka w domu na archipelagu Bohuslän, położonym na zachodnim wybrzeżu Szwecji. Jej powieści historyczne wymykają się sztywnym podziałom gatunkowym.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 445

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 11 godz. 19 min

Lektor: Małgorzata Gołota
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Ty­tuł ory­gi­nału: Dot­ter av jord

Prze­kład z ję­zyka szwedz­kiego: Pa­try­cja Włó­czyk-Na­stały

Co­py­ri­ght © Ann-Ca­trin Mat­ts­son, 2025

This edi­tion: © Word Au­dio Pu­bli­shing In­ter­na­tio­nal/Gyl­den­dal A/S, Co­pen­ha­gen 2025

Pro­jekt gra­ficzny okładki: Mi­ro­slav Šo­kčić

Re­dak­cja: Anna Po­inc-Chra­bąszcz

Ko­rekta: Anna No­wak

ISBN 978-91-8076-369-1

Kon­wer­sja i pro­duk­cja e-bo­oka: www.mo­ni­ka­imar­cin.com

Wszel­kie po­do­bień­stwo do osób i zda­rzeń jest przy­pad­kowe.

Word Au­dio Pu­bli­shing In­ter­na­tio­nal/Gyl­den­dal A/S

Kla­re­bo­derne 3 | DK-1115 Co­pen­ha­gen K

www.gyl­den­dal.dk

www.wor­dau­dio.se

Vio­nie

Le­genda

Nie­któ­rzy są prze­ko­nani, że była cza­row­nicą. Inni wie­rzą, że anio­łem ze­sła­nym z nieba przez sa­mego Boga. W wy­bra­nych opo­wie­ściach jest zdraj­czy­nią. Ja zna­łam Aileę i wiem, że nie była ani cza­row­nicą, ani anio­łem, ani zdraj­czy­nią.

Sły­sza­łam te le­gendy, zna­łam pro­roc­twa na długo przed tym, za­nim po raz pierw­szy spoj­rza­łam na wy­soką ja­sno­włosą dziew­czynkę, która przy­była do Sto­wa­rzy­sze­nia. Wy­dała mi się bo­gi­nią, cho­ciaż drżały jej ręce.

Od tam­tego dnia sta­ły­śmy się nie­roz­łączne. Sio­stry i naj­lep­sze przy­ja­ciółki, po­mimo że Aileę trak­to­wano nie­mal jak kró­lową i miała nad nami taką prze­wagę, że do­tknię­cie jej ozna­czało śmierć. Ale dzięki ćwi­cze­niom ja rów­nież na­uczy­łam się ko­mu­ni­ko­wać z tym dru­gim świa­tem, cho­ciaż ni­gdy jej w tym nie do­rów­na­łam, po­nie­waż Ailea sta­no­wiła jego in­te­gralną część, tak po­łą­czoną z la­sem i zie­mią, że od­dy­chała ich ryt­mem.

Do dzi­siaj lu­dzie mnie py­tają, czy zna­łam ją oso­bi­ście. Zna­łam ich wszyst­kich – od­po­wia­dam. Także jego, męż­czy­znę, któ­rego ko­chała Ailea. Czło­wieka o tem­pe­ra­men­cie nie­okieł­zna­nym i dzi­kim jak wzbu­rzone mo­rze i bu­rzowe niebo. Ro­de­ric po­sia­dał umie­jęt­ność pod­pa­la­nia świata wo­kół sie­bie, nie po­zwa­la­jąc, by do Ailei zbli­żył się choć je­den pło­mień.

Wpro­wa­dzał za­męt, taki po pro­stu był. Tacy byli. Bo­go­wie two­rzący wo­kół sie­bie chaos. Byli jak ży­wioł. Let­nia bu­rza, tor­nado pro­ble­mów. To, co naj­pięk­niej­sze w ka­ta­stro­fach. Może to brzmi nie­wia­ry­god­nie, jak bajka, lecz tak wła­śnie ich za­pa­mię­ta­li­śmy.

Od dawna nie żyją, a ich pro­chy po­łą­czyły się z zie­mią. Nie opo­wiem tej hi­sto­rii taką, jaką była, tylko jak ją za­pa­mię­ta­łam i jak mi ją przed­sta­wiono. A tych ta­jem­nic nie po­winno się zdra­dzać ni­komu nie­wta­jem­ni­czo­nemu.

Aby na­ro­dziła się gwiazda, musi na­stą­pić jedna rzecz. Znisz­cze­nie. Wszystko musi zo­stać ob­ró­cone w perzynę, więc rów­nież opo­wieść o niej. Bo naj­pięk­niej­sze rze­czy ro­dzą się w bó­lach. Mi­nie kil­ka­set lat, za­nim lu­dzie po­znają jej hi­sto­rię. Hi­sto­rię Ailei – córki ziemi.

CZĘŚĆ 1

Ailea

IR­LAN­DIA, KWIE­CIEŃ 1649

– Wszy­scy nie żyją.

Z ust wy­do­bywa się je­dy­nie szept. Strzępy snów niosą się po izbie ci­chym echem. Małe, ostre odłamki wspo­mnień: za­krwa­wione ciała, pła­czące nie­mow­lęta i ko­biety w roz­dar­tych su­kien­kach, ra­nią ją za każ­dym ra­zem, gdy za­myka oczy.

– W ko­ściele byli lu­dzie – cią­gnie Ailea – ale czer­woni męż­czyźni ich za­bili, na­wet ko­biety i dzieci.

Po­mimo cie­pła, ja­kie dają grube owcze skóry, przez jej ciało prze­biega dreszcz. Mat­czyne gła­ska­nie za­miera na uła­mek se­kundy.

– Cho­dzi ci o to, że byli ubrani na czer­wono?

Ailea kiwa głową.

– Mieli na so­bie czer­wone płasz­cze. Matko, wy­daje mi się, że ci żoł­nie­rze byli An­gli­kami.

– Dla­czego tak my­ślisz?

Ailea pró­buje so­bie ich przy­po­mnieć. Dla niej to oczy­wi­ste, cho­ciaż nie po­trafi tego wy­ja­śnić. To jak nad­cho­dząca bu­rza, którą czuje się w ko­ściach.

– Za­cho­wy­wali się jak An­glicy. Oni… nie pa­łali do nas sym­pa­tią.

– Do nas?

Ailea na­po­tyka py­ta­jące spoj­rze­nie matki.

– Do nas, ka­to­li­ków. Za­bili wszyst­kich.

Moc­niej wtula się w cie­płe ob­ję­cia matki, szuka w nich po­cie­sze­nia i po­czu­cia bez­pie­czeń­stwa. Pło­mień świecy od­bija się w lo­kach ko­biety, wzmac­nia czer­wone tony, spra­wia­jąc, że jej włosy wy­dają się bar­dziej rude, niż są w rze­czy­wi­sto­ści.

Sie­dzą tak dłuż­szą chwilę, aż matka w końcu wy­pusz­cza ją z ob­jęć i od­suwa od sie­bie na dłu­gość ra­mie­nia.

– Chyba nie od­wie­dzi­łaś babki Bri­gid? – Piegi na twa­rzy matki prze­su­wają się, gdy marsz­czy czoło. – Wiem, że zwy­kła wam, dzie­ciom, opo­wia­dać te wszyst­kie straszne hi­sto­rie, jedną gor­szą od dru­giej. Nie­dawno wró­ci­łaś do domu z pła­czem, bo na­ga­dała ci o miesz­ka­ją­cej w le­sie cza­row­nicy, która pod­rzyna gar­dła ma­łym dziew­czyn­kom i robi wino z ich krwi.

Ailea do­sko­nale pa­mięta tę hi­sto­rię i to, jak się prze­stra­szyła. Babka Bri­gid nie omiesz­kała też pod­kre­ślić, że ta zła cza­row­nica lubi zwłasz­cza dziew­czynki o blond wło­sach, ta­kie jak Ailea, po­nie­waż ich krew po pro­stu sma­kuje naj­le­piej.

– Ba­łaś się sama spać przez kilka ty­go­dni – przy­po­mina matka.

– Przy­się­gam, nie by­łam u niej!

– Dziecko, nie je­stem zła. Ani ja, ani oj­ciec nie bę­dziemy się o to na cie­bie zło­ścić.

– Ale nie by­łam! Nie od­wie­dzi­łam jej od czasu tej kłótni po­mię­dzy oj­cem a nią.

O matko, jak się uniósł. Tak zwy­zy­wał babkę Bri­gid, że jego za­zwy­czaj ła­godna twarz zro­biła się czer­wona.

– Je­śli mó­wisz, że tam nie by­łaś, to ja ci wie­rzę. – Matka ca­łuję ją w czoło. – To był tylko zły sen, moje dziecko.

– Tak są­dzi­cie, matko?

Ailea szuka spoj­rze­nia ro­dzi­cielki, chce w jej nie­bie­skich oczach zna­leźć coś, co po­twier­dzi te słowa, lecz ko­bieta od­wraca wzrok. Ko­lejny pło­mień roz­świe­tla mrok, gdy w drzwiach staje oj­ciec. Nic nie mówi, gdy marsz­cząc czoło, przy­gląda się mał­żonce i córce le­żą­cym w łóżku.

Matka od­po­wiada na nie­po­wie­dziane przez niego py­ta­nie.

– Znowu miała kosz­mary – wy­ja­śnia.

Oj­ciec ciężko wzdy­cha. Po­ciera dło­nią nie­ogo­lony pod­bró­dek.

– To się robi nie do znie­sie­nia.

Ailea spała tylko dwie noce w swoim po­koju, od kiedy go do­stała. Oj­ciec uwa­żał, że od­dzielna sy­pial­nia wcale nie jest jej po­trzebna, ale ona na nią na­le­gała, tłu­ma­czyła mu, że jest już dużą dziew­czynką, nie­długo skoń­czy sie­dem lat, a duże dziew­czynki śpią w swo­ich łóż­kach, tak twier­dziła Mo­ira. A Ailea po­trafi być prze­ko­nu­jąca.

Nie­stety nocne kosz­mary pod­ko­pały od­wagę Ailei. Jest prze­ra­żona, boi się znowu za­snąć i tego, że złe sny po­wrócą. Czy oj­ciec każe jej spać tu­taj sa­mej? Strach nie chce jej opu­ścić. Ni­czym ptak, uwił so­bie gniazdo w jej gar­dle i cho­ciaż cią­gle prze­łyka ślinę, nie chce wy­fru­nąć.

Oj­ciec pod­cho­dzi do łóżka. De­li­kat­nie głasz­cze matkę po gło­wie i wy­ciąga córkę z jej bez­piecz­nych ob­jęć. Ailei ści­ska się gar­dło, z jej oczu try­skają łzy. Za­pora za­raz się prze­rwie i doj­dzie do po­wo­dzi. Ale oj­ciec za­miast po­ło­żyć ją w jej wła­snym łóżku, kła­dzie so­bie jej głowę na piersi i nie­sie ją do mał­żeń­skiej sy­pialni.

– Już do­brze. Dzi­siaj mo­żesz spać z nami.

Po wej­ściu do sy­pialni męż­czy­zna pod­nosi pie­rzynę, żeby córka mo­gła się wśli­zgnąć do ich łóżka. Po­ściel wciąż jest cie­pła od ich ciał. Bose stopy Ailei do­ty­kają mięk­kich owczych skór. Wci­ska nos w po­duszkę i wciąga w noz­drza za­pach ta­baki i ce­dru. Za­pach ojca. Ten siada obok niej, de­li­kat­nie gła­dzi ją po czole i no­sie, tak jak za­wsze to ro­bił.

– Spró­buj za­snąć, ma fille bien-aimée, będę tu przy to­bie czu­wał, do­póki nie za­pad­niesz w sen.

Lubi, gdy oj­ciec tak ją na­zywa. Wy­po­wiada te słowa ła­god­nie i z fran­cu­skim ak­cen­tem, który ona tak ko­cha. Po jej ciele roz­cho­dzi się cie­pło, wy­piera cały strach i resztki noc­nego kosz­maru, który po­woli się kur­czy.

Ro­de­ric

WŁO­CHY, KWIE­CIEŃ 1649

– Ro­de­ricu!

Ostry głos pia­stunki nie­sie się echem po dzie­dzińcu. Ko­bieta po­ru­sza się na czwo­ra­kach, wci­ska­jąc dło­nie w piasz­czy­stą zie­mię i prze­su­wa­jąc wzro­kiem wzdłuż szcze­liny pod szopą z na­rzę­dziami.

Ro­de­ric opiera się ple­cami o pień, świa­domy, że ko­bieta tu go nie doj­rzy. W po­wie­trzu unosi się woń dzieg­ciu. Chło­piec za­myka oczy i bie­rze głę­boki wdech. Na drze­wie zmar­twie­nia go nie do­ty­czą. Jest da­leko od mnó­stwa nud­nych obo­wiąz­ków.

Wła­śnie wdra­py­wał się na drzewo, gdy w kuchni roz­le­gły się krzyki i pia­stunka zro­zu­miała, co się stało. Nada­rzyła się oka­zja, gdy Ma­ria po­je­chała na targ, a pia­stunka za­ga­dała się z pa­rob­kiem z są­sied­niego go­spo­dar­stwa. Pia­stunka pra­cuje u nich za­le­d­wie od paru ty­go­dni, a jed­nym z jej obo­wiąz­ków, gdy Ro­de­ric nie ma aku­rat lek­cji z an­giel­skim ba­ka­ła­rzem, jest go pil­no­wać. Za­da­nie, któ­remu czę­sto nie jest w sta­nie po­do­łać.

Pia­stunka wstaje. Zgrzebny far­tuch jest po­pla­miony krwią ptaka, któ­rego ra­zem z inną dziewką opra­wiły wcze­śnie rano.

– Ro­de­ricu! To nie jest za­bawne! – Roz­kłada ręce w ge­ście re­zy­gna­cji. – Pro­szę na­tych­miast tu przyjść!

W gniew­nym to­nie sły­chać de­spe­ra­cję. Wy­rzuty su­mie­nia wiją się w jego brzu­chu ni­czym pod­stępny wąż. Może za bar­dzo utrud­nia ży­cie tej no­wej pia­stunce?

Na za­cho­dzie wzbi­jają tu­many ku­rzu. Ro­de­ric po­chyla się, by le­piej wi­dzieć. Czyżby wy­do­by­wały się spod ko­pyt ko­nia za­przę­żo­nego do po­wozu? Woź­nica jest jesz­cze zbyt da­leko, by Ro­de­ric mógł mieć pew­ność, lecz po kilku mi­nu­tach wy­raź­nie wi­dzi ko­nia. Nie jest do­brze. My­ślał, że nie bę­dzie jej całe przed­po­łu­dnie. Już po chwili nie ma żad­nych wąt­pli­wo­ści. Ma­rii, która to­ruje so­bie drogę ni­czym do­wódca na polu bi­twy, nie spo­sób po­my­lić z ni­kim in­nym.

– Utra­pie­nie z tym nie­sfor­nym chło­pa­kiem! – Pia­stunka ociera łzy brud­nym far­tu­chem.

Ro­de­ric stwier­dza, że ko­bieta mimo wszystko prze­sa­dza.

– Li­czę do dzie­się­ciu. Je­śli do tego czasu nie zle­ziesz z tego drzewa, to przy­niosę ró­zgę i tak ci złoję ty­łek, że po­pa­mię­tasz!

Głos Ma­rii hu­czy rów­nie ostrze­gaw­czo jak grzmoty ob­wiesz­cza­jące bu­rzę. Ro­de­ric szybko roz­waża, ja­kie ma moż­li­wo­ści, ale wy­gląda na to, że albo do­sta­nie la­nie, albo bę­dzie jesz­cze go­rzej, czyli zo­sta­nie za­mknięty w po­koju, i to bez je­dze­nia. Wi­dział tego tłu­stego ptaka, któ­rego zła­pały służki, i nie chciałby prze­ga­pić wie­cze­rzy. Już woli do­stać ró­zgą.

Te­atral­nie wzdy­cha­jąc, obej­muje pień drzewa i scho­dzi na tyle ni­sko, że w końcu może ze­sko­czyć na zie­mię. Pia­stunka pa­trzy na star­szą ko­bietę, jakby nie wie­działa, czego się od niej ocze­kuje. Ma­ria stoi w roz­kroku, pod­parta pod boki, i z ka­mienną twa­rzą mie­rzy go za­bój­czym wzro­kiem. Stara mamka po­trafi wy­glą­dać prze­ra­ża­jąco, gdy tego chce. Jest w tej ro­dzi­nie, od­kąd Ro­de­ric sięga pa­mię­cią, i wy­cho­wuje go twardą ręką.

Ro­de­ric wy­ciera ręce w no­gawki spodni.

– My­śla­łem, że wró­ci­cie do­piero za kilka go­dzin.

W od­po­wie­dzi Ma­ria chwyta go mocno za ucho, po czym cią­gnie za sobą do domu. Młoda pia­stunka po­tyka się i ru­sza tuż za nimi. Cią­głe wy­ra­bia­nie cia­sta spra­wiło, że mamka ma ra­miona silne jak sam Her­ku­les. Ależ to boli! Ma­ria cią­gnie tak mocno, że Ro­de­ric jest prze­ko­nany, że za­raz urwie mu ucho.

– Puść mnie! – pro­te­stuje.

– Sły­sza­łam, co prze­skro­ba­łeś! W kuchni jest po­bo­jo­wi­sko! – Ma­ria szar­pie go jesz­cze moc­niej. – Wy­pu­ścić ro­pu­chy, jasz­czurki i co tam jesz­cze zbie­ra­łeś! Uwa­żasz, że to za­bawne?

Ale to na­prawdę wy­glą­dało ko­miczne. Ma­ria na­wet tam nie we­szła, więc nie po­winna się na ten te­mat wy­po­wia­dać. Ro­de­ric ma przed oczami ob­raz słu­żek, które krzy­cząc i po­py­cha­jąc się, wspi­nają się na stół. Cia­sto i mi­ski fru­wa­jące w po­wie­trzu, gdy z pod­ka­sa­nymi spód­ni­cami pró­bo­wały prze­pę­dzić wał­kami te małe stwo­rze­nia. Po­mimo pra­wie ode­rwa­nego ucha Ro­de­ric nie po­trafi po­wstrzy­mać uśmie­chu.

– Niech Bóg się zmi­łuje nad twoją za­gu­bioną du­szą, chłop­cze!

Ma­ria pusz­cza jego ucho i chwyta go mocno za ra­mię. Po­py­cha go przez próg, po czym cią­gnie w głąb po­sia­dło­ści. Ro­de­ric wpada na kre­dens i o mało nie strąca jed­nego z dro­go­cen­nych wa­zo­nów, które oj­czym Ja­mes ku­pił pod­czas ich ostat­niej po­dróży do We­ne­cji. Na­czy­nie kosz­to­wało kro­cie, ale Ro­de­ric wie, że ary­sto­kra­cja lubi się szczy­cić swoim bo­gac­twem.

Jego matka sie­dzi wy­pro­sto­wana z nogą za­ło­żoną na nogę na jed­nej z ka­nap obi­tych tka­niną. Ha­ftuje na ja­snym lnie le­żą­cym na jej ko­la­nie. Wa­zon na stole za nią efek­tow­nie pod­kre­śla zie­lony ko­lor jej sukni. Ro­de­ric jest pe­wien, że usia­dła tam ce­lowo, wła­śnie z tego po­wodu. Ciemne loki wy­do­stały się z upię­cia i miękko opa­dają na jej ra­miona za każ­dym ra­zem, gdy pod­nosi rękę, ha­ftu­jąc.

Ro­de­ric do­piero po chwili za­uważa swo­jego młod­szego brata sie­dzą­cego na dy­wa­nie, po­chło­nię­tego prze­glą­da­niem książki i cał­ko­wi­cie po­grą­żo­nego w swoim świe­cie. Wy­gląda na to, że ani ich nie wi­dzi, ani nie sły­szy.

– O co cho­dzi?

Matka kon­ty­nu­uje ha­fto­wa­nie, nie pod­no­sząc wzroku. Pia­stunka dyga ni­sko, przy­gryza dolną wargę i błą­dzi wzro­kiem po­mię­dzy ka­napą a Ma­rią.

– Prze… pra­szam, ba­ro­nowo, nie chcemy ja­śnie pani kło­po­tać, ale cho­dzi o Ro­de­rica.

Ro­de­ric chce po­wie­dzieć pia­stunce „wy­pro­stuj się i prze­stań się tak de­ner­wo­wać”, gdyż wie, że jego matka nie­na­wi­dzi wszel­kich oznak sła­bo­ści. Igła się za­trzy­muje.

– Py­ta­nie nie było do cie­bie.

Głos jest lo­do­waty jak zi­mowy stru­mień. Pia­stunka się wzdryga, jakby ba­ro­nowa ją spo­licz­ko­wała. Jej usta się otwie­rają ni­czym u ryby wy­cią­gnię­tej z wody, pró­buje zna­leźć od­po­wied­nie słowa. Matka nie daje jej dojść do głosu.

– Mo­żesz odejść! Zrób coś po­ży­tecz­nego, na mi­łość bo­ską!

Pia­stunka znowu dyga. Z po­chy­loną głową i zgar­bio­nymi ple­cami opusz­cza po­miesz­cze­nie.

Ro­de­ric nie­na­wi­dzi, na­prawdę nie­na­wi­dzi tej nie­fra­so­bli­wo­ści, z jaką matka nad­używa swo­jej wła­dzy, by upo­ko­rzyć in­nych. Ma­ria, przy­zwy­cza­jona do ra­dze­nia so­bie z matką, stoi nie­ru­chomo.

– No, mów, co tym ra­zem spso­cił mój syn.

– Ro­de­ric naj­wy­raź­niej rano do­brze się ba­wił, wy­pusz­cza­jąc z wia­dra ro­bac­two, gdy służba wy­ra­biała cia­sto na chleb.

– Na­prawdę? – Mię­to­wo­zie­lony haft za­czyna przy­bie­rać kształt płat­ków kwia­tów. – Do­brze, zajmę się tym. – Matka pod­nosi wzrok. – Je­śli to wszystko, Ma­rio, mo­żesz odejść.

Ro­de­ric od­pro­wa­dza wzro­kiem starą mamkę.

– Po­dejdź no tu! – roz­ka­zuje matka.

Ro­de­ric na­po­tyka jej wład­cze spoj­rze­nie z rów­nie nie­złom­nym upo­rem. Jego matka, Ile­ana Ca­stro de Gu­evara, ucho­dzi za jedną z naj­pięk­niej­szych nie­wiast w Hisz­pa­nii, mimo że ma po­nad trzy­dzie­ści lat i nie jest już młoda. Po­trafi okrę­cać so­bie męż­czyzn wo­kół ma­łego palca, aby po­tem wy­ci­snąć ich jak cy­trynę.

– Czy aby nie je­steś za duży na ta­kie dzie­cięce psoty?

Dez­apro­bata w jej gło­sie jak zwy­kle wy­wo­łuje w nim iry­ta­cję. Matka prze­krzy­wia głowę.

– Cza­sami wy­daje mi się, że wciąż je­steś ma­łym dziec­kiem, które nie wie, jak się za­cho­wać.

– Nie je­stem mały!

– To prze­stań się tak za­cho­wy­wać!

Krew w jego ży­łach bu­zuje i jest bli­ski tego, aby coś jej od­pa­ro­wać, ale opa­no­wuje się i gry­zie się w ję­zyk. Za­ci­ska zęby i pod­cho­dzi do młod­szego brata sie­dzą­cego na pod­ło­dze. Ga­briel jedną ręką pod­piera pod­bró­dek. Mocno marsz­czy czoło, wio­dąc pal­cem wska­zu­ją­cym dru­giej ręki po tek­ście w książce. Za­czął skła­dać li­tery, gdy miał trzy wio­sny, a te­raz, jako sied­mio­la­tek, czyta tak do­brze jak Ro­de­ric.

Dzielą ich nie­całe cztery lata. Ro­de­ric od za­wsze lubi swo­jego młod­szego brata, ale je­śli ma być szczery, to lubi też swoją sio­strę. Jed­nak Ga­briel jest na swój spo­sób wy­jąt­kowy. Ro­de­ric nie pa­mięta, by wi­dział go za­gnie­wa­nego czy na­prawdę wzbu­rzo­nego. Ga­briel ni­gdy nie spra­wia kło­po­tów, po­trafi sam się ba­wić go­dzi­nami, je­śli znaj­dzie coś, co go za­in­te­re­suje. Wszy­scy mó­wią, że Ro­de­ric ma dia­bła za skórą, za to tem­pe­ra­ment Ga­briela jest ła­godny ni­czym letni wiatr. Może mają ra­cję. Prze­cież Ga­briel to imię Ar­cha­nioła.

Chło­piec spo­gląda na niego swo­imi du­żymi oczami, lekko się uśmie­cha­jąc.

– Na­prawdę to zro­bi­łeś?

Ro­de­ric igno­ruje py­ta­nie wzru­sze­niem ra­mion, lecz od­wza­jem­nia uśmiech. Jest prze­ko­nany, że Ga­briel wi­dział wia­dra z ro­pu­chami i ro­ba­lami, które ukrył w ich sza­fie, ale wie, że ni­gdy by na niego nie do­niósł.

Matka od­kłada ro­bótkę.

– Ro­de­ricu, po­dejdź no tu. Mu­szę z tobą po­waż­nie po­roz­ma­wiać.

Nad­szedł ten mo­ment. Tylko żeby matka nie od­pra­wiła go do po­koju bez wie­cze­rzy.

– Cho­dzi o karę? Bo…

– Nie o tym chcę z tobą po­roz­ma­wiać. – Matka bie­rze głę­boki wdech i do­daje: – Pora za­dbać o twoją przy­szłość. Po­je­dziesz do Bo­lo­nii i roz­pocz­niesz na­ukę w Ac­ca­de­mia Mi­li­tare. Roz­piera cię ener­gia, którą trzeba ja­koś spo­żyt­ko­wać.

Bo­lo­nia. Znaj­duje się tam jedna z naj­lep­szych szkół woj­sko­wych w Eu­ro­pie. Ro­de­ric wie, że jego stryj zo­stał tam wy­słany jako je­de­na­sto­la­tek. Każdy, kto chce się na­uczyć fech­tunku, ma­rzy o tym, by ro­bić pod okiem jed­nego z mi­strzów z tej szkoły, jed­nak tylko nie­liczni mają ko­nek­sje lub wy­star­cza­jącą ilość pie­nię­dzy. Suk­nia matki się po­gnio­tła i Ro­de­ric wi­dzi iry­ta­cję wy­ma­lo­waną ja jej twa­rzy, gdy ręką pró­buje wy­gła­dzić ma­te­riał.

– Trzeba cię przy­go­to­wać. – Ob­ser­wuje go spod czar­nych rzęs. – Pora skoń­czyć z za­bawą i za­cząć wy­peł­niać swe prze­zna­cze­nie. Wuj słono za­pła­cił za twoją szkołę.

Ro­de­ric się pro­stuje.

– Tak, matko.

Wszyst­kie lek­cje, nie­koń­czące się go­dziny spę­dzone na koń­skim grzbie­cie, miały go przy­go­to­wać na ten dzień. Na­uczy się wal­czyć, do czego po­dobno jest stwo­rzony. Czuje się go­towy.

Ro­de­ric od­wraca się z uśmie­chem i opusz­cza po­miesz­cze­nie.

Ile­ana

WŁO­CHY, KWIE­CIEŃ 1649

Ile­ana od­pro­wa­dza Ro­de­rica wzro­kiem, gdy ten wy­cho­dzi wy­pro­sto­wany. Jej pier­wo­rodny, ide­alny syn. Sze­ro­kie barki, ciemne pu­kle wo­kół twa­rzy o wy­jąt­kowo wy­ra­zi­stych ry­sach. Jest do niej po­dobny, sporo po niej odzie­dzi­czył. Ten sam pro­sty nos i zmy­słowe, pełne usta, iden­tyczny zło­ci­sty od­cień skóry, tylko że jesz­cze ciem­niej­szy po wielu go­dzi­nach spę­dzo­nych na słońcu.

Ale ro­syj­ska krew pły­nąca w ży­łach Ro­de­rica czyni jego wy­gląd bar­dziej nor­dyc­kim, z mocno za­ry­so­waną szczęką i wy­dat­nymi ko­śćmi po­licz­ko­wymi. Ma oczy w tym sa­mym ja­sno­zie­lo­nym ko­lo­rze co li­ście eu­ka­lip­tusa. Za­wsze in­ten­sywne spoj­rze­nie, w któ­rym po­ja­wia się ogień, gdy chło­pak do­strzega ja­kąś nie­spra­wie­dli­wość.

Da so­bie radę. Nadała mu imię ozna­cza­jące sławę i wła­dzę. Świa­do­mie wy­brała starą ro­mań­ską pi­sow­nię, za­miast kla­sycz­nego Ro­drigo, czę­ściej spo­ty­ka­nego w Hisz­pa­nii, aby pod­kre­ślić jego wy­jąt­ko­wość.

Ile­ana usuwa kilka żół­tych ni­tek, które przy­cze­piły jej się do sukni. Imiona są ważne, a jego imię zo­sta­nie za­pi­sane w gwiaz­dach.

* * *

Drzwi są za­mknięte, co nie jest ta­kie dziwne. Ile­ana puka raz, na­ci­ska klamkę i wcho­dzi do po­koju męża. Czuje w noz­drzach ciężki za­pach dymu i opium. Po­tar­gane ja­sne włosy Ja­mesa ster­czą wśród po­du­szek i róż­nych tka­nin. Ko­bieta su­nie spoj­rze­niem wzdłuż cięż­kich ak­sa­mit­nych dra­pe­rii oka­la­ją­cych łóżko, jej mał­żo­nek ma rów­nie wy­ra­fi­no­wany gust, co ona.

Z tego, co może do­strzec, jest goły. Obok łóżka stoi młody męż­czy­zna z na­gim tor­sem i pró­buje na­cią­gnąć spodnie. Jest piękny. Nie­zbyt wy­soki, lecz ma umię­śnione nogi i kla­syczną, ciemną urodę, tak cha­rak­te­ry­styczną dla tych oko­lic.

– Ko­cha­nie, mo­żesz do woli za­ba­wiać się z mło­dymi męż­czy­znami, ale wo­la­ła­bym, że­byś ro­bił to w nocy, a nie w biały dzień. – Ile­ana pod­nosi z pod­łogi po­duszkę, po czym siada na łóżku obok niego.

Na ustach męża błąka się lekki uśmiech. Ile­ana marsz­czy nos.

– I bła­gam, otwórz okno, śmier­dzi tu na­sie­niem.

Ja­mes kła­dzie swoją szczu­płą dłoń na jej dłoni. Na­wet te­raz, gdy się uśmie­cha, Ile­ana do­strzega w jego po­pie­la­tych oczach cień smutku, po­nie­waż Ja­mes ma też me­lan­cho­lijną du­szę po­ety. Ile­ana wzdy­cha.

Się­ga­jąc po ko­szulę za­ko­paną w po­ścieli, śniady mło­dzie­niec błą­dzi za­kło­po­ta­nym spoj­rze­niem po­mię­dzy nią a Ja­me­sem. Ile­ana li­czy na to, że reszta jego ciała jest rów­nie umię­śniona co ra­miona.

Ile­ana wy­ciąga rękę po wi­no­grono le­żące na pół­mi­sku na sto­liku noc­nym.

– Piękny jest. – Wy­sy­sa­jąc sok z wi­no­grona, od­rywa wzrok od męża i spo­gląda w nieco prze­stra­szone oczy mło­dzieńca. – Po­wiedz mi, lu­bisz tylko męż­czyzn czy przy ko­bie­tach też ci sztyw­nieje?

Mło­dzie­niec się ru­mieni. Wę­druje wzro­kiem po­mię­dzy nią a Ja­me­sem.

– Yyy… ja…

– Ile­ano. – W gło­sie Ja­mesa sły­chać de­li­katne ostrze­że­nie. – Zo­staw go w spo­koju.

Krza­cza­ste brwi męża nieco opa­dają.

– Mo­żesz odejść, Pie­tro. – Od­wraca wzrok w stronę mło­dzieńca i ma­cha ręką. – Mu­szę po­roz­ma­wiać z żoną na osob­no­ści.

– Daj spo­kój, może zo­stać, je­śli o mnie cho­dzi, zdjąć coś z sie­bie i do­trzy­mać nam to­wa­rzy­stwa.

Ile­ana po­chyla się i za­pra­sza­jąco gła­dzi brzeg łóżka. Pie­tro na­tych­miast wbija spoj­rze­nie w jej de­kolt. Ona uśmie­cha się pod no­sem. No pro­szę, wdzięki ko­biet nie są mu cał­ko­wi­cie obo­jętne.

– Ile­ano, za­cho­wuj się.

Ton głosu męża zdra­dza, że jed­nak go to bawi. Ona i Ja­mes są swo­imi prze­ci­wień­stwami. Mał­żo­nek, spo­kojny blon­dyn, wspa­nia­ło­myślny ma­rzy­ciel. Kiedy te­raz tak o tym my­śli, to stwier­dza, że ni­gdy nie wi­działa, by stra­cił pa­no­wa­nie nad sobą. Nie dzi­wota, że lu­dzie biorą go za ojca Ga­briela, cho­ciaż oni oboje wie­dzą, że nim nie jest. Ja­mes wciąż trzyma rękę na jej dłoni, jego kciuk de­li­kat­nie pie­ści cienką skórę na jej nad­garstku. Jest jej skałą. Jej ko­twicą tu­taj, na ziemi. Ile­ana ostroż­nie pod­nosi jego dłoń do swo­ich ust.

– Roz­ma­wia­łam z Ro­de­ric­kiem. Naj­wyż­szy czas, by roz­po­czął szkołę woj­skową w Bo­lo­nii.

Brwi Ja­mesa się uno­szą.

– Tak szybko? Nie jest zbyt młody? Prze­cież nie ma jesz­cze je­de­na­stu lat.

– Nie­któ­rzy po­wie­dzie­liby, że cze­ka­łam zbyt długo. Że edu­ka­cję woj­skową na­leży roz­po­czy­nać już wieku sze­ściu lat.

– Jak­bym sły­szał two­jego brata.

Ila­nea wzdy­cha z dez­apro­batą.

– Wy dwaj ni­gdy się nie do­ga­dy­wa­li­ście.

Ja­mes nie od­po­wiada. Do­tyka ręką brody i omiata spoj­rze­niem kom­natę. Choć nie jest oj­cem Ro­de­rica, Ile­ana wie, że trosz­czy się o chłopca na tyle, by chcieć go ad­op­to­wać w związku z ich za­ślu­bi­nami.

– To do­bry chło­pak. – Mąż wciąż omiata wzro­kiem kom­natę. – Ni­gdy nie lu­bi­łem ar­mii, ca­łego tego wo­jo­wa­nia i ich po­li­tyki.

Ile­ana sięga po wi­no­grono.

– Masz na to zbyt ła­godne uspo­so­bie­nie i zbyt wiel­kie serce, mój drogi.

– W prze­ci­wień­stwie do cie­bie?

– W prze­ci­wień­stwie do mnie. – Ile­ana pry­cha. – Nie osią­gnę­łam tego wszyst­kiego czy­stą do­bro­cią. Ży­cie to stra­te­gia woj­skowa, Ja­mes, i za­pro­wa­dzę go na sam szczyt, na­wet po tru­pach.

– Je­steś pewna, że ro­bisz to dla jego do­bra? – Ja­mes mówi to ła­god­nym to­nem, bez oce­nia­nia.

– Wszystko, co ro­bię, ro­bię dla do­bra swo­ich dzieci. Chcę, żeby zdo­były wła­dzę i wio­dły ży­cie, na które za­słu­gują.

Ile­ana kła­dzie nogi na łóżku, opiera głowę na ra­mie­niu męża i wciąga w noz­drza jego za­pach, cie­płą woń piżma i drzewa san­da­ło­wego. Ja­mes unosi jej dłoń i splata swoje palce z jej pal­cami.

– Kiedy wy­jeż­dża?

– Po­ju­trze. Wszystko już zor­ga­ni­zo­wane. W pierw­szych la­tach Ro­de­ric bę­dzie miał swo­jego men­tora.

Ja­mes de­li­kat­nie gła­dzi jej od­kryty bark. Ile­ana czuje na czole cie­pło jego od­de­chu, gdy mąż mówi do niej szep­tem:

– Za­tem niech tak bę­dzie, naj­droż­sza.

Ailea

IR­LAN­DIA, KWIE­CIEŃ 1649

– Chcę, że­byś trzy­mała się bli­sko mnie. – Kiedy oczy Ailei omia­tają miej­sce, które oj­ciec po­ka­zuje jej pal­cem, on de­li­kat­nie unosi jej pod­bró­dek. – Sły­szysz? Po­gnie­wam się, je­śli nie bę­dziesz wy­ko­ny­wać mo­ich po­le­ceń.

– Tak, oj­cze.

– Mu­szę się z kimś roz­li­czyć i roz­mó­wić z dru­ka­rzem. Mo­żesz się tu­taj po­krę­cić, ale nie chcę, że­byś od­da­lała się za pie­kar­nię.

Mija ich bar­czy­sty męż­czy­zna o krótko ostrzy­żo­nych wło­sach w ko­lo­rze żyta. Rzuca im spoj­rze­nie i wita się z oj­cem ski­nie­niem głowy. Ailea go roz­po­znaje. Oran kie­dyś po­wie­dział, że ten męż­czy­zna spije każ­dego i żadna nie­wia­sta nie jest bez­pieczna w jego to­wa­rzy­stwie, co­kol­wiek miał na my­śli. Usta ojca stają się za­cięte a spoj­rze­nie ostre, gdy wie­dzie za nim wzro­kiem.

– Oj­cze, czy to on, ten męż­czy­zna, któ­rego na­zy­wa­cie roz­pust­ni­kiem?

Twarz ojca robi się czer­wona.

– Gdzie sły­sza­łaś to słowo?

– Ty i Oran tak go na­zy­wa­cie. Po­wie­dzia­łeś… – Ailea milk­nie, pró­buje so­bie przy­po­mnieć słowa ojca. – Po­wie­dzia­łeś, że ten męż­czy­zna ma nie­ule­czalną zdol­ność do pło­dze­nia dzieci.

Oj­ciec po­chyla się nad nią.

– Nie wolno ci tego po­wta­rzać, Aileo. Sły­szysz? To nie było prze­zna­czone dla two­ich uszu.

Ailea do­brze o tym wie, co czyni to jesz­cze bar­dziej eks­cy­tu­ją­cym. Kiwa głową.

– Świet­nie. – Oj­ciec się pro­stuje. – To zaj­mie tylko chwilę. Za­raz wrócę.

Ale czas wle­cze się jak zimny luty. Już ku­piła sy­rop z kwia­tów dzi­kiego bzu, co zle­cił jej oj­ciec, i kilka razy prze­szła przez ry­nek. Plac pęka w szwach. Lu­dzie gło­śno się tar­gują przy wo­zach i stra­ga­nach. Su­szona wie­przo­wina, gli­niane garnki z mio­dem oraz bru­kiew tło­czą się na du­żych de­skach. Wiatr nie­sie ze sobą za­pach świe­żego chleba po­mie­szany ze smro­dem ze­psu­tych ry­bich fla­ków. Sprze­dawca ryb, po­stawne chło­pi­sko z siwą brodą, stoi ka­wa­łek da­lej i ob­słu­guje młodą nie­wia­stę w ciem­nym płasz­czu. Wy­ciera ręce w za­krwa­wiony far­tuch i po­daje ko­bie­cie rybę, a ta wkłada ją do ko­szyka wy­ście­ła­nego li­śćmi.

Gdzie jest Oran? Ailea szuka wzro­kiem pa­robka i za­uważa go przy po­wo­zie. Duże dło­nie ostroż­nie pod­no­szą skó­rzane pasy po­pręgu za­pię­tego na grzbie­cie kla­czy. Na­wet stąd wi­dać, że bra­kuje mu palca u le­wej ręki. Kie­dyś jej po­wie­dział, że stra­cił go w dzie­ciń­stwie. Na po­czątku się go bała, lecz Oran się nie ob­ra­ził. Tak sze­roko się do niej uśmie­chał, że uwy­dat­niały się zmarszczki wo­kół jego oczu. Kiedy w końcu od­wa­żyła się do niego po­dejść, po­zwo­lił jej do­tknąć ki­kuta. Pa­ro­bek zdej­muje czapkę i prze­ciąga dło­nią po mo­krym czole, by od­gar­nąć kilka zło­to­ru­dych ko­smy­ków.

Ailea przy­staje przed szyl­dem pie­karni. Wie, że nie wolno jej iść da­lej i po­winna za­wró­cić, by oj­ciec się nie gnie­wał. Gło­śne ude­rze­nia młot­kiem spra­wiają, że zerka w kie­runku za­ułka. Ha­łas do­cho­dzi z za­kładu zlo­ka­li­zo­wa­nego ka­wa­łek od po­zo­sta­łych bu­dyn­ków. To kuź­nia. Wie to, bo była tam z oj­cem po pod­kowy dla ko­nia. Cie­ka­wość zwy­cięża. Stopa ry­suje na ziemi nie­wi­dzialną li­nię, za­raz za pie­kar­nią. Po­łowa kuźni znaj­duje się za li­nią. Nie zła­mie za­kazu ojca, je­śli tam pój­dzie. Po­krze­piona ru­sza w kie­runku kuźni.

Im bli­żej pod­cho­dzi, tym bar­dziej przy­bie­rają na sile cie­pło i stu­kot młotka. Na jej czole perli się pot. Jak można pra­co­wać w ta­kim ukro­pie? W warsz­ta­cie ko­wala za­miast pod­łogi jest kle­pi­sko i nie ma okien. Je­dyne źró­dło świa­tła sta­nowi duży ogień pło­nący w pa­le­ni­sku.

Ko­wal stoi przy ko­wa­dle i z we­rwą ude­rza w roz­grzane do czer­wo­no­ści że­lazo. Długa lniana ko­szula swo­bod­nie zwisa na jego roz­bu­do­wa­nej klatce pier­sio­wej. Far­tuch z ciem­nej, moc­nej skóry chroni ciało, tak samo jak szmaty za­wi­nięte wo­kół nóg. Oczy śle­dzą ener­giczne ru­chy rąk. W końcu ko­wal pod­nosi wzrok. Na jego twa­rzy wi­dać ja­sne smugi, w miej­scach, gdzie pot przedarł się przez war­stwę sa­dzy.

– Co ro­bi­cie? – za­gaja Ailea.

– O co pa­nienka py­tała? – Ko­wal kła­dzie dłoń za uchem. Oj­ciec mó­wił jej, że ha­łas w kuźni spra­wia, że ko­wale czę­sto nie­do­sły­szą.

– Co ro­bi­cie?

Ko­wal wy­daje od­głos, coś po­mię­dzy po­mru­kiem a chrząk­nię­ciem.

– To na za­mó­wie­nie. Oj­ciec Lu­cas po­pro­sił mnie o rzeźbę do ko­ścioła. Mia­łem na­dzieję, że zdążę przed nie­dziel­nym ka­za­niem.

– Jest piękna – mówi Ailea szcze­rze. Stoi jak za­hip­no­ty­zo­wana.

W tym, jak ko­wal for­muje stal zgod­nie ze swoją wolą, jest coś ma­gicz­nego i za­ka­za­nego. Ob­ser­wuje ją przez chwilę, po czym spusz­cza wzrok i wraca do pracy.

– To wy miesz­ka­cie na wzgó­rzu za la­sem?

Ailea kiwa głową.

Ko­wal za­nu­rza że­lazo w ko­ry­cie z wodą sto­ją­cym obok niego.

– Wa­sza matka to ta ruda, o któ­rej mó­wią, że jest obłą­kana?

Męż­czy­zna unosi krza­cza­stą brew, jakby cze­kał na jej re­ak­cję. Te słowa ude­rzają ją mocno w trze­wia. Ko­wal przy­po­mina jej de­mona, gdy tak stoi wśród ognia, lecz cho­ciaż ją prze­raża, każda ko­mórka jej ciała krzy­czy, że musi sta­nąć w obro­nie swo­jej matki.

– Moja matka nie jest obłą­kana.

– Lu­dzi­ska ga­dają co in­nego. – Jego głos jest spo­kojny, nie­mal przy­ja­zny. – Mó­wią, że taka się uro­dziła.

Ailea prze­szywa go wzro­kiem. Ty par­szywa świ­nio! Nie waż się tak mó­wić o mo­jej matce – my­śli, ale nie ma od­wagi wy­po­wie­dzieć tych słów na głos.

– Matka nie jest obłą­kana. To naj­mil­sza osoba na świe­cie.

– Już do­brze, nie musi pa­nienka się na mnie zło­ścić. Po­wta­rzam tylko, co lu­dzi­ska ga­dają. Je­śli pa­nienka twier­dzi, że to nie­prawda, to ja pa­nience wie­rzę.

Ko­wal po­syła jej uśmiech, ale Ailea od­wraca się na pię­cie i wy­biega z kuźni.

Claude

IR­LAN­DIA, KWIE­CIEŃ 1649

Ja­sne włosy Ailei lekko trze­po­czą na wie­trze. Claude roz­siada się w po­wo­zie, przy­glą­da­jąc się córce bie­gną­cej w jego kie­runku. Jest wy­soka jak na swój wiek. Nie­długo wy­ro­śnie z tej lnia­nej sza­rej su­kienki z ko­ron­ko­wym bia­łym koł­nie­rzy­kiem.

On i Ca­itlín stra­cili wiele dzieci. Nie­które pod­czas po­ro­nień, inne za­nim skoń­czyły rok. Kiedy uro­dziła się Ailea, mieli po­czu­cie, jakby Bóg w końcu wy­słu­chał ich mo­dlitw i ze­słał im jed­nego ze swo­ich anio­łów. Claude wsty­dził się tego, że po­rów­ny­wał ją do po­zo­sta­łych dzieci. Tę­sk­nił za nimi i opła­ki­wał je wszyst­kie, także te, które zmarły jesz­cze w ło­nie Ca­itlín, ale gdy Ailea przy­szła na świat, czuł się tak, jakby ktoś za­pa­lił świecę w wiecz­nej ciem­no­ści.

Córka siada obok niego, lekko zdy­szana. Ma za­ru­mie­nione po­liczki. Claude wyj­muje to­bo­łek z pro­wian­tem, roz­wią­zuje lnianą ście­reczkę i daje córce ka­wa­łek chleba i boczku. Ailea bez słowa bie­rze od niego je­dze­nie, po­grą­żona w my­ślach, jakby pró­bo­wała roz­wią­zać ja­kąś za­gadkę.

– Ku­pi­łaś sy­rop? – pyta Claude.

Ailea wrę­cza mu bu­telkę z sy­ro­pem z kwia­tów dzi­kiego bzu. Coś się stało. Szczę­ście w oczach córki i po­ranne dzie­cięce pod­eks­cy­to­wa­nie, znik­nęły. Sie­dzi przy­gar­biona, ze spusz­czoną głową.

– Stało się coś? Ktoś spra­wił ci przy­krość?

Córka mu nie od­po­wiada. Po­woli ła­mie chleb na mniej­sze ka­wałki.

– Oj­cze… czy matka jest obłą­kana?

Głowę wciąż ma opusz­czoną, jakby wsty­dziła się tego py­ta­nia. Claude po­ciera dło­nią pod­bró­dek.

– Dla­czego o to py­tasz?

Córka za­czyna się wier­cić. Waha się. W dal­szym ciągu nie chce spoj­rzeć mu w oczy.

– Ko­wal tak twier­dzi. Mówi, że lu­dzie ga­dają, że matka jest obłą­kana.

Claude czuje złość. Prze­klęte ga­da­nie. Usły­szał to słowo, gdy wiele lat temu wszedł do tam­tej karczmy. Po­wie­dziano mu, że ta ru­do­włosa jest obłą­kana, rów­nie obłą­kana, co piękna. Mimo to cią­gnęło go do niej. Po­brali się i za­częli wspólne ży­cie w Ir­lan­dii.

Jego matka do­stała szału. Tro­chę ją ro­zu­mie. W jego oto­cze­niu nie za­wie­rało się mał­żeń­stwa z in­nego po­wodu niż pie­nią­dze czy wła­dza. Jak miał jej wy­tłu­ma­czyć, dla­czego po­stą­pił tak, a nie ina­czej, skoro sam nie umiał so­bie od­po­wie­dzieć na to py­ta­nie?

To były inne czasy i inne ży­cie. Ile lat mi­nęło, od­kąd po­znał Ca­itlín? Dzie­sięć? Je­de­na­ście? To było jesz­cze przed wy­bu­chem wo­jen do­mo­wych w An­glii. Musi po­roz­ma­wiać z żoną, uni­kał tego wy­star­cza­jąco długo. Na­wet w tej czę­ści kraju za­czyna być nie­spo­koj­nie. Oba­le­nie króla to do­piero po­czą­tek. An­glicy najadą na Ir­lan­dię. Pora ucie­kać.

– Oj­cze, czy to prawda? – Po­ważny głos córki wy­rywa go z za­my­śle­nia i każe mu wró­cić do te­raź­niej­szo­ści. – Matka jest obłą­kana?

Claude bie­rze głę­boki wdech.

– Nie, dziecko. Twoja matka nie jest obłą­kana. To tylko zło­śliwe i głu­pie oszczer­stwa.

Wraca my­ślami do tych wszyst­kich chwil, gdy wi­dział, jak Ca­itlín za­pada się w so­bie. Kiedy nie mógł na­wią­zać z nią kon­taktu i był zmu­szony bru­tal­nie nią wstrzą­snąć, by wró­ciła do rze­czy­wi­sto­ści.

– Twoja matka miewa gor­sze dni i wtedy mu­simy jej po­ma­gać. Jest wraż­liwa i nie może się prze­mę­czać.

Córka spo­gląda mu pro­sto w oczy.

– Oj­cze… czy ja je­stem obłą­kana? – Zie­lone oczy córki z nie­po­ko­jem wy­pa­trują od­po­wie­dzi. Oczy tak po­dobne do oczu jego sio­stry, że nie­kiedy nie jest w sta­nie w nie pa­trzeć.

– Skąd ten po­mysł, ma fille bien-aimée?

– Ja też wi­dzę różne rze­czy, oj­cze. Do­kład­nie tak jak matka. Rze­czy, któ­rych nie wi­dzi nikt inny.

Co ma jej po­wie­dzieć? Że jest taka jak inni? Że to tylko jej wy­obraź­nia? Unosi jej pod­bró­dek i mówi sta­now­czym gło­sem:

– A te­raz mnie uważ­nie po­słu­chaj. Wszystko jest z tobą w po­rządku. I z twoją matką rów­nież. Je­ste­ście dwiema naj­pięk­niej­szymi isto­tami, ja­kie stwo­rzył Bóg. Cza­sami my­ślę, że je­ste­ście dwoma anio­łami ze­sła­nymi na zie­mię, by uczy­nić ją lep­szą dla nas wszyst­kich.

Do­łeczki w po­licz­kach córki stają się wi­doczne, gdy jej twarz mięk­nie w lek­kim uśmie­chu. Ailea rzuca ostat­nie okru­chy chleba cie­kaw­skim go­łę­biom, które od­wa­żyły się do niej zbli­żyć.

– Jak się po­zna­li­ście, ty i matka?

Claude dra­pie się po karku, zwle­ka­jąc z od­po­wie­dzią. – Wra­ca­łem do domu z jed­nej ze swo­ich wy­praw ku­piec­kich. Tego dnia strasz­nie wiało i pa­dało. Mu­sie­li­śmy przy­cu­mo­wać w por­cie, tu­taj, w Ir­lan­dii. By­łem prze­mo­czony i po­sze­dłem się ogrzać do karczmy, w któ­rej pra­co­wała. Twoja matka przy­nio­sła mi po­si­łek.

– Ko­chasz matkę, oj­cze?

– Oczy­wi­ście.

– Mo­ira twier­dzi, że mał­żeń­stwo nie ma nic wspól­nego z mi­ło­ścią. – Córka dra­pie się po no­sie, jakby sta­rała się so­bie przy­po­mnieć, co jesz­cze po­wie­działa służka. – Mówi, że to so­jusz dwóch ro­dzin, które chcą wzmoc­nić swoją po­zy­cję i po­mno­żyć bo­gac­two. – Ailea po­wta­rza słowa służki, wy­raź­nie za­do­wo­lona z tego, że do­kład­nie przy­to­czyła to, co usły­szała.

Claude nie może po­wstrzy­mać śmie­chu.

– W wielu przy­pad­kach pew­nie tak wła­śnie jest. Ale ja ko­cha­łem twoją matkę, gdy się z nią że­ni­łem, i wciąż ją ko­cham.

– By­łeś bo­gaty, oj­cze? Gdy miesz­ka­łeś we Fran­cji?

– By­li­śmy dość ma­jętni.

– Bab­cia nie lubi mnie i matki, prawda? To dla­tego ich nie wi­du­jemy?

Claude spusz­cza głowę. To spo­tka­nie zdru­zgo­tało jego żonę. Fran­cu­ska ary­sto­kra­cja po­żarła Ca­itlín żyw­cem, wy­śmie­wali się z niej i tak źle ją trak­to­wali, że w końcu cał­ko­wi­cie po­grą­żyła się we wła­snym świe­cie. Oże­nił się z ir­landzką dziew­czyną o tak ni­skim po­cho­dze­niu, że w jego ro­dzin­nym domu nie do­sta­łaby na­wet po­sady słu­żą­cej.

– Po­ko­cha­liby cie­bie i matkę. Chodź, mu­simy iść do rzeź­nika. Twoja matka chciała, że­by­śmy ku­pili serce wo­łowe. Może weź­miemy też kilka go­łębi i po­pro­simy Mo­irę, żeby je upie­kła.

Córka ze­ska­kuje z po­wozu. Claude wi­dzi, jak przy­gryza dolną wargę, co robi, gdy się czymś mar­twi. Głowę wciąż ma spusz­czoną, jakby cały czas my­ślała o roz­mo­wie z ko­wa­lem. Ten wi­dok ła­mie mu serce.

– Chodź no tu.

Ailea unosi brwi, lecz po­słusz­nie wy­ko­nuje po­le­ce­nie ojca. Claude ze­ska­kuje z bryczki i robi krok w jej kie­runku.

– Wy­pro­stuj się. – Unosi pod­bró­dek córki. – Ni­gdy nie za­po­mi­naj, że w two­ich ży­łach pły­nie fran­cu­ska krew, mafille bien-aimée. Idziemy przez ży­cie, na spo­tka­nie śmierci, z pod­nie­sioną głową.

Na twa­rzy Ailei po­ja­wia się lekki uśmiech, gdy dum­nie pod­nosi głowę i spo­gląda mu pro­sto w oczy.

– Tak, oj­cze. Z pod­nie­sioną głową na spo­tka­nie śmierci.

Ro­de­ric

BO­LO­NIA, MAJ 1649

Ka­mienne ró­żowe ściany wy­dają się nie mieć końca. Mu­szą mieć ja­kieś trzy­dzie­ści stóp wy­so­ko­ści. Przez duże, łu­ko­wato skle­pione otwory okienne bie­gnące wzdłuż sali wpada do środka świa­tło dzienne. Je­śli nie li­czyć kilku drew­nia­nych ła­wek usta­wio­nych wzdłuż ścian, nie ma tu żad­nych me­bli.

Z sali prze­cho­dzi się do mniej­szego, od­dziel­nego po­miesz­cze­nia. Ro­de­rick zerka przez ra­mię i pod­cho­dzi bli­żej. Kom­natę spo­wija ciem­ność, ale świa­tło prze­ni­ka­jące do środka jest na tyle silne, że chło­pak do­strzega cie­nie szpad i tarcz wi­szą­cych na ścia­nach.

Krew w jego ży­łach za­czyna szyb­ciej krą­żyć. To musi być sala, gdzie ćwi­czą. Sala, w któ­rej bę­dzie tre­no­wał. Ro­de­ric prze­łyka ślinę i musi bar­dzo się po­wstrzy­my­wać, żeby tam nie wbiec i nie zdjąć ze ściany ja­kiejś szpady. Ma­rzy o tym, by po­czuć w dłoni jej cię­żar, usły­szeć świst, gdy klinga prze­cina po­wie­trze.

Kroki niosą się echem, gdy ob­casy spo­ty­kają się z ka­mienną po­sadzką. Ro­de­ric zerka w głąb ko­ry­ta­rza, któ­rym po­dą­żają dwaj męż­czyźni. Za nimi idzie młody chło­pak, który z ca­łych sił stara się do­trzy­mać kroku wyż­szemu z nich, idą­cemu z przodu.

Niż­szy i ma­syw­niej­szy z męż­czyzn skręca, po czym siada na po­sadzce nieco da­lej. Opiera głowę o jedną z ko­lumn. Pro­stuje się, wyj­muje nóż z po­chwy i wy­dłu­buje nim brud zza pa­znokci. Jego włosy są ja­śniej­sze niż u więk­szo­ści lu­dzi w oko­licy. Bujna, długa broda re­kom­pen­suje prze­rze­dzone włosy na gło­wie. Ciało, ni­skie, ale umię­śnione, z sil­nymi udami i bez wcię­cia w ta­lii, przy­po­mina kwa­drat.

Ro­de­ric wraca spoj­rze­niem do pierw­szego z męż­czyzn, który pod­cho­dzi do niego zde­cy­do­wa­nym kro­kiem. Czy to jego men­tor? Wła­ści­wie nie wie, czego się spo­dzie­wał, lecz i tak jest za­sko­czony. Męż­czy­zna jest star­szy od niego ja­kieś dzie­sięć, góra dwa­na­ście lat. Po­dob­nie jak ten drugi ma krót­kie włosy, tylko że jego ukła­dają się w grube fale, a broda jest znacz­nie krót­sza i bar­dziej za­dbana. Chło­pak idący za nim po­tyka się, przy­sta­jąc.

Męż­czy­zna ściąga ja­sne, skó­rzane rę­ka­wiczki, pa­lec po palcu. Roz­pina kurtę i rzuca nią i rę­ka­wi­cami w chło­paka, który od­ru­chowo je ła­pie. Ręce męż­czy­zny od­pi­nają pas mie­czowy.

– Na­zy­wam się Bar­to­lo­muc­cio Da­vila i w pierw­szych la­tach będę twoim na­uczy­cie­lem oraz men­to­rem. – Jego głos brzmi głę­boko i pew­nie, to głos na­wy­kły do prze­ma­wia­nia i po­słu­szeń­stwa. – Mó­wią tu­taj na mnie Muc­cio. Bę­dziemy ze sobą spę­dzać sporo czasu. Pro­po­nuję, by­śmy odło­żyli na bok wszel­kie ty­tuły oraz formy uprzej­mo­ści i zwra­cali się do sie­bie po imie­niu, po­cząw­szy od te­raz.

Ro­de­ric się pro­stuje.

– Nie wi­dzę prze­szkód.

Men­tor nie ode­rwał od niego wzroku, od­kąd się tu­taj po­ja­wił. Ob­ser­wuje chło­paka oczami ko­loru złota.

– A więc to ty je­steś Ro­de­ric Ro­ma­nowy Ca­stro de Gu­evara. Twój wuj to Juan Ca­stro de Gu­evara, Ma­estre de Campo i do­wódca Te­rico de Gu­evara.

– Zga­dza się.

– Ro­ma­now? – Men­tor unosi brwi. – To nie jest ani hisz­pań­skie, ani wło­skie na­zwi­sko. Skąd po­cho­dzi?

Za­pada krę­pu­jąca ci­sza. Ro­de­ri­cowi nie po­doba się kie­ru­nek, w ja­kim zmie­rza ta roz­mowa.

– Z Ro­sji.

– Ro­syj­skie po­cho­dze­nie? To nie­spo­ty­kane w tych oko­li­cach. Twój oj­ciec też jest woj­sko­wym?

– Nie znam swo­jego ojca.

Oczy Muc­cia się zwę­żają.

– Ach tak. W ta­kim ra­zie zo­baczmy, co po­tra­fisz. Jak tam twoja baza?

Wresz­cie. Ro­de­ric czuje eks­cy­ta­cję. W końcu się do­wie, co osią­gnął. Te tre­ningi do póź­nego wie­czora, setki go­dzin spę­dzo­nych na sa­mot­nych ćwi­cze­niach na dzie­dzińcu. Te­raz się na coś przy­da­dzą. Pró­buje, lecz nie cał­kiem udaje mu się za­pa­no­wać nad gło­sem.

– Nie­źle ra­dzę so­bie z mie­czem.

Tylko to w miarę do­brze opa­no­wał, je­śli ma być szczery. Men­tor spo­gląda na niego, jakby nie ro­zu­miał, o czym mówi.

– Py­ta­łem o twoją po­zy­cję ba­zową, po­stawę i pracę stóp.

Ja­kie zna­cze­nie mają jego stopy? Ow­szem, prze­wer­to­wał wszyst­kie szcze­gó­łowe prze­wod­niki do­ty­czące pracy stóp róż­nych mi­strzów w tej dzie­dzi­nie, lecz szcze­rze mó­wiąc, nie sku­piał się na tym pod­czas swo­ich tre­nin­gów.

– Cóż… Chyba wszystko z nimi w po­rządku.

Men­tor robi krok w jego kie­runku.

– Tech­niki, któ­rych uczymy w na­szej szkole, są jed­nymi z naj­do­sko­nal­szych. Sta­bilna baza sta­nowi fun­da­ment umoż­li­wia­jący po­prawną walkę.

Ro­de­ric czuje mro­wie­nie w ciele. Chciałby, żeby men­tor prze­stał mó­wić i po­zwo­lił mu po­ka­zać, co po­trafi.

– Je­stem szybki.

– Świet­nie. W ta­kim ra­zie za­ata­kuj mnie.

– Te­raz? – Ro­de­ric wpa­truje się w men­tora wiel­kimi oczami. – Ale jak to? Go­łymi rę­kami? Bez mie­cza albo ja­kiejś in­nej broni?

Men­tor od­wraca się do dru­giego męż­czy­zny.

– Ste­fano! Chło­pak chce się po­chwa­lić, jak po­słu­guje się mie­czem. Daj miecz!

Kan­cia­sty męż­czy­zna wstaje i idzie do po­miesz­cze­nia z bro­nią. Wresz­cie za­czyna się coś dziać, ale eks­cy­ta­cja Ro­de­rica nie trwa długo. Ste­fano wraca z dwoma pro­stymi, drew­nia­nymi mie­czami.

– Skoro tak bar­dzo ci za­leży na ataku z bro­nią w ręku. – Men­tor rzuca mu krót­kie spoj­rze­nie i do­daje: – Chcę, że­byś mnie za­ata­ko­wał.

– Nie bę­dziemy wal­czyć praw­dziwą bro­nią?

– Wal­czysz tym, co ci daję, i do­brze ci ra­dzę, wy­ko­rzy­staj ten czas. – Muc­cio od­dala się kilka kro­ków od niego. – Zo­baczmy, na co cię stać.

Ro­de­ric za­ci­ska dłoń na rę­ko­je­ści drew­nia­nego mie­cza. Nie za­mie­rza się oszczę­dzać i za­daje se­rię gwał­tow­nych cio­sów, któ­rych men­tor z ła­two­ścią unika. Chło­pak zmie­nia tak­tykę, ble­fuje. Muc­cio od­suwa się non­sza­lancko na bok, chwyta ra­mie­niem rękę Ro­de­rica dzier­żącą miecz i go unie­ru­cha­mia.

– Je­steś zbyt po­ryw­czy, ma­chasz tym mie­czem jak wście­kły rzeź­nik ćwiar­tu­jący za­bi­tego woła. Gniew to zły do­radca. Kiedy je­steś roz­sier­dzony, z two­jej głowy od­pływa krew i wpa­dasz w naj­prost­sze pu­łapki. – Muc­cio od­py­cha Ro­de­rica. – Jesz­cze raz.

Je­śli te słowa miały go uspo­koić, to przy­nio­sły od­wrotny sku­tek. Ro­de­ric po­now­nie ata­kuje, tym ra­zem jesz­cze agre­syw­niej. Men­tor się cofa. Za­raz go trafi! Jest tego pe­wien i za­daje cios z ca­łych sił, lecz Muc­cio robi unik, wy­ko­rzy­stuje to, że chło­pak traci rów­no­wagę i wbija mu ko­lano w bok. Tra­fia w że­bra tak mocno, że Ro­de­ric traci od­dech. Kiedy po­chyla się, żeby na­brać po­wie­trza, Muc­cio ude­rza go mie­czem w nos. Cios spra­wia, że chło­pak pada na ko­lana.

– Miną lata, za­nim mnie po­ko­nasz. Je­steś zbyt agre­sywny i tak mocno otwie­rasz swoją lewą stronę, że na­wet śle­piec by to za­uwa­żył.

Oczy Ro­de­rica za­cho­dzą łzami. Wi­dzi wszystko jak przez mgłę. Niech to dia­bli, co za ból! Kłuje go w że­brach, gdy tylko na­bie­rze po­wie­trza. Wstyd pali jak świeży ślad po opa­rze­niu i spra­wia, że czuje się jak dziecko, któ­rym wła­ści­wie jest. Nie chce pod­nieść głowy, nie chce zo­ba­czyć kry­tycz­nego spoj­rze­nia swo­jego men­tora. Ale Muc­cio tylko się śmieje. Po­chyla się, mierzwi mu włosy i śmieje się jesz­cze gło­śniej, wi­dząc upo­ko­rze­nia na twa­rzy chło­paka.

– Chodź, chłop­cze. Mu­simy coś zjeść. I na­pił­bym się wina. Poza tym sły­sza­łem, że za­trud­nili nową dzier­latkę i z chę­cią so­bie na nią po­pa­trzę.

* * *

Wciąż okropne bolą go że­bra. Nos, spuch­nięty i kom­plet­nie za­pchany krwią, wy­syła tak silne im­pulsy bólu, że Ro­de­ric musi za­gry­zać zęby za każ­dym ra­zem, gdy go do­tyka. Ste­fano twier­dzi, że pod jego okiem już po­ja­wił się nie­bie­sko­zie­lony si­niak, ale jak na to, że zo­stał po­bity, to chło­pak w su­mie czuje się do­brze.

Ro­de­ric sięga po ka­wa­łek chleba i prze­ciąga nim po ta­le­rzu, by ze­brać resztkę sosu. Oprócz mięsa, któ­rego karczma nie po­ża­ło­wała, wy­czuwa smak ce­buli, goź­dzi­ków i ja­kie­goś słod­kiego owocu. Może śliwki? W każ­dym ra­zie sma­ko­wało mu. Był tak głodny, że do­słow­nie po­chło­nął cały po­si­łek. Wy­pija kilka du­żych ły­ków wina. W domu za­wsze jest roz­cień­czone, nie ta­kie mocne. To tu­taj w po­łą­cze­niu z gu­la­szem świet­nie roz­grzewa żo­łą­dek.

W mil­cze­niu ob­ser­wuje męż­czyzn sie­dzą­cych przy stole. Czuje się swo­bod­nie w ich to­wa­rzy­stwie. Za­równo Muc­cio, jak i Ste­fano po­zwa­lają mu uczest­ni­czyć w dys­ku­sji i chęt­nie od­po­wia­dają na jego py­ta­nia. Nie owi­jają w ba­wełnę. Nie trak­tują go jak dziecka, tylko jak jed­nego z nich.

– Jedz. – Muc­cio wy­ciąga nad sto­łem swoje dłu­gie ra­mię i po­daje mu ko­lejny ka­wa­łek chleba. – Wierz mi, mu­sisz się do­brze od­ży­wiać, bo cze­kają cię cięż­kie tre­ningi.

– Skąd się zna­cie, ty i Ste­fano?

Men­tor splata dło­nie za kar­kiem i opiera się na krze­śle.

– Od czego by tu za­cząć? Krótko mó­wiąc, po­zna­li­śmy się tu­taj, w aka­de­mii woj­sko­wej. Słu­ży­li­śmy w tym sa­mym od­dziale pie­choty przez ostat­nie lata, pod tym sa­mym do­wódz­twem. Nie­dawno zo­sta­łem mia­no­wany za­stępcą do­wódcy kom­pa­nii. – Muc­cio wska­zuje no­żem na Ste­fana, po­chło­nię­tego gło­śną roz­mową z męż­czy­zną przy są­sied­nim sto­liku, i uśmie­cha się sze­roko. – Te­raz, tak jak wtedy, jest ode mnie niż­szy stop­niem.

Ste­fano się od­wraca i rzuca w Muc­cia ka­wał­kiem chleba.

– Co chęt­nie pod­kre­ślasz przy każ­dej nada­rza­ją­cej się oka­zji.

Śmiech Muc­cia nie­sie się echem po go­spo­dzie. Na twa­rzy Ro­de­rica po­ja­wia się uśmiech. Już po­lu­bił swo­jego men­tora. Omiata wzro­kiem po­miesz­cze­nie i za­uważa, że nie jest w tym osa­mot­niony. Kilka dziew­cząt rzuca ukrad­kowe spoj­rze­nia w stronę Muc­cia.

– Czyli jesz­cze je­den sto­pień i bę­dziesz do­wódcą ? – pyta Ro­de­ric.

Muc­cio igno­ruje ten ko­men­tarz wzru­sze­niem ra­mion.

– Do­wód­ców kom­pa­nii mia­nują wy­łącz­nie król lub rada wo­jenna. Za­wsze znajdą się lu­dzie z ko­nek­sjami albo pie­niędzmi, któ­rzy mogą so­bie ku­pić wyż­sze sta­no­wi­ska. A ja nie mam ani jed­nego, ani dru­giego. Na pa­pie­rze wy­gląda to im­po­nu­jąco, ale jest słabo opła­cane. Za­ra­biam pięć razy wię­cej, udzie­la­jąc pry­wat­nych lek­cji w tu­tej­szej szkole.

Prze­rywa, gdy pod­cho­dzi do nich z tacą pełną na­czyń ko­bieta o dłu­gich, ja­sno­brą­zo­wych wło­sach, w czer­wo­nej spód­nicy.

– No pro­szę, wy dwaj znowu tu­taj? – Nie­wia­sta prze­chyla głowę, uśmie­cha­jąc się. – Czyżby do­szły cię słu­chy, że ostat­nio za­trud­ni­li­śmy nową dziew­czynę?

Muc­cio roz­kłada ręce z nie­win­nym uśmie­chem.

– Nie wiem, co masz na my­śli. Przy­szli­śmy tu wy­łącz­nie dla wy­śmie­ni­tego je­dze­nia.

– Wi­dzę. A to kto? – Ko­bieta kiwa głową w stronę Ro­de­rica. – Twój młod­szy brat?

– To mój nowy uczeń.

Ko­bieta marsz­czy czoło, przy­glą­da­jąc się po­si­nia­czo­nej twa­rzy Ro­de­rica. Men­tor szcze­rzy zęby.

– Wła­śnie go na­uczy­łem, jak ważna jest praca stóp. Ro­de­ricu, po­zwól, że ci przed­sta­wię, Elena Po­se­lina.

Elena sta­wia tacę na stole. Duże, mio­dowe oczy przy­glą­dają się jego twa­rzy.

– Słodki jak miód. – Po­chyla się. – Bę­dziesz ła­mał serca oko­licz­nym dziew­czę­tom.

Ro­de­ric spo­gląda na nią gniew­nie. Słodki… to nie jest słowo, które chciał usły­szeć. Za­uwa­żyw­szy jego po­nurą minę, Elena par­ska bez­tro­skim śmie­chem.

– Cóż za in­ten­sywne spoj­rze­nie!

– Chodź no tu­taj! – Muc­cio przy­ciąga do sie­bie Elenę i sa­dza ją so­bie na ko­la­nach, po czym szep­cze jej coś na ucho, co spra­wia, że ko­bieta po­woli kręci głową z uśmie­chem.

– Je­steś nie­moż­liwy. – Te­atral­nie wzdy­cha­jąc, zbiera swoje spód­nice i wstaje. – Za­cho­wuj­cie się. – Elena sta­wia na­czy­nia na już i tak prze­peł­nio­nej tacy i rzuca mu spoj­rze­nie. – I nie da­waj­cie już chło­pa­kowi al­ko­holu. Jest pi­jany. – Pusz­cza do niego oko. – Do zo­ba­cze­nia, skar­bie.

Ro­de­ric nie od­po­wiada, tylko prze­szywa ją wzro­kiem.

– Nie rób ta­kiej kwa­śnej miny, chłop­cze. Po­wi­nie­neś się cie­szyć, Elenę nie tak ła­two za­do­wo­lić. – Muc­cio przy­gląda się mu z roz­ba­wioną miną. – Mam prze­czu­cie, że w przy­szło­ści wró­cimy jesz­cze do tego te­matu.

Ro­de­ric pry­cha.

– Wąt­pię.

Sły­sząc tę od­po­wiedź, men­tor znowu wy­bu­cha gar­dło­wym śmie­chem. Ro­de­ric do­pija wino, uśmie­cha­jąc się pod no­sem. Muc­cio wstaje i mach­nię­ciem ręki przy­wo­łuje do sie­bie Ste­fana.

– Chodźmy stąd, za­nim cał­kiem do­bi­jemy mo­jego no­wego ucznia.

– Od­wraca się ku Ro­de­ri­cowi.

– Od­pocz­niemy po po­siłku, wy­trzeź­wie­jesz i roz­pocz­niemy twoje szko­le­nie.

Claude

IR­LAN­DIA, MAJ 1649

– To wszystko. Wy­star­czy tu­taj zło­żyć pod­pis. – Chudy po­śred­nik wska­zuje pal­cem li­nię w pra­wym dol­nym rogu do­ku­mentu. – I ni­niej­szym sprze­daż zo­sta­nie praw­nie sfi­na­li­zo­wana.

Uśmie­cha­jąc się, po­śred­nik po­ka­zuje żółte zęby. Cóż, po­wi­nien być za­do­wo­lony. Jego ku­piec zro­bił do­bry in­te­res. Lord Do­wdall, bo­gaty wła­ści­ciel ziem­ski, który na­był tę po­sia­dłość, w ostat­nich la­tach za­ku­pił w oko­licy kilka do­mów, by po­więk­szyć swoje już i tak ogromne wło­ści. Zie­mię, któ­rej sam nie upra­wia, wy­dzier­ża­wia za astro­no­miczne kwoty. Nie­stety eks­pan­sja An­gli­ków za­chwiała ce­nami nie­ru­cho­mo­ści, więc ogól­nie rzecz bio­rąc, Claude jest za­do­wo­lony. Po­stą­pił słusz­nie. Nad­szedł czas, by się stąd wy­nieść.

Po­śred­nik przy­wo­łuje dziew­czynę pra­cu­jącą w go­spo­dzie i ta na­tych­miast do­lewa mu piwa wa­rzo­nego tra­dy­cyjną me­todą, sło­dzo­nego mio­dem oraz do­pra­wia­nego ja­łow­cem. Claude za­nu­rza gę­sie pióro w ka­ła­ma­rzu, wpi­suje datę i składa nie­dbały pod­pis. Po­śred­nik kiwa głową z za­do­wo­le­niem i po­słu­gu­jąc się sil­nym dia­lek­tem, za­czyna wy­mie­niać ży­cze­nia swo­jego klienta, lecz Claude słu­cha go tylko jed­nym uchem.

– Oczy­wi­ście. Po­dzię­kuj­cie panu Do­wdal­lowi. Ku­pił piękną po­sia­dłość.

Po­śred­nik wstaje, lekko się kła­nia i od­cho­dzi. Claude opiera się na krze­śle. Klamka za­pa­dła. Wy­pro­wa­dzą się z Ir­lan­dii i praw­do­po­dob­nie już tu nie wrócą. Unosi ku­fel i wy­pija kilka du­żych ły­ków piwa. Ca­itlín nie bę­dzie za­chwy­cona, lecz nie mają wy­boru. Za to Ailea praw­do­po­dob­nie uzna prze­pro­wadzkę za bar­dziej eks­cy­tu­jącą. Claude wkłada rękę do we­wnętrz­nej kie­szeni i wyj­muje list, który do­stał przed kil­koma dniami. Cha­rak­ter pi­sma jest sta­ranny, nie wi­dać żad­nych klek­sów.

Drogi Claude,

ży­wię na­dzieję, że ma­cie się do­brze. Nie będę się roz­pi­sy­wał. Pra­gnę Cię je­dy­nie po­wia­do­mić, że wszystko już przy­go­to­wane na Wa­sze przy­by­cie. Zna­la­złem po­sia­dłość, która, jak są­dzę, przy­pad­nie Ci do gu­stu. Oso­bi­ście nie poj­muję, dla­czego chcesz za­in­we­sto­wać wła­śnie w tam­tej oko­licy, lecz dom speł­nia wszyst­kie Twe wy­ma­ga­nia, rów­nież pod wzglę­dem wiel­ko­ści, cho­ciaż uwa­żam, że jest tro­chę za mały. Stoi na ubo­czu, ale nie­da­leko stam­tąd do Glas­gow i Edyn­burga, zgod­nie z Twym ży­cze­niem. Był nie­za­miesz­kany przez wiele lat, więc wy­maga re­montu. Po­wia­dom­cie mnie, gdy bę­dzie­cie ru­szać w drogę.

Twój od­dany przy­ja­ciel

Henry John­ston

Glas­gow, 13 maja roku Pań­skiego 1649

Claude składa list na pół. Prze­pro­wadzka do Szko­cji tro­chę uła­twi mu pracę. Wszystko się ja­koś ułoży, to bę­dzie nowy po­czą­tek dla nich wszyst­kich. Jed­nym hau­stem wy­pija resztkę piwa, sięga po ka­pe­lusz i wstaje. Te­raz po­zo­staje mu tylko pójść do domu i prze­ko­nać do tego po­my­słu ro­dzinę.

Ro­de­ric

BO­LO­NIA, CZER­WIEC 1649

– Kro­cze i gar­dło to naj­lep­sze miej­sca. Mocny cios sprawi, że prze­ciw­nik wy­krwawi się w kilka se­kund.

Do­bry na­strój Muc­cio pry­ska, gdy wcho­dzą na salę tre­nin­gową. Usta ma za­ci­śnięte, wzrok skon­cen­tro­wany, gdy pa­trzy na Ro­de­rica. Nie ulega wąt­pli­wo­ści, że men­tor trak­tuje swoją pracę bar­dzo po­waż­nie. Prze­brali się w ja­sne kurty z mocno wa­to­wa­nego, gru­bego sukna. Kro­pelki potu po­ja­wiają się na skó­rze przy li­nii wło­sów men­tora, gdy mówi.

– Bę­dziemy pra­co­wać z mie­czem i szty­le­tem – wy­ja­śnia. – Tan­tillo, przy­nieś dwa szty­lety – zwraca się do sługi.

Mi­guel, bo tak wła­ści­wie ma na imię chło­pak, na­tych­miast znika. Mimo że jest ró­wie­śni­kiem Ro­de­rica, le­dwo sięga mu do brody, stąd jego przy­do­mek Tan­tillo. Men­tor ni­gdy nie jest dla niego nie­miły, ale miły także nie. Czę­sto trak­tuje go jak po­wie­trze.

Mi­guel wraca. Lekko zdy­szany i z ru­mień­cami na twa­rzy, wrę­cza men­to­rowi szty­lety.

Muc­cio od­wraca się w stronę do Ro­de­rica.

– Twoim dzi­siej­szym za­da­niem jest ob­ser­wo­wać i przy­glą­dać się temu, jak się po­ru­szamy. Czy­ta­łeś trak­tat Gia­coma di Gras­siego Ra­gione di Ad­o­prar si­cu­ra­mente?

– Po­bież­nie. – Ro­de­ric tro­chę mija się z prawdą. Prze­czy­tał ten pod­ręcz­nik tyle razy, że za­częły z niego wy­pa­dać kartki.

– Wiesz za­tem, że Grassi za­le­cał, by we­spół z ra­pie­rem, lżej­szym i krót­szym mie­czem, trzy­mać w le­wej ręce szty­let, by móc jed­no­cze­śnie się bro­nić i ata­ko­wać?

Ro­de­ric kiwa głową.

– To ma za­równo za­lety, jak i wady. Wy­mień cho­ciaż jedną za­letę ra­piera.

– Ra­pie­rem ła­twiej ope­ro­wać. Choć samo pchnię­cie jest trud­niej­sze, to czę­sto jest ono szyb­sze i bar­dziej śmier­cio­no­śne niż cios za­dany mie­czem.

– Zga­dza się – men­tor na chwilę za­wie­sza głos – ale są też mi­nusy. Ra­pier jest, jak słusz­nie za­uwa­ży­łeś, bro­nią ty­powo kolną, a nie sieczną. Na polu bi­twy wciąż pre­fe­ro­wane są cięż­sze mie­cze. Za to ra­pier do­sko­nale na­daje się jako broń uży­wana na co dzień, bo jest po­ręcz­niej­szy, do­brze spraw­dza się w po­je­dyn­kach.

Men­tor waży miecz w ręce. Po tę­pym czubku i pro­stej rę­ko­je­ści można po­znać, że to mo­del do ćwi­czeń.

– Dżen­tel­men musi w pew­nych sy­tu­acjach umieć bro­nić swego ho­noru – oznaj­mia, nie od­ry­wa­jąc wzroku od Ro­de­rica. – Jak ma­wia stare po­rze­ka­dło, le­karz wy­le­czy ranę na ciele, ale zra­niony ho­nor ule­czy tylko klinga.

Te słowa prze­no­szą Ro­de­rica w prze­szłość. Znowu ma sześć lat i leży na ziemi, przy­gnia­ta­jąc star­szego syna są­sia­dów. Czuje ból, gdy knyk­cie ude­rzają w szczękę chło­paka. Mimo że był trzy lata star­szy od Ro­de­rica i wyż­szy pra­wie o głowę, Ro­de­ric miał prze­wagę. Ja­mes i oj­ciec chło­paka mu­sieli ich roz­dzie­lić. Ro­de­ric zo­ba­czył coś w jego oczach. Zdzi­wie­nie. Strach. Re­spekt. Matka chło­paka na­zwała Ro­de­rica na­rwań­cem. Do­stał na­ganę i ta­kie cięgi, że przez kilka dni nie mógł sie­dzieć, ale nie było mu wstyd i oświad­czył, że nie prze­prosi chło­paka, co oczy­wi­ście po­skut­ko­wało tym, że kara była jesz­cze su­row­sza.

Le­karz wy­le­czy ranę na ciele, ale zra­niony ho­nor ule­czy tylko klinga. Ro­de­ric ro­zu­mie zna­cze­nie tych słów. Bro­nił swo­jego ho­noru. Sta­nął w obro­nie sa­mego sie­bie. Dla­czego miałby się tego wsty­dzić?

– Ro­de­ricu? Słu­chasz mnie?

Kilka kro­pel potu spływa po czole men­tora i za­trzy­muje się na ciem­nych brwiach. – Niech to dia­bli, go­rąco tu jak w pie­kle! – Muc­cio wy­ciera twarz gru­bym rę­ka­wem. – Co to ja mó­wi­łem? – pyta i za­nim Ro­de­ric zdąża od­po­wie­dzieć, do­daje: – A tak, dżen­tel­men musi w pew­nych sy­tu­acjach umieć bro­nić swego ho­noru. Ho­nor jest bez­cenny. To dla­tego męż­czyźni słono płacą mi za to, bym na­uczył ich za­szczyt­nej sztuki po­słu­gi­wa­nia się mie­czem. Można by po­my­śleć, że to nie­do­rzecz­nie wy­soka kwota jak na po­je­dy­nek z ja­kimś mło­dzi­kiem, który ba­rasz­ko­wał w sy­pialni z żoną tego męż­czy­zny, gdy on prze­by­wał poza do­mem.

Ro­de­ric marsz­czy czoło.

– Co to za męż­czy­zna, który nie po­trafi na­wet upil­no­wać wła­snej żony?

Ką­cik ust men­tora się unosi.

– Można by tak po­my­śleć. Ale uwierz mi Ro­de­ricu, na­uczy­łem się jed­nej rze­czy. Je­śli cho­dzi o ko­biety, my, męż­czyźni, za­wsze je­ste­śmy na stra­co­nej po­zy­cji, bez względu na to, jak bar­dzo chcemy wie­rzyć, że mamy nad nimi prze­wagę. – Men­tor opiera się na rę­ko­je­ści mie­cza. – Ko­bieta po­trafi zra­nić naj­lep­szego żoł­nie­rza z taką ła­two­ścią, z jaką cie­pły nóż tnie ma­sło.

– Co masz na my­śli?

Ro­de­ric zu­peł­nie nie ro­zu­mie, do czego zmie­rzają te za­gad­kowe wy­po­wie­dzi. My­śli o sta­rej mamce Ma­rii. Tak… z ta­kimi bi­cep­sami mo­głaby pew­nie uszko­dzić nie­jed­nego męż­czy­znę. Musi mieć ko­miczną minę, gdyż men­tor wy­bu­cha gło­śnym śmie­chem.

– No do­brze, po­mó­dlmy się za twoją du­szę, chłop­cze, że­byś jesz­cze długo nie spo­tkał ta­kiego dziew­czę­cia. – Muc­cio się uśmie­cha, jakby znał ta­jem­nicę, o któ­rej Ro­de­ric jesz­cze nie ma po­ję­cia. – Ale dość już o tym. Je­ste­śmy tu­taj dla two­jej tę­ży­zny fi­zycz­nej, a nie du­cho­wej. O czym to ja mó­wi­łem?

Ro­de­ric czuje ulgę, że wra­cają do te­matu, który jest mu bliż­szy.

– Roz­pra­wia­li­śmy o za­le­tach i wa­dach ra­piera.

– W rze­czy sa­mej. Ra­pier, jak już usta­li­li­śmy, jest po­ręcz­niej­szy, ale ma też pewne wady. To samo do­ty­czy szty­letu. Można go wbić tam, gdzie miecz nie się­gnie i uszko­dzić or­gany prze­ciw­nika. – Men­tor przy­gląda mu się przez chwilę. – Za­uwa­ży­łem, że twój po­przedni mistrz na­uczył cię trzy­mać miecz za szty­le­tem.

Ro­de­ric kiwa głową, lecz na­tych­miast za­miera, gdy Muc­cio kręci swoją.

– To tech­nika, któ­rej uczą w wielu fran­cu­skich szko­łach, ale ja nie je­stem jej en­tu­zja­stą – wy­ja­śnia Muc­cio. – Chcę, że­byś za­wsze trzy­mał miecz przed szty­le­tem. Pod­czas obrony two­rzy to więk­szy dy­stans po­mię­dzy tobą a prze­ciw­ni­kiem. Oczy­wi­ście szty­let można też użyć ofen­syw­nie. Spójrz. Ste­fano jest jed­nym z naj­lep­szych w tej dzie­dzi­nie.

Ste­fano, który do tej pory stał z boku, te­raz bez słowa wy­ciąga szty­let z po­chwy. Ci dwaj męż­czyźni róż­nią się od sie­bie pod każ­dym wzglę­dem. Men­tor, wy­soki, ele­gancki i elo­kwentny. Ste­fano, ni­ski, krępy i gbu­ro­waty. Wcho­dzą do kręgu na środku sali i zaj­mują swoje po­zy­cje. Dźwięk, gdy stal spo­tyka się ze stalą, od­bija się echem od ścian. Ste­fano prze­chwy­tuje cios men­tora i prze­nosi ostrze mie­cza na swoją prawą stronę. Muc­cio zerka w stronę Ro­de­rica

– Wi­dzia­łeś, co się stało? Te­raz po­wsta­nie siła, która sprawi, że prze­ciw­nik, w tym przy­padku ja, bę­dzie chciał spa­ro­wać atak szty­le­tem.

Za­równo miecz, jak i szty­let, są te­raz za­blo­ko­wane przez Ste­fano, który wy­ko­rzy­stuje swoją prze­wagę do ode­pchnię­cia Muc­cia, po czym wbija mu szty­let w przed­ra­mię i szyję. Men­tor szuka jego wzroku.

– Ro­zu­miesz za­sadę? Chodź tu­taj i spró­buj.

Ro­de­ric pod­rywa się z pod­łogi, nie­mal prze­wra­ca­jąc Ste­fana. Men­tor ani drgnie.

– Bez broni.

– Na­wet bez drew­nia­nego mie­cza?

– Wciąż nie wiesz, jak nią wła­dać. – Muc­cio od­kłada na bok mie­cze i szty­lety.

– Jak mam się na­uczyć ob­cho­dzić z mie­czem, skoro nie po­zwa­lasz mi na­wet go do­tknąć!

– Nie po­zwolę ci na to, do­póki nie opa­nu­jesz pod­sta­wo­wych tech­nik…

– Ćwi­czy­łem wła­da­nie praw­dziwą bro­nią, od­kąd skoń­czy­łem sie­dem lat! Nie je­stem ma­łym dziec­kiem!

– Po­słu­chaj mnie uważ­nie. – Men­tor robi krok w jego kie­runku. – Masz ro­bić do­kład­nie to, co ci każę. Kiedy, a ra­czej je­śli, uznam, że opa­no­wa­łeś tech­nikę, przej­dziesz do na­stęp­nego etapu, czyli do tre­ningu z wy­obra­żo­nymi prze­ciw­ni­kami. Dzięki temu nie na­bie­rzesz złych na­wy­ków. Na przy­kład od­sła­nia­nia le­wej strony.

Wy­obra­żony prze­ciw­nik. Krew w jego ży­łach bu­zuje. Men­tor spo­gląda na swoje pa­znok­cie w obo­jęt­nym wy­ra­zem twa­rzy.

– Fech­tu­nek z cie­niem to do­sko­nały spo­sób na do­sko­na­le­nie se­kwen­cji ru­chów. Je­śli to opa­nu­jesz, przej­dziesz do po­je­dyn­ków pod moim nad­zo­rem.

Ro­de­ric z ję­kiem wy­pusz­cza po­wie­trze z płuc.

– To po­trwa całą wiecz­ność.

– Ra­czej mie­siące albo lata. To za­leży od cie­bie. Mnie będą pła­cić do przy­szłej je­sieni.

Wiecz­ność. Nie, nie może do tego do­pu­ścić. Bę­dzie ćwi­czył. Każ­dej nocy i w każ­dej wol­nej chwili, je­śli to ma go przy­bli­żyć do celu. Kiwa głową.

– Do­brze. – Men­tor robi krok do tyłu. – Zo­baczmy, jaki je­steś szybki w no­gach.

Ailea

MO­RZE IR­LANDZ­KIE, LI­PIEC 1649

– Na mi­łość bo­ską, zejdź stam­tąd na­tych­miast! – Głos ojca brzmi ostrze­gaw­czo.

Ailea po­woli scho­dzi z re­lingu.

– Chcia­łam zo­ba­czyć, czy już wi­dać port.

Wy­soka fala ude­rza w burtę statku i Ailea traci rów­no­wagę, ale oj­ciec wy­ciąga ręce, chwyta ją w ta­lii i zde­cy­do­wa­nym ru­chem sta­wia na po­kła­dzie.

– I nie mo­żesz tego zro­bić z po­kładu? – Kiedy nie od­po­wiada, oj­ciec do­daje: – To nie­bez­pieczne. – Unosi jej pod­bró­dek i zmu­sza ją, by spoj­rzała mu w oczy. – Jedno po­tknię­cie i by­ła­byś za burtą.

– By­łam ostrożna! Mocno trzy­ma­łam się liny. O tak. – Ailea de­mon­struje, jak owi­nęła so­bie linę wo­kół ta­lii.

– To nie ma żad­nego zna­cze­nia. Ka­za­łem ci zo­stać na po­kła­dzie. – Oj­ciec marsz­czy brwi. – Wspi­nasz się wszę­dzie jak maj­tek. Praw­dzi­wej da­mie to nie przy­stoi, prawda?

– Cóż, wszyst­kie są tak nudne i wy­nio­słe, że ni­gdy by na to nie wpa­dły – bąka Ailea.

Oj­ciec przez chwilę wal­czy z uśmie­chem, lecz w końcu się pod­daje.

– Pew­nie masz ra­cję, ma fille bien-aimée. Idź i zo­bacz, czy matka nie po­trze­buje po­mocy, wciąż źle się czuje i na pewno ucie­szy się z two­jego to­wa­rzy­stwa.

– Do­brze, oj­cze.

– I po­sta­raj się nie pso­cić, do­póki nie do­pły­niemy do portu.

– Do­brze, oj­cze.

Na­prawdę sta­rała się być grzeczna, ale przez cały po­ra­nek sie­działa za­mknięta w cia­snej ka­bi­nie. Wsłu­chi­wała się w dźwięk ulew­nego desz­czu sta­pia­jący się z od­gło­sami wy­mio­tów matki. Biedna matka. Zwraca wszystko, co zje i wy­pije.

Ailea scho­dzi pod po­kład, mija kam­buz, gdzie ku­charz przy­go­to­wuje po­si­łek. Ka­pi­tan, który jest wła­ści­cie­lem statku, to stary przy­ja­ciel ojca. Prze­wozi lu­dzi i to­wary po­mię­dzy róż­nymi por­tami. Praw­do­po­dob­nie zna wszyst­kie za­toki i mie­li­zny.

Ailea otwiera drew­niane drzwi ich ka­biny. Jej oczy po­trze­bują chwili, by przy­zwy­czaić się do pół­mroku. Matka leży na łóżku. Rude ko­smyki wło­sów przy­kle­iły jej się do czoła. Klatka pier­siowa nie­spo­koj­nie unosi się i opada. Z wia­dra i szmat po­roz­rzu­ca­nych na pod­ło­dze wy­do­bywa się kwa­śny odór. Ailea pod­cho­dzi, siada na brzegu łóżka i prze­mywa czoło matki mo­krą szmatką.

– Le­piej się czu­je­cie, matko?

– Tro­chę le­piej. – Matka bie­rze od­dech. – Naj­gor­sze chyba już mi­nęło.

– Mam spraw­dzić, czy ku­charz może przy­go­to­wać dla was bu­lion?

– Dzię­kuję, skar­bie, ale i tak bym go zwró­ciła. My­ślę, że naj­bar­dziej po­trze­buję snu.

Ailea uświa­da­mia so­bie, że przy­gryza dolną wargę, to brzydki na­wyk, wie o tym, lecz tak się mar­twi, że nie po­trafi się po­wstrzy­mać. Słone mor­skie po­wie­trze wy­su­sza jej usta. Ssąc po­pę­kaną wargę, czuje na ję­zyku smak soli i że­laza. Kiedy do­trą na ląd, po­prosi o maść na­giet­kową.

Matka po­syła jej zmę­czony uśmiech.

– Nie mu­sisz do­trzy­my­wać mi to­wa­rzy­stwa, moje dziecko. Idź na po­kład i po­baw się. Po­ra­dzę so­bie.

– Obie­cuję, że zaj­rzę do was za ja­kiś czas. Opróż­nić wia­dro?

– Je­śli dasz radę. Po­dej­rze­wam, że strasz­nie tu śmier­dzi.

– Nie jest aż tak źle. – Kłam­stwo przy­cho­dzi jej ła­two, bo wie, że matka lubi mieć wo­kół sie­bie czy­sto.

Ailea za­myka za sobą drzwi i ru­sza po scho­dach na górę. Mimo że ko­cha matkę, cie­szy się, że nie musi sie­dzieć z nią za­mknięta w ka­ju­cie. Wy­lewa za­war­tość wia­dra za burtę i szo­ruje je tak do­kład­nie, jak tylko po­trafi, wodą mor­ską z be­czek znaj­du­ją­cych się na statku. Słaby kwa­śny odór na­dal się utrzy­muje, ale nie śmier­dzi już tak jak wcze­śniej. Ude­rza w nią orzeź­wia­jący wiatr prze­sy­cony mor­ską wil­go­cią. Za­myka oczy i po­zwala, by przy­jem­nie mu­skał jej twarz, skóra miło mrowi.

Ka­wa­łek da­lej stoi Oran i roz­ma­wia z jed­nym z człon­ków za­łogi. Męż­czy­zna cią­gnie szot i mówi coś, co roz­śmie­sza pa­robka, który wy­bu­cha cie­płym śmie­chem. Oran nie jest zbyt roz­mowny, ale tu­taj, na statku, wśród za­łogi, czuje się jak w domu. Ailea cie­szy się, że chciał się z nimi prze­nieść do Szko­cji. Spy­tała go, czy ro­dzice będą za nim tę­sk­nić, a on tylko po­krę­cił głową i oświad­czył, że już nie ma ni­kogo, kto by go trzy­mał w Ir­lan­dii. Uśmiech­nął się, lecz w jego nie­bie­skich oczach do­strze­gła smu­tek.

Spo­gląda na maszt, z któ­rego po wan­tach scho­dzi maj­tek. Jest od­wró­cony do niej ple­cami. Nie może być wiele star­szy od niej. Ma dziu­rawą ko­szulę, a na jego czole kręcą się włosy roz­ja­śnione słoń­cem. Ailea pod­cho­dzi bli­żej.

– Co ro­bisz?

Chło­pak rzuca jej krót­kie spoj­rze­nie i da­lej robi swoje, jakby jej nie sły­szał. Ailea pa­trzy na szczyt masztu.

– Wspią­łeś się na samą górę?

Chło­pak się pro­stuje i krzy­żuje ra­miona.

– Setki razy.

– Mogę spró­bo­wać?

– Ha! To nie dla pa­nienki! – Chło­pak pry­cha i do­daje bez­li­to­śnie: – Nie od­wa­ży­ła­byś się, na­wet gdyby oj­ciec ci na to po­zwo­lił.

– Od­wa­ży­ła­bym się!

– Wąt­pię. To nie jest praca dla dziew­czyny. Ha­fto­wa­nie, zbie­ra­nie ja­gód i ro­dze­nie dzieci, do tego się na­da­je­cie.

Ailea robi dwa kroki do przodu, nie­zde­cy­do­wana, czy kop­nąć go w go­leń, czy może wspiąć się na maszt i udo­wod­nić mu jak bar­dzo się myli.

– Cof­nij te słowa!

– A co ty...

– Nie masz nic lep­szego do ro­boty niż prze­szka­dzać pa­nience Du­rand? – Głos ka­pi­tana grzmi ni­czym bu­rza.

Chło­pak od razu się garbi.

– Do ro­boty, nic­po­niu, je­śli nie chcesz, żeby bat za­tań­czył ci na ple­cach!

Ka­pi­tan pod­cho­dzi do chło­paka z groźną miną, a ten na­tych­miast ucieka. Su­rowe rysy męż­czy­zny ła­god­nieją, gdy za­uważa jej prze­ra­że­nie.

– Chyba nie spu­ści­cie mu la­nia?

– Spo­koj­nie, pa­nienko, to tylko ta­kie stra­sze­nie. – Ka­pi­tan prze­ciąga dło­nią po si­wym za­ro­ście. – Ale mu­szą znać swoje miej­sce. Sam by­łem kie­dyś ta­kim nic­po­niem.

– Na­prawdę?

Ka­pi­tan się uśmie­cha. W jego ja­snych oczach wi­dać chło­pięcy błysk, cho­ciaż twarz ma po­marsz­czoną.

– Le­dwo od­ro­słem od ziemi, gdy oj­ciec po­zwo­lił mi się za­cią­gnąć na sta­tek. Nie po­do­bało mu się, że opusz­czam dom, w go­spo­dar­stwie li­czyła się każda para rąk, lecz po­dej­rze­wam, że zro­zu­miał, że nie ma wy­boru. Mo­rze mnie wzy­wało.

Po­dmuch wia­tru roz­wiewa jej włosy, więc od­gar­nia je z twa­rzy.

– Mu­sie­li­ście być bar­dzo od­ważni.

Ka­pi­tan wy­bu­cha grom­kim śmie­chem.

– Wprost prze­ciw­nie. By­łem bo­jaź­liwy i wy­co­fany, dwie naj­gor­sze ce­chy cha­rak­teru w przy­padku ma­ry­na­rza. Ale może to wła­śnie dla­tego cią­gnęło mnie w mo­rze. Mo­rze kształ­tuje nie­ustra­szo­nych i śmia­łych męż­czyzn.

Ailea przy­gryza wargę.

– Ja też chcia­ła­bym zo­stać ma­ry­na­rzem.

– To cięż­kie ży­cie. Nie dla ta­kich gą­sek. Za­dbaj­cie o to, by wyjść za mąż za mi­łego i bo­ga­tego ka­wa­lera, który da wam piękny dom i gro­madkę dzieci.

– Ale ja nie chcę wy­cho­dzić za mąż.

– My­śla­łem, że każda tego chce.

– Ja nie.

– To do­piero za kilka lat, więc do tego czasu pew­nie się pa­nience od­wi­dzi.

Ailea wzdy­cha i zmie­nia te­mat roz­mowy.

– Może mi opo­wie­cie jedną z wa­szych hi­sto­rii?

– Którą chce pa­nienka usły­szeć?

– Tę o stwo­rze­niach mor­skich.

Ka­pi­tan zdej­muje ka­pe­lusz i prze­cze­suje pal­cami mocno już prze­rze­dzone, siwe włosy.

– No do­brze. – Siada na jed­nej z ła­wek i robi Ailei miej­sce obok sie­bie. – Ostat­nio opo­wia­da­łem pa­nience o tym, jak te stwo­rze­nia żyją na dnie mo­rza. – Ka­pi­tan szuka wzroku Ailei, a ona po­ta­kuje żar­li­wie. – Ale kilka razy w roku ich nie­wia­sty wy­pły­wają na po­wierzch­nię, by wa­bić męż­czyzn.

Już to sły­szała. Pod wpły­wem ich śpiewu ma­ry­na­rze roz­bi­jają statki o skały lub, co gor­sza, rzu­cają się w fale.

– Czy one są złe?

– Cóż… – Ka­pi­tan ma taką minę, jakby się nad tym za­sta­na­wiał. – Są jak mo­rze, a ono nie jest ani do­bre, ani złe. Po­tra­fią być tak ła­godne jak spo­kojne mo­rze lub rów­nie nie­bez­pieczne co sztorm na mo­rzu. Tak czy owak, na lą­dzie zrzu­cają swoją ma­giczną skórę i za­mie­niają się w lu­dzi. Ta, która zgubi swoją skórę, musi po­zo­stać czło­wie­kiem i nie może wró­cić do mo­rza. Opo­wiem pa­nience pewną hi­sto­rię… – Ka­pi­tan wę­druje wzro­kiem po otwar­tym mo­rzu. – Hi­sto­rię o pięk­nej sy­re­nie Ethel.

Ailea przy­suwa się bli­żej, nie chce uro­nić ani jed­nego słowa. Ka­pi­tan roz­po­czyna swoją opo­wieść gło­sem głę­bo­kim i ciem­nym ni­czym mo­rze.

– Ethel za­ko­chała się w czło­wieku o imie­niu Finn, a on w niej. Po­brali się i byli ze sobą bar­dzo szczę­śliwi. Ale brat Finna, Ca­omh, za­zdro­ścił mu pięk­nej żony i pew­nego dnia za­mor­do­wał go we śnie.

Ailea robi wiel­kie oczy.

– Za­bił wła­snego brata?

– Ow­szem. A po­tem znisz­czył ma­giczną skórę Ethel i zmu­sił ją do wspól­nego ży­cia. Ethel roz­pa­czała po śmierci uko­cha­nego i co wie­czór cho­dziła nad mo­rze, tę­sk­niąc za do­mem.

Ka­pi­tan milk­nie, wkłada rękę do we­wnętrz­nej kie­szeni płasz­cza i wyj­muje fajkę w kształ­cie ryby z otwar­tym pyszcz­kiem. W od­róż­nie­niu od wrzo­ś­co­wej fajki ojca, ta jest wy­ko­nana z gliny.

– A co się stało z Ethel?

– Lata mi­jały. – Ka­pi­tan na chwilę za­wie­sza głos i na­bija fajkę ty­to­niem. – Uro­dziły im się dzieci i wszyst­kie zo­stały świet­nymi ry­ba­kami albo odzie­dzi­czyły rude włosy Ethel.

Ka­pi­tan roz­gląda się za ogniem, ale po­nie­waż w po­bliżu nie ma żad­nej po­chodni, chowa fajkę z po­wro­tem do kie­szeni.

– Pew­nej nocy Ca­omha obu­dziła urze­ka­jąca pieśń. Za­cza­ro­wany, po­dą­żył za tym gło­sem. Z mo­rza wy­ło­niło się naj­pięk­niej­sze stwo­rze­nie, ja­kie kie­dy­kol­wiek wi­dział. Jej białe ciało lśniło jak księ­życ, a włosy miały ko­lor ognia. Za­uro­czony, wszedł do wody. Kiedy wy­cią­gnął rękę, by jej do­tknąć, stwo­rze­nie się od­wró­ciło. Wpa­try­wała się w niego Ethel, o oczach zim­nych i czar­nych jak na­pie­ra­jące na nich fale. Przez trzy­dzie­ści lat i trzy­dzie­ści dni cze­kała, aż sio­stry uszyją jej nową skórę. Wcią­gnęła do mo­rza i uto­piła męż­czy­znę, który ją wię­ził, po czym przy­mo­co­wała go do dna, tak aby jego du­sza ni­gdy nie za­znała spo­koju w kró­le­stwie bo­żym. I tak koń­czy się hi­sto­ria Ethel.

Głos ka­pi­tana za­miera, a czar pry­ska. Ailea sie­dzi w mil­cze­niu przez wiele dłu­gich od­de­chów.

– Strasz­nie smutna baśń.

– Tak.

– Ale… mimo wszystko nie uwa­żam, że Ethel była zła. Cho­ciaż za­biła tego czło­wieka.

Roz­wa­ża­jąc jej słowa, ka­pi­tan spo­gląda na swoje dło­nie spo­czy­wa­jące na ko­la­nach.