Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Romans historyczny dla fanek powieści Diany Gabaldon, Julii Quinn i Jane Austen.
Aimil była niczym szkocki wiatr — gwałtowna, porywista i równie nieuchwytna.
Zdecydowanym krokiem przemierzała życie, dokładnie wiedząc, czego oczekuje. Były to m.in. posiadłość na własność, możliwość kształcenia się oraz wykonywanie zawodu zastrzeżonego dla mężczyzn. Ambitne plany dziewczyny krzyżuje jej ojciec, nieoczekiwanie wysyłając do krewnych w Londynie. Ciotka jest zdeterminowana, by znaleźć dla niej odpowiedniego męża. Aimil natomiast uczyni wszystko, by udowodnić, że Anglia to nie miejsce dla niej.
Alistair był niczym angielska mgła — spokojny, tajemniczy oraz flegmatyczny.
Po powrocie z ogarniętego wojną kontynentu odziedziczył po ojcu nie tylko tytuł diuka i majątek, ale przede wszystkim obowiązki. Pragnąc zapomnieć o przeżytym koszmarze, mężczyzna w pełni angażuje się w sprawy finansowe rodziny. Na prośbę zmartwionej i wciąż pogrążonej w żałobie matki, dżentelmen wybiera się na londyńskie salony, gdzie szybko staje się obiektem zainteresowania panien na wydaniu. Alistair zrobi wszystko, by je do siebie zniechęcić, w końcu nie ma pośród nich odpowiedniej kandydatki na jego duchessę.
Bezpośredniość i szczerość Aimil nadszarpują reputację zarówno jej samej, jak i kuzynki.
Paradoksalnie to, co tak bardzo zniechęca londyńską socjetę do młodej panny, wzbudza zainteresowanie Alistaira. Jednak czy przeszłość diuka pozwoli mu na szczęśliwą przyszłość?
Co stanie się, gdy wiatr napotka na swej drodze mgłę?
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 662
Babciu, Mamo,
Chmury są dla Was.
Główny salon o wysokości dwóch pięter, który optycznie wydłużały i dodatkowo powiększały ogromne lustra, stanowił serce Belvoir Castle, zamku należącego od wieków do rodu Mannersów. Ściany pokrywała seledynowa tapeta o wypukłych i skomplikowanych wzorach, którą dobrano tak, by idealnie komponowała się ze zdobioną złotą sztukaterią oraz rozetami otaczającymi malowidła na suficie. Najbardziej reprezentacyjne pomieszczenie w całym domu zwykle o tej porze skąpane było w kojącej ciszy i promieniach zachodzącego słońca. Wpadały one do środka przez spore prostokątne okna umiejscowione w półokrągłej wieży będącej charakterystycznym elementem architektury budynku.
Na próżno jednak było szukać słońca, gdy niebo pokrywały ciemnoszare chmury. Półmrok panujący w pomieszczeniu rozświetlały liczne kinkiety oraz potężny dwunastoramienny żyrandol. Trudno było również o spokój, gdy na sofach i w fotelach rozsiedli się pogrążeni w rozmowach żałobnicy.
Dlatego Alistair, wbrew prośbom matki, sztywno wyprostowany przeszedł przez główny salon. Miękkie perskie dywany tłumiły dźwięk jego kroków. Ignorując rzucane mu spojrzenia i nie odpowiadając na adresowane do niego wyrazy współczucia, wyszedł z domu. Żwir chrzęścił pod jego stopami, gdy przemierzał rozległy taras. Oparł dłonie na chłodnym kamieniu, z którego wykonano balustradę, wziął głęboki oddech i poruszył ramionami, czując drzemiące w nich napięcie.
Stał tak, wpatrując się niewidzącym spojrzeniem w zadbany ogród i horyzont. Przez chwilę nie myślał o niczym, rozkoszując się ulotną chwilą spokoju. Nawet jeśli obserwowano go z okien wychodzących na tę część posiadłości, czuł się wolny prawie tak samo jak w trakcie długiej i samotnej podróży po Europie.
Obszedł powoli mur, odszukując kamienne stopnie prowadzące w głąb ogrodu. Podążył stanowczym, szybkim krokiem jedną z licznych alejek. Znowu nie zwracał uwagi na równo przystrzyżone krzewy ani mieniące się kolorami kwitnące rabaty. Ignorował także przybierający na sile wiatr, który targał jego przydługie ciemne włosy.
Chciał być sam. Chciał odejść jak najdalej od tych wszystkich ludzi, uwolnić się od ciążących mu niczym okowy zasad dobrego wychowania oraz reguł towarzyskich. Nie miał w sobie wystarczająco dużo siły, by dalej ignorować mało subtelne propozycje. Na litość, to był pogrzeb jego ojca! Z trudem nad sobą zapanował, by nie warknąć na trzeciego arystokratę, który postanowił przedstawić mu swoją córkę, dziwnym trafem będącą w wieku odpowiednim do zamążpójścia.
Alistair odziedziczył tytuł, a wraz z nim majątek i liczne obowiązki, w tym jeden konieczny, acz przykry – musiał się ustatkować, z czego boleśnie zdawał sobie sprawę. Od dziecka niczym cień podążała za nim świadomość, że kiedyś to nastąpi. Wizja założenia rodziny powinna go uskrzydlać, dodawać mu sił, ale zamiast tego wprawiała go jedynie w ponury nastrój. Nie znosił tego.
Nawet nie zauważył, kiedy znalazł się poza granicami wypielęgnowanego ogrodu. Przystanął i obejrzał się, raz jeszcze zerkając na masywną bryłę Belvoir Castle. Bez względu na to, gdzie aktualnie przebywał, ten zamek zawsze był dla niego domem, a teraz stał się również jego własnością. Wzdrygnął się na samą myśl, splótł dłonie i ruszył wydeptaną ścieżką przez las. Pogoda, podobnie jak samopoczucie młodego diuka, nieco się polepszyła – miejscami blade promienie słoneczne przebijały się przez gęste korony drzew, aby następnie spadać podłużnymi łunami na suchą ściółkę. Każdy jego ruch, najmniejsze nawet drgnienie, powodował wzruszenie pyłu, którego drobinki wirowały w fascynujący sposób w żółtym świetle.
Zagapił się, przez co w asyście głośnego plasku wdepnął po kolana w grząską, wilgotną ziemię mokradeł. Jak mógł o nich zapomnieć? Powoli wspiął się na pobliski kamień, a z niego przeskoczył na kolejny, aż wreszcie poczuł pod stopami twardy grunt. Do mokrych ubłoconych butów niemal natychmiast zaczęły się kleić wysuszone igiełki. Celowo przesunął stopą po ściółce, sprawiając, że na wilgotnej skórze obuwia osiadł jeszcze piach.
Podjął wędrówkę, rozpoczynając wspinaczkę na Blackberry Hill. Może jego niechlujny wygląd odstraszy od niego tych wszystkich ludzi chociaż na kilka minut. Zdawał sobie oczywiście sprawę, że nawet odpychający charakter tracił na znaczeniu w zestawieniu z jego tytułem i majątkiem.
Wiedział, co pomyślałaby matka na ten widok – miała za wiele taktu, by powiedzieć coś podobnego na głos – zapewne coś w stylu: „Zostałeś diukiem, Ally, a ten tytuł wymaga odrobinę więcej powagi. Gdyby ojciec widział...”. Jednak ojciec nie widział, a nawet gdyby, na pewno nie miałby mu tego za złe.
Wreszcie dotarł na szczyt wzgórza, gdzie przystanął, wciągając ze świstem powietrze przez rozchylone wargi. Oparł dłonie o umięśnione uda. Diuk. Pokręcił głową. On im jeszcze pokaże, co to znaczy być diukiem, jeszcze się zdziwią.
Alistair wyprostował się i niemal uśmiechnął, widząc rozciągający się przed nim pejzaż. Przez chwilę podziwiał pola oraz łąkę mieniącą się kolorami dzikich, dopiero co rozkwitających kwiatów oraz soczystą zielenią wysokich traw. Nawet nie zdawał sobie sprawy, jak tęsknił za tym dobrze znanym mu krajobrazem.
Największą radość sprawił mu jednak widok czarnych chmur, które nadal kłębiły się w oddali. Doskonale oddawały to, jak się w tamtej chwili czuł.
Szkocja, zamek Glamis,
w tym samym czasie
– Aimil!
Ciężkie, masywne drzwi trzasnęły z takim hukiem, że najpewniej całe Glamis zadrżało w posadach. Dźwięk poniósł się echem po otoczeniu, sprawiając, że z pobliskich drzew poderwało się stado wron, złowrogo kracząc. Potem zapadła niepokojąca cisza, którą przerywał rytmiczny, charakterystyczny dźwięk laski ojca uderzającej o kamienie, którymi wyłożono plac przed budynkiem.
Młoda kobieta potrząsnęła gwałtownie głową i przyspieszyła kroku. Długa spódnica sukni, którą specjalnie włożyła na przyjazd gości, zdecydowanie nie nadawała się na piesze wycieczki, szczególnie w taką pogodę. Czuła oplatające ją i wślizgujące się pod cienki, delikatny materiał zimno, jednak targające nią w tej chwili emocje były zbyt silne, by mogła przejmować się takimi drobiazgami. Chwyciła tkaninę w dłonie, uparcie podążając przed siebie – w kierunku równo przystrzyżonego trawnika, a także widniejącej w oddali linii lasu.
– Aimil! – Głos ojca zabrzmiał wyjątkowo stanowczo, a kilka głośnych stuknięć zawtórowało mu w celu wzmocnienia efektu. Nawet się udało, bo na chwilę, ale tylko na chwilę dziewczyna zwątpiła w słuszność swojego uporu i przystanęła. – Natychmiast wracaj!
Prychnęła pod nosem, podejmując wędrówkę i ignorując wszechogarniający chłód. Nie zamierzała wracać, o nie! Po tym, co właśnie usłyszała? Niedoczekanie! Oprócz złorzeczenia ojca i stukotu laski do uszu dziewczyny dotarł charakterystyczny tętent końskich kopyt uderzających o utwardzoną nawierzchnię długiej alei prowadzącej do zamku. Aimil przystanęła i popatrzyła w tamtą stronę. Przez dłuższą chwilę nie widziała nic poza zielonymi koronami starych drzew, później jej oczom ukazał się elegancki powóz ze znajomym herbem. Wówczas poczuła, jak coś nieprzyjemnie skręciło jej się w żołądku. Teraz, kiedy wiedziała, dlaczego ciotka z kuzynką postanowiły złożyć im wizytę, nie odczuwała już żadnej radości.
– Aimil!!!
Ojciec był zdenerwowany, ale ona również. Z nich dwojga miałaby do tego większe prawo. W końcu on zostanie sobie tutaj, w Glamis, a ona... Aimil jeszcze raz spojrzała w kierunku alei, a serce zabiło jej mocniej, szybciej. Nie podda się bez walki. Jeśli chcą, by wyjechała, będą musieli wywieźć ją siłą. Dlatego zacisnęła mocniej palce na materiale spódnicy i puściła się biegiem przez ostatnie jardy ogrodu, ignorując wołającego za nią hrabiego.
Chciała znaleźć się możliwie najdalej od domu, od ojca, jego intryg i szalonych planów. Wprost nie wierzyła w to, co się działo. Obiecywał, zarzekał się, a tymczasem zrobił dokładnie to samo co inni. Pokręciła głową, a czarne loki wskutek gwałtownego ruchu przylepiły się do wilgotnych od łez policzków. Nawet nie zauważyła, że zaczęła płakać. Poirytowana odgarnęła włosy z twarzy, pociągając żałośnie nosem, podczas gdy zimny wiosenny wiatr bawił się spódnicą sukni.
Przylgnęła do pnia pobliskiego drzewa, przesuwając po szorstkiej korze drżącymi dłońmi. Miała ochotę krzyczeć. Nie chciała jechać do Londynu i była gotowa zrobić wszystko, absolutnie wszystko, by ten wyjazd odwlec. Może i obraz miejskiej socjety, jaki kreowała swoim zadbanym pismem kuzynka Rachel, był fascynujący, ale tylko wtedy, gdy wyobrażała go sobie, przesiadując w ulubionym fotelu i czytając listy ze stolicy. Lubiła Rachel, trochę mniej jej matkę, ciotkę Silę, ale... Tupnęła, dając w ten sposób upust swoim emocjom, i odepchnąwszy się od drzewa, podjęła dalszą wędrówkę.
Lady Cecily, poprawiła się w myślach, w Londynie przeszkadza im nawet brzmienie naszych imion.
Dom Aimil był w Szkocji, na ziemiach równie nieokrzesanych jak ona sama. Tutaj nie liczyły się konwenanse... Dobrze, może jednak się liczyły, ale z całą pewnością nie tak bardzo jak na południu. Zatrzymała się, a jej klatka piersiowa gwałtownie unosiła się i opadała po tym, jak się przeforsowała wspinaczką na niewielki pagórek.
Wiatr osuszał policzki dziewczyny, chłodząc również buzujące w niej emocje. Gniew Aimil stopniowo słabł. Ustępował temu, czego młoda panna nie znosiła z całego serca – obawie. Mogła się denerwować, krzyczeć, protestować, ba, mogła nawet uciec do brata, ale wiedziała, że ojciec dopnie swego. Wyśle ją na południe na rozpoczęcie sezonu, a ciotka Sila zrobi wszystko, aby znaleźć dla niej męża.
I chociaż cały świat – jak sądziła – sprzysiągł się przeciwko niej, nawet poszarzałe niebo, po którym szaleńczo mknęły niemal czarne chmury, Aimil zdała sobie sprawę, że nie może się poddać. Niech będzie, pojedzie do tego Londynu. A gdy tylko zorientują się, że tam nie pasuje, prędko odeślą ją do Glamis, do domu.
Alistair obracał w dłoni niewielki skrawek papieru znaleziony w jednej z szuflad. Ktoś zaczernił go zamaszystymi literami zapisanymi ciemnym atramentem. Diuk wypuścił notatkę spomiędzy palców. Patrzył, jak z cichym szmerem opadła na blat masywnego dębowego biurka, za którym siedział. Odchylił się na krześle, rozmasowując dłonią kark. Powiódł spojrzeniem po sporym pomieszczeniu, zastanawiając się nad znaczeniem wyrazów, które analizował przez ostatni kwadrans.
Chociaż od pogrzebu minęło pół roku, mężczyzna wciąż nie potrafił oswoić się z myślą, że ojca już nie ma. Wręcz przeciwnie – wydawało mu się, że lada moment wysokie drewniane drzwi, na powierzchni których wytłoczono skomplikowane wzory, z hukiem się otworzą, a wolną przestrzeń niemal w całości wypełni sylwetka diuka Edwarda. Takiego, jakim go zapamiętał – wysokiego, postawnego, pełnego energii.
Do gabinetu zaglądały promienie wrześniowego słońca. Nie ginęły w chmurze dymu z cygar, które ojciec tak namiętnie wypalał, lecz leniwie opadały na grzbiety oprawionych w skórę tomisk. Wysokie regały sięgające po sam sufit zajmowały prawą część pomieszczenia. Złote promienie ześlizgiwały się po ozdobnym globusie i padały na kwiaty, które uparcie znosiła tu duchessa. Spojrzenie mężczyzny zatrzymało się na niskiej sofie ustawionej naprzeciwko wygaszonego kominka. Skóra w jednym miejscu była wytarta, przez co mebel nadawał się do renowacji, ale Alistair zaprotestował, kiedy matka to zasugerowała.
Trzaski parkietu towarzyszyły mu od dziecka – pamiętał, jak wielokrotnie zdradzały ojcu jego obecność w tym miejscu. Podobnie było ze zniszczoną kanapą, wyblakłymi okładkami ksiąg czy popsutym, pokrytym kurzem zegarem w rogu pomieszczenia – rodzinnym zabytkiem, którego nigdy nie naprawiono ze względu na wyjątkowo głośne, niemożliwie irytujące tykanie. To wszystko nie wyglądało reprezentacyjnie, może i świadczyło o niedbalstwie, ale dla Alistaira miało swój urok. Zawierało w sobie ducha jego ojca, a to dodawało mu otuchy.
Spokój panujący w samotni przerwało przeciągłe skrzypienie, jakie wydały otwierane drzwi. Na chwilę serce mężczyzny zamarło, bo naprawdę myślał, że ujrzy w progu ojca. Już słyszał jego tubalny głos, głośny śmiech i cięty komentarz na temat miny, jaką zrobił. Zamiast diuka Edwarda do gabinetu wkroczyła duchessa. Alistair poderwał się z fotela, ale matka skinieniem dłoni nakazała mu usiąść. Zrobił to dopiero wtedy, kiedy sama przysiadła na brzegu jednego z krzeseł ustawionych po drugiej stronie biurka.
Przez chwilę milczała, rozglądając się po dobrze znanym pokoju. Alistair nie wiedział, czy kierowała nią ciekawość i jedynie sprawdzała, jakie zmiany wprowadził w należącym teraz do niego gabinecie, czy może doszukiwała się ducha ukochanego męża w pozostawionych bibelotach. W każdym razie cierpliwie czekał, aż się pierwsza odezwie, chociaż chciał ją zapytać, jak się czuje, a także zapewnić, że w razie potrzeby może na niego liczyć. I powiedzieć, że utrata diuka Edwarda, niezależnie od tego, jak się rozstali, bolała go równie mocno, a widok jej samej szlochającej w chusteczkę z inicjałami ojca rozdzierał mu serce. Jednak Mannersowie nigdy nie byli zbyt wylewni, dlatego żadna z tych myśli nie została ubrana w słowa.
– Nie wychodzisz dzisiaj? – zapytała w końcu duchessa, posyłając mu blady uśmiech. Poprawiła materiał czarnej sukni, a na jej bladą twarz opadły promienie popołudniowego słońca. Powoli przymknęła powieki, rozkoszując się ciepłem, które wygładziło napięte rysy kobiety.
– Żałoba. Mówi ci to coś? – odpowiedział bardziej opryskliwym tonem, aniżeli zamierzał.
Na widok zmarszczki, która przecięła czoło matki, poczuł wyrzuty sumienia. Nie chciał być niemiły, nie dla niej, ale w tej jednej kwestii nie zamierzał ulec. Został mu tydzień. Później czerń zastąpi szarość, a ciszę gabinetu nieznośny gwar socjety. Powinien zacząć stopniowo uaktywniać się towarzysko – pojawiać na przyjęciach, kolacjach, ale jeszcze nie brać w nich czynnego udziału.
Gdyby to od niego zależało, mógłby przez kolejne trzy miesiące chodzić w czerni i dalej ukrywać się w domu, przyjmując jedynie interesantów. Wciąż nie oswoił się z myślą, że teraz to on nosi tytuł diuka i na nim ciążą wszystkie związane z tym obowiązki.
– Miło byłoby, gdybyś gdzieś wyszedł.
– I wyjdę, na obrady parlamentu – odparł, prostując się w fotelu. Przysunął do siebie potężną księgę z rachunkami. Otworzył ją gwałtownie, czując na sobie uważne spojrzenie. Zaczął przekładać strony zapisane równymi rzędami cyfr. W głębi ducha wiedział, że matka tak prędko nie da mu spokoju. To nie było w jej stylu.
– Alistairze – zaczęła łagodniej, a po szumie halek zorientował się, iż wstała z zajmowanego krzesła.
Podniósł głowę, posyłając matce pytające spojrzenie. Nie musiała nic mówić, bo wyczytał odpowiedź z jej oczu. Żałoba nie wykluczała całkowicie życia towarzyskiego, a jedynie je ograniczała. A poza tym martwiła się o niego. Najpewniej chciałaby, aby odnowił przyjaźnie bądź zwyczajnie z kimś porozmawiał o czymś innym niż interesy. Może nawet wyszedł z domu i to niekoniecznie do banku czy parlamentu – na spacer, przejażdżkę konną po parku? Dokądkolwiek.
Wyciągnęła dłoń, aby położyć ją na jego ramieniu. Wzdrygnął się lekko, odzwyczajony od jakiejkolwiek bliskości i czułości, ale się nie odsunął. Dotyk matki miał w sobie coś niesamowitego, jakieś kojące właściwości, których nie potrafił pojąć. Jakby wraz z tą kruchą, delikatną ręką, którą ostrożnie, jakby z wahaniem, nakrył swoją, spływała na niego niewidzialna fala spokoju, ciepła oraz miłości.
– Wiem, że cię to wszystko przytłacza i nie potrafisz odnaleźć się w nowej sytuacji – zaczęła powoli – ale to właśnie jest życie, do którego cię przygotowywaliśmy. To jest świat, do którego należysz, Ally.
Przytaknął skinieniem głowy, nie wdając się w dyskusję. W ustach czuł dziwną gorycz.
Mawia się, że czas leczy rany – wydawałoby się więc, że sześć miesięcy to wystarczająco dużo, by pożegnać się z ukochaną osobą. Nic bardziej mylnego. Przez ostatni tydzień Alistair zmagał się nie tylko z własnymi uczuciami, ale również z wciąż świeżym i głębokim smutkiem matki. Chociaż duchessa opuszczała swoje apartamenty i większość dnia spędzała w pomieszczeniach na parterze domu, zachowując przy tym względny spokój, Ally wiedział, że to tylko pozory, które zachowywała, by nie dokładać mu zmartwień. Może nie widzieli się przez ostatnie parę lat, może kontakt ten osłabł, ale więź, jaka ich łączyła – matki i syna – była czymś niezwykle silnym.
Wyrywając się z zamyślenia, poprawił jeszcze raz wysoki kołnierz śnieżnobiałej koszuli, a potem wygładził opuszkami palców materiał czarnego, niedawno uszytego fraka podkreślającego szerokie ramiona oraz wąską talię. Przez ostatnie dni zastanawiał się, w jaki sposób mógłby poprawić duchessie humor. Mając w pamięci rozmowę odbytą w gabinecie, uświadomił sobie, że miłość stanowiła coś w rodzaju miecza obosiecznego – martwił się o matkę, tak jak ona martwiła się o niego. Dlatego dosyć niechętnie postanowił przyjąć jedno z licznych zaproszeń, jakie wpłynęły ostatnio do Manners House. Decyzja ta – choć absolutnie nie była mu w smak, już obfitowała w profity – duchessa wyrwała się z marazmu, w jakim trwała całe popołudnie i, jak zauważył, ani razu nie sięgnęła po chusteczkę z inicjałami ojca.
– Powóz? – zapytał Alistair, przyglądając się jeszcze raz swojemu odbiciu w lustrze. Strój miał elegancki i modny, a po latach musztry również jego sztywnej, wyprostowanej postawie nie można było niczego zarzucić. Pozostały jedynie brązowe, wciąż przydługie włosy, które nie chciały dać się poskromić. Niemniej – tyle powinno wystarczyć, uznał w duchu, po czym uśmiechnął się ponuro, zdając sobie sprawę, jak bardzo był to znajomy obraz.
Wszystko było takie samo. Ciemny stary dywan o puszystym włosiu, w jednym miejscu nieodwracalnie przydeptany przez wypastowane buty poprzednich głów rodu. Wysoka, nieskazitelnie czysta tafla zamknięta w ciężkiej, wykonanej z mosiądzu i pozłacanej ramie. Zapach męskiej wody kolońskiej zmieszany z zapachem drewna, z którego wykonano meble, i kurzu kryjącego się w zakątkach głównej sypialni.
Wszystko było takie samo, a jednak tak bardzo inne. Spojrzenie młodego diuka powędrowało w stronę stojącej w pobliżu pufy obitej ciemnym aksamitem. To właśnie stamtąd przyglądał się, jak ojciec szykował się do wyjść. Naiwnie wierzył, że będzie mógł cieszyć się tamtą perspektywą przez kolejną dekadę.
– Gotowy, wasza miłość.
– A matka?
– Duchessa wdowa odpoczywa, wasza miłość – odpowiedział ponownie kamerdyner tym dobrze znanym, spokojnym tonem. W końcu służył temu rodowi od lat, zawsze miał wszystko pod kontrolą.
– Duchessa – poprawił go twardo Alistair. Wiedział, że Thomas nie popełnił błędu, jednakże dopóki nie miał żony, nie było potrzeby stosowania takiego rozgraniczenia. Zresztą wszystko wskazywało na to, że jeszcze długo stan ten nie ulegnie zmianie.
Wyszedł z głównej sypialni, pozostawiając w niej zmieszanego kamerdynera. Zbiegł po stopniach obłożonych granatowym chodnikiem, kierując się do przestronnego holu, gdzie minął się z lokajem, który otworzył mu drzwi. Chłodny wieczorny wiatr owiał twarz wychodzącego oraz jego wysoką, smukłą sylwetkę. Nasunął na głowę czarny kapelusz o kształcie przypominającym stożek – najnowszy krzyk mody – i ruszył powoli w stronę czekającego powozu.
Wciągając na dłonie białe rękawiczki, uświadomił sobie, że było to pierwsze towarzyskie wyjście od niepamiętnych czasów. Złapał się na myśli, iż ostatnio pojawił się na salonach w czasach młodości. Przez ten okres tak wiele się wydarzyło. Wzdrygnął się mimowolnie, wspinając się po stopniach do wnętrza pojazdu. Zawsze uważał, że powiedzenie o tym, że każdy zmaga się ze swoimi demonami, było mocno przesadzone. W końcu z czym nie mógłby sobie poradzić człowiek? Co miałoby być tak silne, że spędzałoby mu sen z powiek? Okradało ze spokoju? Bezdusznie zamykało w pudełku zdenerwowania?
Przeszłość.
Alistair czasami nie potrafił uciec od wspomnień. Nic dziwnego, w końcu wciąż były stosunkowo świeże. Nadal słyszał krzyki, ogłuszający huk armat, czuł zapach prochu oraz ten dominujący odór krwi zmieszanej ze świeżą chmurą ziemi wzbitej przez ostrzał. Pamiętał ich paskudny smak.
W dalszym ciągu budził się z krzykiem, o ile w ogóle udawało mu się zasnąć – bo często nie potrafił tego zrobić. Ciepłe i wygodne łóżko było dla ludzi z jego sfery czymś normalnym, a dla niego jawiło się jako luksus, który jedynie przywoływał wyrzuty sumienia z dalekich odmętów umysłu. Te z kolei miały bardzo lepkie macki; gdy raz przyczepiły się do myśli, przez długie godziny nie chciały odejść.
Najwidoczniej niektórzy nie mieli szansy ponownie zaznać tego przywileju. Po tym, co przeszedł na kontynencie, jak miałby zająć się normalnym życiem? Zarządzanie majątkiem, założenie rodziny, staranie się o dziedzica – takie normalne, tak bardzo prozaiczne i jednocześnie tak obce.
Chwilowo pozostawił te przemyślenia za sobą. Wysiadł z powozu – dotarcie na miejsce zajęło mu o wiele mniej czasu, aniżeli przypuszczał. Postanowił skupić się na przyczynie swojej obecności tutaj – chciał, by któraś z dawnych koleżanek matki złożyła jej wizytę i napomknęła o tym, że rzeczywiście pojawił się na przyjęciu, porozmawiał z kilkoma osobami, zainteresował wydarzeniem. Nieoczekiwanie najbliższa godzina jawiła się jako bardzo długa.
– Proszę, proszę, kogo ja widzę!
Alistair zatrzymał się na stopniach prowadzących do budynku. Powoli się obejrzał, aby ujrzeć szeroki uśmiech na twarzy Jamesa McLeada, lorda Huttington, który powoli wspinał się po schodach, by się z nim zrównać. Przez chwilę mierzyli się na pozór obojętnymi spojrzeniami i niemal równocześnie zamrugali. Wtedy uśmiech McLeada zgasł, a brew Alistaira drgnęła. Ten niemy pojedynek przerwało równoczesne parsknięcie śmiechem, po jakim nastąpił mocny męski uścisk.
– Dobrze cię widzieć, Ally.
– Ciebie także, James.
Razem, ramię w ramię, wkroczyli do salonu hrabiego Wembley, w którym już zgromadziło się sporo osób. Spotkanie miało charakter nieoficjalny, o czym kilkakrotnie wspominała duchessa. Na liście gości znaleźli się nieliczni, jedynie starzy znajomi oraz bardziej interesujące osobowości.
Interesujące osobowości, ładnie ujęte, stwierdził w duchu Alistair, marszcząc czoło. Zastanawiał się, do której grupy przynależał – ze względu na nazwisko raczej do pierwszej, chociaż widząc kierowane w jego stronę pełne ciekawości spojrzenia, przypuszczał, że do tej drugiej. Może powinno go to zaniepokoić albo chociaż odrobinę onieśmielić – fakt, iż znalazł się pośród tylu ludzi, w dodatku w roli sensacji wieczoru. Nieszczególnie go to jednak obchodziło.
Szybki rzut oka na gości wystarczył, by przyznać matce rację. Nie mogła wybrać lepszej okazji na jego powrót. Starannie wyselekcjonowane grono, które znało Mannersów nie od dziś, miało ułatwić mu ponowne nawiązanie kontaktów towarzyskich. Niewątpliwie za największy plus poczytywał nieobecność młodych panien, które szukałyby sobie męża.
Alistair z chęcią korzystał z towarzystwa Jamesa. Przypominało mu to stare dobre czasy. Wracały pewne przyzwyczajenia i odruchy. Udało mu się odnowić parę znajomości z czasów szkolnych oraz zawrzeć kilka nowych, co sprawiło, że nie postrzegał tego czasu jako straconego. Ostatecznie im więcej ludzi pozna, tym bardziej poszerzy potencjalne grono kontrahentów. Później obserwował, jak przyjaciel raz za razem przegrywał w karty – znowu. Pod tym względem, mimo upływu lat, nic się nie zmieniło. James był bystry, niezwykle spostrzegawczy, ale te cechy szerokim łukiem omijały okrągły stolik i leżące na nim papierowe kartoniki.
W okolicach północy Alistair nawet zaczął nieśmiało sądzić, że wieczór był udany. Co prawda kilkakrotnie czuł się wyobcowany, parę razy uciekł myślami gdzieś w głąb siebie. Jednakże, jak na pierwsze towarzyskie spotkanie po tylu latach, poszło całkiem nieźle. Udało mu się na nikogo nie burknąć, nie spojrzał krzywo na żadnego rozmówcę oraz dobrze ukrywał ogarniające go momentami znudzenie.
Gdy opuścił miejską posiadłość hrabiego, nigdzie nie zauważył powozu z rodowym herbem. Wsunął kapelusz pod zgięty łokieć, dociskając go do ciała, i pełną piersią odetchnął chłodnym powietrzem, rozkoszując się spokojem nocy.
– Diuk Rutland.
To tyle, jeśli chodziło o spokój.
Kiedy się odwrócił, napotkał bystre oraz uważne spojrzenie starszej kobiety, którą od razu rozpoznał. Nie sposób było jej zapomnieć, mimo upływu lat, chociaż obraz, jaki nosił w pamięci, nieco różnił się od obecnego. Dama była niesamowicie chuda, zawsze nienagannie wyprostowana, przez co sprawiała wrażenie surowej i dokładnie tak odnosiła się do młodzieży pojawiającej się na salonach. Teraz wyglądała na zmęczoną – zniknął z jej oczu ten złośliwy błysk, a postawa zmieniła się z upływem czasu, podobnie jak kolor upiętych włosów, które mieniły się srebrem w przydymionej poświecie nocnych lamp.
– Hrabina Sefton. – Skłonił z szacunkiem głowę.
Niemalże słyszał w głowie śmiech ojca. Ze wszystkich matron chodzących po Londynie musiał trafić akurat na Lisicę – najbardziej przebiegłą, sprytną, obeznaną w socjecie kobietę. Mogłaby być jego babcią, jeśli nie prababką. I jak na kobietę w tym wieku przystało powinna wypoczywać w rodzinnej posiadłości na wsi, zamiast pleść niewidzialne nici pomiędzy ludźmi, aby później za nie znienacka pociągać oraz dopasowywać relacje poszczególnych osób do własnych wyobrażeń.
O tak, to wszystko było doskonale przemyślane. To niby przypadkowe spotkanie również.
– Miło cię wreszcie zobaczyć w domu, chłopcze – powiedziała. Służący zbliżył się do niej z pelisą obszytą jasnym futrem na krawędziach. Według Alistaira było odrobinę za ciepło na podobne odzienie, ale nie skomentował tego w żaden sposób. Pomógł je założyć damie.
– Twoja matka odchodziła od zmysłów. Twój ojciec zachorował, a ty, zamiast być przy nim, włóczyłeś się po Europie za Wellingtonem – kontynuowała. Zanim owinęła się szczelnie wykonanym z drogiego materiału okryciem, błysnęła jej diamentowa kolia.
– Nie ma niczego ważniejszego od służby dla kraju, hrabino – odpowiedział grzecznie, chociaż nie do końca zapanował nad tonem swojego głosu. Był pewien, że zauważyła emanujący z niego chłód, a podejrzliwe spojrzenie, jakie mu posłała, jedynie to potwierdziło.
– Oczywiście. – Przytaknęła, wskazując dłonią na nadjeżdżający powóz. – Spełniłeś swój idealistyczny młodzieńczy obowiązek, więc rozumiem, że teraz zamierzasz zająć się czymś nieco bardziej przyziemnym?
Posłusznie zaproponował jej ramię, oferując tym samym wsparcie. Zignorował pytanie, uznając je za stwierdzenie. Może nie do końca mu to odpowiadało, może nieustannie to od siebie odsuwał, ale wiedział, że prędzej czy później będzie musiał się tym wszystkim zająć.
– Planowałam wysłać do diuka stosowne zaproszenie – mówiła dalej, schodząc ostrożnie po stopniach. Uwadze Alistaira nie umknął fakt, iż użyła tytułu. – Nie omieszkam jednak wspomnieć o tym już teraz. W najbliższą środę organizujemy w Almack bal. Będzie na nim sporo pięknych niezamężnych panien, które będą potrzebowały opieki.
Opieki... Zdusił prychnięcie. Oczywiście miała na myśli coś więcej niż spędzenie z jakąś dziewczyną kilkunastu minut. Jawnie sugerowała mu, że chodziło o znajomość znacznie dłuższą, trwalszą, taką do końca życia. Przystanął przy stopniach prowadzących do powozu. Dama popatrzyła na niego swoimi ciemnymi oczami, rozważając coś w duchu. Alistair poczuł się odrobinę nieswojo. Podejrzewał, że właśnie planowała, z którą panną zapoznać go jako pierwszą.
Co zrobiłby ojciec? Myśl.
– Dziękuję za informacje, hrabino – odpowiedział, skupiając na sobie ponownie uwagę damy. – Doprawdy doceniam wspaniałomyślność hrabiny i dobrą wolę, to – przechylił głowę – niesamowicie miłe z hrabiny strony. Takie zaangażowanie w edukację tych młodych panien... Myślę, że moja matka z przyjemnością pomoże hrabinie realizować to jakże wymagające zadanie. Niezwłocznie przekażę jej pani prośbę oraz zaproszenie. – Uśmiechnął się niewinnie, pomagając lady Molyneux wsiąść do powozu.
Przez chwilę wyglądała, jakby chciała coś powiedzieć. Ostatecznie pokręciła głową, życząc mu spokojnej nocy.
Bohaterowie powrócą!
Aimil Lyon-Bowes przez większość pobytu w Londynie marzyła o tym, by jak najszybciej wrócić do rodzinnego Glamis. Wszakże nie spodziewała się, że w stolicy spotka kogoś, kto nie tylko będzie podzielał jej pasje oraz zainteresowania, ale także ją w nich wspierał i wyraźnie zachęcał do dalszego rozwoju.
Rosnące uczucie sympatii, jakim młoda kobieta zaczęła darzyć diuka Rutland, wzbudza u niej niepokój. W końcu są rzeczy, których angielski arystokrata o niej nie wie i lepiej, aby tak pozostało.
Dlatego mając do wyboru własne szczęście albo dobro rodziny – Aimil wybiera to drugie.
Jednak Alistair Manners zwykł dotrzymywać obietnic. Zakończywszy w Londynie wszelkie sprawy wymagające jego uwagi, mężczyzna wyrusza do Szkocji. Nie wie, czy u podstaw tej decyzji leży dane Tearlachowi Lyon-Bowesowi słowo czy może jego własne uczucia.
Starając się zapoznać z panującymi w zamczysku zwyczajami, Alistair jest pewien jednego – zależy mu na tej kobiecie, jak jeszcze nigdy na żadnej innej. Tylko czy to wystarczy, by zdobyć uznanie Aimil oraz jej bliskich?
Czy bohaterom jest pisana wspólna przyszłość, skoro teraźniejszość im nie sprzyja, a przeszłość nie daje o sobie zapomnieć?
Przed Aimil i Alistairem najważniejsza próba, której przyglądać się będą duchy Glamis.
Przekonajcie się, czy na niebie wreszcie pojawią się białe chmury.