Nuvole bianche. Białe chmury - Adrianna Ratajczak - ebook

Nuvole bianche. Białe chmury ebook

Ratajczak Adrianna

4,2

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Romans historyczny dla fanek powieści Diany Gabaldon, Julii Quinn i Jane Austen.

Aimil była niczym szkocki wiatr — gwałtowna, porywista i równie nieuchwytna.

Zdecydowanym krokiem przemierzała życie, dokładnie wiedząc, czego oczekuje. Były to m.in. posiadłość na własność, możliwość kształcenia się oraz wykonywanie zawodu zastrzeżonego dla mężczyzn. Ambitne plany dziewczyny krzyżuje jej ojciec, nieoczekiwanie wysyłając do krewnych w Londynie. Ciotka jest zdeterminowana, by znaleźć dla niej odpowiedniego męża. Aimil natomiast uczyni wszystko, by udowodnić, że Anglia to nie miejsce dla niej.

Alistair był niczym angielska mgła — spokojny, tajemniczy oraz flegmatyczny.

Po powrocie z ogarniętego wojną kontynentu odziedziczył po ojcu nie tylko tytuł diuka i majątek, ale przede wszystkim obowiązki. Pragnąc zapomnieć o przeżytym koszmarze, mężczyzna w pełni angażuje się w sprawy finansowe rodziny. Na prośbę zmartwionej i wciąż pogrążonej w żałobie matki, dżentelmen wybiera się na londyńskie salony, gdzie szybko staje się obiektem zainteresowania panien na wydaniu. Alistair zrobi wszystko, by je do siebie zniechęcić, w końcu nie ma pośród nich odpowiedniej kandydatki na jego duchessę.

Bezpośredniość i szczerość Aimil nadszarpują reputację zarówno jej samej, jak i kuzynki.

Paradoksalnie to, co tak bardzo zniechęca londyńską socjetę do młodej panny, wzbudza zainteresowanie Alistaira. Jednak czy przeszłość diuka pozwoli mu na szczęśliwą przyszłość?

Co stanie się, gdy wiatr napotka na swej drodze mgłę?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 662

Oceny
4,2 (139 ocen)
76
33
18
10
2
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
velasco

Z braku laku…

Historia moze i zgrabna ale rozwleczona strasznie, szkoda. Skonczylem z musu i nie powiem zebym czekal z utesknieniem na kolejny tom..
70
daroo69

Nie oderwiesz się od lektury

Uwielbiam, uwielbiam, uwielbiam ❤️ Pięknie napisana, z dbałością o szczegóły i bohaterami, których da się polubić. Jeżeli jesteście fanami twórczości Jane Austen, Chmury na pewno przypadną wam do gustu ❤️
50
marcejm

Nie oderwiesz się od lektury

absolutnie cudowna historia, napisana przepięknym językiem ❤️ bardzo polecam! i czekam z niecierpliwością na kolejny tom
50
AKRUPA77

Z braku laku…

zdecydowanie za dluga dla opisania tak banalnej historii, a to dopiero pierwszy tom
62
Kira_mg

Całkiem niezła

rozwleczona i długa.
30

Popularność




Co­py­ri­ght © 2023 by Ad­rianna Ra­taj­czak Co­py­ri­ght © 2023 for this edi­tion by Me­dia Ro­dzina Sp. z o.o.
W po­wie­ści wy­ko­rzy­stano frag­menty po­niż­szych utwo­rów: K. Po­klew­ski-Ko­ziełł, Due pro­ces of law, [w:] Insty­tu­cje i dok­tryny praw­no­po­li­tyczne Sta­nów Zjed­no­czo­nych Ame­ryki, pod. red. W. So­ko­le­wi­cza, Osso­li­neum 1974, s. 395. S. Wal­toś, P. Hof­mań­ski, Pro­ces karny. Za­rys sys­temu, wyd. XIII, Wol­ters Klu­wer, War­szawa 2016, s. 335. E. Gib­bon, Upa­dek Ce­sar­stwa Rzym­skiego na Za­cho­dzie, Pań­stwowy In­sty­tut Wy­daw­ni­czy, War­szawa 2000, s. 375 w prze­kła­dzie Ireny Szy­mań­skiej. P.B. Shel­ley, Zmien­ność w prze­kła­dzie Wło­dzi­mie­rza Le­wika, [w:] Po­eci ję­zyka an­giel­skiego, tom II pod red. H. Krzecz­kow­skiego, Pań­stwowy In­sty­tut Wy­daw­ni­czy, War­szawa 1971, s. 319.
Pro­jekt gra­ficzny okładki Ur­szula Gi­reń
Skład i ła­ma­nie Ra­do­sław Stęp­niak
Wszel­kie prawa za­strze­żone. Prze­druk lub ko­pio­wa­nie ca­ło­ści albo frag­men­tów książki – z wy­jąt­kiem cy­ta­tów w ar­ty­ku­łach i prze­glą­dach kry­tycz­nych – moż­liwe jest tylko na pod­sta­wie pi­sem­nej zgody wy­dawcy.
Ni­niej­szy utwór jest fik­cją li­te­racką. Wszel­kie po­do­bień­stwo do praw­dzi­wych po­staci – ży­ją­cych obec­nie lub w prze­szło­ści – oraz do rze­czy­wi­stych zda­rzeń i miejsc jest czy­sto przy­pad­kowe.
Me­dia Ro­dzina po­piera ści­słą ochronę praw au­tor­skich. Prawo au­tor­skie po­bu­dza róż­no­rod­ność, na­pę­dza kre­atyw­ność, pro­muje wol­ność słowa, przy­czy­nia się do two­rze­nia ży­wej kul­tury. Dzię­ku­jemy, że prze­strze­gasz praw au­tor­skich, a więc nie ko­piu­jesz, nie ska­nu­jesz i nie udo­stęp­niasz ksią­żek pu­blicz­nie. Dzię­ku­jemy za to, że wspie­rasz au­to­rów i po­zwa­lasz wy­daw­com na­dal pu­bli­ko­wać książki.
ISBN 978-83-8265-652-7
Gorzka Cze­ko­lada jest im­prin­tem wy­daw­nic­twa Me­dia Ro­dzina Sp. z o.o. ul. Pa­sieka 24, 61-657 Po­znań tel. 61 827 08 50wy­daw­nic­two@me­dia­ro­dzina.pl
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.

Bab­ciu, Mamo,

Chmury są dla Was.

Główny sa­lon o wy­so­ko­ści dwóch pię­ter, który optycz­nie wy­dłu­żały i do­dat­kowo po­więk­szały ogromne lu­stra, sta­no­wił serce Be­lvoir Ca­stle, zamku na­le­żą­cego od wie­ków do rodu Man­ner­sów. Ściany po­kry­wała se­le­dy­nowa ta­peta o wy­pu­kłych i skom­pli­ko­wa­nych wzo­rach, którą do­brano tak, by ide­al­nie kom­po­no­wała się ze zdo­bioną złotą sztu­ka­te­rią oraz ro­ze­tami ota­cza­ją­cymi ma­lo­wi­dła na su­fi­cie. Naj­bar­dziej re­pre­zen­ta­cyjne po­miesz­cze­nie w ca­łym domu zwy­kle o tej po­rze ską­pane było w ko­ją­cej ci­szy i pro­mie­niach za­cho­dzą­cego słońca. Wpa­dały one do środka przez spore pro­sto­kątne okna umiej­sco­wione w pół­okrą­głej wieży bę­dą­cej cha­rak­te­ry­stycz­nym ele­men­tem ar­chi­tek­tury bu­dynku.

Na próżno jed­nak było szu­kać słońca, gdy niebo po­kry­wały ciem­no­szare chmury. Pół­mrok pa­nu­jący w po­miesz­cze­niu roz­świe­tlały liczne kin­kiety oraz po­tężny dwu­na­sto­ra­mienny ży­ran­dol. Trudno było rów­nież o spo­kój, gdy na so­fach i w fo­te­lach roz­sie­dli się po­grą­żeni w roz­mo­wach ża­łob­nicy.

Dla­tego Ali­stair, wbrew proś­bom matki, sztywno wy­pro­sto­wany prze­szedł przez główny sa­lon. Mięk­kie per­skie dy­wany tłu­miły dźwięk jego kro­ków. Igno­ru­jąc rzu­cane mu spoj­rze­nia i nie od­po­wia­da­jąc na ad­re­so­wane do niego wy­razy współ­czu­cia, wy­szedł z domu. Żwir chrzę­ścił pod jego sto­pami, gdy prze­mie­rzał roz­le­gły ta­ras. Oparł dło­nie na chłod­nym ka­mie­niu, z któ­rego wy­ko­nano ba­lu­stradę, wziął głę­boki od­dech i po­ru­szył ra­mio­nami, czu­jąc drze­miące w nich na­pię­cie.

Stał tak, wpa­tru­jąc się nie­wi­dzą­cym spoj­rze­niem w za­dbany ogród i ho­ry­zont. Przez chwilę nie my­ślał o ni­czym, roz­ko­szu­jąc się ulotną chwilą spo­koju. Na­wet je­śli ob­ser­wo­wano go z okien wy­cho­dzą­cych na tę część po­sia­dło­ści, czuł się wolny pra­wie tak samo jak w trak­cie dłu­giej i sa­mot­nej po­dróży po Eu­ro­pie.

Ob­szedł po­woli mur, od­szu­ku­jąc ka­mienne stop­nie pro­wa­dzące w głąb ogrodu. Po­dą­żył sta­now­czym, szyb­kim kro­kiem jedną z licz­nych ale­jek. Znowu nie zwra­cał uwagi na równo przy­strzy­żone krzewy ani mie­niące się ko­lo­rami kwit­nące ra­baty. Igno­ro­wał także przy­bie­ra­jący na sile wiatr, który tar­gał jego przy­dłu­gie ciemne włosy.

Chciał być sam. Chciał odejść jak naj­da­lej od tych wszyst­kich lu­dzi, uwol­nić się od cią­żą­cych mu ni­czym okowy za­sad do­brego wy­cho­wa­nia oraz re­guł to­wa­rzy­skich. Nie miał w so­bie wy­star­cza­jąco dużo siły, by da­lej igno­ro­wać mało sub­telne pro­po­zy­cje. Na li­tość, to był po­grzeb jego ojca! Z tru­dem nad sobą za­pa­no­wał, by nie wark­nąć na trze­ciego ary­sto­kratę, który po­sta­no­wił przed­sta­wić mu swoją córkę, dziw­nym tra­fem bę­dącą w wieku od­po­wied­nim do za­mąż­pój­ścia.

Ali­stair odzie­dzi­czył ty­tuł, a wraz z nim ma­ją­tek i liczne obo­wiązki, w tym je­den ko­nieczny, acz przy­kry – mu­siał się ustat­ko­wać, z czego bo­le­śnie zda­wał so­bie sprawę. Od dziecka ni­czym cień po­dą­żała za nim świa­do­mość, że kie­dyś to na­stąpi. Wi­zja za­ło­że­nia ro­dziny po­winna go uskrzy­dlać, do­da­wać mu sił, ale za­miast tego wpra­wiała go je­dy­nie w po­nury na­strój. Nie zno­sił tego.

Na­wet nie za­uwa­żył, kiedy zna­lazł się poza gra­ni­cami wy­pie­lę­gno­wa­nego ogrodu. Przy­sta­nął i obej­rzał się, raz jesz­cze zer­ka­jąc na ma­sywną bryłę Be­lvoir Ca­stle. Bez względu na to, gdzie ak­tu­al­nie prze­by­wał, ten za­mek za­wsze był dla niego do­mem, a te­raz stał się rów­nież jego wła­sno­ścią. Wzdry­gnął się na samą myśl, splótł dło­nie i ru­szył wy­dep­taną ścieżką przez las. Po­goda, po­dob­nie jak sa­mo­po­czu­cie mło­dego diuka, nieco się po­lep­szyła – miej­scami blade pro­mie­nie sło­neczne prze­bi­jały się przez gę­ste ko­rony drzew, aby na­stęp­nie spa­dać po­dłuż­nymi łu­nami na su­chą ściółkę. Każdy jego ruch, naj­mniej­sze na­wet drgnie­nie, po­wo­do­wał wzru­sze­nie pyłu, któ­rego dro­binki wi­ro­wały w fa­scy­nu­jący spo­sób w żół­tym świe­tle.

Za­ga­pił się, przez co w asy­ście gło­śnego pla­sku wdep­nął po ko­lana w grzą­ską, wil­gotną zie­mię mo­kra­deł. Jak mógł o nich za­po­mnieć? Po­woli wspiął się na po­bli­ski ka­mień, a z niego prze­sko­czył na ko­lejny, aż wresz­cie po­czuł pod sto­pami twardy grunt. Do mo­krych ubło­co­nych bu­tów nie­mal na­tych­miast za­częły się kleić wy­su­szone igiełki. Ce­lowo prze­su­nął stopą po ściółce, spra­wia­jąc, że na wil­got­nej skó­rze obu­wia osiadł jesz­cze piach.

Pod­jął wę­drówkę, roz­po­czy­na­jąc wspi­naczkę na Black­berry Hill. Może jego nie­chlujny wy­gląd od­stra­szy od niego tych wszyst­kich lu­dzi cho­ciaż na kilka mi­nut. Zda­wał so­bie oczy­wi­ście sprawę, że na­wet od­py­cha­jący cha­rak­ter tra­cił na zna­cze­niu w ze­sta­wie­niu z jego ty­tu­łem i ma­jąt­kiem.

Wie­dział, co po­my­śla­łaby matka na ten wi­dok – miała za wiele taktu, by po­wie­dzieć coś po­dob­nego na głos – za­pewne coś w stylu: „Zo­sta­łeś diu­kiem, Ally, a ten ty­tuł wy­maga odro­binę wię­cej po­wagi. Gdyby oj­ciec wi­dział...”. Jed­nak oj­ciec nie wi­dział, a na­wet gdyby, na pewno nie miałby mu tego za złe.

Wresz­cie do­tarł na szczyt wzgó­rza, gdzie przy­sta­nął, wcią­ga­jąc ze świ­stem po­wie­trze przez roz­chy­lone wargi. Oparł dło­nie o umię­śnione uda. Diuk. Po­krę­cił głową. On im jesz­cze po­każe, co to zna­czy być diu­kiem, jesz­cze się zdzi­wią.

Ali­stair wy­pro­sto­wał się i nie­mal uśmiech­nął, wi­dząc roz­cią­ga­jący się przed nim pej­zaż. Przez chwilę po­dzi­wiał pola oraz łąkę mie­niącą się ko­lo­rami dzi­kich, do­piero co roz­kwi­ta­ją­cych kwia­tów oraz so­czy­stą zie­le­nią wy­so­kich traw. Na­wet nie zda­wał so­bie sprawy, jak tę­sk­nił za tym do­brze zna­nym mu kra­jo­bra­zem.

Naj­więk­szą ra­dość spra­wił mu jed­nak wi­dok czar­nych chmur, które na­dal kłę­biły się w od­dali. Do­sko­nale od­da­wały to, jak się w tam­tej chwili czuł.

Szko­cja, za­mek Gla­mis,

w tym sa­mym cza­sie

– Aimil!

Cięż­kie, ma­sywne drzwi trza­snęły z ta­kim hu­kiem, że naj­pew­niej całe Gla­mis za­drżało w po­sa­dach. Dźwięk po­niósł się echem po oto­cze­niu, spra­wia­jąc, że z po­bli­skich drzew po­de­rwało się stado wron, zło­wrogo kra­cząc. Po­tem za­pa­dła nie­po­ko­jąca ci­sza, którą prze­ry­wał ryt­miczny, cha­rak­te­ry­styczny dźwięk la­ski ojca ude­rza­ją­cej o ka­mie­nie, któ­rymi wy­ło­żono plac przed bu­dyn­kiem.

Młoda ko­bieta po­trzą­snęła gwał­tow­nie głową i przy­spie­szyła kroku. Długa spód­nica sukni, którą spe­cjal­nie wło­żyła na przy­jazd go­ści, zde­cy­do­wa­nie nie nada­wała się na pie­sze wy­cieczki, szcze­gól­nie w taką po­godę. Czuła opla­ta­jące ją i wśli­zgu­jące się pod cienki, de­li­katny ma­te­riał zimno, jed­nak tar­ga­jące nią w tej chwili emo­cje były zbyt silne, by mo­gła przej­mo­wać się ta­kimi dro­bia­zgami. Chwy­ciła tka­ninę w dło­nie, upar­cie po­dą­ża­jąc przed sie­bie – w kie­runku równo przy­strzy­żo­nego traw­nika, a także wid­nie­ją­cej w od­dali li­nii lasu.

– Aimil! – Głos ojca za­brzmiał wy­jąt­kowo sta­now­czo, a kilka gło­śnych stuk­nięć za­wtó­ro­wało mu w celu wzmoc­nie­nia efektu. Na­wet się udało, bo na chwilę, ale tylko na chwilę dziew­czyna zwąt­piła w słusz­ność swo­jego uporu i przy­sta­nęła. – Na­tych­miast wra­caj!

Prych­nęła pod no­sem, po­dej­mu­jąc wę­drówkę i igno­ru­jąc wszech­ogar­nia­jący chłód. Nie za­mie­rzała wra­cać, o nie! Po tym, co wła­śnie usły­szała? Nie­do­cze­ka­nie! Oprócz zło­rze­cze­nia ojca i stu­kotu la­ski do uszu dziew­czyny do­tarł cha­rak­te­ry­styczny tę­tent koń­skich ko­pyt ude­rza­ją­cych o utwar­dzoną na­wierzch­nię dłu­giej alei pro­wa­dzą­cej do zamku. Aimil przy­sta­nęła i po­pa­trzyła w tamtą stronę. Przez dłuż­szą chwilę nie wi­działa nic poza zie­lo­nymi ko­ro­nami sta­rych drzew, póź­niej jej oczom uka­zał się ele­gancki po­wóz ze zna­jo­mym her­bem. Wów­czas po­czuła, jak coś nie­przy­jem­nie skrę­ciło jej się w żo­łądku. Te­raz, kiedy wie­działa, dla­czego ciotka z ku­zynką po­sta­no­wiły zło­żyć im wi­zytę, nie od­czu­wała już żad­nej ra­do­ści.

– Aimil!!!

Oj­ciec był zde­ner­wo­wany, ale ona rów­nież. Z nich dwojga mia­łaby do tego więk­sze prawo. W końcu on zo­sta­nie so­bie tu­taj, w Gla­mis, a ona... Aimil jesz­cze raz spoj­rzała w kie­runku alei, a serce za­biło jej moc­niej, szyb­ciej. Nie podda się bez walki. Je­śli chcą, by wy­je­chała, będą mu­sieli wy­wieźć ją siłą. Dla­tego za­ci­snęła moc­niej palce na ma­te­riale spód­nicy i pu­ściła się bie­giem przez ostat­nie jardy ogrodu, igno­ru­jąc wo­ła­ją­cego za nią hra­biego.

Chciała zna­leźć się moż­li­wie naj­da­lej od domu, od ojca, jego in­tryg i sza­lo­nych pla­nów. Wprost nie wie­rzyła w to, co się działo. Obie­cy­wał, za­rze­kał się, a tym­cza­sem zro­bił do­kład­nie to samo co inni. Po­krę­ciła głową, a czarne loki wsku­tek gwał­tow­nego ru­chu przy­le­piły się do wil­got­nych od łez po­licz­ków. Na­wet nie za­uwa­żyła, że za­częła pła­kać. Po­iry­to­wana od­gar­nęła włosy z twa­rzy, po­cią­ga­jąc ża­ło­śnie no­sem, pod­czas gdy zimny wio­senny wiatr ba­wił się spód­nicą sukni.

Przy­lgnęła do pnia po­bli­skiego drzewa, prze­su­wa­jąc po szorst­kiej ko­rze drżą­cymi dłońmi. Miała ochotę krzy­czeć. Nie chciała je­chać do Lon­dynu i była go­towa zro­bić wszystko, ab­so­lut­nie wszystko, by ten wy­jazd od­wlec. Może i ob­raz miej­skiej so­cjety, jaki kre­owała swoim za­dba­nym pi­smem ku­zynka Ra­chel, był fa­scy­nu­jący, ale tylko wtedy, gdy wy­obra­żała go so­bie, prze­sia­du­jąc w ulu­bio­nym fo­telu i czy­ta­jąc li­sty ze sto­licy. Lu­biła Ra­chel, tro­chę mniej jej matkę, ciotkę Silę, ale... Tup­nęła, da­jąc w ten spo­sób upust swoim emo­cjom, i ode­pchnąw­szy się od drzewa, pod­jęła dal­szą wę­drówkę.

Lady Ce­cily, po­pra­wiła się w my­ślach, w Lon­dy­nie prze­szka­dza im na­wet brzmie­nie na­szych imion.

Dom Aimil był w Szko­cji, na zie­miach rów­nie nie­okrze­sa­nych jak ona sama. Tu­taj nie li­czyły się kon­we­nanse... Do­brze, może jed­nak się li­czyły, ale z całą pew­no­ścią nie tak bar­dzo jak na po­łu­dniu. Za­trzy­mała się, a jej klatka pier­siowa gwał­tow­nie uno­siła się i opa­dała po tym, jak się prze­for­so­wała wspi­naczką na nie­wielki pa­gó­rek.

Wiatr osu­szał po­liczki dziew­czyny, chło­dząc rów­nież bu­zu­jące w niej emo­cje. Gniew Aimil stop­niowo słabł. Ustę­po­wał temu, czego młoda panna nie zno­siła z ca­łego serca – oba­wie. Mo­gła się de­ner­wo­wać, krzy­czeć, pro­te­sto­wać, ba, mo­gła na­wet uciec do brata, ale wie­działa, że oj­ciec do­pnie swego. Wy­śle ją na po­łu­dnie na roz­po­czę­cie se­zonu, a ciotka Sila zrobi wszystko, aby zna­leźć dla niej męża.

I cho­ciaż cały świat – jak są­dziła – sprzy­siągł się prze­ciwko niej, na­wet po­sza­rzałe niebo, po któ­rym sza­leń­czo mknęły nie­mal czarne chmury, Aimil zdała so­bie sprawę, że nie może się pod­dać. Niech bę­dzie, po­je­dzie do tego Lon­dynu. A gdy tylko zo­rien­tują się, że tam nie pa­suje, prędko ode­ślą ją do Gla­mis, do domu.

Ali­stair ob­ra­cał w dłoni nie­wielki skra­wek pa­pieru zna­le­ziony w jed­nej z szu­flad. Ktoś za­czer­nił go za­ma­szy­stymi li­te­rami za­pi­sa­nymi ciem­nym atra­men­tem. Diuk wy­pu­ścił no­tatkę spo­mię­dzy pal­ców. Pa­trzył, jak z ci­chym szme­rem opa­dła na blat ma­syw­nego dę­bo­wego biurka, za któ­rym sie­dział. Od­chy­lił się na krze­śle, roz­ma­so­wu­jąc dło­nią kark. Po­wiódł spoj­rze­niem po spo­rym po­miesz­cze­niu, za­sta­na­wia­jąc się nad zna­cze­niem wy­ra­zów, które ana­li­zo­wał przez ostatni kwa­drans.

Cho­ciaż od po­grzebu mi­nęło pół roku, męż­czy­zna wciąż nie po­tra­fił oswoić się z my­ślą, że ojca już nie ma. Wręcz prze­ciw­nie – wy­da­wało mu się, że lada mo­ment wy­so­kie drew­niane drzwi, na po­wierzchni któ­rych wy­tło­czono skom­pli­ko­wane wzory, z hu­kiem się otwo­rzą, a wolną prze­strzeń nie­mal w ca­ło­ści wy­pełni syl­wetka diuka Edwarda. Ta­kiego, ja­kim go za­pa­mię­tał – wy­so­kiego, po­staw­nego, peł­nego ener­gii.

Do ga­bi­netu za­glą­dały pro­mie­nie wrze­śnio­wego słońca. Nie gi­nęły w chmu­rze dymu z cy­gar, które oj­ciec tak na­mięt­nie wy­pa­lał, lecz le­ni­wie opa­dały na grzbiety opra­wio­nych w skórę to­misk. Wy­so­kie re­gały się­ga­jące po sam su­fit zaj­mo­wały prawą część po­miesz­cze­nia. Złote pro­mie­nie ze­śli­zgi­wały się po ozdob­nym glo­bu­sie i pa­dały na kwiaty, które upar­cie zno­siła tu du­chessa. Spoj­rze­nie męż­czy­zny za­trzy­mało się na ni­skiej so­fie usta­wio­nej na­prze­ciwko wy­ga­szo­nego ko­minka. Skóra w jed­nym miej­scu była wy­tarta, przez co me­bel nada­wał się do re­no­wa­cji, ale Ali­stair za­pro­te­sto­wał, kiedy matka to za­su­ge­ro­wała.

Trza­ski par­kietu to­wa­rzy­szyły mu od dziecka – pa­mię­tał, jak wie­lo­krot­nie zdra­dzały ojcu jego obec­ność w tym miej­scu. Po­dob­nie było ze znisz­czoną ka­napą, wy­bla­kłymi okład­kami ksiąg czy po­psu­tym, po­kry­tym ku­rzem ze­ga­rem w rogu po­miesz­cze­nia – ro­dzin­nym za­byt­kiem, któ­rego ni­gdy nie na­pra­wiono ze względu na wy­jąt­kowo gło­śne, nie­moż­li­wie iry­tu­jące ty­ka­nie. To wszystko nie wy­glą­dało re­pre­zen­ta­cyj­nie, może i świad­czyło o nie­dbal­stwie, ale dla Ali­sta­ira miało swój urok. Za­wie­rało w so­bie du­cha jego ojca, a to do­da­wało mu otu­chy.

Spo­kój pa­nu­jący w sa­motni prze­rwało prze­cią­głe skrzy­pie­nie, ja­kie wy­dały otwie­rane drzwi. Na chwilę serce męż­czy­zny za­marło, bo na­prawdę my­ślał, że uj­rzy w progu ojca. Już sły­szał jego tu­balny głos, gło­śny śmiech i cięty ko­men­tarz na te­mat miny, jaką zro­bił. Za­miast diuka Edwarda do ga­bi­netu wkro­czyła du­chessa. Ali­stair po­de­rwał się z fo­tela, ale matka ski­nie­niem dłoni na­ka­zała mu usiąść. Zro­bił to do­piero wtedy, kiedy sama przy­sia­dła na brzegu jed­nego z krze­seł usta­wio­nych po dru­giej stro­nie biurka.

Przez chwilę mil­czała, roz­glą­da­jąc się po do­brze zna­nym po­koju. Ali­stair nie wie­dział, czy kie­ro­wała nią cie­ka­wość i je­dy­nie spraw­dzała, ja­kie zmiany wpro­wa­dził w na­le­żą­cym te­raz do niego ga­bi­ne­cie, czy może do­szu­ki­wała się du­cha uko­cha­nego męża w po­zo­sta­wio­nych bi­be­lo­tach. W każ­dym ra­zie cier­pli­wie cze­kał, aż się pierw­sza ode­zwie, cho­ciaż chciał ją za­py­tać, jak się czuje, a także za­pew­nić, że w ra­zie po­trzeby może na niego li­czyć. I po­wie­dzieć, że utrata diuka Edwarda, nie­za­leż­nie od tego, jak się roz­stali, bo­lała go rów­nie mocno, a wi­dok jej sa­mej szlo­cha­ją­cej w chu­s­teczkę z ini­cja­łami ojca roz­dzie­rał mu serce. Jed­nak Man­ner­so­wie ni­gdy nie byli zbyt wy­lewni, dla­tego żadna z tych my­śli nie zo­stała ubrana w słowa.

– Nie wy­cho­dzisz dzi­siaj? – za­py­tała w końcu du­chessa, po­sy­ła­jąc mu blady uśmiech. Po­pra­wiła ma­te­riał czar­nej sukni, a na jej bladą twarz opa­dły pro­mie­nie po­po­łu­dnio­wego słońca. Po­woli przy­mknęła po­wieki, roz­ko­szu­jąc się cie­płem, które wy­gła­dziło na­pięte rysy ko­biety.

– Ża­łoba. Mówi ci to coś? – od­po­wie­dział bar­dziej opry­skli­wym to­nem, ani­żeli za­mie­rzał.

Na wi­dok zmarszczki, która prze­cięła czoło matki, po­czuł wy­rzuty su­mie­nia. Nie chciał być nie­miły, nie dla niej, ale w tej jed­nej kwe­stii nie za­mie­rzał ulec. Zo­stał mu ty­dzień. Póź­niej czerń za­stąpi sza­rość, a ci­szę ga­bi­netu nie­zno­śny gwar so­cjety. Po­wi­nien za­cząć stop­niowo uak­tyw­niać się to­wa­rzy­sko – po­ja­wiać na przy­ję­ciach, ko­la­cjach, ale jesz­cze nie brać w nich czyn­nego udziału.

Gdyby to od niego za­le­żało, mógłby przez ko­lejne trzy mie­siące cho­dzić w czerni i da­lej ukry­wać się w domu, przyj­mu­jąc je­dy­nie in­te­re­san­tów. Wciąż nie oswoił się z my­ślą, że te­raz to on nosi ty­tuł diuka i na nim ciążą wszyst­kie zwią­zane z tym obo­wiązki.

– Miło by­łoby, gdy­byś gdzieś wy­szedł.

– I wyjdę, na ob­rady par­la­mentu – od­parł, pro­stu­jąc się w fo­telu. Przy­su­nął do sie­bie po­tężną księgę z ra­chun­kami. Otwo­rzył ją gwał­tow­nie, czu­jąc na so­bie uważne spoj­rze­nie. Za­czął prze­kła­dać strony za­pi­sane rów­nymi rzę­dami cyfr. W głębi du­cha wie­dział, że matka tak prędko nie da mu spo­koju. To nie było w jej stylu.

– Ali­sta­irze – za­częła ła­god­niej, a po szu­mie ha­lek zo­rien­to­wał się, iż wstała z zaj­mo­wa­nego krze­sła.

Pod­niósł głowę, po­sy­ła­jąc matce py­ta­jące spoj­rze­nie. Nie mu­siała nic mó­wić, bo wy­czy­tał od­po­wiedź z jej oczu. Ża­łoba nie wy­klu­czała cał­ko­wi­cie ży­cia to­wa­rzy­skiego, a je­dy­nie je ogra­ni­czała. A poza tym mar­twiła się o niego. Naj­pew­niej chcia­łaby, aby od­no­wił przy­jaź­nie bądź zwy­czaj­nie z kimś po­roz­ma­wiał o czymś in­nym niż in­te­resy. Może na­wet wy­szedł z domu i to nie­ko­niecz­nie do banku czy par­la­mentu – na spa­cer, prze­jażdżkę konną po parku? Do­kąd­kol­wiek.

Wy­cią­gnęła dłoń, aby po­ło­żyć ją na jego ra­mie­niu. Wzdry­gnął się lekko, od­zwy­cza­jony od ja­kiej­kol­wiek bli­sko­ści i czu­ło­ści, ale się nie od­su­nął. Do­tyk matki miał w so­bie coś nie­sa­mo­wi­tego, ja­kieś ko­jące wła­ści­wo­ści, któ­rych nie po­tra­fił po­jąć. Jakby wraz z tą kru­chą, de­li­katną ręką, którą ostroż­nie, jakby z wa­ha­niem, na­krył swoją, spły­wała na niego nie­wi­dzialna fala spo­koju, cie­pła oraz mi­ło­ści.

– Wiem, że cię to wszystko przy­tła­cza i nie po­tra­fisz od­na­leźć się w no­wej sy­tu­acji – za­częła po­woli – ale to wła­śnie jest ży­cie, do któ­rego cię przy­go­to­wy­wa­li­śmy. To jest świat, do któ­rego na­le­żysz, Ally.

Przy­tak­nął ski­nie­niem głowy, nie wda­jąc się w dys­ku­sję. W ustach czuł dziwną go­rycz.

Ma­wia się, że czas le­czy rany – wy­da­wa­łoby się więc, że sześć mie­sięcy to wy­star­cza­jąco dużo, by po­że­gnać się z uko­chaną osobą. Nic bar­dziej myl­nego. Przez ostatni ty­dzień Ali­stair zma­gał się nie tylko z wła­snymi uczu­ciami, ale rów­nież z wciąż świe­żym i głę­bo­kim smut­kiem matki. Cho­ciaż du­chessa opusz­czała swoje apar­ta­menty i więk­szość dnia spę­dzała w po­miesz­cze­niach na par­te­rze domu, za­cho­wu­jąc przy tym względny spo­kój, Ally wie­dział, że to tylko po­zory, które za­cho­wy­wała, by nie do­kła­dać mu zmar­twień. Może nie wi­dzieli się przez ostat­nie parę lat, może kon­takt ten osłabł, ale więź, jaka ich łą­czyła – matki i syna – była czymś nie­zwy­kle sil­nym.

Wy­ry­wa­jąc się z za­my­śle­nia, po­pra­wił jesz­cze raz wy­soki koł­nierz śnież­no­bia­łej ko­szuli, a po­tem wy­gła­dził opusz­kami pal­ców ma­te­riał czar­nego, nie­dawno uszy­tego fraka pod­kre­śla­ją­cego sze­ro­kie ra­miona oraz wą­ską ta­lię. Przez ostat­nie dni za­sta­na­wiał się, w jaki spo­sób mógłby po­pra­wić du­ches­sie hu­mor. Ma­jąc w pa­mięci roz­mowę od­bytą w ga­bi­ne­cie, uświa­do­mił so­bie, że mi­łość sta­no­wiła coś w ro­dzaju mie­cza obo­siecz­nego – mar­twił się o matkę, tak jak ona mar­twiła się o niego. Dla­tego do­syć nie­chęt­nie po­sta­no­wił przy­jąć jedno z licz­nych za­pro­szeń, ja­kie wpły­nęły ostat­nio do Man­ners Ho­use. De­cy­zja ta – choć ab­so­lut­nie nie była mu w smak, już ob­fi­to­wała w pro­fity – du­chessa wy­rwała się z ma­ra­zmu, w ja­kim trwała całe po­po­łu­dnie i, jak za­uwa­żył, ani razu nie się­gnęła po chu­s­teczkę z ini­cja­łami ojca.

– Po­wóz? – za­py­tał Ali­stair, przy­glą­da­jąc się jesz­cze raz swo­jemu od­bi­ciu w lu­strze. Strój miał ele­gancki i modny, a po la­tach musz­try rów­nież jego sztyw­nej, wy­pro­sto­wa­nej po­sta­wie nie można było ni­czego za­rzu­cić. Po­zo­stały je­dy­nie brą­zowe, wciąż przy­dłu­gie włosy, które nie chciały dać się po­skro­mić. Nie­mniej – tyle po­winno wy­star­czyć, uznał w du­chu, po czym uśmiech­nął się po­nuro, zda­jąc so­bie sprawę, jak bar­dzo był to zna­jomy ob­raz.

Wszystko było ta­kie samo. Ciemny stary dy­wan o pu­szy­stym wło­siu, w jed­nym miej­scu nie­od­wra­cal­nie przy­dep­tany przez wy­pa­sto­wane buty po­przed­nich głów rodu. Wy­soka, nie­ska­zi­tel­nie czy­sta ta­fla za­mknięta w cięż­kiej, wy­ko­na­nej z mo­sią­dzu i po­zła­ca­nej ra­mie. Za­pach mę­skiej wody ko­loń­skiej zmie­szany z za­pa­chem drewna, z któ­rego wy­ko­nano me­ble, i ku­rzu kry­ją­cego się w za­kąt­kach głów­nej sy­pialni.

Wszystko było ta­kie samo, a jed­nak tak bar­dzo inne. Spoj­rze­nie mło­dego diuka po­wę­dro­wało w stronę sto­ją­cej w po­bliżu pufy obi­tej ciem­nym ak­sa­mi­tem. To wła­śnie stam­tąd przy­glą­dał się, jak oj­ciec szy­ko­wał się do wyjść. Na­iw­nie wie­rzył, że bę­dzie mógł cie­szyć się tamtą per­spek­tywą przez ko­lejną de­kadę.

– Go­towy, wa­sza mi­łość.

– A matka?

– Du­chessa wdowa od­po­czywa, wa­sza mi­łość – od­po­wie­dział po­now­nie ka­mer­dy­ner tym do­brze zna­nym, spo­koj­nym to­nem. W końcu słu­żył temu ro­dowi od lat, za­wsze miał wszystko pod kon­trolą.

– Du­chessa – po­pra­wił go twardo Ali­stair. Wie­dział, że Tho­mas nie po­peł­nił błędu, jed­nakże do­póki nie miał żony, nie było po­trzeby sto­so­wa­nia ta­kiego roz­gra­ni­cze­nia. Zresztą wszystko wska­zy­wało na to, że jesz­cze długo stan ten nie ule­gnie zmia­nie.

Wy­szedł z głów­nej sy­pialni, po­zo­sta­wia­jąc w niej zmie­sza­nego ka­mer­dy­nera. Zbiegł po stop­niach ob­ło­żo­nych gra­na­to­wym chod­ni­kiem, kie­ru­jąc się do prze­stron­nego holu, gdzie mi­nął się z lo­ka­jem, który otwo­rzył mu drzwi. Chłodny wie­czorny wiatr owiał twarz wy­cho­dzą­cego oraz jego wy­soką, smu­kłą syl­wetkę. Na­su­nął na głowę czarny ka­pe­lusz o kształ­cie przy­po­mi­na­ją­cym sto­żek – naj­now­szy krzyk mody – i ru­szył po­woli w stronę cze­ka­ją­cego po­wozu.

Wcią­ga­jąc na dło­nie białe rę­ka­wiczki, uświa­do­mił so­bie, że było to pierw­sze to­wa­rzy­skie wyj­ście od nie­pa­mięt­nych cza­sów. Zła­pał się na my­śli, iż ostat­nio po­ja­wił się na sa­lo­nach w cza­sach mło­do­ści. Przez ten okres tak wiele się wy­da­rzyło. Wzdry­gnął się mi­mo­wol­nie, wspi­na­jąc się po stop­niach do wnę­trza po­jazdu. Za­wsze uwa­żał, że po­wie­dze­nie o tym, że każdy zmaga się ze swo­imi de­mo­nami, było mocno prze­sa­dzone. W końcu z czym nie mógłby so­bie po­ra­dzić czło­wiek? Co mia­łoby być tak silne, że spę­dza­łoby mu sen z po­wiek? Okra­dało ze spo­koju? Bez­dusz­nie za­my­kało w pu­dełku zde­ner­wo­wa­nia?

Prze­szłość.

Ali­stair cza­sami nie po­tra­fił uciec od wspo­mnień. Nic dziw­nego, w końcu wciąż były sto­sun­kowo świeże. Na­dal sły­szał krzyki, ogłu­sza­jący huk ar­mat, czuł za­pach pro­chu oraz ten do­mi­nu­jący odór krwi zmie­sza­nej ze świeżą chmurą ziemi wzbi­tej przez ostrzał. Pa­mię­tał ich pa­skudny smak.

W dal­szym ciągu bu­dził się z krzy­kiem, o ile w ogóle uda­wało mu się za­snąć – bo czę­sto nie po­tra­fił tego zro­bić. Cie­płe i wy­godne łóżko było dla lu­dzi z jego sfery czymś nor­mal­nym, a dla niego ja­wiło się jako luk­sus, który je­dy­nie przy­wo­ły­wał wy­rzuty su­mie­nia z da­le­kich od­mę­tów umy­słu. Te z ko­lei miały bar­dzo lep­kie macki; gdy raz przy­cze­piły się do my­śli, przez dłu­gie go­dziny nie chciały odejść.

Naj­wi­docz­niej nie­któ­rzy nie mieli szansy po­now­nie za­znać tego przy­wi­leju. Po tym, co prze­szedł na kon­ty­nen­cie, jak miałby za­jąć się nor­mal­nym ży­ciem? Za­rzą­dza­nie ma­jąt­kiem, za­ło­że­nie ro­dziny, sta­ra­nie się o dzie­dzica – ta­kie nor­malne, tak bar­dzo pro­za­iczne i jed­no­cze­śnie tak obce.

Chwi­lowo po­zo­sta­wił te prze­my­śle­nia za sobą. Wy­siadł z po­wozu – do­tar­cie na miej­sce za­jęło mu o wiele mniej czasu, ani­żeli przy­pusz­czał. Po­sta­no­wił sku­pić się na przy­czy­nie swo­jej obec­no­ści tu­taj – chciał, by któ­raś z daw­nych ko­le­ża­nek matki zło­żyła jej wi­zytę i na­po­mknęła o tym, że rze­czy­wi­ście po­ja­wił się na przy­ję­ciu, po­roz­ma­wiał z kil­koma oso­bami, za­in­te­re­so­wał wy­da­rze­niem. Nie­ocze­ki­wa­nie naj­bliż­sza go­dzina ja­wiła się jako bar­dzo długa.

– Pro­szę, pro­szę, kogo ja wi­dzę!

Ali­stair za­trzy­mał się na stop­niach pro­wa­dzą­cych do bu­dynku. Po­woli się obej­rzał, aby uj­rzeć sze­roki uśmiech na twa­rzy Ja­mesa McLe­ada, lorda Hut­ting­ton, który po­woli wspi­nał się po scho­dach, by się z nim zrów­nać. Przez chwilę mie­rzyli się na po­zór obo­jęt­nymi spoj­rze­niami i nie­mal rów­no­cze­śnie za­mru­gali. Wtedy uśmiech McLe­ada zgasł, a brew Ali­sta­ira drgnęła. Ten niemy po­je­dy­nek prze­rwało rów­no­cze­sne par­sk­nię­cie śmie­chem, po ja­kim na­stą­pił mocny mę­ski uścisk.

– Do­brze cię wi­dzieć, Ally.

– Cie­bie także, Ja­mes.

Ra­zem, ra­mię w ra­mię, wkro­czyli do sa­lonu hra­biego We­mbley, w któ­rym już zgro­ma­dziło się sporo osób. Spo­tka­nie miało cha­rak­ter nie­ofi­cjalny, o czym kil­ka­krot­nie wspo­mi­nała du­chessa. Na li­ście go­ści zna­leźli się nie­liczni, je­dy­nie sta­rzy zna­jomi oraz bar­dziej in­te­re­su­jące oso­bo­wo­ści.

In­te­re­su­jące oso­bo­wo­ści, ład­nie ujęte, stwier­dził w du­chu Ali­stair, marsz­cząc czoło. Za­sta­na­wiał się, do któ­rej grupy przy­na­le­żał – ze względu na na­zwi­sko ra­czej do pierw­szej, cho­ciaż wi­dząc kie­ro­wane w jego stronę pełne cie­ka­wo­ści spoj­rze­nia, przy­pusz­czał, że do tej dru­giej. Może po­winno go to za­nie­po­koić albo cho­ciaż odro­binę onie­śmie­lić – fakt, iż zna­lazł się po­śród tylu lu­dzi, w do­datku w roli sen­sa­cji wie­czoru. Nie­szcze­gól­nie go to jed­nak ob­cho­dziło.

Szybki rzut oka na go­ści wy­star­czył, by przy­znać matce ra­cję. Nie mo­gła wy­brać lep­szej oka­zji na jego po­wrót. Sta­ran­nie wy­se­lek­cjo­no­wane grono, które znało Man­ner­sów nie od dziś, miało uła­twić mu po­nowne na­wią­za­nie kon­tak­tów to­wa­rzy­skich. Nie­wąt­pli­wie za naj­więk­szy plus po­czy­ty­wał nie­obec­ność mło­dych pa­nien, które szu­ka­łyby so­bie męża.

Ali­stair z chę­cią ko­rzy­stał z to­wa­rzy­stwa Ja­mesa. Przy­po­mi­nało mu to stare do­bre czasy. Wra­cały pewne przy­zwy­cza­je­nia i od­ru­chy. Udało mu się od­no­wić parę zna­jo­mo­ści z cza­sów szkol­nych oraz za­wrzeć kilka no­wych, co spra­wiło, że nie po­strze­gał tego czasu jako stra­co­nego. Osta­tecz­nie im wię­cej lu­dzi po­zna, tym bar­dziej po­sze­rzy po­ten­cjalne grono kon­tra­hen­tów. Póź­niej ob­ser­wo­wał, jak przy­ja­ciel raz za ra­zem prze­gry­wał w karty – znowu. Pod tym wzglę­dem, mimo upływu lat, nic się nie zmie­niło. Ja­mes był by­stry, nie­zwy­kle spo­strze­gaw­czy, ale te ce­chy sze­ro­kim łu­kiem omi­jały okrą­gły sto­lik i le­żące na nim pa­pie­rowe kar­to­niki.

W oko­li­cach pół­nocy Ali­stair na­wet za­czął nie­śmiało są­dzić, że wie­czór był udany. Co prawda kil­ka­krot­nie czuł się wy­ob­co­wany, parę razy uciekł my­ślami gdzieś w głąb sie­bie. Jed­nakże, jak na pierw­sze to­wa­rzy­skie spo­tka­nie po tylu la­tach, po­szło cał­kiem nie­źle. Udało mu się na ni­kogo nie burk­nąć, nie spoj­rzał krzywo na żad­nego roz­mówcę oraz do­brze ukry­wał ogar­nia­jące go mo­men­tami znu­dze­nie.

Gdy opu­ścił miej­ską po­sia­dłość hra­biego, ni­g­dzie nie za­uwa­żył po­wozu z ro­do­wym her­bem. Wsu­nął ka­pe­lusz pod zgięty ło­kieć, do­ci­ska­jąc go do ciała, i pełną pier­sią ode­tchnął chłod­nym po­wie­trzem, roz­ko­szu­jąc się spo­ko­jem nocy.

– Diuk Ru­tland.

To tyle, je­śli cho­dziło o spo­kój.

Kiedy się od­wró­cił, na­po­tkał by­stre oraz uważne spoj­rze­nie star­szej ko­biety, którą od razu roz­po­znał. Nie spo­sób było jej za­po­mnieć, mimo upływu lat, cho­ciaż ob­raz, jaki no­sił w pa­mięci, nieco róż­nił się od obec­nego. Dama była nie­sa­mo­wi­cie chuda, za­wsze nie­na­gan­nie wy­pro­sto­wana, przez co spra­wiała wra­że­nie su­ro­wej i do­kład­nie tak od­no­siła się do mło­dzieży po­ja­wia­ją­cej się na sa­lo­nach. Te­raz wy­glą­dała na zmę­czoną – znik­nął z jej oczu ten zło­śliwy błysk, a po­stawa zmie­niła się z upły­wem czasu, po­dob­nie jak ko­lor upię­tych wło­sów, które mie­niły się sre­brem w przy­dy­mio­nej po­świe­cie noc­nych lamp.

– Hra­bina Se­fton. – Skło­nił z sza­cun­kiem głowę.

Nie­malże sły­szał w gło­wie śmiech ojca. Ze wszyst­kich ma­tron cho­dzą­cych po Lon­dy­nie mu­siał tra­fić aku­rat na Li­sicę – naj­bar­dziej prze­bie­głą, sprytną, obe­znaną w so­cje­cie ko­bietę. Mo­głaby być jego bab­cią, je­śli nie pra­babką. I jak na ko­bietę w tym wieku przy­stało po­winna wy­po­czy­wać w ro­dzin­nej po­sia­dło­ści na wsi, za­miast pleść nie­wi­dzialne nici po­mię­dzy ludźmi, aby póź­niej za nie znie­nacka po­cią­gać oraz do­pa­so­wy­wać re­la­cje po­szcze­gól­nych osób do wła­snych wy­obra­żeń.

O tak, to wszystko było do­sko­nale prze­my­ślane. To niby przy­pad­kowe spo­tka­nie rów­nież.

– Miło cię wresz­cie zo­ba­czyć w domu, chłop­cze – po­wie­działa. Słu­żący zbli­żył się do niej z pe­lisą ob­szytą ja­snym fu­trem na kra­wę­dziach. We­dług Ali­sta­ira było odro­binę za cie­pło na po­dobne odzie­nie, ale nie sko­men­to­wał tego w ża­den spo­sób. Po­mógł je za­ło­żyć da­mie.

– Twoja matka od­cho­dziła od zmy­słów. Twój oj­ciec za­cho­ro­wał, a ty, za­miast być przy nim, włó­czy­łeś się po Eu­ro­pie za Wel­ling­to­nem – kon­ty­nu­owała. Za­nim owi­nęła się szczel­nie wy­ko­na­nym z dro­giego ma­te­riału okry­ciem, bły­snęła jej dia­men­towa ko­lia.

– Nie ma ni­czego waż­niej­szego od służby dla kraju, hra­bino – od­po­wie­dział grzecz­nie, cho­ciaż nie do końca za­pa­no­wał nad to­nem swo­jego głosu. Był pe­wien, że za­uwa­żyła ema­nu­jący z niego chłód, a po­dejrz­liwe spoj­rze­nie, ja­kie mu po­słała, je­dy­nie to po­twier­dziło.

– Oczy­wi­ście. – Przy­tak­nęła, wska­zu­jąc dło­nią na nad­jeż­dża­jący po­wóz. – Speł­ni­łeś swój ide­ali­styczny mło­dzień­czy obo­wią­zek, więc ro­zu­miem, że te­raz za­mie­rzasz za­jąć się czymś nieco bar­dziej przy­ziem­nym?

Po­słusz­nie za­pro­po­no­wał jej ra­mię, ofe­ru­jąc tym sa­mym wspar­cie. Zi­gno­ro­wał py­ta­nie, uzna­jąc je za stwier­dze­nie. Może nie do końca mu to od­po­wia­dało, może nie­ustan­nie to od sie­bie od­su­wał, ale wie­dział, że prę­dzej czy póź­niej bę­dzie mu­siał się tym wszyst­kim za­jąć.

– Pla­no­wa­łam wy­słać do diuka sto­sowne za­pro­sze­nie – mó­wiła da­lej, scho­dząc ostroż­nie po stop­niach. Uwa­dze Ali­sta­ira nie umknął fakt, iż użyła ty­tułu. – Nie omiesz­kam jed­nak wspo­mnieć o tym już te­raz. W naj­bliż­szą środę or­ga­ni­zu­jemy w Al­mack bal. Bę­dzie na nim sporo pięk­nych nie­za­męż­nych pa­nien, które będą po­trze­bo­wały opieki.

Opieki... Zdu­sił prych­nię­cie. Oczy­wi­ście miała na my­śli coś wię­cej niż spę­dze­nie z ja­kąś dziew­czyną kil­ku­na­stu mi­nut. Jaw­nie su­ge­ro­wała mu, że cho­dziło o zna­jo­mość znacz­nie dłuż­szą, trwal­szą, taką do końca ży­cia. Przy­sta­nął przy stop­niach pro­wa­dzą­cych do po­wozu. Dama po­pa­trzyła na niego swo­imi ciem­nymi oczami, roz­wa­ża­jąc coś w du­chu. Ali­stair po­czuł się odro­binę nie­swojo. Po­dej­rze­wał, że wła­śnie pla­no­wała, z którą panną za­po­znać go jako pierw­szą.

Co zro­biłby oj­ciec? Myśl.

– Dzię­kuję za in­for­ma­cje, hra­bino – od­po­wie­dział, sku­pia­jąc na so­bie po­now­nie uwagę damy. – Do­prawdy do­ce­niam wspa­nia­ło­myśl­ność hra­biny i do­brą wolę, to – prze­chy­lił głowę – nie­sa­mo­wi­cie miłe z hra­biny strony. Ta­kie za­an­ga­żo­wa­nie w edu­ka­cję tych mło­dych pa­nien... My­ślę, że moja matka z przy­jem­no­ścią po­może hra­bi­nie re­ali­zo­wać to jakże wy­ma­ga­jące za­da­nie. Nie­zwłocz­nie prze­każę jej pani prośbę oraz za­pro­sze­nie. – Uśmiech­nął się nie­win­nie, po­ma­ga­jąc lady Mo­ly­neux wsiąść do po­wozu.

Przez chwilę wy­glą­dała, jakby chciała coś po­wie­dzieć. Osta­tecz­nie po­krę­ciła głową, ży­cząc mu spo­koj­nej nocy.

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki

Bo­ha­te­ro­wie po­wrócą!

Aimil Lyon-Bo­wes przez więk­szość po­bytu w Lon­dy­nie ma­rzyła o tym, by jak naj­szyb­ciej wró­cić do ro­dzin­nego Gla­mis. Wszakże nie spo­dzie­wała się, że w sto­licy spo­tka ko­goś, kto nie tylko bę­dzie po­dzie­lał jej pa­sje oraz za­in­te­re­so­wa­nia, ale także ją w nich wspie­rał i wy­raź­nie za­chę­cał do dal­szego roz­woju.

Ro­snące uczu­cie sym­pa­tii, ja­kim młoda ko­bieta za­częła da­rzyć diuka Ru­tland, wzbu­dza u niej nie­po­kój. W końcu są rze­czy, któ­rych an­giel­ski ary­sto­krata o niej nie wie i le­piej, aby tak po­zo­stało.

Dla­tego ma­jąc do wy­boru wła­sne szczę­ście albo do­bro ro­dziny – Aimil wy­biera to dru­gie.

Jed­nak Ali­stair Man­ners zwykł do­trzy­my­wać obiet­nic. Za­koń­czyw­szy w Lon­dy­nie wszel­kie sprawy wy­ma­ga­jące jego uwagi, męż­czy­zna wy­ru­sza do Szko­cji. Nie wie, czy u pod­staw tej de­cy­zji leży dane Te­ar­la­chowi Lyon-Bo­we­sowi słowo czy może jego wła­sne uczu­cia.

Sta­ra­jąc się za­po­znać z pa­nu­ją­cymi w za­mczy­sku zwy­cza­jami, Ali­stair jest pe­wien jed­nego – za­leży mu na tej ko­bie­cie, jak jesz­cze ni­gdy na żad­nej in­nej. Tylko czy to wy­star­czy, by zdo­być uzna­nie Aimil oraz jej bli­skich?

Czy bo­ha­te­rom jest pi­sana wspólna przy­szłość, skoro te­raź­niej­szość im nie sprzyja, a prze­szłość nie daje o so­bie za­po­mnieć?

Przed Aimil i Ali­sta­irem naj­waż­niej­sza próba, któ­rej przy­glą­dać się będą du­chy Gla­mis.

Prze­ko­naj­cie się, czy na nie­bie wresz­cie po­ja­wią się białe chmury.