O chłopcu, który zwariował - Wiesław Jankowski - ebook + audiobook + książka

O chłopcu, który zwariował ebook

Wiesław Jankowski

3,4

Opis

Niektóre kłamstwa są tak wielkie, że zamieniają się w prawdę.

Dawno temu, w wyniku tragicznego wypadku Stary Człowiek stracił żonę, która nie zdążyła mu dać potomstwa. Mężczyzna jednak wierzy, że ona nadal się nim opiekuje i odwiedza go jako duch. Od siedemnastu lat ktoś po kryjomu przygotowuje mu posiłki, sprząta mieszkanie, daje mu potajemne znaki. Ale pewnej nocy okazuje się, że obserwuje go ktoś, kto nie przypomina jego żony. Ktoś, kto go przeraża…

To dopiero początek kłopotów Starego Człowieka. Wkrótce dociera do niego wiadomość, że pewne stowarzyszenie wydało na niego wyrok śmierci i nie ma szans, by od niego uciec. Mężczyzna postanawia odejść na własnych warunkach i chce poddać się eutanazji, do wykonania której przepustką jest zaliczenie nauk przedśmiertnych i okazanie dowodu osobistego. Nie wszystko jednak idzie zgodnie z planem…

Starzec przeciwstawiał się całemu ciału. Nogi nie chciały iść, wolały zostać w domu albo pójść w innym kierunku. Ręce też nie chciały bujać się w rytm chodu, tylko zwisały markotnie i gdyby mogły, zmusiłyby myśli ich właściciela do pójścia na beztroski spacer. Głowa też zwisała i gdyby nie skóra na karku, wolałaby odpaść, by nie widzieć, jak realizuje się plan, który zrodził się w jej wnętrzu.
Stary człowiek i może stać w autobusie, trzymać się żółtej poręczy, bujać się w rytm jadącego pojazdu, i dziwić się, że nikt nie chce ustąpić mu miejsca, a poręcz mogłaby się dziwić, że ktoś tak kurczowo jej się trzyma. Mogłaby zdać sobie sprawę z tego, że uścisk nie jest taki jak zwykle; jest mocniejszy i nie wynikał tylko z obawy przewrócenia się, ale też sprawiał wrażenie, jakby ktoś trzymał się, by jeszcze pozostać na tym świecie.


Wiesław Jankowski – urodził się we wrześniową niedzielę w 1979 roku na Warmii. Obecnie mieszka w podwarszawskim Brwinowie. Propaguje przeciwdziałanie wszelkim przejawom dyskryminacji w społeczeństwie. Jest także członkiem zarządu Fundacji Rubin. Wśród współtworzonych przez niego projektów są tzw. Żywe Biblioteki, które mają na celu przełamywanie stereotypów poprzez poznanie historii konkretnej osoby – „Żywej Książki”. Wolne chwile poświęca tworzeniu surrealistycznych glinianych rzeźb oraz satyrycznych rysunków.
W 2019 roku nakładem Novae Res ukazała się jego pierwsza książka pt. O chłopcu, który zwariował.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 339

Rok wydania: 2019

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,4 (5 ocen)
0
2
3
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
JacekKowalewski

Oceń książkę

Słowa w które autor "ubiera" szaleństwo chłopca są tak przejmujaco nagie , że z pewnością przebiją wasze czytelnicze serca. Z tą chwilą właśnie skończyłam czytać ostatnią linijkę, moje serce "krwawi" emocjami i pewnie dużo czsu upłynie zanim się zabliźni. Majstersztyk. Polecam
20
biedronka51

Oceń książkę

jestem pod wrazeniem....biore sie za 2 tego autora...
00



1

Jak świat stary, stare kobiety od zawsze siedziały przed swoimi chałupinkami, obleczone w niewiadomą ilość szmat, nie wiadomo jak starych – prawdopodobnie starszych niż ich właścicielki. Siedziały i skrobały kartofle, mamrocząc jedną z religijnych pieśni. To o Matce Boskiej, to o Jezusie lub o innym świętym, których katolicyzm miał bez liku, więc śpiewać było o czym, ku radości babuszek. Nie zdawały sobie sprawy z tego, że ich repertuar byłby bardzo skromny, gdyby nie święci. Nie chcąc się wyróżniać spośród innych kobiet, osiemdziesięcioletnia Franciszka Olkowska siedziała przed chałupiną, zgrabnie obierając ziemniaki i mniej zgrabnie wyśpiewując prośby przeplatane pochwałami i dziękczynieniem, które unosiły się w górę, a im wyżej, tym bardziej stawały się dostojne. W ten właśnie sposób, dopieszczone, szlachetniejsze i oszlifowane niczym diamenty, dostawały się do duchowych uszu odpowiedniego adresata. Siedziała na zydlu i zdawać by się mogło, że, jak na czerwiec, jest zbyt grubo odziana w podniszczone ubranie. Jej stary, pomarszczony i niezgrabny nos przez cały dzień, tak jak i teraz, musiał nieprzerwanie znosić trud dźwigania małych, ale za to grubych okularów, przez które spozierały dziwnie młode, szarozielone oczy. Wokół niej roztaczał się zapach kropli walerianowych – pachniała bądź śmierdziała, to już zależy czyj nos miał przyjemność wchłaniać jej obecność.

Obierek za obierkiem, powoli spadały do wiaderka łupiny ziemniaków. Obrane kartofle natomiast wskakiwały do garnka z wodą, by, po krótkiej acz intensywnej kąpieli we wrzątku, zniknąć między szczękami Olkowskiej. Pogryzione i strawione miały zostać uwolnione na świat w zmienionej postaci, oglądając przedtem stare i tłuste pośladki Franciszki.

Ośmioletni Jorgen przypatrywał się tym wszystkim zabiegom, wdychając równocześnie obecność babci Olkowskiej – zapach kropli walerianowych. Wskazała nożykiem na drzewo.

– Wiesz, jakie to drzewo? To osika. A wiesz, dlaczego tak się trzęsie?

– Dlaczego?

– Bo gdy Matka Boska z Jezuskiem uciekała przed Herodem, napotkała drzewo, które poprosiła o schronienie. Lecz ono nie chciało i zostało przeklęte przez Mamę Jezuska i teraz zawsze się trzęsie, nawet wtedy, gdy nie ma wiatru. Musisz być dobry dla Matki Boskiej.

Gdyby osika mogła słyszeć to, co babcia opowiada Jorgenowi, zapewne wyobraziłaby sobie jak zapłakana Matka Boska, omiatając ziemię długą suknią koloru khaki, biegła pod górę do jedynego drzewa, które się jeszcze nie trzęsło. Uciekała przed czołgiem z czerwoną gwiazdą. Czołg zrywał gąsienicami trawę, a z włazu wystawała ukoronowana głowa krzycząca: „Stój Matko Boska! Zabić muszę Jezusa!”. Niewiasta nie słuchała, przeklęła drzewo. Herod nie był dobrym czołgistą, strzelał niecelnie i tylko ziemia od wybuchów obsypywała parę uciekinierów. Czołg był już tuż za nimi, coraz bliżej, już miał ich. Na szczęście gąsienica się przerwała i machina stanęła. Z włazu wyskoczył Herod z koroną na głowie i w kombinezonie czołgisty, a za nim jeszcze trzech takich samych Herodów i pies. Zaczęli ich gonić, a pies, groźnie ujadając, szczerzył kły, by je wbić w ciałko Jezuska. Nie było już nadziei na ratunek. Historia chrześcijaństwa miała już zostać zaprzepaszczona. Wtem z ziemi wyrósł wysoki na dziesięć metrów, rudy, piegowaty Jorgen. Spojrzał groźnie zielonymi oczami na czterech Herodów i psa, złapał królów w dłoń i cisnął nimi z całych sił hen, daleko w stronę Izraela. Pies ze skowytem zamienił się w owcę i dołączył do stada starego górala. Matka Boska została królową Polski, Jezus królem żydowskim, a Polacy antysemitami.

– A co będzie na obiadek?

– Na obiadek będzie rosołek z kurki i kartofelki.

– A kurka nie będzie płakać? Nie będzie ją bolało?

– Kurka się ucieszy, bo Bozia dała kurki do rosołków.

– A kosteczki będą dla Azorka?

– I kosteczki będą dla Azorka, i Azor będzie się cieszył, i babcia, i Jorgen, i Bozia, i kurka.

Azor był kundlem z długą, rudą sierścią, lecz o całkiem innym odcieniu rudości niż włosy Jorgena. Jorgen miał lśniące, czysto rude, niemalże rażące w oczy. Pies był stary i nie miał jednego oka. Nikt nie wiedział, jak sobie je wydłubał i gdzie schował, to była jego tajemnica i nikt nie próbował tej tajemnicy z niego wyciągnąć, nawet jego stara właścicielka. Azor dostrzegał Jorgena, tak samo jak Franciszka. Owe dwa stworzenia widziały chłopaka wyraźnie – dwa starzyki i troje oczu. Żadne inne oczy nie chciały mieć takiego przywileju, nie chciały dostrzegać Jorgena. Nawet rodzice chłopca, gdy przyjeżdżali odwiedzić swojego jedynaka, tylko udawali, że go widzą. Sam Jorgen zachodził wtedy w głowę, jakim sposobem czasami udało im się spojrzeć w odpowiednim kierunku. Może to przez zapach lub słońce, które, odbijając się w jego włosach, raziło oczy niewidzących – to by tłumaczyło fakt tak krótkiego zawieszenia wzroku w miejscu, gdzie domniemali, iż znajduje się ich syn. Usłyszeć można było nawet pytanie skierowane do syna, przenikało przez niego, a nie doczekawszy się odpowiedzi, wywoływało niezrozumiałe zdziwienie: tak jakby coś niewidzialnego mogło odpowiedzieć. Jorgen sądził, iż jest to sprytny wybieg rodziców, którzy starają się go zobaczyć, przekonując w ten sposób samych siebie, że cierpienie matki na sali położniczej osiem lat temu miało jakiś cel. Na wszelki wypadek przywozili mu nowe ubranka, niekiedy pasowały. Łakocie, zabawki. Leżały potem bezrobotne w kącie, pozbawione zasiłku dla niepracujących. Nie jadły, nie piły, nie oddychały. Patrzyły się swoimi oczami, paskami, uchwytami, kółkami albo niczym.

– Dobrze się zachowuje? Nie psoci? Niech mama na niego uważa, żeby sobie czegoś nie zrobił, na wsi prędko o wypadek. Dobrze się odżywia? Niech mama nie wbija mu do głowy za dużo tej religii, niech się uczy życia. Założyłaby mama w końcu sobie telefon. Żadnego kontaktu mama nie ma, a jak się coś stanie, to nawet na pogotowie albo policję nie można zadzwonić. Dookoła las, pola i kurze odchody. I żeby mały się czymś nie zatruł, niech mama uważa, tyle tu brudu. Zgłasza mama do telekomunikacji, że chce telefon i zakładają. Drogo przecież nie kosztuje. Przecież mamie starczy tej emerytury. Bez sensu wpychać pieniądze pod materac albo oddawać księdzu. Ma mama pozdrowienia od Anki. Dostała awans i ma jeszcze mniej czasu. Powiedziała, że może na Boże Narodzenie przyjedzie, cieszy się mama? Niech mama kupi sobie wreszcie telewizor, radio to nie to samo, a w telewizji też są katolickie programy. Przyjadę to ustawię. Musimy już jechać. Pa mamo, pa Jorgenku.

Rodzice Jorgena przyjeżdżają zawsze razem, najczęściej w weekendy. Mimo że jest ich tylko dwoje, ich odwiedzinom towarzyszy zawsze wielkie zamieszanie. Dom babci zamienia się w najruchliwszy dworzec. Spieszą się tak, jakby w ten sposób chcieli przyspieszyć pobyt w starych, znudzonych i ospałych ścianach pruskiego domu. Złorzeczą i nieudolnie walczą z komarami, muchami i bagatelizującymi ich kurami, które dziwnych ludzi mają głęboko w swoich kuprach. Jedynie błyszczący seat staje się przedmiotem zainteresowania, a bardziej to, co znajduje się pod nim. Miejsce, gdzie jedna z drugą mogą grzebnąć i wyciągnąć dżdżownicę-mechanika, która, zapatrzona w mechanizm samochodu, nie spostrzegła ataku śmiercionośnego dzioba.

W ten weekend Aleksander i Teresa nie przyjechali obsypywać swojej matki wielkomiejskimi bzdurami. Nie przyjechali też, by poudawać, że widzą swojego syna… Jak mu tam? Mmm… Jakoś tak dziwnie, chyba Jorgen, czy jakoś tak. Ich nieobecność oznaczała, że chłopak wraz ze swoją starą partnerką udadzą się do świątyni. Domu, w którym mieszka wszechmocny Bóg. Na tyle wszechmocny, że potrafi mieszkać w milionach ozłoconych domów na całym świecie jednocześnie.

To był dzień babci. Nie musiała kryć się przed dziećmi po kątach i szeptać modlitwy. Nie musiała kombinować, żeby sposobem wyrwać się do kościoła. W dniu, w którym jej pociechy nie przyjechały, była wolna.

Dzień wcześniej jednak, jak zawsze w sobotę, babunia zamordowała kurę, która, przechodząc wymuszoną reinkarnację, wcielała się w tłusty rosół. Nasz sobotnio-niedzielny obiad. W niedzielę, czyli w dzień odpoczynku, nie wypadało gotować, a tym bardziej pozbawiać życia jakiegokolwiek zwierzęcia.

– Jorguś! Chodź na obiadek!

Starczy głos szukał po domu malca.

– Musisz dużo jeść, żeby nie być takim chudym. Jak będziesz dużo jadł, to jutro ksiądz pogłaszcze cię po główce.

Ksiądz nigdy nie pogłaskał po głowie Jorgena. Blef. Sprytny wybieg Franciszki. Zresztą, co to za przyjemność być pogłaskanym przez Sługę Bożego? Rudzielec wolałby w nagrodę dostać ciastko. Wystawić pyszczka i czekać, aż dłoń z koronką na przegubie wetknie mu w usta nieznany smak. Nieraz pytał się babci jak smakuje owo ciastko, lecz babcia nigdy nie udzieliła mu odpowiedzi, tylko strofowała: „To nie jest żadne ciastko! To ciało Chrystusa! Nie możesz tak mówić, bo Bozia będzie się gniewać na ciebie i Matka Boska będzie płakać!”.

Następnego dnia, parę minut po dziewiątej rano, ze starego domu wyłoniła się Franciszka, ubrana jakby w inne szmaty niż zazwyczaj, jakieś nowsze i bardziej trzymające się kupy. Za nią wyszły lakierowane czarne buty, nad którymi pięły się w górę czarne spodnie aż do jasnoczerwonej koszulki. Owa bezwzględna odzież na siłę poruszała malcem, by ten kroczył za babcią, która dzierżyła w dłoni książeczkę do nabożeństwa. Twarz Jorgena wyraźnie mówiła, że jego koleżanki – nogi – wcale nie mają ochoty iść do kościoła. Szli w milczeniu żwirową drogą, która hojnie obdarowywała ich buty kurzem. Słońce odbijało się w rudych włosach i chuście w kwiaty. Równe kroki dzieliły trzykilometrowy odcinek drogi do świątyni, a ta chyba postanowiła się wydłużać.

– Nie umyłem buzi. Zapomniałem umyć buzię.

Babcia spojrzała badawczo na lico Jorgena.

– Nie jest brudna.

Spojrzała jeszcze raz. Przystanęli, po chwili malec ujrzał w babcinej dłoni białą chusteczkę. Olkowska charchnęła na nią. Śluz przypominający ślinę przykleił się do śnieżnobiałego skrawka materiału i, nie chcąc na nim zostać, ostatnimi siłami trzymał się pomarszczonych ust. Ciągnął się, a im dalej babka odsuwała chusteczkę, ten stawał się coraz dłuższy i cieńszy, aż w końcu dał za wygraną. Teraz glut czekał w niepokoju, zastanawiając się, co stanie się z nim dalej. Nawet do głowy mu nie przyszło, gdziekolwiek ją miał, że jego misja zakończy się na gładkiej i podejrzanej o nieczystość twarzy Jorgena. Olkowska tarła jego policzek zwilżoną i skażoną babcinymi bakteriami chusteczką.

– Jest już czysta.

Czy jest czysta, to zależy od tego, co po śniadaniu znajdowało się w paszczy Franciszki.

Przed wejściem do kościoła jak zwykle ustawiona była grupka ludzi. Kobiety, pogrążone w przedmszalnej medytacji, ukradkiem spoglądały na swoje współwyznawczynie, notując w myślach uwagi na temat ich ubioru, niczym najsłynniejsze stylistki. Mężczyźni znowuż wcielali się w znawców maszyn gospodarskich i trzody chlewnej. Nie przejawiali zbytniego zainteresowania nabożeństwem, myślami byli raczej przy tym, co będzie po nim. Prawie każdy czekał na moment wyjścia z kościoła, udania się do pobliskiego sklepu, w którym będą mogli wsadzić szyjkę od butelki do ust i wlać sobie w nie piwa. Robili to szybko i ukradkiem. Byle tylko nie zobaczyły ich małżonki, a co gorsza – ksiądz proboszcz. Smażenie w piekle mieliby zapewnione, a tak jakoś się upiecze.

Jorgen z babką usadowili się w środkowej nawie, prawdopodobnie dla lepszego widoku. Podczas nabożeństwa jak zwykle było nudno i malec nic z tego nie rozumiał. Owszem wiedział, że wszyscy modlą się do Boga, ale dlaczego bez przerwy jak nie klękanie, to stanie, siadanie i znowu od początku? Chociaż zmiana pozycji pozwalała na choć krótkie rzucenie okiem na zebranych wiernych. Inaczej nie było można, groziło za to milczące skarcenie ze strony Olkowskiej, kuksaniec lub uszczypnięcie, no i oczywiście wykład w drodze powrotnej o tym, dlaczego nie można wiercić się w ławce i jak bardzo za to gniewa się Jezus. W kościele nie było nikogo szczególnego, te same twarze, jak co niedziela. Uwagę Jorgena przykuła jedynie dziewczynka w czerwonej sukience, która stała za nim. Spoglądał na nią tylko na tyle, na ile pozwalała mu niewygodna pozycja i upór babki w strofowaniu za nieuwagę. Dziewczyna zaś za każdym razem wywalała w jego stronę olbrzymi jęzor i tym bardziej miał ochotę częściej na nią spoglądać, chociażby po to, by pochwalić się swoim językiem. Niestety, ułamek sekundy to za mało. Lecz na okazje rudzielec nie musiał długo czekać. Wiedział, że na hasło księdza: „Przekażcie sobie znak pokoju”, ludzie rozglądają się i coś mamroczą między sobą. Gdy tylko malec odwrócił głowę, spojrzał prosto w oczy bezczelnej małej i wywalił jak tylko najdalej mógł różowy język. Trwało to kilka sekund, więc wierni, zgromadzeni w pobliżu dziewczynki, mogli podziwiać nosiciela kubków smakowych. Czerwona sukienka, nie będąc mu dłużna, także pokazała, już po raz któryś, jak piękny ona ma język. Znak pokoju został przekazany.

2

Las wydawał ostatnie westchnięcia przed zbliżającą się jesienią. Nie chciało mu się gubić liści, toteż utrzymywał je na swoich gałęziach dopóty, dopóki nie zaczęły być brzydkie, poskręcane, koloru raczej sraczkowatego, i może tak właśnie zaczynały śmierdzieć – kupą. Człowiek oczywiście tego nie czuje, ale drzewa mają bardziej wyczulony węch, dlatego w końcu zrzucają stare liście, bo nie mogą znieść tego smrodu. Iglaki mają lepiej, ich liście nie dość, że są ładniejsze, smuklejsze, dostojniejsze i niestarzejące się, to jeszcze zostają na zimę, bo pewnie nie śmierdzą. Drzewa stały spokojnie w zadumie, nie przeszkadzał im najmniejszy wiatr. Nie rozmawiały ze sobą, pewnie dlatego, że nie mają ust, a może rozmawiały telepatycznie, w każdym razie było cicho.

Ich spokój w pewnym momencie przerwany został dziwnym hałasem, nieznośnym łamaniem gałęzi, wydzieraniem się i tłuczeniem grubym kijem w pnie leciwych drzew. Spojrzały wszystkie w dół i stwierdziły: no tak, jakieś gówniarstwo lezie i się drze. Owymi gówniarzami byli: rudy Jorgen, lat osiem, wzrostu normalnego, czyli tyle, ile chłopak w wieku ośmiu lat powinien mieć, drugi gówniarz natomiast, to ciemny Michał. Michał był ciemny, a mianowicie to, co miał na głowie i to, co w głowie, było koloru ciemnego – niczym tabaka w rogu. Michał był za to wysoki, jak sam powtarzał: „Rodzice mówią, że ja stałem w kolejce po wzrost, a nie po rozum, dlatego jestem taki głupi, ale przynajmniej sam sięgam po chleb, jak chcę jeść!”.

Oprócz tego, że Michał był wysoki, był również w tej chwili niemieckim jeńcem wojennym, pojmanym przez polskiego żołnierza w postaci Jorgena. Jorgen, wbrew pozorom, nie miał wojskowego wyszkolenia, tak więc taktyka bojowa, jak i umiejętność korzystania z broni palnej były mu całkowicie obce. Prawdopodobnie z tego powodu otrzymał on drewniany karabin kalibru nieznanego, którym to dźgał głupiego Michała w plecy, gdy ten zwalniał albo opuszczał ręce. Polak co jakiś czas darł się na Niemca, żeby ten się nie rozglądał albo trzymał wyżej ręce, chociaż okropnie go bolały. Jak argumenty słowne nie wystarczały, tłukł swoim karabinem w pnie drzew lub strzelał mu koło ucha. Opluwał mu przy tym kark, bo mało kto wie, że huk drewnianych karabinów wydobywa się właśnie z ust jego posiadacza. Trzeba wtedy, powiedzmy, krzyczeć: „Trrratatata!”, gdzie przy „trrra” mimowolnie wydobywają się krople śliny – wada fabryczna.

Momentami następował rozejm, oboje zapominali o swoich rolach, zwłaszcza gdy ujrzeli coś interesującego i należało to omówić, na przykład wtedy, kiedy zauważyli martwego wróbla. Martwy ptaszek leżał, inna pozycja nie wchodziła w grę, oczka miał zamknięte, pazurki skurczone, a dziobek rozwarty. Chłopcy, korzystając z tego, że bawili się w wojnę, od razu stwierdzili, iż jest to jej ofiara. Dla potrzeb zabawy nadali mu ludzkich cech, a nawet zamienili go w człowieka. Okoliczności śmierci: postrzał w głowę. Problem jednak był taki, że nie wiadomo, jakiej narodowości był ów jegomość: Polak, Niemiec, a może Żyd. Po kilkukrotnym przewrocie ptaka z boku na bok, po przeciągnięciu go po liściach za ogon, po parokrotnym wsadzeniu patyczka w dziób, nie dochodząc do żadnego konsensusu, zwierzę na powrót stało się zwierzęciem i pozostawione zostało na pastwę padlinożerców, a tak miło mu było, choć na chwilę zostać człowiekiem.

Nagle wojna rozpoczęła się na nowo, co dotkliwie miał odczuć Michał, gdy lufa karabinu dźgnęła go w kręgosłup, a po lesie rozległo się głośne: „Szybciej!”.

– A gdzie ty mnie prowadzisz, ręce mnie bolą!

– Zamknij się, zostaniesz rozstrzelany, ty głupi pindolu!

– Sam jesteś głupi pindol i nie przezywaj się, bo nie będę się więcej bawił.

– Głupi pindol!

– Dobra nie bawię się, idę do domu. – Michał opuścił ręce i, trącając Jorgena, obrał kurs w stronę domu.

– Poczekaj, już nie będę, przyrzekam. Widziałem w filmie, że oni się przezywają.

– Ale pewnie nie tak! Idę. Nie chcę już być Niemcem, zawsze ty jesteś Polakiem, a ja Niemcem.

– Jak dojdziemy na polankę, to ty będziesz Polakiem, baw się!

– No dobra, ale się nie przezywaj, bo powiem pani w szkole, że mówisz „pindol”.

– Sam mówiłeś, że twoja mama mówi na twojego tatę, że jest głupim pindolem, jak nie chce dać jej oglądać telewizora.

– Ale oni są dorośli i mogą. Jak będziesz tak mówił, to powiem pani. Nie chce mi się już bawić. – Michał usiadł na powalonym pniu i nogą zaczął grzebać w liściach. Obraził się.

Jorgen usiadł obok niego i też zaczął swoją nogą uprawiać swój kawałek poletka. Zmartwił się, bo nie zrealizował do końca swojego planu, miał bowiem rozstrzelać Niemca, ale Niemiec się obraził. Dziecięca wyobraźnia została brutalnie zgaszona, bez ostrzeżenia, bo się cholera Niemiec obraził! Głupi pindol!Miało być tak pięknie – Jorgen skarpetą zawiązuje Michałowi oczy, ustawia go pod drzewem i sam sobie wydając komendy – strzela. Duży powoli osuwa się po pniu, wydaje charczące dźwięki, upada na kolana i umiera – a ten głupi pindol się, cholera, obraził!Tak nie może być, plan nie może zostać bez realizacji, bo będzie fruwał po całym wszechświecie i szukał urzeczywistnienia w nieskończoność, a nikt inny, poza samym pomysłodawcą, go nie wykona. Taki plan będzie błąkał się razem z innymi niezrealizowanymi zamiarami i będą się obijać o siebie, a kiedy w końcu pomysłodawca będzie chciał go zmaterializować, to ów plan okaże się strasznie posiniaczony i obolały, na nic się nie zda, a jeśli w ogóle uda się go spełnić, to długo nie pożyje.

– No pobaw się jeszcze w wojnę – błagalnym tonem przemówił Jorgen. – Nie będę cię przezywał, rozstrzelam cię i się zamienimy jak chcesz, co? Dam ci Donalda, chcesz?

– A masz?

– Teraz nie, ale babcia jak pójdzie do kościoła, to kupi, pobaw się, co?

– No dobra.

Plan się ucieszył, Jorgen też. Niemiec zostanie zabity!

Doszli do polanki, miejsca egzekucji. Szwab został ustawiony pod brzozą. Jorgen ściągnął skarpetkę, potem drugą, bo okazało się, iż jedna nie obejmuje dużej głowy, i próbował zawiązać nimi oczy Michała. Okazało się, że dwie, to też za mało, więc zrezygnował z opaski na oczy – niech szwab widzi, jak umiera.

– Zrób tak: jak strzelę, to ty zacznij charczeć i powoli osuwaj się po drzewie i upadnij.

– Dobra, ale masz mi dać Donalda.

Drzewo stoi, pod drzewem szwab.

– Cel! Pal! Ognia! Puff!

– Hrrrrr…

Upadł przodem. Charczy cały czas, ale jakoś inaczej, jakby prawdziwie. Z ust wypływa mu stróżka krwi. Skąd on ją wziął? Charczy, trochę się rusza, ale jakoś niemrawo. Jakby kaszle, opluwa liście krwią. Charczy. Kaszle. Pluje krwią. Oczy ma szeroko otwarte, przerażone wpatrują się w liście. Po chwili przerażenie ustępuje, już wszystko w porządku. Na szczęście przestał charczeć i kaszleć, krew jeszcze powoli płynie, ale spokojnie.

Już wszystko jest dobrze. Chwila niepotrzebnego strachu, chwila bólu, po co ta panika, bawimy się dalej, teraz ja jestem Polakiem. Tylko poleżę jeszcze chwilę, poczekam aż się rozjaśni…

Jorgen stał nieruchomo jak brzoza i wpatrywał się w kolegę, a brzoza nie, jej to nie interesowało. Stał i zastanawiał się, co się dzieje, skąd krew i skąd ten dziwny kaszel, przecież miał nie kaszleć, to nie było zaplanowane, cholerny pindol, znowu robi to, czego nie musi. Nie dostanie Donalda! – pomyślał Jorgen.Michał był już nieobecny, chociaż wydawać by się mogło, że wpatruje się w suche listki z tak bliska, że pewnie zobaczyłby oczy żuczków, które wpatrzone w jego gały, dziwią się, jak można wytrzymać tak długo bez mrugania.

– Michał wstawaj! Koniec zabawy, teraz ty jesteś Polakiem, jak chcesz. Słyszysz?! Wstawaj durniu!

Cisza. Nikt się nie odezwał. Brzoza stoi, Michał leży, krew zasycha, żuki zdziwione, Jorgen się boi, coś jest nie tak! Po chwili rozlega się długie „yyyyy”, które przerwane zostaje krótkim „chrr” i znowu dłuższe „yyyyy”, i tak na przemian. Na runo i na buty Jorgena zaczynają spadać słone krople. Płacz staje się coraz bardziej przeraźliwy, do takiego stopnia, że polanka nie wytrzymuje i podświadomie przemawia do Jorgena: „Idź stąd, uciekaj do babci, nie wyj tu, no leć już, na co czekasz! Biegnij!”.

Chłopak zaczął biec, w zasadzie to wykonywał dwie czynności na raz, a mianowicie biegł i płakał jednocześnie, potykając się przy tym o konary. Przewracał się i zaraz podnosił, byle szybciej do babci. Dostawał gałęziami razy od drzew, jakby te chciały go ukarać za zabicie kolegi, zakłócanie spokoju, deptanie muchomorów i inne grzeszki, jakich dopuścił się ten młodociany przestępca. Mógłby uchronić się od tych kar cielesnych, gdyby łzy nie ograniczały jego zdolności widzenia, ale osuszenie oczu nie przyszło mu do głowy. Teraz liczyło się tylko jak najszybsze dotarcie do starych babcinych łachów, żeby te dały schronienie, żeby zapach kropli walerianowych uspokoił rozdygotane ciałko, żeby zmarszczki z całej Franciszki się skrzyknęły i wspólnymi siłami broniły małego przed złem, żeby kapcie ze starych nóg, oblepione kurzymi kupami, pozwoliły zapomnieć.

Wpadł na podwórko, które ogarnął załzawionymi oczyma w poszukiwaniu babki. Na podwórku jej nie było, pobiegł do domu i natknął się na nią już w sieni, starym drapakiem omiatała betonową posadzkę. Stanął przed nią i, nie przerywając wycia, wpatrywał się w pomarszczoną twarz.

– Co się stało? Czemu płaczesz? – zapytała niezbyt przejęta Olkowska, bo mało to razy dzieci płaczą z prozaicznych powodów?

– Michał w lesie… Bo my w wojnę… Się nie rusza… Nie żyje – wycedził, wciąż nie przerywając płaczu.

– Co? Co ty wygadujesz, bój się Boga, na litość boską, jak nie żyje? Gdzie? Chodź, pokażesz babci. – Poziom zaniepokojenia nagle zaczął wzrastać wraz z ciśnieniem tętniczym.

– Nieeee! Ja się boję, nie idź! – rzucił się w stare łachy tak mocno, że jakby nie ściana, to wywaliłyby się razem z Franciszką.

Odepchnęła go nerwowo, złapała za rękę i szybko ruszyli w stronę lasu.

– No prowadź, nie bój się! Babcia jest z tobą, nie ma się czego bać. – Poszli.

Droga w miejsce wypadku przebiegała w milczeniu, jeśli nie brać pod uwagę szlochów Jorgena. Babka bała się pytać o szczegóły, miała nadzieję, że to zwykłe dziecinne niezrozumienie faktów. Tamten się pewnie wyrżnął, skaleczył w kolano, krew pociekła, zaczął ryczeć, drugi zobaczył, że ten ryczy, to sam zaczął ryczeć, przestraszył się i uciekł do domu, a tamten pewnie siedzi i ryczy dalej. Proste, na pewno tak jest. Jeśli nie, jak bawili się wojnę, może znaleźli jakiś niewypał, który wybuchł… Nieee, byłoby słychać huk.

– Yyyyy chrr yyyyy, pójdę do więzienia, yyyyy?

Babka nie słyszała jego pytania, była za bardzo zajęta myśleniem i modleniem się o to, żeby cała sytuacja okazała się niewinną igraszką.

Jorgen, ciągnięty za rękę, z trudem dotrzymywał kroku babci, mógłby pomyśleć: skąd w takim starym organizmie tyle energii, jakby był „doroślejszy”, pomyślałby, że babka musiała coś wciągnąć. Brnęła przez zarośla jak spłoszona sarna, taka gruba i brzydka, takiej brzydkiej sarny, to nawet nikt by spłoszyć nie chciał, ale brnęła. Bezlitośnie odchylała gałęzie, jakby się mściła za to, że te lały jej wnuka. Rwała pajęczyny, a zaskoczone pająki nie miały nawet czasu uciec i są teraz niesione na starych łachach przesiąkniętych kroplami walerianowymi, a stworzonka te nie lubią tego odoru. Nie uciekają, pewnie siła pędu przygniata je do wełnianego, bordowego swetra i są pozbawione możliwości poruszania się. Bidulki, pewnie powstrzymują oddech, żeby nie wdychać zapachu kropli, ale czy wytrzymają? Już niedaleko, jeszcze kilkadziesiąt metrów, w takim tempie, to jak mrugnięcie okiem, tylko jak tu mrugnąć, jak siła pędu nie pozwala przymknąć powiek…

Jorgen ledwo utrzymywał równowagę, część jego kroków nawet nie miała szans na zetknięcie z ziemią, niemalże frunął, jak Superman. Był jak chusteczka trzymana w ręku babci, łopocząca epileptycznymi ruchami.

Chłopak przewrócił się kilka razy, ale nie dane mu było samemu się podnieść, otrzepać, a tym bardziej zajęczeć z bólu. Nawet przestał płakać, nie ma sił, poza tym musiał się skupić na tym, co ma pod nogami, żeby się znowu nie wywalić, bo po raz kolejny ucierpi noga, która uderzy w konar i ręka szarpnięta przez Franciszkę.

Dotarli. Jorgen, złapawszy nieco tchu, przystąpił do czynności nader popularnej w ostatniej godzinie, a mianowicie – do płaczu. Płacz był jednak przytłumiony, co było spowodowane faktem, iż w bliskiej odległości od niego znajdował się jego martwy kompan. Z niewiadomych przyczyn miał wrażenie, że musi zachowywać się ciszej. Nic się nie zmieniło, Michał był w takiej samej pozycji, w jakiej go zostawił, tylko krew, która wcześniej wyciekła z jego ust, była ciemniejsza i może było więcej żuczków, które dziwiły się, jak można tak długo nie mrugać. Na policzku denata leżał suchy, brzozowy liść, pewnie spadł z drzewa. Babka stanęła jak wryta przed ciałem, spoglądając na nie z przerażeniem. Od razu poznała, że w tym ciele już nie ma ducha. Poczuła się zawiedziona, przez całą drogę modliła się do odpowiedniego świętego, a on nic. Nagle pada na kolana przed zwłokami i zaczyna modlić się jeszcze raz, tym razem głośniej i już bez pośredników, od razu do samego Boga. Prosi o cud. Modli się tak gorączkowo, że trudno z tego słowotoku sklecić chociaż jedno sensowne zdanie. Modlitwy trwały kilka minut, babka wznosiła wzrok do góry w poszukiwaniu zbawiennego znaku, to opuszczała w stronę trupa, jakby dawała znak, o kogo chodzi. Mocno zaciskała powieki, by po chwili szeroko je otworzyć. Ale to na nic, żadnego znaku, nieboszczyk jak był sztywny, tak jest nadal. W końcu poddała się, widać jest zbyt małym pionkiem, żeby ktokolwiek w niebiosach ją wysłuchał.

Zrezygnowana, opuściła ręce wzdłuż ugiętych nóg, zamknęła oczy i głośno wypuściła powietrze z płuc. Chwilę tak potrwała, po czym jakby oprzytomniała i zaczęła myśleć: co teraz zrobić? Odważyła się dotknąć zwłok, powoli je odwróciła i wtedy okazało się, co było przyczyną zgonu. Duży Michał, upadając, nadział się na ułamane cienkie drzewko, które prawdopodobnie przebiło płuco i serce, akurat w tym samym miejscu, gdzie celował Jorgen. Plan urzeczywistnił się bardziej, niż ktokolwiek mógł się tego spodziewać. Przyroda tryumfowała, zemsta doskonała za: krzyki, deptanie, łamanie, rozkopywanie.

Jorgen, trzymając się na dystans od nieboszczyka i niespełnionego ratownika, stał już zupełnie cicho, oczy miał zalane łzami i miał jeszcze nadzieję, że dojdzie do cudu i na własne oczy zobaczy moment zmartwychwstania.

– Idź do domu – powiedziała spokojnym głosem babka. – Idź do domu, zamknij drzwi, nikogo nie wpuszczaj. A jak kogoś spotkasz, to nikomu nic nie mów, rozumiesz?

Cisza.

– Rozumiesz?!

– Tak.

– To co powiedziałam?

– Że mam iść do domu, zamknąć się i z nikim nie rozmawiać.

– To idź już. Z nikim nie rozmawiaj, pamiętaj!

Jorgen odwrócił się i posłusznie, acz powoli, oddalił się z polanki, zostawiając babkę z Michałem. Szedł wolno tą samą drogą, którą przed chwilą frunął za Franciszką. Gałęzie tym razem odgarniał spokojnie, jakby z szacunkiem, one też postanowiły dać mu spokój i pokornie dawały się naginać – rozejm. Chłopak myślał nad ostatnim wydarzeniem smutno, ale bez zbytniego przejęcia. Wielka rozpacz opuściła go tak nagle, jak się pojawiła. Nawet przez moment pomyślał sobie, że nie będzie musiał oddawać Michałowi obiecanego Donalda. Jego myśli zaprzątnięte były teraz bardziej tym, czy pójdzie siedzieć, czy nie, ale skoro babka nakazała mu milczenie, to nikt się nie dowie, więc może jakoś się upiecze. Zresztą, czy to jego wina? Zabiło go drzewko, które być może on sam złamał. Może był na polance dzień lub dwa wcześniej, zobaczył drzewko, które było ładniejsze i mądrzejsze od niego, i w szale zazdrości je złamał.

Mieszany las z przewagą drzew liściastych zasłaniał świat, nieliczni tylko wiedzieli, w którą stronę, po co i jak iść. Jorgen znał odpowiedź na te trzy pytania: szedł w stronę domu, by się w nim zamknąć i włączyć telewizor. Nie potknął się ani razu i rozpoznawał miejsca, gdzie się przewrócił wcześniej, na przykład tu, gdzie wystaje nieduży, spróchniały pieniek. Przypomniał sobie ból, jaki ten mu zadał. Kopnął go w nadziei, że się rozsypie. Częściowo przypuszczenie Jorgena się ziściło: rozpadł się z wierzchu, ale środek okazał się twardy i pozostał niewzruszony, mimo kilkukrotnych kopnięć. Kopał dopóty, dopóki rozbolała go noga, więc znalazł gruby konar, którym próbował strącić wystającą pozostałość po pniu. Nic z tego, zmęczył się i odpuścił. Postanowił, że wróci tu za kilka dni i wtedy ostatecznie się z nim rozliczy. Gruby konar spodobał się chłopakowi na tyle, że postanowił wziąć go do domu, wypróbował jeszcze kilka razy jego wytrzymałość na przypadkowych brzozach. Gruby konar i chudy Jorgen szli razem do domu, obaj w milczeniu i każdy w swoim świecie, gdzieś na skraju lasu piszczał jastrząb, tam, gdzie stoi stary pruski dom, w którym gra niewyłączone radio.

Franciszka złapała za martwe ręce Michała i zaczęła go ciągnąć po liściach w stronę rzeczki. Żuczki, których było coraz więcej, rozpierzchły się w różne strony, każdy do swojej rodziny, by opowiedzieć im o tym, ile można wytrzymać bez mrugania. Duży Michał chyba jednak nie był chętny do zmiany położenia geograficznego swojego ciała: a czy mi tu źle? Cisza, spokój, brzoza dawała cień, tylko te owady, które bez przerwy coś szemrały między sobą, a były i takie, które bezczelnie siadały mu na twarzy i po niej deptały.

Ciężko było starej Olkowskiej ciągnąć młodego, acz nieżywego chłopaka, całe swoje siły wyczerpała na dotarcie w miejsce tragedii i teraz ledwo dyszała. Ten, jak na złość, zaczepiał się o patyki i za nic miał wysiłki starszych. W czasie drugiej wojny światowej Franciszka Olkowska była sanitariuszką, więc doświadczenie z nieboszczykami miała duże, tylko wtedy oni jakoś byli lżejsi. Przerwa. Postanowiła zrobić sobie chwilę wytchnienia, mimo zagrożenia tym, że ktoś mógł ją zobaczyć, kiedy tak ciąga trupa po lesie. Po przerwie postanowiła, że złapie go za nogi, mając nadzieję, że przez to będzie lżejszy. Wykręciła nim, ale nic z tego, był jeszcze cięższy, jakby z minuty na minutę nabierał kilogramów. Potknęła się i upadła, na szczęście kości tyłkowe są na tyle zabezpieczone tkanką sadłową, że tyłek w zderzeniu z ziemią w ogóle nie ucierpiał. Skoro już siad został wymuszony, postanowiła z tego skorzystać i zrobić sobie następną przerwę. Na jej głowę, na której próbowały ostatkiem sił rosnąć siwe włosy upięte w kok, spadł suchy liść. Tak jakby któreś z drzew stwierdziło, że to brzydkie, dwunożne stworzenie należałoby czymś przyozdobić, a nie takie coś, stękające i nieogarnięte, towarzyszy świętej pamięci Michałowi Szulcowi w jego ostatniej drodze. Babka poczuła liść, ale, po pierwsze, nie chciała marnować sił na zgarnianie go z głowy, a po drugie, nie mogła zaprzątać sobie nim głowy. Oddychała tylko głęboko i wpatrywała się w trupa z nadzieją, iż jednak cud się wydarzy i, tak jak dwa tysiące lat temu, tak i teraz, dojdzie do zmartwychwstania.

Nie doszło do cudu, więc wstała i złapała chłopaka, tym razem za ręce, i ciągnęła go w stronę rzeczki, która na szczęście była już tuż za jej plecami. Najpierw sama wpakowała się do wody tyłem, jak rak, po czym wciągnęła Michała i tym rozpoczęła kolejny etap podróży. Teraz, brodząc w wodzie, szła w kierunku domu. Było lżej. Strumień okazał się bardziej łaskawy niż leśne runo i, narażając się na konsekwencje prawne, pomagał Franciszce w pozbyciu się zwłok. Korzystając z przychylnego kierunku biegu rzeczki, Olkowska człapała, rozbryzgując wodę wokół siebie, i przy okazji dokonywała ablucji zwłok. Nogi były w siódmym niebie, pomyślały sobie pewnie: ach jak przyjemnie obmyć się wodzie, to nic, że chłodna. Reszta ciała pozazdrościła stopom i wymusiła na Franciszce przewrotkę. Pacnęła plecami jak gruba kłoda, woda szybko wdarła się za stare łachy, które same po chwili całkowicie przesiąkły. Kok na głowie rozwiązał się, ukazując jej włosy w całej swojej doskonałości, takiej, na jaką było je stać. Babka, która wyglądała teraz jak emerytowana rusałka po diecie mięsno-tłuszczowej, chwilę leżała w strumieniu, a woda, która bez problemu poradziła sobie z ominięciem Michała, z nią miała więcej problemu. Kobieta zajmowała całe koryto tego i tak niezbyt szerokiego strumienia, woda z ledwością próbowała się przecisnąć po obu stronach cielska, które postanowiło zabawić się w tamę i swym łonem dać upór przyrodzie. Po wielu stęknięciach, po trzech wywrotkach, „ćwierć żywa” para – jeden nieżywy i druga wpółżywa – dotarli wreszcie na miejsce, gdzie strumyk wyrównuje się z zabudowaniami starej Franciszki. Tu przemoczona do suchej nitki ciągnąca wylazła na brzeg wraz z równie przemoczonym ciągniętym i skierowała się w stronę chałupy, oddalonej o około sto metrów. Rzuciła Michała w krzaki i popędziła do domu po worki jutowe, aby wsadzić w nie ciało – Jorgen mógłby przypadkiem zobaczyć swojego kolegę, a to było niewskazane. Gdy wróciła, jeden z worków naciągnęła na ciało od strony nóg, a drugim zasłoniła górną część tułowia. Z takim zawiniątkiem i ze znanym jej wysiłkiem ruszyła do domu.

Jorgen siedział w dużym pokoju przy starym, okrągłym stole nakrytym ażurową narzutką, na którym stały przykurzone sztuczne kwiatki w szklanym flakonie. Całkowicie zapomniane i tylko czasami ktoś zwrócił na nie uwagę, gdy te zasłaniały telewizor, a i tak zostawały tylko przesunięte, nie doczekawszy się otarcia z kurzu, nie mówiąc już o chociaż krótkotrwałym zachwycie nad ich wątpliwym pięknem. Tak i teraz stały na skraju stołu, bo Jorgen, z przyłożoną głową do stołu, wpatrywał się bez zainteresowania w jakiś program edukacyjny o szympansach, które, prowadzone hipnotycznym głosem Krystyny Czubówny, iskały się wzajemnie, nie zwracając uwagi na filmujące je kamery. Jorgen również wydawał się zahipnotyzowany, nieruchomo wpatrywał się w telewizor i czasami wzrok kierował na swój konar, który leżał porzucony na podłodze i prawdopodobnie nie dane mu będzie zostać zaczarowanym przez dziecięcą wyobraźnię w coś innego. Kij mógłby być mieczem, karabinem, maczugą. Mimo iż Jorgen nie raz bawił się sam ze swoimi wyimaginowanymi kolegami, teraz taka sytuacja nie wchodziła w grę, bo gdy tylko przychodził mu do głowy jakiś pomysł, to był w nim Michał. Zdaje się, że sielskie życie, jakie konar wiódł w lesie, dobiega właśnie końca, przyjdzie babka, zdziwi się, co ten przedmiot robi w jej pokoju, podniesie go, przerąbie na pół i wrzuci w płomienie pod kuchnią.

Wtem rozległo się walenie do drzwi. Jorgen wzdrygnął się i na ułamek sekundy znieruchomiał. Po chwili dopiero pomyślał, że to może być babcia. Podszedł więc do drzwi.

– Ktooo?

– To ja, babcia, otwórz Jorguś.

Jorgen powoli uchylił drzwi, a w szparze ukazała się stara, pomarszczona i dobrze znana mu twarz, tylko włosy jakieś rozwichrzone. Babka złapała za klamkę i nie pozwoliła, by drzwi otworzyły się szerzej, nie mogła pozwolić na to, żeby malec zobaczył spore zawiniątko leżące pod ścianą.

– Idź do pokoju i przygotuj babci łóżko – nakazała.

Jorgen grzecznie poszedł. Babka w międzyczasie wciągnęła pakunek do sieni, otworzyła drzwiczki do piwnicy, do której wejście było tuż za drzwiami wejściowymi, i prędko zrzuciła ciało po schodach, by Jorgen go nie zobaczył.

– Co to było? – krzyknął Jorgen, bo zaciekawiło go głuche dudnienie zakończone odgłosem tłuczonego szkła.

– Nic!

Ciało, choć nieżywe, postanowiło jeszcze uprzykrzyć życie żywym i potłukło weki, które były na dnie piwnicy: dwa dżemy śliwkowe, trzy kompoty z wiśni i butelkę soku malinowego. Spora porcja witamin, które babcia z pasją wlewała w buzię Jorgena, by ten był zdrowy i żeby ksiądz pogłaskał go po główce, chociaż ten nigdy nie pogłaskał, została zmarnowana. Na szczęście w głębi piwnicy były jeszcze przetwory niemalże ze wszystkich owoców i warzyw, jakie mogą rosnąć w Polsce. Franciszka zamknęła drzwi od piwnicy i, jak nigdy dotąd, założyła na nich kłódkę. Powoli, obciążona przemoczonymi łachami, udała się do pokoju, gdzie wnuk miał jej posłać łóżko, na którym tak naprawdę w ogóle jej nie zależało. Jorgen natomiast tarmosił ciężką pierzynę, nie dając sobie z nią za bardzo rady. Męczącą czynność musiał jednak przerwać, albowiem Olkowska usiadła swoim zmoczonym tyłkiem na owej pierzynie i, smutna jak nigdy, głęboko westchnęła, przytulając wnuka do zimnych, mokrych piersi. Pogłaskała go po główce, która już nie była tak rażąco ruda, jak dwa lata temu, powoli przechodziła bowiem w kolor kasztanów. Woda z Franciszki, jak zaraza, przechodziła na Jorgena i pierzynę. Pierzyna jeszcze to wytrzymywała, w przeciwieństwie do wnuczka, który zaczął próbować wydostawać się z objęć swojej babci. Może gdyby Krystyna Czubówna hipnotyzowała swoim głosem, mógłby dłużej tkwić w zimnym i mokrym objęciu, a może nawet pozwoliłby się iskać, lecz przy akompaniamencie reklamy totalizatora sportowego, nie było takiej opcji. W końcu udało mu się wyrwać z objęć staruszki.

– Co się stało z Michałem? – odważył się zapytać Jorgen.

– Poszedł do nieba, do Jezuska.

– Jak Azor?

– Tak, jak Azor, będą się razem bawić.

– Ale Azor nie lubił Michała – zdziwił się.

Fakt, Azor nie przepadał za Michałem, może ten wydawał mu się za głupi i za wysoki, żeby pozwolił mu się ze sobą bawić. Pies w ogóle nie zwracał na chłopaka uwagi, nawet gdy ten częstował go jakimś smakołykiem, nawet nie zadawał sobie trudu, żeby powąchać to, co w swoich wielkich łapach trzymał Michał. Ten był zawiedziony, sam nie miał żadnych zwierząt w swoim domu, rodzice nie pozwalali. Kiedyś przyniósł jeża do domu i schował go pod swoim łóżkiem. Na drugi dzień, gdy matka sprzątała i pochyliła się, żeby wymieść spod niego kurz, o mało co nie dostała ataku serca. Michał przeżył wtedy karczemną awanturę, na szczęście bez rękoczynów, ale i tak było to pierwsze i ostatnie zwierzątko w domu.

– To się nie będą bawić – obojętnie odpowiedziała babcia.

Franciszka postanowiła w końcu wstać, poszła do drugiego pokoju i tam się przebrała. Jorgen wrócił do stołu i dalej oglądał telewizję, tym razem jakiś program dla rolników, w którym gospodarz chwalił się, jakie to ma dorodne świnie dzięki zastosowaniu nowatorskich rozwiązań w chlewie, i jak to bardzo mu pomogła gmina.

Babcia, ubrana w koszulę nocną, wróciła zanim gospodarz skończył liczyć warchlaki, które tydzień temu powiła jego ulubiona maciora. Wśliznęła się pod pierzynę, sięgnęła po różaniec, który zawsze był na nocnym stoliku i zaczęła gorliwie się modlić, poruszając niemo ustami. Rolnik dumnie pokazywał grubą maciorę, którą ssały wygłodniałe świnki. Matka warchlaków leżała na boku, jakby zrezygnowana, przypominała starą Olkowską, która też leżała w podobnej pozycji, a jej twarz nie wyrażała żadnej emocji. Gdyby przyssały się do niej małe świnki, rolnik z telewizora miałby nie lada problem w rozróżnieniu, który to jego inwentarz albo który by wolał.

Nastał wieczór. Dobranocka o dziewiętnastej już się skończyła i przyszła pora na nudne wiadomości. Jorgen w milczeniu tkwił przed telewizorem, a babka leżała w łóżku, zmieniając czasami pozycję i niemo wypowiadając modlitwy.

– Jeść mi się chce – odezwał się mały Olkowski.

Babka nie zwróciła na niego uwagi, pochłonięta była całkowicie oddawaniem czci i wznoszeniem próśb do wszystkich świętych, jakich znała mniej lub bardziej. Nie mogła sobie przypomnieć, który święty jest od zabójstw, i czy w ogóle taki jest, więc modliła się na wszelki wypadek do wszystkich, nie pomijając oczywiście najważniejszego.

– Jeść mi się chce – powtórzył.

– Idź zrób sobie co chcesz, babcia musi poleżeć.

Poszedł do kuchni i całkiem zgrabnie zrobił sobie kanapki z cukrem i wodą, popił mlekiem, po czym rozebrał się i poszedł spać do swojego łóżka, które znajdowało się po drugiej stronie pokoju. W ciszy, jaka zapadła po wyłączeniu telewizora, okazało się, że babcia wcale nie jest zupełnie bezgłośna. Teraz usłyszeć można było szemranie, z którego rozpoznawalne były pojedyncze wyrazy: „Święty taki to a taki, błagam cię… Panie Boże, zmiłuj się… Matko Boska, ratuj… Jezu przenajświętszy, zbaw nas…”. Jorgen zasnął, słuchając babcinego mamrotania.

W środku nocy Jorgena obudziło czyjeś krzątanie się po kuchni. Nie zapalając światła, spojrzał na łóżko babci – cały czas tam była.

– Babcia – szepnął – Babcia – szepnął raz jeszcze.

Nie usłyszawszy żadnej reakcji Franciszki, podszedł do jej łóżka i zapalił lampkę znajdującą się obok. Wtedy zobaczył, że babci jednak w nim nie było, to tylko pierzyna w świetle księżyca, która dla hecy nakreśliła kontur babki. Przez szparę w drzwiach do kuchni ujrzał przedzierające się światło. Powoli uchylił drzwi i zobaczył kucającą babkę w nocnej koszuli, która szturcha coś pogrzebaczem w piecu wypełnionym płomieniami.

Niezauważony przez nią, powoli wszedł do kuchni i spojrzał w piec, z którego wystawały dwa buty, a z nich wystawały jakby drągi, znikające gdzieś w ogniu. Płomienie tak wypełniały piec, że czasami strzelały językami na zewnątrz, jakby chciały uciec przed swoim własnym żarem, a babka cały czas dorzucała do nich drewna i pogrzebaczem próbowała wcisnąć jak nie jeden, to drugi kołek z nasadzonym butem w głębię rozpalonej jaskini. Kuchnia migotała w rytm ognistych języków. Blask lampy naftowej na stole niemal ginął w świetle żarłocznych i rozszalałych płomieni, czasami tylko mógł zabłysnąć, gdy te były przytłumione porcją wrzuconego drewna, ale to trwało tylko chwilę.

– Babcia, co robisz?

Franciszka wzdrygnęła się przestraszona i nerwowo przymknęła drzwiczki pieca.

– Nic, palę w piecu… Może chlebek upiekę.

Babka powoli wstawała, chwiejąc się na nogach, te jednak odmówiły jej posłuszeństwa i postanowiły nie utrzymać w równowadze jej zbyt ciężkiego ciała. Zachwiała się i poleciała na stół, przewracając krzesła, zatoczyła się i upadła na podłogę. Leżała na niej i albo śmiała się, albo płakała, trudno było ustalić, ponieważ jej długie, rozpuszczone włosy przykryły twarz. Śmiała się coraz głośniej. Jorgen był zaskoczony jej zachowaniem. Na stole migotała niedokończona butelka po wiśniowym likierze, który Franciszka dostała od sąsiada na ostatnie urodziny. Ta butelka była sprawcą jej dziwnego zachowania, zataczania się, śmiania, a nawet śpiewania. Próbując wstać, śpiewała kolędę Przybieżeli do Betlejem, być może to ona pomogła jej wstać na ugięte nogi, które jednak nie zapewniały stabilnej pozycji typowej dla homo sapiens. Franciszka przeczuwając, że za chwilę znowu znajdzie się na podłodze, wykonała dwa chwiejne kroki w stronę stołu, który pomógł jej utrzymać równowagę. Chwyciła niedopitą flaszkę i, chwiejąc się, dopiła resztkę sąsiedzkiego prezentu. Pustą butelkę rozbiła na deskach podłogi, po czym sama usiadła na jedynym jeszcze stojącym krześle i, przymykając jedno oko, by wyraźniej widzieć zakłopotanego Jorgena, zapytała:

– A co ty, dziecko, tak szwendasz się po nocy? Idź spać. Babcia upiecze chlebek i będziemy jutro jeść, cały dzień. Idź!

Jorgen nie rozpoznawał zapachu pieczonego chleba, przy którym rozchodził się zawsze taki aromat, że ślina zalewała całe usta. Poza tym, nie widział stolnicy, na której byłyby, przykryte bawełnianym obrusem, uformowane bochny. Zapach, jaki się rozlegał, był nieprzyjemny i przypominał opalaną kurę, z której płomieniem z denaturatu usuwa się resztki pierza. Jutro jest niedziela, może babcia przygotowuje rosół?

Migoczący płomień oświetlał lewy bok staruszki, prawy należał do stałego, acz mizernego światła lampy naftowej. W swoim słabym świetle ukazywał on kobietę inną niż tę, którą Jorgen znał. Wpatrywała się nietrzeźwymi oczami, które starały się dostrzec cokolwiek zza przymrużonych powiek. Rozpuszczone, siwe włosy, nieco potargane, w niczym nie przypominały zgrabnie upiętego koka, z którym Franciszka nigdy się nie rozstawała. Pochylona i zgarbiona, oparta o stół ręką, która kończyła się swobodnie opadającą dłonią, zakończoną grudowatymi szponami z brudnymi i długimi paznokciami. Jej pomarańczowa koszula nocna podwinęła się tak, że widać było szare majtki i pofałdowane, trupio blade nogi, na których, co dziwne, nie było kapci, które zawsze zasłaniały żółte, powykręcane pazury. Z jej zmarszczek formował się dobitny przekaz, którego nie sposób było nie zauważyć, skierowany do wnuczka. Zmarszczki przemawiały swoimi bruzdami i mówiły o złości graniczącej z nienawiścią do malca, o tym, żeby nie przeszkadzał, żeby przestał istnieć chociaż na tę jedną noc, żeby spieprzał czym prędzej… Jorgena przeszywało przerażenie, to był niecodzienny widok pijanej babki, z jednej strony ponurej, migoczącej, a z drugiej złowrogiej. Była jak demon pilnujący wejścia do piekielnej jaskini. Jego rudo-kasztanowate włosy zaczęły się jeżyć na myśl, że jak stąd nie ucieknie, to zostanie strącony do tej ognistej czeluści, z której wystają dwa buty, a w nich kopcące się czarne drągi.

Jorgen uciekł, zatrzaskując za sobą drzwi. Schował się pod pierzynę i przy zapalonym świetle nasłuchiwał odgłosów z kuchni, czy czasem nie wychodzą z niej i nie skradają się po niego. Po chwili usłyszał śpiew, tym razem Szła dzieweczka do laseczka, brzmiał jak groźba, a nie jak opowieść o dziewczynie, która spotkała myśliwego. Nie zdawał sobie sprawy, że tak niewinna przyśpiewka może nieść w sobie tyle strachu. Wyjrzał zza pierzyny i, ogromnymi oczami pełnymi przerażenia, wpatrywał się w drzwi od kuchni. Odgłosy się zmieniały, ale były powtarzalne: szuranie krzesłem, stukanie drewnem o podłogowe deski, złoszczenie się, że coś nie chce wchodzić i śpiewanie. Jorgen pragnął, żeby nagle zrobił się dzień, żeby słońce przepędziło zło i w nagrodę poraziło go w nierozbudzone, zielone oczy.

Zło tym razem postanowiło odpuścić malcowi i zostawiło go w spokoju. Mimo iż z kuchni cały czas dobiegały dziwne odgłosy, on zaczynał czuć się bezpieczniej. Pewnie za sprawą szarej myszy, która, obudzona babcinymi hałasami, postanowiła poszukać czegoś do jedzenia. Biegała od ściany do ściany, zatrzymywała się na chwilę, rozglądała i puszczała do Jorgena oczko, dając tym samym znać: nie bój się, jestem z tobą, śpij.Chłopiec wodził wzrokiem za stworzeniem, które tuliło go do snu swoimi nieprzewidzianymi ruchami. Biegało cichutko, żeby nie przepłoszyć nadchodzącego Morfeusza, a zarazem na tyle głośno, żeby zagłuszyć pijaną babkę. Mysz zbliżała się do niego powoli i stawała się coraz większa. Kiedy stanęła przy łóżku, była już tak duża jak dwóch Jorgenów. Jej futro nabrało żółtego koloru i emanowało ciepłem. Z jej pyszczka dobywał się niemalże anielski głos, śpiewający spokojnie i cicho: „a kto z nami nie wypije, niech go piorun trzaśnie…”, który przenosił go do zupełnie innej krainy. Kraina ta była jego jasnym pokojem, w którym byli Michał, Azor i kolorowa mysz. Stukali drewnianymi klockami w podłogę, gdy nagle powstało jezioro, po którym pływały kaczki na kółkach…

Jorgen otworzył oczy. Pokój wypełniało już światło słoneczne, czyli jego pragnienie zostało spełnione. Z telewizora dobywał się znajomy odgłos Teleranka. Łóżko babki było zaścielone, tak jak powinno być, a ona sama krzątała się w kuchni i widać było przez otwarte drzwi, że wygląda jak stara, poczciwa babka Franciszka. Kok precyzyjnie spięty, przyozdobiony czarnymi spinkami, zmarszczki poukładane według głębokości, na górze płytkie, a na dole głębokie. Usta tylko jakoś nieprecyzyjnie przygotowane na niedzielę, bo opadały w dół, jakby grawitacja była dzisiaj większa, chociaż nie zapowiadali. Całość jak zwykle przyobleczona w łachy i właśnie ich widok najbardziej ucieszył Jorgena. Wszystko było w normie, oprócz babcinych ust.

– Już nie śpisz, Jorgusiu? To chodź na śniadanie.

Jorgen wstał i poszedł do kuchni, wiedziony ciekawością tego, co działo się w nocy. Rozejrzał się dookoła. Piec zamknięty, deski uprzątnięte, krzesła poustawiane, świeżego chleba brak, rosołu też nie ma.

– A gdzie chleb? Babcia piekła chleb w nocy.

– Co? Coś ci się przyśniło. Siadaj.

Jorgen usiadł przy stole, a przed nim zaraz pojawił się talerz wypełniony płatkami owsianymi na mleku.

– A patyki w butach co były w piecu?

– Jakie patyki, dziecko? Jakieś koszmary ci się śniły, pewnie paciorka nie odmówiłeś, co?

Fakt, paciorek nie został odmówiony i to było prawdopodobnie przyczyną nocnych przygód. Nieco uspokojony Jorgen przystąpił do konsumpcji gęstej owsianki, uprzednio obficie ją słodząc. Jedna łyżka, druga – babcia nic, trzecia… Babcia widzi i nic nie mówi? Czwarta i piąta łyżka cukru zatonęła w mleku, a babka nic. Nie było wykładu o tym, jak to cukier psuje zęby, i że ksiądz jest taki mądry, bo mało słodzi. Zbliża się dziewiąta, a Olkowska nie popędza do kościoła, a przecież jest niedziela. Malcowi wcale nie chce się iść na spotkanie z Bozią, więc płatki je wyjątkowo wolno, mając nadzieję, że staruszka zapomni o swoim chrześcijańskim obowiązku.

Dochodziła już dziesiąta, czyli godzina, o której rozpoczyna się nabożeństwo. Babka ani razu nie zadała sobie trudu, żeby upomnieć Jorgena, aby szybciej jadł, bo czas już iść na mszę. Jorgen był już bezpieczny. Nikt nie będzie kazał mu zakładać odświętnych ubranek.

Rodzinie Szulców nie dane było przespać tę noc. Larum podnieśli zbyt późno. Byli przyzwyczajeni do tego, że ich najstarszy syn, Michał, późno wraca do domu. Pozwalali mu szwendać się po okolicy i bawić z kim chce. Nie interesowało ich to zbytnio, mieli jeszcze czworo innych dzieci, które bez przerwy coś chciały, jak nie jeść, to pić. Lały się między sobą niemiłosiernie, to i co rusz trzeba było je rozdzielać, żeby się nie pozabijały, chociaż jakby do tego doszło, Maria Szulc pewnie odetchnęłaby z ulgą. W nawale obowiązków gospodarskich i rodzinnych, dawali wolną rękę najstarszemu synowi. Miał tylko chodzić do szkoły, żeby opieka społeczna się nie przyczepiła i czasami pomagać ojcu. Jadł, kiedy zgłodniał i nikt nie czekał na niego z obiadem. Gdyby nie ubytek jedzenia w lodówce, Michał zostałby zapomniany.

W sobotni wieczór Maria otworzyła lodówkę w celu zrobienia kolacji dla swojego wrzeszczącego potomstwa i zauważyła, że od rana wędzony boczek nie zmienił swoich rozmiarów. Znaczyło to, że jest dobrej jakości i nie jest napompowany wodą, a po drugie, że przez cały dzień nie było Michała w domu. Fakt ten pozwolił Marii przypomnieć sobie, że osiem lat temu wydzierała się na oddziale położniczym w celu wydalenia z siebie pierwszego dziecka, którego nazwano po dziadku – Michał. Ów Michał, podobnie jak jego imiennik, dziadek, wyjadali w ogromnych ilościach wędliny z wędzonym boczkiem na czele. Dziadek zmarł dwa lata temu na atak serca, gdy cholesterol zatkał mu aortę, a Michał powinien chociaż raz w ciągu dnia być w domu i zjeść mniej więcej dwieście gramów boczku w jednym posiłku.

Maria zaniepokojona tym, że wędlina jest cała, wysłała męża na poszukiwania syna. Mimo iż temu w ogóle się nie chciało, wyszedł na podwórko i zaczął nawoływać. Kiedy nikt mu nie odpowiedział, poszedł dalej, w głąb lasu i tam zakłócał spokój przygotowującej się do snu przyrodzie. Poszedł jeszcze do kilku sąsiadów, by zapytać, czy nie widzieli przypadkiem jego syna, a że nie wiedział, z kim ten miał zwyczaj się bawić, chodził na chybił trafił. Dopiero około dwudziestej drugiej wrócił z powrotem do domu, niestety sam. Szulcowie zadzwonili wtedy na policję. Przez noc Zdzisiek wraz z kilkoma radiowozami przeczesywali okolicę. Rano do poszukiwań dołączyło więcej policjantów, strażaków, żandarmów i pies tropiący. Pies był przeszczęśliwy, w przeciwieństwie do rodziców Michała i raczej obojętnych służb mundurowych, dla których był to po prostu kolejny dzień pracy.

Szczęśliwy pies doprowadził policjantów do polanki, na której został rozstrzelany Niemiec. Obwąchał krótko miejsce tymczasowego spoczynku i ruszył szybko dalej, nie dając policjantom dostrzec malutkiej, zaschniętej kałuży krwi. Pies św. Huberta doszedł do strumyka i podążył wzdłuż niego, zgodnie ze wskazaniem swojego nosa, czyli w kierunku domu Olkowskiej. Po kilku metrach zgubił trop albo znudziła mu się ta zabawa.

O chłopcu, który zwariował

Wydanie pierwsze, ISBN 978-83-8147-692-8

 

© Wiesław Jankowski i Wydawnictwo Novae Res 2019

 

Wszelkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie, reprodukcja lub odczyt jakiegokolwiek fragmentu tej książki w środkach masowego przekazu wymaga pisemnej zgody wydawnictwa Novae Res.

 

REDAKCJA: Joanna Garstka

KOREKTA:Katarzyna Pacyga

OKŁADKA: Artur Rostocki

KONWERSJA DO EPUB/MOBI:Inkpad.pl

 

WYDAWNICTWO NOVAE RES

ul. Świętojańska 9/4, 81-368 Gdynia

tel.: 58 698 21 61, e-mail: [email protected], http://novaeres.pl

 

Publikacja dostępna jest w księgarni internetowej zaczytani.pl.