Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Irlandia, 1649 rok. Przez Europę przetaczają się wojny. Kiedy w kraju robi się niespokojnie, ojciec Ailei postanawia przeprowadzić się wraz z rodziną do Szkocji. Mieszkająca tam zielarka Magy szybko dostrzega wyjątkowość dziewczyny. Wkrótce Ailea zostaje uwikłana w coś większego od niej samej, w coś, co wpłynie na losy wielu ludzi.
Po drugiej stronie morza Roderic rozpoczyna edukację w bolońskiej szkole wojskowej. Jego charyzmatyczny mentor Muccia robi wszystko, by okiełznać swojego porywczego ucznia. Chłopak czuje się gotowy do walki, tylko czy to oznacza, że potrafi zmierzyć się z brutalną rzeczywistością?
„Córka ziemi” Ann-Catrin Mattsson to pierwsza część cyklu powieści historycznych z elementami mitologii celtyckiej. Autorka zabiera nas w ekscytującą podróż przez wojny, miłość i pradawne tajemnice.
Ann-Catrin studiowała literaturoznawstwo, historię oraz kreatywne pisanie. Wraz z mężem i córką mieszka w domu na archipelagu Bohuslän, położonym na zachodnim wybrzeżu Szwecji. Jej powieści historyczne wymykają się sztywnym podziałom gatunkowym.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 445
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Tytuł oryginału: Dotter av jord
Przekład z języka szwedzkiego: Patrycja Włóczyk-Nastały
Copyright © Ann-Catrin Mattsson, 2025
This edition: © Word Audio Publishing International/Gyldendal A/S, Copenhagen 2025
Projekt graficzny okładki: Miroslav Šokčić
Redakcja: Anna Poinc-Chrabąszcz
Korekta: Anna Nowak
ISBN 978-91-8076-369-1
Konwersja i produkcja e-booka: www.monikaimarcin.com
Wszelkie podobieństwo do osób i zdarzeń jest przypadkowe.
Word Audio Publishing International/Gyldendal A/S
Klareboderne 3 | DK-1115 Copenhagen K
www.gyldendal.dk
www.wordaudio.se
Vionie
Legenda
Niektórzy są przekonani, że była czarownicą. Inni wierzą, że aniołem zesłanym z nieba przez samego Boga. W wybranych opowieściach jest zdrajczynią. Ja znałam Aileę i wiem, że nie była ani czarownicą, ani aniołem, ani zdrajczynią.
Słyszałam te legendy, znałam proroctwa na długo przed tym, zanim po raz pierwszy spojrzałam na wysoką jasnowłosą dziewczynkę, która przybyła do Stowarzyszenia. Wydała mi się boginią, chociaż drżały jej ręce.
Od tamtego dnia stałyśmy się nierozłączne. Siostry i najlepsze przyjaciółki, pomimo że Aileę traktowano niemal jak królową i miała nad nami taką przewagę, że dotknięcie jej oznaczało śmierć. Ale dzięki ćwiczeniom ja również nauczyłam się komunikować z tym drugim światem, chociaż nigdy jej w tym nie dorównałam, ponieważ Ailea stanowiła jego integralną część, tak połączoną z lasem i ziemią, że oddychała ich rytmem.
Do dzisiaj ludzie mnie pytają, czy znałam ją osobiście. Znałam ich wszystkich – odpowiadam. Także jego, mężczyznę, którego kochała Ailea. Człowieka o temperamencie nieokiełznanym i dzikim jak wzburzone morze i burzowe niebo. Roderic posiadał umiejętność podpalania świata wokół siebie, nie pozwalając, by do Ailei zbliżył się choć jeden płomień.
Wprowadzał zamęt, taki po prostu był. Tacy byli. Bogowie tworzący wokół siebie chaos. Byli jak żywioł. Letnia burza, tornado problemów. To, co najpiękniejsze w katastrofach. Może to brzmi niewiarygodnie, jak bajka, lecz tak właśnie ich zapamiętaliśmy.
Od dawna nie żyją, a ich prochy połączyły się z ziemią. Nie opowiem tej historii taką, jaką była, tylko jak ją zapamiętałam i jak mi ją przedstawiono. A tych tajemnic nie powinno się zdradzać nikomu niewtajemniczonemu.
Aby narodziła się gwiazda, musi nastąpić jedna rzecz. Zniszczenie. Wszystko musi zostać obrócone w perzynę, więc również opowieść o niej. Bo najpiękniejsze rzeczy rodzą się w bólach. Minie kilkaset lat, zanim ludzie poznają jej historię. Historię Ailei – córki ziemi.
CZĘŚĆ 1
Ailea
IRLANDIA, KWIECIEŃ 1649
– Wszyscy nie żyją.
Z ust wydobywa się jedynie szept. Strzępy snów niosą się po izbie cichym echem. Małe, ostre odłamki wspomnień: zakrwawione ciała, płaczące niemowlęta i kobiety w rozdartych sukienkach, ranią ją za każdym razem, gdy zamyka oczy.
– W kościele byli ludzie – ciągnie Ailea – ale czerwoni mężczyźni ich zabili, nawet kobiety i dzieci.
Pomimo ciepła, jakie dają grube owcze skóry, przez jej ciało przebiega dreszcz. Matczyne głaskanie zamiera na ułamek sekundy.
– Chodzi ci o to, że byli ubrani na czerwono?
Ailea kiwa głową.
– Mieli na sobie czerwone płaszcze. Matko, wydaje mi się, że ci żołnierze byli Anglikami.
– Dlaczego tak myślisz?
Ailea próbuje sobie ich przypomnieć. Dla niej to oczywiste, chociaż nie potrafi tego wyjaśnić. To jak nadchodząca burza, którą czuje się w kościach.
– Zachowywali się jak Anglicy. Oni… nie pałali do nas sympatią.
– Do nas?
Ailea napotyka pytające spojrzenie matki.
– Do nas, katolików. Zabili wszystkich.
Mocniej wtula się w ciepłe objęcia matki, szuka w nich pocieszenia i poczucia bezpieczeństwa. Płomień świecy odbija się w lokach kobiety, wzmacnia czerwone tony, sprawiając, że jej włosy wydają się bardziej rude, niż są w rzeczywistości.
Siedzą tak dłuższą chwilę, aż matka w końcu wypuszcza ją z objęć i odsuwa od siebie na długość ramienia.
– Chyba nie odwiedziłaś babki Brigid? – Piegi na twarzy matki przesuwają się, gdy marszczy czoło. – Wiem, że zwykła wam, dzieciom, opowiadać te wszystkie straszne historie, jedną gorszą od drugiej. Niedawno wróciłaś do domu z płaczem, bo nagadała ci o mieszkającej w lesie czarownicy, która podrzyna gardła małym dziewczynkom i robi wino z ich krwi.
Ailea doskonale pamięta tę historię i to, jak się przestraszyła. Babka Brigid nie omieszkała też podkreślić, że ta zła czarownica lubi zwłaszcza dziewczynki o blond włosach, takie jak Ailea, ponieważ ich krew po prostu smakuje najlepiej.
– Bałaś się sama spać przez kilka tygodni – przypomina matka.
– Przysięgam, nie byłam u niej!
– Dziecko, nie jestem zła. Ani ja, ani ojciec nie będziemy się o to na ciebie złościć.
– Ale nie byłam! Nie odwiedziłam jej od czasu tej kłótni pomiędzy ojcem a nią.
O matko, jak się uniósł. Tak zwyzywał babkę Brigid, że jego zazwyczaj łagodna twarz zrobiła się czerwona.
– Jeśli mówisz, że tam nie byłaś, to ja ci wierzę. – Matka całuję ją w czoło. – To był tylko zły sen, moje dziecko.
– Tak sądzicie, matko?
Ailea szuka spojrzenia rodzicielki, chce w jej niebieskich oczach znaleźć coś, co potwierdzi te słowa, lecz kobieta odwraca wzrok. Kolejny płomień rozświetla mrok, gdy w drzwiach staje ojciec. Nic nie mówi, gdy marszcząc czoło, przygląda się małżonce i córce leżącym w łóżku.
Matka odpowiada na niepowiedziane przez niego pytanie.
– Znowu miała koszmary – wyjaśnia.
Ojciec ciężko wzdycha. Pociera dłonią nieogolony podbródek.
– To się robi nie do zniesienia.
Ailea spała tylko dwie noce w swoim pokoju, od kiedy go dostała. Ojciec uważał, że oddzielna sypialnia wcale nie jest jej potrzebna, ale ona na nią nalegała, tłumaczyła mu, że jest już dużą dziewczynką, niedługo skończy siedem lat, a duże dziewczynki śpią w swoich łóżkach, tak twierdziła Moira. A Ailea potrafi być przekonująca.
Niestety nocne koszmary podkopały odwagę Ailei. Jest przerażona, boi się znowu zasnąć i tego, że złe sny powrócą. Czy ojciec każe jej spać tutaj samej? Strach nie chce jej opuścić. Niczym ptak, uwił sobie gniazdo w jej gardle i chociaż ciągle przełyka ślinę, nie chce wyfrunąć.
Ojciec podchodzi do łóżka. Delikatnie głaszcze matkę po głowie i wyciąga córkę z jej bezpiecznych objęć. Ailei ściska się gardło, z jej oczu tryskają łzy. Zapora zaraz się przerwie i dojdzie do powodzi. Ale ojciec zamiast położyć ją w jej własnym łóżku, kładzie sobie jej głowę na piersi i niesie ją do małżeńskiej sypialni.
– Już dobrze. Dzisiaj możesz spać z nami.
Po wejściu do sypialni mężczyzna podnosi pierzynę, żeby córka mogła się wślizgnąć do ich łóżka. Pościel wciąż jest ciepła od ich ciał. Bose stopy Ailei dotykają miękkich owczych skór. Wciska nos w poduszkę i wciąga w nozdrza zapach tabaki i cedru. Zapach ojca. Ten siada obok niej, delikatnie gładzi ją po czole i nosie, tak jak zawsze to robił.
– Spróbuj zasnąć, ma fille bien-aimée, będę tu przy tobie czuwał, dopóki nie zapadniesz w sen.
Lubi, gdy ojciec tak ją nazywa. Wypowiada te słowa łagodnie i z francuskim akcentem, który ona tak kocha. Po jej ciele rozchodzi się ciepło, wypiera cały strach i resztki nocnego koszmaru, który powoli się kurczy.
Roderic
WŁOCHY, KWIECIEŃ 1649
– Rodericu!
Ostry głos piastunki niesie się echem po dziedzińcu. Kobieta porusza się na czworakach, wciskając dłonie w piaszczystą ziemię i przesuwając wzrokiem wzdłuż szczeliny pod szopą z narzędziami.
Roderic opiera się plecami o pień, świadomy, że kobieta tu go nie dojrzy. W powietrzu unosi się woń dziegciu. Chłopiec zamyka oczy i bierze głęboki wdech. Na drzewie zmartwienia go nie dotyczą. Jest daleko od mnóstwa nudnych obowiązków.
Właśnie wdrapywał się na drzewo, gdy w kuchni rozległy się krzyki i piastunka zrozumiała, co się stało. Nadarzyła się okazja, gdy Maria pojechała na targ, a piastunka zagadała się z parobkiem z sąsiedniego gospodarstwa. Piastunka pracuje u nich zaledwie od paru tygodni, a jednym z jej obowiązków, gdy Roderic nie ma akurat lekcji z angielskim bakałarzem, jest go pilnować. Zadanie, któremu często nie jest w stanie podołać.
Piastunka wstaje. Zgrzebny fartuch jest poplamiony krwią ptaka, którego razem z inną dziewką oprawiły wcześnie rano.
– Rodericu! To nie jest zabawne! – Rozkłada ręce w geście rezygnacji. – Proszę natychmiast tu przyjść!
W gniewnym tonie słychać desperację. Wyrzuty sumienia wiją się w jego brzuchu niczym podstępny wąż. Może za bardzo utrudnia życie tej nowej piastunce?
Na zachodzie wzbijają tumany kurzu. Roderic pochyla się, by lepiej widzieć. Czyżby wydobywały się spod kopyt konia zaprzężonego do powozu? Woźnica jest jeszcze zbyt daleko, by Roderic mógł mieć pewność, lecz po kilku minutach wyraźnie widzi konia. Nie jest dobrze. Myślał, że nie będzie jej całe przedpołudnie. Już po chwili nie ma żadnych wątpliwości. Marii, która toruje sobie drogę niczym dowódca na polu bitwy, nie sposób pomylić z nikim innym.
– Utrapienie z tym niesfornym chłopakiem! – Piastunka ociera łzy brudnym fartuchem.
Roderic stwierdza, że kobieta mimo wszystko przesadza.
– Liczę do dziesięciu. Jeśli do tego czasu nie zleziesz z tego drzewa, to przyniosę rózgę i tak ci złoję tyłek, że popamiętasz!
Głos Marii huczy równie ostrzegawczo jak grzmoty obwieszczające burzę. Roderic szybko rozważa, jakie ma możliwości, ale wygląda na to, że albo dostanie lanie, albo będzie jeszcze gorzej, czyli zostanie zamknięty w pokoju, i to bez jedzenia. Widział tego tłustego ptaka, którego złapały służki, i nie chciałby przegapić wieczerzy. Już woli dostać rózgą.
Teatralnie wzdychając, obejmuje pień drzewa i schodzi na tyle nisko, że w końcu może zeskoczyć na ziemię. Piastunka patrzy na starszą kobietę, jakby nie wiedziała, czego się od niej oczekuje. Maria stoi w rozkroku, podparta pod boki, i z kamienną twarzą mierzy go zabójczym wzrokiem. Stara mamka potrafi wyglądać przerażająco, gdy tego chce. Jest w tej rodzinie, odkąd Roderic sięga pamięcią, i wychowuje go twardą ręką.
Roderic wyciera ręce w nogawki spodni.
– Myślałem, że wrócicie dopiero za kilka godzin.
W odpowiedzi Maria chwyta go mocno za ucho, po czym ciągnie za sobą do domu. Młoda piastunka potyka się i rusza tuż za nimi. Ciągłe wyrabianie ciasta sprawiło, że mamka ma ramiona silne jak sam Herkules. Ależ to boli! Maria ciągnie tak mocno, że Roderic jest przekonany, że zaraz urwie mu ucho.
– Puść mnie! – protestuje.
– Słyszałam, co przeskrobałeś! W kuchni jest pobojowisko! – Maria szarpie go jeszcze mocniej. – Wypuścić ropuchy, jaszczurki i co tam jeszcze zbierałeś! Uważasz, że to zabawne?
Ale to naprawdę wyglądało komiczne. Maria nawet tam nie weszła, więc nie powinna się na ten temat wypowiadać. Roderic ma przed oczami obraz służek, które krzycząc i popychając się, wspinają się na stół. Ciasto i miski fruwające w powietrzu, gdy z podkasanymi spódnicami próbowały przepędzić wałkami te małe stworzenia. Pomimo prawie oderwanego ucha Roderic nie potrafi powstrzymać uśmiechu.
– Niech Bóg się zmiłuje nad twoją zagubioną duszą, chłopcze!
Maria puszcza jego ucho i chwyta go mocno za ramię. Popycha go przez próg, po czym ciągnie w głąb posiadłości. Roderic wpada na kredens i o mało nie strąca jednego z drogocennych wazonów, które ojczym James kupił podczas ich ostatniej podróży do Wenecji. Naczynie kosztowało krocie, ale Roderic wie, że arystokracja lubi się szczycić swoim bogactwem.
Jego matka siedzi wyprostowana z nogą założoną na nogę na jednej z kanap obitych tkaniną. Haftuje na jasnym lnie leżącym na jej kolanie. Wazon na stole za nią efektownie podkreśla zielony kolor jej sukni. Roderic jest pewien, że usiadła tam celowo, właśnie z tego powodu. Ciemne loki wydostały się z upięcia i miękko opadają na jej ramiona za każdym razem, gdy podnosi rękę, haftując.
Roderic dopiero po chwili zauważa swojego młodszego brata siedzącego na dywanie, pochłoniętego przeglądaniem książki i całkowicie pogrążonego w swoim świecie. Wygląda na to, że ani ich nie widzi, ani nie słyszy.
– O co chodzi?
Matka kontynuuje haftowanie, nie podnosząc wzroku. Piastunka dyga nisko, przygryza dolną wargę i błądzi wzrokiem pomiędzy kanapą a Marią.
– Prze… praszam, baronowo, nie chcemy jaśnie pani kłopotać, ale chodzi o Roderica.
Roderic chce powiedzieć piastunce „wyprostuj się i przestań się tak denerwować”, gdyż wie, że jego matka nienawidzi wszelkich oznak słabości. Igła się zatrzymuje.
– Pytanie nie było do ciebie.
Głos jest lodowaty jak zimowy strumień. Piastunka się wzdryga, jakby baronowa ją spoliczkowała. Jej usta się otwierają niczym u ryby wyciągniętej z wody, próbuje znaleźć odpowiednie słowa. Matka nie daje jej dojść do głosu.
– Możesz odejść! Zrób coś pożytecznego, na miłość boską!
Piastunka znowu dyga. Z pochyloną głową i zgarbionymi plecami opuszcza pomieszczenie.
Roderic nienawidzi, naprawdę nienawidzi tej niefrasobliwości, z jaką matka nadużywa swojej władzy, by upokorzyć innych. Maria, przyzwyczajona do radzenia sobie z matką, stoi nieruchomo.
– No, mów, co tym razem spsocił mój syn.
– Roderic najwyraźniej rano dobrze się bawił, wypuszczając z wiadra robactwo, gdy służba wyrabiała ciasto na chleb.
– Naprawdę? – Miętowozielony haft zaczyna przybierać kształt płatków kwiatów. – Dobrze, zajmę się tym. – Matka podnosi wzrok. – Jeśli to wszystko, Mario, możesz odejść.
Roderic odprowadza wzrokiem starą mamkę.
– Podejdź no tu! – rozkazuje matka.
Roderic napotyka jej władcze spojrzenie z równie niezłomnym uporem. Jego matka, Ileana Castro de Guevara, uchodzi za jedną z najpiękniejszych niewiast w Hiszpanii, mimo że ma ponad trzydzieści lat i nie jest już młoda. Potrafi okręcać sobie mężczyzn wokół małego palca, aby potem wycisnąć ich jak cytrynę.
– Czy aby nie jesteś za duży na takie dziecięce psoty?
Dezaprobata w jej głosie jak zwykle wywołuje w nim irytację. Matka przekrzywia głowę.
– Czasami wydaje mi się, że wciąż jesteś małym dzieckiem, które nie wie, jak się zachować.
– Nie jestem mały!
– To przestań się tak zachowywać!
Krew w jego żyłach buzuje i jest bliski tego, aby coś jej odparować, ale opanowuje się i gryzie się w język. Zaciska zęby i podchodzi do młodszego brata siedzącego na podłodze. Gabriel jedną ręką podpiera podbródek. Mocno marszczy czoło, wiodąc palcem wskazującym drugiej ręki po tekście w książce. Zaczął składać litery, gdy miał trzy wiosny, a teraz, jako siedmiolatek, czyta tak dobrze jak Roderic.
Dzielą ich niecałe cztery lata. Roderic od zawsze lubi swojego młodszego brata, ale jeśli ma być szczery, to lubi też swoją siostrę. Jednak Gabriel jest na swój sposób wyjątkowy. Roderic nie pamięta, by widział go zagniewanego czy naprawdę wzburzonego. Gabriel nigdy nie sprawia kłopotów, potrafi sam się bawić godzinami, jeśli znajdzie coś, co go zainteresuje. Wszyscy mówią, że Roderic ma diabła za skórą, za to temperament Gabriela jest łagodny niczym letni wiatr. Może mają rację. Przecież Gabriel to imię Archanioła.
Chłopiec spogląda na niego swoimi dużymi oczami, lekko się uśmiechając.
– Naprawdę to zrobiłeś?
Roderic ignoruje pytanie wzruszeniem ramion, lecz odwzajemnia uśmiech. Jest przekonany, że Gabriel widział wiadra z ropuchami i robalami, które ukrył w ich szafie, ale wie, że nigdy by na niego nie doniósł.
Matka odkłada robótkę.
– Rodericu, podejdź no tu. Muszę z tobą poważnie porozmawiać.
Nadszedł ten moment. Tylko żeby matka nie odprawiła go do pokoju bez wieczerzy.
– Chodzi o karę? Bo…
– Nie o tym chcę z tobą porozmawiać. – Matka bierze głęboki wdech i dodaje: – Pora zadbać o twoją przyszłość. Pojedziesz do Bolonii i rozpoczniesz naukę w Accademia Militare. Rozpiera cię energia, którą trzeba jakoś spożytkować.
Bolonia. Znajduje się tam jedna z najlepszych szkół wojskowych w Europie. Roderic wie, że jego stryj został tam wysłany jako jedenastolatek. Każdy, kto chce się nauczyć fechtunku, marzy o tym, by robić pod okiem jednego z mistrzów z tej szkoły, jednak tylko nieliczni mają koneksje lub wystarczającą ilość pieniędzy. Suknia matki się pogniotła i Roderic widzi irytację wymalowaną ja jej twarzy, gdy ręką próbuje wygładzić materiał.
– Trzeba cię przygotować. – Obserwuje go spod czarnych rzęs. – Pora skończyć z zabawą i zacząć wypełniać swe przeznaczenie. Wuj słono zapłacił za twoją szkołę.
Roderic się prostuje.
– Tak, matko.
Wszystkie lekcje, niekończące się godziny spędzone na końskim grzbiecie, miały go przygotować na ten dzień. Nauczy się walczyć, do czego podobno jest stworzony. Czuje się gotowy.
Roderic odwraca się z uśmiechem i opuszcza pomieszczenie.
Ileana
WŁOCHY, KWIECIEŃ 1649
Ileana odprowadza Roderica wzrokiem, gdy ten wychodzi wyprostowany. Jej pierworodny, idealny syn. Szerokie barki, ciemne pukle wokół twarzy o wyjątkowo wyrazistych rysach. Jest do niej podobny, sporo po niej odziedziczył. Ten sam prosty nos i zmysłowe, pełne usta, identyczny złocisty odcień skóry, tylko że jeszcze ciemniejszy po wielu godzinach spędzonych na słońcu.
Ale rosyjska krew płynąca w żyłach Roderica czyni jego wygląd bardziej nordyckim, z mocno zarysowaną szczęką i wydatnymi kośćmi policzkowymi. Ma oczy w tym samym jasnozielonym kolorze co liście eukaliptusa. Zawsze intensywne spojrzenie, w którym pojawia się ogień, gdy chłopak dostrzega jakąś niesprawiedliwość.
Da sobie radę. Nadała mu imię oznaczające sławę i władzę. Świadomie wybrała starą romańską pisownię, zamiast klasycznego Rodrigo, częściej spotykanego w Hiszpanii, aby podkreślić jego wyjątkowość.
Ileana usuwa kilka żółtych nitek, które przyczepiły jej się do sukni. Imiona są ważne, a jego imię zostanie zapisane w gwiazdach.
* * *
Drzwi są zamknięte, co nie jest takie dziwne. Ileana puka raz, naciska klamkę i wchodzi do pokoju męża. Czuje w nozdrzach ciężki zapach dymu i opium. Potargane jasne włosy Jamesa sterczą wśród poduszek i różnych tkanin. Kobieta sunie spojrzeniem wzdłuż ciężkich aksamitnych draperii okalających łóżko, jej małżonek ma równie wyrafinowany gust, co ona.
Z tego, co może dostrzec, jest goły. Obok łóżka stoi młody mężczyzna z nagim torsem i próbuje naciągnąć spodnie. Jest piękny. Niezbyt wysoki, lecz ma umięśnione nogi i klasyczną, ciemną urodę, tak charakterystyczną dla tych okolic.
– Kochanie, możesz do woli zabawiać się z młodymi mężczyznami, ale wolałabym, żebyś robił to w nocy, a nie w biały dzień. – Ileana podnosi z podłogi poduszkę, po czym siada na łóżku obok niego.
Na ustach męża błąka się lekki uśmiech. Ileana marszczy nos.
– I błagam, otwórz okno, śmierdzi tu nasieniem.
James kładzie swoją szczupłą dłoń na jej dłoni. Nawet teraz, gdy się uśmiecha, Ileana dostrzega w jego popielatych oczach cień smutku, ponieważ James ma też melancholijną duszę poety. Ileana wzdycha.
Sięgając po koszulę zakopaną w pościeli, śniady młodzieniec błądzi zakłopotanym spojrzeniem pomiędzy nią a Jamesem. Ileana liczy na to, że reszta jego ciała jest równie umięśniona co ramiona.
Ileana wyciąga rękę po winogrono leżące na półmisku na stoliku nocnym.
– Piękny jest. – Wysysając sok z winogrona, odrywa wzrok od męża i spogląda w nieco przestraszone oczy młodzieńca. – Powiedz mi, lubisz tylko mężczyzn czy przy kobietach też ci sztywnieje?
Młodzieniec się rumieni. Wędruje wzrokiem pomiędzy nią a Jamesem.
– Yyy… ja…
– Ileano. – W głosie Jamesa słychać delikatne ostrzeżenie. – Zostaw go w spokoju.
Krzaczaste brwi męża nieco opadają.
– Możesz odejść, Pietro. – Odwraca wzrok w stronę młodzieńca i macha ręką. – Muszę porozmawiać z żoną na osobności.
– Daj spokój, może zostać, jeśli o mnie chodzi, zdjąć coś z siebie i dotrzymać nam towarzystwa.
Ileana pochyla się i zapraszająco gładzi brzeg łóżka. Pietro natychmiast wbija spojrzenie w jej dekolt. Ona uśmiecha się pod nosem. No proszę, wdzięki kobiet nie są mu całkowicie obojętne.
– Ileano, zachowuj się.
Ton głosu męża zdradza, że jednak go to bawi. Ona i James są swoimi przeciwieństwami. Małżonek, spokojny blondyn, wspaniałomyślny marzyciel. Kiedy teraz tak o tym myśli, to stwierdza, że nigdy nie widziała, by stracił panowanie nad sobą. Nie dziwota, że ludzie biorą go za ojca Gabriela, chociaż oni oboje wiedzą, że nim nie jest. James wciąż trzyma rękę na jej dłoni, jego kciuk delikatnie pieści cienką skórę na jej nadgarstku. Jest jej skałą. Jej kotwicą tutaj, na ziemi. Ileana ostrożnie podnosi jego dłoń do swoich ust.
– Rozmawiałam z Roderickiem. Najwyższy czas, by rozpoczął szkołę wojskową w Bolonii.
Brwi Jamesa się unoszą.
– Tak szybko? Nie jest zbyt młody? Przecież nie ma jeszcze jedenastu lat.
– Niektórzy powiedzieliby, że czekałam zbyt długo. Że edukację wojskową należy rozpoczynać już wieku sześciu lat.
– Jakbym słyszał twojego brata.
Ilanea wzdycha z dezaprobatą.
– Wy dwaj nigdy się nie dogadywaliście.
James nie odpowiada. Dotyka ręką brody i omiata spojrzeniem komnatę. Choć nie jest ojcem Roderica, Ileana wie, że troszczy się o chłopca na tyle, by chcieć go adoptować w związku z ich zaślubinami.
– To dobry chłopak. – Mąż wciąż omiata wzrokiem komnatę. – Nigdy nie lubiłem armii, całego tego wojowania i ich polityki.
Ileana sięga po winogrono.
– Masz na to zbyt łagodne usposobienie i zbyt wielkie serce, mój drogi.
– W przeciwieństwie do ciebie?
– W przeciwieństwie do mnie. – Ileana prycha. – Nie osiągnęłam tego wszystkiego czystą dobrocią. Życie to strategia wojskowa, James, i zaprowadzę go na sam szczyt, nawet po trupach.
– Jesteś pewna, że robisz to dla jego dobra? – James mówi to łagodnym tonem, bez oceniania.
– Wszystko, co robię, robię dla dobra swoich dzieci. Chcę, żeby zdobyły władzę i wiodły życie, na które zasługują.
Ileana kładzie nogi na łóżku, opiera głowę na ramieniu męża i wciąga w nozdrza jego zapach, ciepłą woń piżma i drzewa sandałowego. James unosi jej dłoń i splata swoje palce z jej palcami.
– Kiedy wyjeżdża?
– Pojutrze. Wszystko już zorganizowane. W pierwszych latach Roderic będzie miał swojego mentora.
James delikatnie gładzi jej odkryty bark. Ileana czuje na czole ciepło jego oddechu, gdy mąż mówi do niej szeptem:
– Zatem niech tak będzie, najdroższa.
Ailea
IRLANDIA, KWIECIEŃ 1649
– Chcę, żebyś trzymała się blisko mnie. – Kiedy oczy Ailei omiatają miejsce, które ojciec pokazuje jej palcem, on delikatnie unosi jej podbródek. – Słyszysz? Pogniewam się, jeśli nie będziesz wykonywać moich poleceń.
– Tak, ojcze.
– Muszę się z kimś rozliczyć i rozmówić z drukarzem. Możesz się tutaj pokręcić, ale nie chcę, żebyś oddalała się za piekarnię.
Mija ich barczysty mężczyzna o krótko ostrzyżonych włosach w kolorze żyta. Rzuca im spojrzenie i wita się z ojcem skinieniem głowy. Ailea go rozpoznaje. Oran kiedyś powiedział, że ten mężczyzna spije każdego i żadna niewiasta nie jest bezpieczna w jego towarzystwie, cokolwiek miał na myśli. Usta ojca stają się zacięte a spojrzenie ostre, gdy wiedzie za nim wzrokiem.
– Ojcze, czy to on, ten mężczyzna, którego nazywacie rozpustnikiem?
Twarz ojca robi się czerwona.
– Gdzie słyszałaś to słowo?
– Ty i Oran tak go nazywacie. Powiedziałeś… – Ailea milknie, próbuje sobie przypomnieć słowa ojca. – Powiedziałeś, że ten mężczyzna ma nieuleczalną zdolność do płodzenia dzieci.
Ojciec pochyla się nad nią.
– Nie wolno ci tego powtarzać, Aileo. Słyszysz? To nie było przeznaczone dla twoich uszu.
Ailea dobrze o tym wie, co czyni to jeszcze bardziej ekscytującym. Kiwa głową.
– Świetnie. – Ojciec się prostuje. – To zajmie tylko chwilę. Zaraz wrócę.
Ale czas wlecze się jak zimny luty. Już kupiła syrop z kwiatów dzikiego bzu, co zlecił jej ojciec, i kilka razy przeszła przez rynek. Plac pęka w szwach. Ludzie głośno się targują przy wozach i straganach. Suszona wieprzowina, gliniane garnki z miodem oraz brukiew tłoczą się na dużych deskach. Wiatr niesie ze sobą zapach świeżego chleba pomieszany ze smrodem zepsutych rybich flaków. Sprzedawca ryb, postawne chłopisko z siwą brodą, stoi kawałek dalej i obsługuje młodą niewiastę w ciemnym płaszczu. Wyciera ręce w zakrwawiony fartuch i podaje kobiecie rybę, a ta wkłada ją do koszyka wyściełanego liśćmi.
Gdzie jest Oran? Ailea szuka wzrokiem parobka i zauważa go przy powozie. Duże dłonie ostrożnie podnoszą skórzane pasy popręgu zapiętego na grzbiecie klaczy. Nawet stąd widać, że brakuje mu palca u lewej ręki. Kiedyś jej powiedział, że stracił go w dzieciństwie. Na początku się go bała, lecz Oran się nie obraził. Tak szeroko się do niej uśmiechał, że uwydatniały się zmarszczki wokół jego oczu. Kiedy w końcu odważyła się do niego podejść, pozwolił jej dotknąć kikuta. Parobek zdejmuje czapkę i przeciąga dłonią po mokrym czole, by odgarnąć kilka złotorudych kosmyków.
Ailea przystaje przed szyldem piekarni. Wie, że nie wolno jej iść dalej i powinna zawrócić, by ojciec się nie gniewał. Głośne uderzenia młotkiem sprawiają, że zerka w kierunku zaułka. Hałas dochodzi z zakładu zlokalizowanego kawałek od pozostałych budynków. To kuźnia. Wie to, bo była tam z ojcem po podkowy dla konia. Ciekawość zwycięża. Stopa rysuje na ziemi niewidzialną linię, zaraz za piekarnią. Połowa kuźni znajduje się za linią. Nie złamie zakazu ojca, jeśli tam pójdzie. Pokrzepiona rusza w kierunku kuźni.
Im bliżej podchodzi, tym bardziej przybierają na sile ciepło i stukot młotka. Na jej czole perli się pot. Jak można pracować w takim ukropie? W warsztacie kowala zamiast podłogi jest klepisko i nie ma okien. Jedyne źródło światła stanowi duży ogień płonący w palenisku.
Kowal stoi przy kowadle i z werwą uderza w rozgrzane do czerwoności żelazo. Długa lniana koszula swobodnie zwisa na jego rozbudowanej klatce piersiowej. Fartuch z ciemnej, mocnej skóry chroni ciało, tak samo jak szmaty zawinięte wokół nóg. Oczy śledzą energiczne ruchy rąk. W końcu kowal podnosi wzrok. Na jego twarzy widać jasne smugi, w miejscach, gdzie pot przedarł się przez warstwę sadzy.
– Co robicie? – zagaja Ailea.
– O co panienka pytała? – Kowal kładzie dłoń za uchem. Ojciec mówił jej, że hałas w kuźni sprawia, że kowale często niedosłyszą.
– Co robicie?
Kowal wydaje odgłos, coś pomiędzy pomrukiem a chrząknięciem.
– To na zamówienie. Ojciec Lucas poprosił mnie o rzeźbę do kościoła. Miałem nadzieję, że zdążę przed niedzielnym kazaniem.
– Jest piękna – mówi Ailea szczerze. Stoi jak zahipnotyzowana.
W tym, jak kowal formuje stal zgodnie ze swoją wolą, jest coś magicznego i zakazanego. Obserwuje ją przez chwilę, po czym spuszcza wzrok i wraca do pracy.
– To wy mieszkacie na wzgórzu za lasem?
Ailea kiwa głową.
Kowal zanurza żelazo w korycie z wodą stojącym obok niego.
– Wasza matka to ta ruda, o której mówią, że jest obłąkana?
Mężczyzna unosi krzaczastą brew, jakby czekał na jej reakcję. Te słowa uderzają ją mocno w trzewia. Kowal przypomina jej demona, gdy tak stoi wśród ognia, lecz chociaż ją przeraża, każda komórka jej ciała krzyczy, że musi stanąć w obronie swojej matki.
– Moja matka nie jest obłąkana.
– Ludziska gadają co innego. – Jego głos jest spokojny, niemal przyjazny. – Mówią, że taka się urodziła.
Ailea przeszywa go wzrokiem. Ty parszywa świnio! Nie waż się tak mówić o mojej matce – myśli, ale nie ma odwagi wypowiedzieć tych słów na głos.
– Matka nie jest obłąkana. To najmilsza osoba na świecie.
– Już dobrze, nie musi panienka się na mnie złościć. Powtarzam tylko, co ludziska gadają. Jeśli panienka twierdzi, że to nieprawda, to ja panience wierzę.
Kowal posyła jej uśmiech, ale Ailea odwraca się na pięcie i wybiega z kuźni.
Claude
IRLANDIA, KWIECIEŃ 1649
Jasne włosy Ailei lekko trzepoczą na wietrze. Claude rozsiada się w powozie, przyglądając się córce biegnącej w jego kierunku. Jest wysoka jak na swój wiek. Niedługo wyrośnie z tej lnianej szarej sukienki z koronkowym białym kołnierzykiem.
On i Caitlín stracili wiele dzieci. Niektóre podczas poronień, inne zanim skończyły rok. Kiedy urodziła się Ailea, mieli poczucie, jakby Bóg w końcu wysłuchał ich modlitw i zesłał im jednego ze swoich aniołów. Claude wstydził się tego, że porównywał ją do pozostałych dzieci. Tęsknił za nimi i opłakiwał je wszystkie, także te, które zmarły jeszcze w łonie Caitlín, ale gdy Ailea przyszła na świat, czuł się tak, jakby ktoś zapalił świecę w wiecznej ciemności.
Córka siada obok niego, lekko zdyszana. Ma zarumienione policzki. Claude wyjmuje tobołek z prowiantem, rozwiązuje lnianą ściereczkę i daje córce kawałek chleba i boczku. Ailea bez słowa bierze od niego jedzenie, pogrążona w myślach, jakby próbowała rozwiązać jakąś zagadkę.
– Kupiłaś syrop? – pyta Claude.
Ailea wręcza mu butelkę z syropem z kwiatów dzikiego bzu. Coś się stało. Szczęście w oczach córki i poranne dziecięce podekscytowanie, zniknęły. Siedzi przygarbiona, ze spuszczoną głową.
– Stało się coś? Ktoś sprawił ci przykrość?
Córka mu nie odpowiada. Powoli łamie chleb na mniejsze kawałki.
– Ojcze… czy matka jest obłąkana?
Głowę wciąż ma opuszczoną, jakby wstydziła się tego pytania. Claude pociera dłonią podbródek.
– Dlaczego o to pytasz?
Córka zaczyna się wiercić. Waha się. W dalszym ciągu nie chce spojrzeć mu w oczy.
– Kowal tak twierdzi. Mówi, że ludzie gadają, że matka jest obłąkana.
Claude czuje złość. Przeklęte gadanie. Usłyszał to słowo, gdy wiele lat temu wszedł do tamtej karczmy. Powiedziano mu, że ta rudowłosa jest obłąkana, równie obłąkana, co piękna. Mimo to ciągnęło go do niej. Pobrali się i zaczęli wspólne życie w Irlandii.
Jego matka dostała szału. Trochę ją rozumie. W jego otoczeniu nie zawierało się małżeństwa z innego powodu niż pieniądze czy władza. Jak miał jej wytłumaczyć, dlaczego postąpił tak, a nie inaczej, skoro sam nie umiał sobie odpowiedzieć na to pytanie?
To były inne czasy i inne życie. Ile lat minęło, odkąd poznał Caitlín? Dziesięć? Jedenaście? To było jeszcze przed wybuchem wojen domowych w Anglii. Musi porozmawiać z żoną, unikał tego wystarczająco długo. Nawet w tej części kraju zaczyna być niespokojnie. Obalenie króla to dopiero początek. Anglicy najadą na Irlandię. Pora uciekać.
– Ojcze, czy to prawda? – Poważny głos córki wyrywa go z zamyślenia i każe mu wrócić do teraźniejszości. – Matka jest obłąkana?
Claude bierze głęboki wdech.
– Nie, dziecko. Twoja matka nie jest obłąkana. To tylko złośliwe i głupie oszczerstwa.
Wraca myślami do tych wszystkich chwil, gdy widział, jak Caitlín zapada się w sobie. Kiedy nie mógł nawiązać z nią kontaktu i był zmuszony brutalnie nią wstrząsnąć, by wróciła do rzeczywistości.
– Twoja matka miewa gorsze dni i wtedy musimy jej pomagać. Jest wrażliwa i nie może się przemęczać.
Córka spogląda mu prosto w oczy.
– Ojcze… czy ja jestem obłąkana? – Zielone oczy córki z niepokojem wypatrują odpowiedzi. Oczy tak podobne do oczu jego siostry, że niekiedy nie jest w stanie w nie patrzeć.
– Skąd ten pomysł, ma fille bien-aimée?
– Ja też widzę różne rzeczy, ojcze. Dokładnie tak jak matka. Rzeczy, których nie widzi nikt inny.
Co ma jej powiedzieć? Że jest taka jak inni? Że to tylko jej wyobraźnia? Unosi jej podbródek i mówi stanowczym głosem:
– A teraz mnie uważnie posłuchaj. Wszystko jest z tobą w porządku. I z twoją matką również. Jesteście dwiema najpiękniejszymi istotami, jakie stworzył Bóg. Czasami myślę, że jesteście dwoma aniołami zesłanymi na ziemię, by uczynić ją lepszą dla nas wszystkich.
Dołeczki w policzkach córki stają się widoczne, gdy jej twarz mięknie w lekkim uśmiechu. Ailea rzuca ostatnie okruchy chleba ciekawskim gołębiom, które odważyły się do niej zbliżyć.
– Jak się poznaliście, ty i matka?
Claude drapie się po karku, zwlekając z odpowiedzią. – Wracałem do domu z jednej ze swoich wypraw kupieckich. Tego dnia strasznie wiało i padało. Musieliśmy przycumować w porcie, tutaj, w Irlandii. Byłem przemoczony i poszedłem się ogrzać do karczmy, w której pracowała. Twoja matka przyniosła mi posiłek.
– Kochasz matkę, ojcze?
– Oczywiście.
– Moira twierdzi, że małżeństwo nie ma nic wspólnego z miłością. – Córka drapie się po nosie, jakby starała się sobie przypomnieć, co jeszcze powiedziała służka. – Mówi, że to sojusz dwóch rodzin, które chcą wzmocnić swoją pozycję i pomnożyć bogactwo. – Ailea powtarza słowa służki, wyraźnie zadowolona z tego, że dokładnie przytoczyła to, co usłyszała.
Claude nie może powstrzymać śmiechu.
– W wielu przypadkach pewnie tak właśnie jest. Ale ja kochałem twoją matkę, gdy się z nią żeniłem, i wciąż ją kocham.
– Byłeś bogaty, ojcze? Gdy mieszkałeś we Francji?
– Byliśmy dość majętni.
– Babcia nie lubi mnie i matki, prawda? To dlatego ich nie widujemy?
Claude spuszcza głowę. To spotkanie zdruzgotało jego żonę. Francuska arystokracja pożarła Caitlín żywcem, wyśmiewali się z niej i tak źle ją traktowali, że w końcu całkowicie pogrążyła się we własnym świecie. Ożenił się z irlandzką dziewczyną o tak niskim pochodzeniu, że w jego rodzinnym domu nie dostałaby nawet posady służącej.
– Pokochaliby ciebie i matkę. Chodź, musimy iść do rzeźnika. Twoja matka chciała, żebyśmy kupili serce wołowe. Może weźmiemy też kilka gołębi i poprosimy Moirę, żeby je upiekła.
Córka zeskakuje z powozu. Claude widzi, jak przygryza dolną wargę, co robi, gdy się czymś martwi. Głowę wciąż ma spuszczoną, jakby cały czas myślała o rozmowie z kowalem. Ten widok łamie mu serce.
– Chodź no tu.
Ailea unosi brwi, lecz posłusznie wykonuje polecenie ojca. Claude zeskakuje z bryczki i robi krok w jej kierunku.
– Wyprostuj się. – Unosi podbródek córki. – Nigdy nie zapominaj, że w twoich żyłach płynie francuska krew, mafille bien-aimée. Idziemy przez życie, na spotkanie śmierci, z podniesioną głową.
Na twarzy Ailei pojawia się lekki uśmiech, gdy dumnie podnosi głowę i spogląda mu prosto w oczy.
– Tak, ojcze. Z podniesioną głową na spotkanie śmierci.
Roderic
BOLONIA, MAJ 1649
Kamienne różowe ściany wydają się nie mieć końca. Muszą mieć jakieś trzydzieści stóp wysokości. Przez duże, łukowato sklepione otwory okienne biegnące wzdłuż sali wpada do środka światło dzienne. Jeśli nie liczyć kilku drewnianych ławek ustawionych wzdłuż ścian, nie ma tu żadnych mebli.
Z sali przechodzi się do mniejszego, oddzielnego pomieszczenia. Roderick zerka przez ramię i podchodzi bliżej. Komnatę spowija ciemność, ale światło przenikające do środka jest na tyle silne, że chłopak dostrzega cienie szpad i tarcz wiszących na ścianach.
Krew w jego żyłach zaczyna szybciej krążyć. To musi być sala, gdzie ćwiczą. Sala, w której będzie trenował. Roderic przełyka ślinę i musi bardzo się powstrzymywać, żeby tam nie wbiec i nie zdjąć ze ściany jakiejś szpady. Marzy o tym, by poczuć w dłoni jej ciężar, usłyszeć świst, gdy klinga przecina powietrze.
Kroki niosą się echem, gdy obcasy spotykają się z kamienną posadzką. Roderic zerka w głąb korytarza, którym podążają dwaj mężczyźni. Za nimi idzie młody chłopak, który z całych sił stara się dotrzymać kroku wyższemu z nich, idącemu z przodu.
Niższy i masywniejszy z mężczyzn skręca, po czym siada na posadzce nieco dalej. Opiera głowę o jedną z kolumn. Prostuje się, wyjmuje nóż z pochwy i wydłubuje nim brud zza paznokci. Jego włosy są jaśniejsze niż u większości ludzi w okolicy. Bujna, długa broda rekompensuje przerzedzone włosy na głowie. Ciało, niskie, ale umięśnione, z silnymi udami i bez wcięcia w talii, przypomina kwadrat.
Roderic wraca spojrzeniem do pierwszego z mężczyzn, który podchodzi do niego zdecydowanym krokiem. Czy to jego mentor? Właściwie nie wie, czego się spodziewał, lecz i tak jest zaskoczony. Mężczyzna jest starszy od niego jakieś dziesięć, góra dwanaście lat. Podobnie jak ten drugi ma krótkie włosy, tylko że jego układają się w grube fale, a broda jest znacznie krótsza i bardziej zadbana. Chłopak idący za nim potyka się, przystając.
Mężczyzna ściąga jasne, skórzane rękawiczki, palec po palcu. Rozpina kurtę i rzuca nią i rękawicami w chłopaka, który odruchowo je łapie. Ręce mężczyzny odpinają pas mieczowy.
– Nazywam się Bartolomuccio Davila i w pierwszych latach będę twoim nauczycielem oraz mentorem. – Jego głos brzmi głęboko i pewnie, to głos nawykły do przemawiania i posłuszeństwa. – Mówią tutaj na mnie Muccio. Będziemy ze sobą spędzać sporo czasu. Proponuję, byśmy odłożyli na bok wszelkie tytuły oraz formy uprzejmości i zwracali się do siebie po imieniu, począwszy od teraz.
Roderic się prostuje.
– Nie widzę przeszkód.
Mentor nie oderwał od niego wzroku, odkąd się tutaj pojawił. Obserwuje chłopaka oczami koloru złota.
– A więc to ty jesteś Roderic Romanowy Castro de Guevara. Twój wuj to Juan Castro de Guevara, Maestre de Campo i dowódca Terico de Guevara.
– Zgadza się.
– Romanow? – Mentor unosi brwi. – To nie jest ani hiszpańskie, ani włoskie nazwisko. Skąd pochodzi?
Zapada krępująca cisza. Rodericowi nie podoba się kierunek, w jakim zmierza ta rozmowa.
– Z Rosji.
– Rosyjskie pochodzenie? To niespotykane w tych okolicach. Twój ojciec też jest wojskowym?
– Nie znam swojego ojca.
Oczy Muccia się zwężają.
– Ach tak. W takim razie zobaczmy, co potrafisz. Jak tam twoja baza?
Wreszcie. Roderic czuje ekscytację. W końcu się dowie, co osiągnął. Te treningi do późnego wieczora, setki godzin spędzonych na samotnych ćwiczeniach na dziedzińcu. Teraz się na coś przydadzą. Próbuje, lecz nie całkiem udaje mu się zapanować nad głosem.
– Nieźle radzę sobie z mieczem.
Tylko to w miarę dobrze opanował, jeśli ma być szczery. Mentor spogląda na niego, jakby nie rozumiał, o czym mówi.
– Pytałem o twoją pozycję bazową, postawę i pracę stóp.
Jakie znaczenie mają jego stopy? Owszem, przewertował wszystkie szczegółowe przewodniki dotyczące pracy stóp różnych mistrzów w tej dziedzinie, lecz szczerze mówiąc, nie skupiał się na tym podczas swoich treningów.
– Cóż… Chyba wszystko z nimi w porządku.
Mentor robi krok w jego kierunku.
– Techniki, których uczymy w naszej szkole, są jednymi z najdoskonalszych. Stabilna baza stanowi fundament umożliwiający poprawną walkę.
Roderic czuje mrowienie w ciele. Chciałby, żeby mentor przestał mówić i pozwolił mu pokazać, co potrafi.
– Jestem szybki.
– Świetnie. W takim razie zaatakuj mnie.
– Teraz? – Roderic wpatruje się w mentora wielkimi oczami. – Ale jak to? Gołymi rękami? Bez miecza albo jakiejś innej broni?
Mentor odwraca się do drugiego mężczyzny.
– Stefano! Chłopak chce się pochwalić, jak posługuje się mieczem. Daj miecz!
Kanciasty mężczyzna wstaje i idzie do pomieszczenia z bronią. Wreszcie zaczyna się coś dziać, ale ekscytacja Roderica nie trwa długo. Stefano wraca z dwoma prostymi, drewnianymi mieczami.
– Skoro tak bardzo ci zależy na ataku z bronią w ręku. – Mentor rzuca mu krótkie spojrzenie i dodaje: – Chcę, żebyś mnie zaatakował.
– Nie będziemy walczyć prawdziwą bronią?
– Walczysz tym, co ci daję, i dobrze ci radzę, wykorzystaj ten czas. – Muccio oddala się kilka kroków od niego. – Zobaczmy, na co cię stać.
Roderic zaciska dłoń na rękojeści drewnianego miecza. Nie zamierza się oszczędzać i zadaje serię gwałtownych ciosów, których mentor z łatwością unika. Chłopak zmienia taktykę, blefuje. Muccio odsuwa się nonszalancko na bok, chwyta ramieniem rękę Roderica dzierżącą miecz i go unieruchamia.
– Jesteś zbyt porywczy, machasz tym mieczem jak wściekły rzeźnik ćwiartujący zabitego woła. Gniew to zły doradca. Kiedy jesteś rozsierdzony, z twojej głowy odpływa krew i wpadasz w najprostsze pułapki. – Muccio odpycha Roderica. – Jeszcze raz.
Jeśli te słowa miały go uspokoić, to przyniosły odwrotny skutek. Roderic ponownie atakuje, tym razem jeszcze agresywniej. Mentor się cofa. Zaraz go trafi! Jest tego pewien i zadaje cios z całych sił, lecz Muccio robi unik, wykorzystuje to, że chłopak traci równowagę i wbija mu kolano w bok. Trafia w żebra tak mocno, że Roderic traci oddech. Kiedy pochyla się, żeby nabrać powietrza, Muccio uderza go mieczem w nos. Cios sprawia, że chłopak pada na kolana.
– Miną lata, zanim mnie pokonasz. Jesteś zbyt agresywny i tak mocno otwierasz swoją lewą stronę, że nawet ślepiec by to zauważył.
Oczy Roderica zachodzą łzami. Widzi wszystko jak przez mgłę. Niech to diabli, co za ból! Kłuje go w żebrach, gdy tylko nabierze powietrza. Wstyd pali jak świeży ślad po oparzeniu i sprawia, że czuje się jak dziecko, którym właściwie jest. Nie chce podnieść głowy, nie chce zobaczyć krytycznego spojrzenia swojego mentora. Ale Muccio tylko się śmieje. Pochyla się, mierzwi mu włosy i śmieje się jeszcze głośniej, widząc upokorzenia na twarzy chłopaka.
– Chodź, chłopcze. Musimy coś zjeść. I napiłbym się wina. Poza tym słyszałem, że zatrudnili nową dzierlatkę i z chęcią sobie na nią popatrzę.
* * *
Wciąż okropne bolą go żebra. Nos, spuchnięty i kompletnie zapchany krwią, wysyła tak silne impulsy bólu, że Roderic musi zagryzać zęby za każdym razem, gdy go dotyka. Stefano twierdzi, że pod jego okiem już pojawił się niebieskozielony siniak, ale jak na to, że został pobity, to chłopak w sumie czuje się dobrze.
Roderic sięga po kawałek chleba i przeciąga nim po talerzu, by zebrać resztkę sosu. Oprócz mięsa, którego karczma nie pożałowała, wyczuwa smak cebuli, goździków i jakiegoś słodkiego owocu. Może śliwki? W każdym razie smakowało mu. Był tak głodny, że dosłownie pochłonął cały posiłek. Wypija kilka dużych łyków wina. W domu zawsze jest rozcieńczone, nie takie mocne. To tutaj w połączeniu z gulaszem świetnie rozgrzewa żołądek.
W milczeniu obserwuje mężczyzn siedzących przy stole. Czuje się swobodnie w ich towarzystwie. Zarówno Muccio, jak i Stefano pozwalają mu uczestniczyć w dyskusji i chętnie odpowiadają na jego pytania. Nie owijają w bawełnę. Nie traktują go jak dziecka, tylko jak jednego z nich.
– Jedz. – Muccio wyciąga nad stołem swoje długie ramię i podaje mu kolejny kawałek chleba. – Wierz mi, musisz się dobrze odżywiać, bo czekają cię ciężkie treningi.
– Skąd się znacie, ty i Stefano?
Mentor splata dłonie za karkiem i opiera się na krześle.
– Od czego by tu zacząć? Krótko mówiąc, poznaliśmy się tutaj, w akademii wojskowej. Służyliśmy w tym samym oddziale piechoty przez ostatnie lata, pod tym samym dowództwem. Niedawno zostałem mianowany zastępcą dowódcy kompanii. – Muccio wskazuje nożem na Stefana, pochłoniętego głośną rozmową z mężczyzną przy sąsiednim stoliku, i uśmiecha się szeroko. – Teraz, tak jak wtedy, jest ode mnie niższy stopniem.
Stefano się odwraca i rzuca w Muccia kawałkiem chleba.
– Co chętnie podkreślasz przy każdej nadarzającej się okazji.
Śmiech Muccia niesie się echem po gospodzie. Na twarzy Roderica pojawia się uśmiech. Już polubił swojego mentora. Omiata wzrokiem pomieszczenie i zauważa, że nie jest w tym osamotniony. Kilka dziewcząt rzuca ukradkowe spojrzenia w stronę Muccia.
– Czyli jeszcze jeden stopień i będziesz dowódcą ? – pyta Roderic.
Muccio ignoruje ten komentarz wzruszeniem ramion.
– Dowódców kompanii mianują wyłącznie król lub rada wojenna. Zawsze znajdą się ludzie z koneksjami albo pieniędzmi, którzy mogą sobie kupić wyższe stanowiska. A ja nie mam ani jednego, ani drugiego. Na papierze wygląda to imponująco, ale jest słabo opłacane. Zarabiam pięć razy więcej, udzielając prywatnych lekcji w tutejszej szkole.
Przerywa, gdy podchodzi do nich z tacą pełną naczyń kobieta o długich, jasnobrązowych włosach, w czerwonej spódnicy.
– No proszę, wy dwaj znowu tutaj? – Niewiasta przechyla głowę, uśmiechając się. – Czyżby doszły cię słuchy, że ostatnio zatrudniliśmy nową dziewczynę?
Muccio rozkłada ręce z niewinnym uśmiechem.
– Nie wiem, co masz na myśli. Przyszliśmy tu wyłącznie dla wyśmienitego jedzenia.
– Widzę. A to kto? – Kobieta kiwa głową w stronę Roderica. – Twój młodszy brat?
– To mój nowy uczeń.
Kobieta marszczy czoło, przyglądając się posiniaczonej twarzy Roderica. Mentor szczerzy zęby.
– Właśnie go nauczyłem, jak ważna jest praca stóp. Rodericu, pozwól, że ci przedstawię, Elena Poselina.
Elena stawia tacę na stole. Duże, miodowe oczy przyglądają się jego twarzy.
– Słodki jak miód. – Pochyla się. – Będziesz łamał serca okolicznym dziewczętom.
Roderic spogląda na nią gniewnie. Słodki… to nie jest słowo, które chciał usłyszeć. Zauważywszy jego ponurą minę, Elena parska beztroskim śmiechem.
– Cóż za intensywne spojrzenie!
– Chodź no tutaj! – Muccio przyciąga do siebie Elenę i sadza ją sobie na kolanach, po czym szepcze jej coś na ucho, co sprawia, że kobieta powoli kręci głową z uśmiechem.
– Jesteś niemożliwy. – Teatralnie wzdychając, zbiera swoje spódnice i wstaje. – Zachowujcie się. – Elena stawia naczynia na już i tak przepełnionej tacy i rzuca mu spojrzenie. – I nie dawajcie już chłopakowi alkoholu. Jest pijany. – Puszcza do niego oko. – Do zobaczenia, skarbie.
Roderic nie odpowiada, tylko przeszywa ją wzrokiem.
– Nie rób takiej kwaśnej miny, chłopcze. Powinieneś się cieszyć, Elenę nie tak łatwo zadowolić. – Muccio przygląda się mu z rozbawioną miną. – Mam przeczucie, że w przyszłości wrócimy jeszcze do tego tematu.
Roderic prycha.
– Wątpię.
Słysząc tę odpowiedź, mentor znowu wybucha gardłowym śmiechem. Roderic dopija wino, uśmiechając się pod nosem. Muccio wstaje i machnięciem ręki przywołuje do siebie Stefana.
– Chodźmy stąd, zanim całkiem dobijemy mojego nowego ucznia.
– Odwraca się ku Rodericowi.
– Odpoczniemy po posiłku, wytrzeźwiejesz i rozpoczniemy twoje szkolenie.
Claude
IRLANDIA, MAJ 1649
– To wszystko. Wystarczy tutaj złożyć podpis. – Chudy pośrednik wskazuje palcem linię w prawym dolnym rogu dokumentu. – I niniejszym sprzedaż zostanie prawnie sfinalizowana.
Uśmiechając się, pośrednik pokazuje żółte zęby. Cóż, powinien być zadowolony. Jego kupiec zrobił dobry interes. Lord Dowdall, bogaty właściciel ziemski, który nabył tę posiadłość, w ostatnich latach zakupił w okolicy kilka domów, by powiększyć swoje już i tak ogromne włości. Ziemię, której sam nie uprawia, wydzierżawia za astronomiczne kwoty. Niestety ekspansja Anglików zachwiała cenami nieruchomości, więc ogólnie rzecz biorąc, Claude jest zadowolony. Postąpił słusznie. Nadszedł czas, by się stąd wynieść.
Pośrednik przywołuje dziewczynę pracującą w gospodzie i ta natychmiast dolewa mu piwa warzonego tradycyjną metodą, słodzonego miodem oraz doprawianego jałowcem. Claude zanurza gęsie pióro w kałamarzu, wpisuje datę i składa niedbały podpis. Pośrednik kiwa głową z zadowoleniem i posługując się silnym dialektem, zaczyna wymieniać życzenia swojego klienta, lecz Claude słucha go tylko jednym uchem.
– Oczywiście. Podziękujcie panu Dowdallowi. Kupił piękną posiadłość.
Pośrednik wstaje, lekko się kłania i odchodzi. Claude opiera się na krześle. Klamka zapadła. Wyprowadzą się z Irlandii i prawdopodobnie już tu nie wrócą. Unosi kufel i wypija kilka dużych łyków piwa. Caitlín nie będzie zachwycona, lecz nie mają wyboru. Za to Ailea prawdopodobnie uzna przeprowadzkę za bardziej ekscytującą. Claude wkłada rękę do wewnętrznej kieszeni i wyjmuje list, który dostał przed kilkoma dniami. Charakter pisma jest staranny, nie widać żadnych kleksów.
Drogi Claude,
żywię nadzieję, że macie się dobrze. Nie będę się rozpisywał. Pragnę Cię jedynie powiadomić, że wszystko już przygotowane na Wasze przybycie. Znalazłem posiadłość, która, jak sądzę, przypadnie Ci do gustu. Osobiście nie pojmuję, dlaczego chcesz zainwestować właśnie w tamtej okolicy, lecz dom spełnia wszystkie Twe wymagania, również pod względem wielkości, chociaż uważam, że jest trochę za mały. Stoi na uboczu, ale niedaleko stamtąd do Glasgow i Edynburga, zgodnie z Twym życzeniem. Był niezamieszkany przez wiele lat, więc wymaga remontu. Powiadomcie mnie, gdy będziecie ruszać w drogę.
Twój oddany przyjaciel
Henry Johnston
Glasgow, 13 maja roku Pańskiego 1649
Claude składa list na pół. Przeprowadzka do Szkocji trochę ułatwi mu pracę. Wszystko się jakoś ułoży, to będzie nowy początek dla nich wszystkich. Jednym haustem wypija resztkę piwa, sięga po kapelusz i wstaje. Teraz pozostaje mu tylko pójść do domu i przekonać do tego pomysłu rodzinę.
Roderic
BOLONIA, CZERWIEC 1649
– Krocze i gardło to najlepsze miejsca. Mocny cios sprawi, że przeciwnik wykrwawi się w kilka sekund.
Dobry nastrój Muccio pryska, gdy wchodzą na salę treningową. Usta ma zaciśnięte, wzrok skoncentrowany, gdy patrzy na Roderica. Nie ulega wątpliwości, że mentor traktuje swoją pracę bardzo poważnie. Przebrali się w jasne kurty z mocno watowanego, grubego sukna. Kropelki potu pojawiają się na skórze przy linii włosów mentora, gdy mówi.
– Będziemy pracować z mieczem i sztyletem – wyjaśnia. – Tantillo, przynieś dwa sztylety – zwraca się do sługi.
Miguel, bo tak właściwie ma na imię chłopak, natychmiast znika. Mimo że jest rówieśnikiem Roderica, ledwo sięga mu do brody, stąd jego przydomek Tantillo. Mentor nigdy nie jest dla niego niemiły, ale miły także nie. Często traktuje go jak powietrze.
Miguel wraca. Lekko zdyszany i z rumieńcami na twarzy, wręcza mentorowi sztylety.
Muccio odwraca się w stronę do Roderica.
– Twoim dzisiejszym zadaniem jest obserwować i przyglądać się temu, jak się poruszamy. Czytałeś traktat Giacoma di Grassiego Ragione di Adoprar sicuramente?
– Pobieżnie. – Roderic trochę mija się z prawdą. Przeczytał ten podręcznik tyle razy, że zaczęły z niego wypadać kartki.
– Wiesz zatem, że Grassi zalecał, by wespół z rapierem, lżejszym i krótszym mieczem, trzymać w lewej ręce sztylet, by móc jednocześnie się bronić i atakować?
Roderic kiwa głową.
– To ma zarówno zalety, jak i wady. Wymień chociaż jedną zaletę rapiera.
– Rapierem łatwiej operować. Choć samo pchnięcie jest trudniejsze, to często jest ono szybsze i bardziej śmiercionośne niż cios zadany mieczem.
– Zgadza się – mentor na chwilę zawiesza głos – ale są też minusy. Rapier jest, jak słusznie zauważyłeś, bronią typowo kolną, a nie sieczną. Na polu bitwy wciąż preferowane są cięższe miecze. Za to rapier doskonale nadaje się jako broń używana na co dzień, bo jest poręczniejszy, dobrze sprawdza się w pojedynkach.
Mentor waży miecz w ręce. Po tępym czubku i prostej rękojeści można poznać, że to model do ćwiczeń.
– Dżentelmen musi w pewnych sytuacjach umieć bronić swego honoru – oznajmia, nie odrywając wzroku od Roderica. – Jak mawia stare porzekadło, lekarz wyleczy ranę na ciele, ale zraniony honor uleczy tylko klinga.
Te słowa przenoszą Roderica w przeszłość. Znowu ma sześć lat i leży na ziemi, przygniatając starszego syna sąsiadów. Czuje ból, gdy knykcie uderzają w szczękę chłopaka. Mimo że był trzy lata starszy od Roderica i wyższy prawie o głowę, Roderic miał przewagę. James i ojciec chłopaka musieli ich rozdzielić. Roderic zobaczył coś w jego oczach. Zdziwienie. Strach. Respekt. Matka chłopaka nazwała Roderica narwańcem. Dostał naganę i takie cięgi, że przez kilka dni nie mógł siedzieć, ale nie było mu wstyd i oświadczył, że nie przeprosi chłopaka, co oczywiście poskutkowało tym, że kara była jeszcze surowsza.
Lekarz wyleczy ranę na ciele, ale zraniony honor uleczy tylko klinga. Roderic rozumie znaczenie tych słów. Bronił swojego honoru. Stanął w obronie samego siebie. Dlaczego miałby się tego wstydzić?
– Rodericu? Słuchasz mnie?
Kilka kropel potu spływa po czole mentora i zatrzymuje się na ciemnych brwiach. – Niech to diabli, gorąco tu jak w piekle! – Muccio wyciera twarz grubym rękawem. – Co to ja mówiłem? – pyta i zanim Roderic zdąża odpowiedzieć, dodaje: – A tak, dżentelmen musi w pewnych sytuacjach umieć bronić swego honoru. Honor jest bezcenny. To dlatego mężczyźni słono płacą mi za to, bym nauczył ich zaszczytnej sztuki posługiwania się mieczem. Można by pomyśleć, że to niedorzecznie wysoka kwota jak na pojedynek z jakimś młodzikiem, który baraszkował w sypialni z żoną tego mężczyzny, gdy on przebywał poza domem.
Roderic marszczy czoło.
– Co to za mężczyzna, który nie potrafi nawet upilnować własnej żony?
Kącik ust mentora się unosi.
– Można by tak pomyśleć. Ale uwierz mi Rodericu, nauczyłem się jednej rzeczy. Jeśli chodzi o kobiety, my, mężczyźni, zawsze jesteśmy na straconej pozycji, bez względu na to, jak bardzo chcemy wierzyć, że mamy nad nimi przewagę. – Mentor opiera się na rękojeści miecza. – Kobieta potrafi zranić najlepszego żołnierza z taką łatwością, z jaką ciepły nóż tnie masło.
– Co masz na myśli?
Roderic zupełnie nie rozumie, do czego zmierzają te zagadkowe wypowiedzi. Myśli o starej mamce Marii. Tak… z takimi bicepsami mogłaby pewnie uszkodzić niejednego mężczyznę. Musi mieć komiczną minę, gdyż mentor wybucha głośnym śmiechem.
– No dobrze, pomódlmy się za twoją duszę, chłopcze, żebyś jeszcze długo nie spotkał takiego dziewczęcia. – Muccio się uśmiecha, jakby znał tajemnicę, o której Roderic jeszcze nie ma pojęcia. – Ale dość już o tym. Jesteśmy tutaj dla twojej tężyzny fizycznej, a nie duchowej. O czym to ja mówiłem?
Roderic czuje ulgę, że wracają do tematu, który jest mu bliższy.
– Rozprawialiśmy o zaletach i wadach rapiera.
– W rzeczy samej. Rapier, jak już ustaliliśmy, jest poręczniejszy, ale ma też pewne wady. To samo dotyczy sztyletu. Można go wbić tam, gdzie miecz nie sięgnie i uszkodzić organy przeciwnika. – Mentor przygląda mu się przez chwilę. – Zauważyłem, że twój poprzedni mistrz nauczył cię trzymać miecz za sztyletem.
Roderic kiwa głową, lecz natychmiast zamiera, gdy Muccio kręci swoją.
– To technika, której uczą w wielu francuskich szkołach, ale ja nie jestem jej entuzjastą – wyjaśnia Muccio. – Chcę, żebyś zawsze trzymał miecz przed sztyletem. Podczas obrony tworzy to większy dystans pomiędzy tobą a przeciwnikiem. Oczywiście sztylet można też użyć ofensywnie. Spójrz. Stefano jest jednym z najlepszych w tej dziedzinie.
Stefano, który do tej pory stał z boku, teraz bez słowa wyciąga sztylet z pochwy. Ci dwaj mężczyźni różnią się od siebie pod każdym względem. Mentor, wysoki, elegancki i elokwentny. Stefano, niski, krępy i gburowaty. Wchodzą do kręgu na środku sali i zajmują swoje pozycje. Dźwięk, gdy stal spotyka się ze stalą, odbija się echem od ścian. Stefano przechwytuje cios mentora i przenosi ostrze miecza na swoją prawą stronę. Muccio zerka w stronę Roderica
– Widziałeś, co się stało? Teraz powstanie siła, która sprawi, że przeciwnik, w tym przypadku ja, będzie chciał sparować atak sztyletem.
Zarówno miecz, jak i sztylet, są teraz zablokowane przez Stefano, który wykorzystuje swoją przewagę do odepchnięcia Muccia, po czym wbija mu sztylet w przedramię i szyję. Mentor szuka jego wzroku.
– Rozumiesz zasadę? Chodź tutaj i spróbuj.
Roderic podrywa się z podłogi, niemal przewracając Stefana. Mentor ani drgnie.
– Bez broni.
– Nawet bez drewnianego miecza?
– Wciąż nie wiesz, jak nią władać. – Muccio odkłada na bok miecze i sztylety.
– Jak mam się nauczyć obchodzić z mieczem, skoro nie pozwalasz mi nawet go dotknąć!
– Nie pozwolę ci na to, dopóki nie opanujesz podstawowych technik…
– Ćwiczyłem władanie prawdziwą bronią, odkąd skończyłem siedem lat! Nie jestem małym dzieckiem!
– Posłuchaj mnie uważnie. – Mentor robi krok w jego kierunku. – Masz robić dokładnie to, co ci każę. Kiedy, a raczej jeśli, uznam, że opanowałeś technikę, przejdziesz do następnego etapu, czyli do treningu z wyobrażonymi przeciwnikami. Dzięki temu nie nabierzesz złych nawyków. Na przykład odsłaniania lewej strony.
Wyobrażony przeciwnik. Krew w jego żyłach buzuje. Mentor spogląda na swoje paznokcie w obojętnym wyrazem twarzy.
– Fechtunek z cieniem to doskonały sposób na doskonalenie sekwencji ruchów. Jeśli to opanujesz, przejdziesz do pojedynków pod moim nadzorem.
Roderic z jękiem wypuszcza powietrze z płuc.
– To potrwa całą wieczność.
– Raczej miesiące albo lata. To zależy od ciebie. Mnie będą płacić do przyszłej jesieni.
Wieczność. Nie, nie może do tego dopuścić. Będzie ćwiczył. Każdej nocy i w każdej wolnej chwili, jeśli to ma go przybliżyć do celu. Kiwa głową.
– Dobrze. – Mentor robi krok do tyłu. – Zobaczmy, jaki jesteś szybki w nogach.
Ailea
MORZE IRLANDZKIE, LIPIEC 1649
– Na miłość boską, zejdź stamtąd natychmiast! – Głos ojca brzmi ostrzegawczo.
Ailea powoli schodzi z relingu.
– Chciałam zobaczyć, czy już widać port.
Wysoka fala uderza w burtę statku i Ailea traci równowagę, ale ojciec wyciąga ręce, chwyta ją w talii i zdecydowanym ruchem stawia na pokładzie.
– I nie możesz tego zrobić z pokładu? – Kiedy nie odpowiada, ojciec dodaje: – To niebezpieczne. – Unosi jej podbródek i zmusza ją, by spojrzała mu w oczy. – Jedno potknięcie i byłabyś za burtą.
– Byłam ostrożna! Mocno trzymałam się liny. O tak. – Ailea demonstruje, jak owinęła sobie linę wokół talii.
– To nie ma żadnego znaczenia. Kazałem ci zostać na pokładzie. – Ojciec marszczy brwi. – Wspinasz się wszędzie jak majtek. Prawdziwej damie to nie przystoi, prawda?
– Cóż, wszystkie są tak nudne i wyniosłe, że nigdy by na to nie wpadły – bąka Ailea.
Ojciec przez chwilę walczy z uśmiechem, lecz w końcu się poddaje.
– Pewnie masz rację, ma fille bien-aimée. Idź i zobacz, czy matka nie potrzebuje pomocy, wciąż źle się czuje i na pewno ucieszy się z twojego towarzystwa.
– Dobrze, ojcze.
– I postaraj się nie psocić, dopóki nie dopłyniemy do portu.
– Dobrze, ojcze.
Naprawdę starała się być grzeczna, ale przez cały poranek siedziała zamknięta w ciasnej kabinie. Wsłuchiwała się w dźwięk ulewnego deszczu stapiający się z odgłosami wymiotów matki. Biedna matka. Zwraca wszystko, co zje i wypije.
Ailea schodzi pod pokład, mija kambuz, gdzie kucharz przygotowuje posiłek. Kapitan, który jest właścicielem statku, to stary przyjaciel ojca. Przewozi ludzi i towary pomiędzy różnymi portami. Prawdopodobnie zna wszystkie zatoki i mielizny.
Ailea otwiera drewniane drzwi ich kabiny. Jej oczy potrzebują chwili, by przyzwyczaić się do półmroku. Matka leży na łóżku. Rude kosmyki włosów przykleiły jej się do czoła. Klatka piersiowa niespokojnie unosi się i opada. Z wiadra i szmat porozrzucanych na podłodze wydobywa się kwaśny odór. Ailea podchodzi, siada na brzegu łóżka i przemywa czoło matki mokrą szmatką.
– Lepiej się czujecie, matko?
– Trochę lepiej. – Matka bierze oddech. – Najgorsze chyba już minęło.
– Mam sprawdzić, czy kucharz może przygotować dla was bulion?
– Dziękuję, skarbie, ale i tak bym go zwróciła. Myślę, że najbardziej potrzebuję snu.
Ailea uświadamia sobie, że przygryza dolną wargę, to brzydki nawyk, wie o tym, lecz tak się martwi, że nie potrafi się powstrzymać. Słone morskie powietrze wysusza jej usta. Ssąc popękaną wargę, czuje na języku smak soli i żelaza. Kiedy dotrą na ląd, poprosi o maść nagietkową.
Matka posyła jej zmęczony uśmiech.
– Nie musisz dotrzymywać mi towarzystwa, moje dziecko. Idź na pokład i pobaw się. Poradzę sobie.
– Obiecuję, że zajrzę do was za jakiś czas. Opróżnić wiadro?
– Jeśli dasz radę. Podejrzewam, że strasznie tu śmierdzi.
– Nie jest aż tak źle. – Kłamstwo przychodzi jej łatwo, bo wie, że matka lubi mieć wokół siebie czysto.
Ailea zamyka za sobą drzwi i rusza po schodach na górę. Mimo że kocha matkę, cieszy się, że nie musi siedzieć z nią zamknięta w kajucie. Wylewa zawartość wiadra za burtę i szoruje je tak dokładnie, jak tylko potrafi, wodą morską z beczek znajdujących się na statku. Słaby kwaśny odór nadal się utrzymuje, ale nie śmierdzi już tak jak wcześniej. Uderza w nią orzeźwiający wiatr przesycony morską wilgocią. Zamyka oczy i pozwala, by przyjemnie muskał jej twarz, skóra miło mrowi.
Kawałek dalej stoi Oran i rozmawia z jednym z członków załogi. Mężczyzna ciągnie szot i mówi coś, co rozśmiesza parobka, który wybucha ciepłym śmiechem. Oran nie jest zbyt rozmowny, ale tutaj, na statku, wśród załogi, czuje się jak w domu. Ailea cieszy się, że chciał się z nimi przenieść do Szkocji. Spytała go, czy rodzice będą za nim tęsknić, a on tylko pokręcił głową i oświadczył, że już nie ma nikogo, kto by go trzymał w Irlandii. Uśmiechnął się, lecz w jego niebieskich oczach dostrzegła smutek.
Spogląda na maszt, z którego po wantach schodzi majtek. Jest odwrócony do niej plecami. Nie może być wiele starszy od niej. Ma dziurawą koszulę, a na jego czole kręcą się włosy rozjaśnione słońcem. Ailea podchodzi bliżej.
– Co robisz?
Chłopak rzuca jej krótkie spojrzenie i dalej robi swoje, jakby jej nie słyszał. Ailea patrzy na szczyt masztu.
– Wspiąłeś się na samą górę?
Chłopak się prostuje i krzyżuje ramiona.
– Setki razy.
– Mogę spróbować?
– Ha! To nie dla panienki! – Chłopak prycha i dodaje bezlitośnie: – Nie odważyłabyś się, nawet gdyby ojciec ci na to pozwolił.
– Odważyłabym się!
– Wątpię. To nie jest praca dla dziewczyny. Haftowanie, zbieranie jagód i rodzenie dzieci, do tego się nadajecie.
Ailea robi dwa kroki do przodu, niezdecydowana, czy kopnąć go w goleń, czy może wspiąć się na maszt i udowodnić mu jak bardzo się myli.
– Cofnij te słowa!
– A co ty...
– Nie masz nic lepszego do roboty niż przeszkadzać panience Durand? – Głos kapitana grzmi niczym burza.
Chłopak od razu się garbi.
– Do roboty, nicponiu, jeśli nie chcesz, żeby bat zatańczył ci na plecach!
Kapitan podchodzi do chłopaka z groźną miną, a ten natychmiast ucieka. Surowe rysy mężczyzny łagodnieją, gdy zauważa jej przerażenie.
– Chyba nie spuścicie mu lania?
– Spokojnie, panienko, to tylko takie straszenie. – Kapitan przeciąga dłonią po siwym zaroście. – Ale muszą znać swoje miejsce. Sam byłem kiedyś takim nicponiem.
– Naprawdę?
Kapitan się uśmiecha. W jego jasnych oczach widać chłopięcy błysk, chociaż twarz ma pomarszczoną.
– Ledwo odrosłem od ziemi, gdy ojciec pozwolił mi się zaciągnąć na statek. Nie podobało mu się, że opuszczam dom, w gospodarstwie liczyła się każda para rąk, lecz podejrzewam, że zrozumiał, że nie ma wyboru. Morze mnie wzywało.
Podmuch wiatru rozwiewa jej włosy, więc odgarnia je z twarzy.
– Musieliście być bardzo odważni.
Kapitan wybucha gromkim śmiechem.
– Wprost przeciwnie. Byłem bojaźliwy i wycofany, dwie najgorsze cechy charakteru w przypadku marynarza. Ale może to właśnie dlatego ciągnęło mnie w morze. Morze kształtuje nieustraszonych i śmiałych mężczyzn.
Ailea przygryza wargę.
– Ja też chciałabym zostać marynarzem.
– To ciężkie życie. Nie dla takich gąsek. Zadbajcie o to, by wyjść za mąż za miłego i bogatego kawalera, który da wam piękny dom i gromadkę dzieci.
– Ale ja nie chcę wychodzić za mąż.
– Myślałem, że każda tego chce.
– Ja nie.
– To dopiero za kilka lat, więc do tego czasu pewnie się panience odwidzi.
Ailea wzdycha i zmienia temat rozmowy.
– Może mi opowiecie jedną z waszych historii?
– Którą chce panienka usłyszeć?
– Tę o stworzeniach morskich.
Kapitan zdejmuje kapelusz i przeczesuje palcami mocno już przerzedzone, siwe włosy.
– No dobrze. – Siada na jednej z ławek i robi Ailei miejsce obok siebie. – Ostatnio opowiadałem panience o tym, jak te stworzenia żyją na dnie morza. – Kapitan szuka wzroku Ailei, a ona potakuje żarliwie. – Ale kilka razy w roku ich niewiasty wypływają na powierzchnię, by wabić mężczyzn.
Już to słyszała. Pod wpływem ich śpiewu marynarze rozbijają statki o skały lub, co gorsza, rzucają się w fale.
– Czy one są złe?
– Cóż… – Kapitan ma taką minę, jakby się nad tym zastanawiał. – Są jak morze, a ono nie jest ani dobre, ani złe. Potrafią być tak łagodne jak spokojne morze lub równie niebezpieczne co sztorm na morzu. Tak czy owak, na lądzie zrzucają swoją magiczną skórę i zamieniają się w ludzi. Ta, która zgubi swoją skórę, musi pozostać człowiekiem i nie może wrócić do morza. Opowiem panience pewną historię… – Kapitan wędruje wzrokiem po otwartym morzu. – Historię o pięknej syrenie Ethel.
Ailea przysuwa się bliżej, nie chce uronić ani jednego słowa. Kapitan rozpoczyna swoją opowieść głosem głębokim i ciemnym niczym morze.
– Ethel zakochała się w człowieku o imieniu Finn, a on w niej. Pobrali się i byli ze sobą bardzo szczęśliwi. Ale brat Finna, Caomh, zazdrościł mu pięknej żony i pewnego dnia zamordował go we śnie.
Ailea robi wielkie oczy.
– Zabił własnego brata?
– Owszem. A potem zniszczył magiczną skórę Ethel i zmusił ją do wspólnego życia. Ethel rozpaczała po śmierci ukochanego i co wieczór chodziła nad morze, tęskniąc za domem.
Kapitan milknie, wkłada rękę do wewnętrznej kieszeni płaszcza i wyjmuje fajkę w kształcie ryby z otwartym pyszczkiem. W odróżnieniu od wrzoścowej fajki ojca, ta jest wykonana z gliny.
– A co się stało z Ethel?
– Lata mijały. – Kapitan na chwilę zawiesza głos i nabija fajkę tytoniem. – Urodziły im się dzieci i wszystkie zostały świetnymi rybakami albo odziedziczyły rude włosy Ethel.
Kapitan rozgląda się za ogniem, ale ponieważ w pobliżu nie ma żadnej pochodni, chowa fajkę z powrotem do kieszeni.
– Pewnej nocy Caomha obudziła urzekająca pieśń. Zaczarowany, podążył za tym głosem. Z morza wyłoniło się najpiękniejsze stworzenie, jakie kiedykolwiek widział. Jej białe ciało lśniło jak księżyc, a włosy miały kolor ognia. Zauroczony, wszedł do wody. Kiedy wyciągnął rękę, by jej dotknąć, stworzenie się odwróciło. Wpatrywała się w niego Ethel, o oczach zimnych i czarnych jak napierające na nich fale. Przez trzydzieści lat i trzydzieści dni czekała, aż siostry uszyją jej nową skórę. Wciągnęła do morza i utopiła mężczyznę, który ją więził, po czym przymocowała go do dna, tak aby jego dusza nigdy nie zaznała spokoju w królestwie bożym. I tak kończy się historia Ethel.
Głos kapitana zamiera, a czar pryska. Ailea siedzi w milczeniu przez wiele długich oddechów.
– Strasznie smutna baśń.
– Tak.
– Ale… mimo wszystko nie uważam, że Ethel była zła. Chociaż zabiła tego człowieka.
Rozważając jej słowa, kapitan spogląda na swoje dłonie spoczywające na kolanach.