Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Urodziła się w rodzinie dwojga głuchych, dekadentów i buntowników. Dzieciństwo spędziła w Nowym Jorku, otoczona wielką włoską rodziną, gdy przeprowadzili się na prowincję, do Włoch – została jej już tylko samotność dzieloną z matką i bratem. Przez kolejne lata podejmowała nieustanne próby zapuszczania korzeni i porozumienia się ze światem – do tej pory język jej rodziny naznaczony był emigracją, niepełnosprawnością rodziców i wyobcowaniem.
Między Bazylikatą a Brooklynem, od Rzymu po Londyn, z dorosłości w dzieciństwo – Claudia Durastanti przerzuca mosty w czasie i przestrzeni, swoją historię ubiera w literacki język, a przez autobiograficzną refleksję stara się zdystansować od przeszłości. Kreśli słodko-gorzką opowieść o niezwykłych, choć często toksycznych więzach łączących jej rodzinę, w której miłość miesza się ze złością, a zdrowy rozsądek z szaleństwem. Pisze o matce kochającej festiwal w San Remo, choć nigdy nie mogła go usłyszeć. O ojcu, którego ulubionym sposobem komunikacji była złośliwość. O babce, która miała słabość do zaginionych dziewczynek. I o sobie samej – o fantazjach, syndromie oszustki i wyobcowaniu. Obca to zarazem intymna i uniwersalna, pokoleniowa opowieść o poszukiwaniu swojego miejsca na ziemi i nadawaniu sensów własnemu życiu.
„U Tołstoja „wszystkie szczęśliwe rodziny są do siebie podobne, każda nieszczęśliwa rodzina jest nieszczęśliwa na swój sposób”. U Nabokova na odwrót: tym, co pozwala odróżnić od siebie poszczególne rodziny, jest szczęście. U Claudii Durastanti szczęścia i nieszczęścia nie sposób oddzielić. Rozpięta między światem głuchych i słyszących, między językiem migowym i mówionym, między kulturą włoską i amerykańską, między lękiem i afirmacją, między potrzebą ucieczki i pragnieniem zakorzenienia – bohaterka Durastanti próbuje znaleźć drogę, którą mogłaby podążać, opowiadając przy tym sobie i światu własną historię, a nie tę, którą chcą jej narzucić inni. Cały czas zadaje sobie jedno pytanie: jak wyrazić towarzyszące jej uczucie obcości, którego źródła raz jawią się jako oczywiste, innym razem pozostają nieuchwytne?” Grzegorz Jankowicz
„Ta nowatorska w formie i emocjonalnie złożona opowieść zgłębia tematy komunikacji, więzi rodzinnych i przynależności. Durastanti, znana we Włoszech z inteligentnego głosu i dwoistej perspektywy, z jakiej patrzy na świat, przemawia do wszystkich, którzy są na zewnątrz i pomiędzy.” Jhumpa Lahiri
„To mój ulubiony rodzaj pisarstwa; nie ogranicza się do opowiadania o świecie, lecz ryje w nim głębokie korytarze.” Ocean Vuong
„Durastanti jest znakomitą pisarką, jej tekst płynny, opisy żywe i oryginalne, a opowieść stopniowo rozwija się w sieć skojarzeń i historii o rodzinach, ludziach dalekich i bliskich, nierozumiejących się, zagubionych i kochających.” Rupert Loydell, „International Times”
„W tym poruszającym rodzinnym portrecie [Durastanti] szczerze opisuje osobiste nieszczęścia i niepowodzenia, jednak doświadczenie przemocy i samotności pobłyskuje u niej poczuciem akceptacji i „bezużytecznej mocy przebaczenia”.” Vilma De Gasperin
„Ta książka łamie wiele literackich konwencji […]. Pełna początków i zatrzymań, dygresji i regresji hipnotyzuje czytelnika, tak że w ostatecznym rozrachunku nie ma znaczenia, czy to prawdziwa historia.” Joseph Peschel, „Brooklyn Rail”
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 294
Książka, którą nabyłeś, jest dziełem twórcy i wydawcy. Prosimy, abyś przestrzegał praw, jakie im przysługują. Jej zawartość możesz udostępnić nieodpłatnie osobom bliskim lub osobiście znanym. Ale nie publikuj jej w internecie. Jeśli cytujesz jej fragmenty, nie zmieniaj ich treści i koniecznie zaznacz, czyje to dzieło. A kopiując ją, rób to jedynie na użytek osobisty.
Tytuł oryginału włoskiego La straniera
Projekt okładki Agnieszka Pasierska
Projekt typograficzny i redakcja techniczna Robert Oleś
Copyright © 2019 La nave di Teseo Editore, Milano
Copyright © by Claudia Durastanti, 2019
Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo Czarne, 2024
Copyright © for the Polish translation by Tomasz Kwiecień, 2024
Opieka redakcyjna Tomasz Zając
Redakcja Magdalena Kędzierska-Zaporowska
Korekta Beata Marzec / d2d.pl, Małgorzata Poździk / d2d.pl
Skład Robert Oleś
Przekład książki był możliwy dzięki pomocy finansowej Włoskiego Ministerstwa Spraw Zagranicznych i Współpracy Międzynarodowej.
La traduzione del libro è stata possibile grazie al contributo del Ministero degli Affari Esteri e della Cooperazione Internazionale Italiano.
Konwersja i produkcja e-booka: d2d.pl
ISBN 978-83-8191-895-4
Wielki ból zastępuje rutyna cierpienia.
Emily Dickinson
(przeł. Stanisław Barańczak)
Moja matka i mój ojciec poznali się w dniu, w którym on próbował rzucić się z ponte Sisto od strony Zatybrza. Wybrał sobie świetne miejsce do skoku. Co prawda, dobrze pływał, ale zderzenie z wodą by go sparaliżowało, a Tyber w tamtym czasie był już brudny i zielony.
Moja matka, zwłaszcza gdy spacerowała samotnie, zwykła chodzić ze spuszczonym wzrokiem i głową schowaną w ramionach, jakby nieustannie padało, ale akurat tamtego dnia przystanęła przy moście i zobaczyła chłopaka siedzącego okrakiem na balustradzie. Zbliżyła się, by położyć mu dłoń na ramieniu i odciągnąć go stamtąd, może nawet towarzyszyła temu jakaś krótka szamotanina. Przekonała go, by się uspokoił i oddychał powoli, potem poszli na spacer po mieście, upili się i skończyli w sztywnej i cuchnącej amoniakiem pościeli podrzędnego hotelu. Przed świtem moja matka ubrała się i wyszła. Musiała wracać na stancję, a mój ojciec wydał się jej zbyt niespokojny. Nawet nie potrząsnęła go za ramię, by dać mu znać, że wychodzi.
Następnego dnia, kiedy razem z koleżankami wychodziła przez szkolną bramę, zobaczyła go, jak stoi z założonymi rękami, oparty o samochód, który nie należał do niego, i w tym momencie zrozumiała, że jest stracona. Zawsze patrzyłam zawistnym okiem na tę mistyczną i tragiczną minę, z jaką to opowiada, zawsze byłam zazdrosna o tę apokalipsę.
Tamtego dnia przed szkołą mój ojciec miał na sobie obcisłe dżinsy oraz błękitną koszulę z podwiniętymi rękawami i ćmił czerwone marlboro – wypalał dwie paczki dziennie.
Przyszedł po nią pod bramę instytutu państwowego przy via Nomentana i od tej chwili zaczęło się ich wspólne życie.
„Jak on mnie znalazł?”, mawiała. Kiedy byłam dzieckiem, opowiadała mi tę historię, przeobrażając mojego ojca w mrocznego maga, zdolnego namierzyć nas wszędzie w czasie i przestrzeni, a ja obejmowałam ją mocno i bez słowa, zastanawiając się, jak to jest być aż tak upragnioną przez mężczyznę.
Później dorosłam i zaczęłam jej wskazywać na najbardziej oczywiste wyjaśnienie. „Dla takich jak ty istniała tylko jedna szkoła w całym Rzymie, to nie było aż tak trudne”. Ona najpierw potakiwała, a potem kręciła głową: znalazł ją, ponieważ tak miało być. Mimo że ich małżeństwo się skończyło, nigdy nie żałowała, że ściągnęła go z tamtego mostu: był głuchy, ona też, i ich relacja będzie miała w sobie coś głębszego i bardziej intymnego od miłości.
Mój ojciec i moja matka poznali się tego dnia, kiedy on próbował obronić ją przed napaścią w okolicach dworca kolejowego na Zatybrzu.
Zatrzymał się, żeby kupić papierosy, i już miał wracać do samochodu, kiedy dostrzegł nieskoordynowane i gwałtowne ruchy paru chuliganów. Kopali jakąś dziewczynę, próbując wyrwać jej torebkę. Po tym, jak ich przestraszył i przegonił, zatrzymał się, by pomóc mojej matce, i przekonał ją, by poszła się umyć do jego domu. W tamtym czasie mieszkał jeszcze z rodzicami. Kiedy zobaczyli tę niewiele starszą od nastolatki dziewczynę o śniadej skórze i jeszcze mokrych po prysznicu włosach, pomyśleli, że jest sierotą.
W wieku dwudziestu lat moja matka miała szeroki i wyzywający uśmiech, zęby palaczki i długie do ramion czarne włosy ścięte w ten charakterystyczny sposób, w którym żadnej dziewczynie nie jest do twarzy. Czasem spinała je szylkretową klamrą. Mieszkała na stancji, często nocowała na ulicy, uczyła się od święta. Brała dorywcze zlecenia, żeby dorobić do tego, co przysyłali jej rodzice z Ameryki, ale nie przychodziła punktualnie do pracy.
Od tamtego dnia zaczęli ze sobą chodzić: mówili tym samym językiem, złożonym z rzężenia i słów wypowiadanych przesadnie głośno, ale spojrzenia przechodniów przyciągali głównie swoim zachowaniem. Przepychali się między ludźmi, nie odwracając się ani nie przepraszając, i promieniowali kontrastami: on miał jasnokasztanowe włosy, mięsiste wargi i arystokratyczne rysy, ona sięgała mu z ledwością do ramienia i zdawało się, że wyszła prosto z obozowiska partyzantów w dżungli.
Wiele lat temu mój ojciec posiadał zdolność pojawiania się znikąd: często, kiedy ona wyjeżdżała do swojej rodziny w Stanach bądź znikała na kilka dni, albo jeszcze później, już po ich rozstaniu, pojawiał się we właściwym momencie w hali odlotów lub wyrastał nagle za przeszklonymi drzwiami, wychodził znienacka z windy, trzaskał drzwiami samochodu, zmuszając ją, by podniosła wzrok z powodu nieoczekiwanego ruchu.
Poznawała go po kościstej sylwetce, żarze końcówki papierosa, znajdowała go tak, jak zraniony do krwi myśliwy znajduje zwierzę, kiedy nie ma już innych zmysłów do dyspozycji i zawierza wściekłemu instynktowi. Rozeszli się w 1990 roku. Od tamtej pory widują się rzadko, ale każde z dwojga zaczyna swoją historię, twierdząc, że uratowało życie temu drugiemu.
Moja matka urodziła się w ostatnich dniach 1959 roku w gospodarstwie rolnym nad rzeką Agri, w regionie Basilicata. Moi dziadkowie zazwyczaj nie spędzali zimy w tym na wpół zrujnowanym budynku, lecz przenosili się do pobliskiego miasteczka, tym razem jednak zaskoczyła ich śnieżyca i moja matka urodziła się w szopie, otoczona kotami i cherlawym bydłem. Ponieważ jej rodzice pracowali w polu, większość czasu spędzała z babkami. Jedna z nich, tak samo jak ja, należała do kategorii accidental American, bo urodziła się w Ohio, gdzie jej ojciec był tylko przejazdem – nic nie wiemy o tym nomadzie czy może najemnym żołnierzu, prócz tego, że dał początek serii nierozważnych migracji – a potem przeprowadziła się z matką do Basilicaty, stając się imigrantką na opak: porzucała przyszłość, by rozpaść się w przeszłości. (Kiedy będę miała sześć lat, zdarzy mi się to samo i przeniosę się z Brooklynu do mieściny w Basilicacie, gdzie więcej było zwierząt gospodarskich niż ludzi). W miasteczku traktowano ją jak jakąś tajemniczą postać. Choć nigdy nie mówiła po angielsku, posiadała zawsze produkty obcych marek, dżinsowe płótno odporne na zużycie i świece, które się nie topiły, mimo że świeciły godzinami. Druga babka była milcząca i krucha, jej świat kręcił się wokół mistycznych zjawisk na niebie i egzorcyzmów odprawianych przy użyciu srebrnej łyżeczki kładzionej na czole; chodziła boso w procesjach i żywiła głębokie przekonanie, że ma uprzywilejowaną relację z Matką Boską.
Kiedy byłam mała, matka brała mnie na spacer wzdłuż rzeki, niedaleko której się urodziła, a ja nie potrafiłam połączyć tego, co widziałam, z mitycznymi i burzliwymi wodami, w których zanurzyła ją rodzina, żeby zbić jej gorączkę, gdy miała cztery lata i chorowała na zapalenie opon mózgowych. Gdy tylko się zorientowali, że ma wysoką temperaturę, pobiegli wykąpać ją w rzece, ale w zgodnej opinii lekarzy i sąsiadów to impulsywne remedium na nic się nie przydało. Choroba mogła sprawić, że oślepnie, oszaleje, ogłuchnie lub umrze. Kobiety zajęte czuwaniem nad jej zagrożonym istnieniem i odmawianiem modlitw przy łóżeczku, w którym leżała opatulona i zgasła, jednomyślnie zagłosowały za głuchotą. Będzie jej trudno, ale przynajmniej zobaczy świat i znajdzie sposób, by się porozumieć.
Mój dziadek Vincenzo był niski, śniady i bałamutny. On i moja babka Maria wyemigrowali w latach sześćdziesiątych do Ameryki nie dlatego, że byli biedni – tak, byli – czy potrzebowali lepszej pracy, ale dlatego, że on zachowywał się zbyt swobodnie wobec miejscowych kobiet i babka z tego powodu cierpiała. Grał na akordeonie na weselach i przyjęciach, nosił ciemne spodnie i koszule z podwiniętymi rękawami, i nie dało się zobaczyć śladu siwizny w jego zaczesanych do tyłu i potraktowanych żelatyną włosach. Ich małżeństwo zostało zaaranżowane, byli kuzynami pierwszego stopnia i jeśli wierzyć sąsiedzkim szeptom i plotkom, to właśnie z powodu niewłaściwego zmieszania się krwi wszyscy moi wujowie, mówiąc oględnie, nie imponowali wzrostem, a moja matka ogłuchła. Dziadkowie złamali prawa pokrewieństwa i zostali za to ukarani. Tyle że moja matka straciła słuch z powodu choroby zakaźnej, zaś moi wujowie byli tak samo niscy jak wielu chłopaków z Południa w tamtych latach. Wampiry i arystokraci łączyli się z sobie podobnymi dla zachowania gatunku. Zdaniem niektórych – niezbyt rzetelnych – antropologów pewne afrykańskie plemiona miały robić to samo dla zapobieżenia klątwom, tymczasem w rzeczywistości te ostatnie wypracowały szczegółowe zasady zakazujące związków między zbyt bliskimi krewnymi. W niektórych kulturach nie pozwalano nawet wiązać się z chłopakiem mającym to samo zwierzę opiekuńcze, i kto wie, czy w mojej rodzinie nieudane miłości nie były skutkiem właśnie tego spotkania niemożliwych do pogodzenia duchów i totemów.
Moja babka była żoną żywcem wyjętą z włościańskich lektur, łagodną, gdy on był wybuchowy, praktyczną, kiedy on kombinował. Miała jasną skórę, szerokie usta i wąskie wargi. Jako nastolatka durzyła się w innym chłopcu, nieśmiałym jak ona, ale to mojego dziadka chciały wszystkie, więc nie miała wyboru. Wyrzec się cudzej zazdrości – tego się nie robi w małym miasteczku. Jeśli ktoś mówił coś małostkowego, kręciła głową albo zatykała nieszczęśnikowi usta. Nie złościła się często. Nie umiała bronić swojej córki, kiedy ludzie nazywali ją niemową albo mówili, że jest biedaczyną, której Bóg musi poświęcać więcej uwagi.
Moja matka broniła się sama i nie pobłażała tym, którzy jej nie rozumieli, gdy coś mówiła. Kiedy miała cztery lata, wylała kociołek wrzątku na sąsiadkę, kiedy ta ją obgadywała – poznała to po gestykulacji kobiety i jej pełnych politowania spojrzeniach. Potem wychylona przez okno zanosiła się śmiechem przy cichej aprobacie swojej rodziny.
Żyła w zgodzie tylko z rodzeństwem i babkami, które mówiły dialektem, niemal nie otwierając ust. Ich głoski wargowe były przez to nie do odczytania, ale miały wyczucie gestu i ciągle jej dotykały – później moja matka będzie tak samo dotykać mnie. Jej rodzeństwo w gruncie rzeczy nie wierzyło, że jest głucha, więc kiedy bawili się w chowanego i głośno odliczali, zostawiając ją samą na uliczkach miasteczka, nie robili tego, by ją wykluczyć, ale dlatego, że ufali jej zmysłowi orientacji. Dla nich moja matka nie była ani ofiarą, ani nikim wyjątkowym. Jeszcze dziś, po bardzo odmiennych losach i sześćdziesięciu latach życia w Stanach, które sprawiło, że moi wujowie niemal zupełnie zapomnieli włoskiego, mówią do niej tak, jakby mogła ich słyszeć, prowadzą śmieszne i asynchroniczne rozmowy typowe dla rodzin, które rozpadły się na drobne kawałki.
Jako dziecko była ruchliwa i nieprzyjazna, więc aby ją okiełznać, jej rodzice posłali ją do Potenzy, do szkoły z internatem prowadzonej przez zakonnice. Nauczycielki rozpoznawały ją po olśniewającym uśmiechu, a kiedy nie nosiła mundurka, wkładała swetry w paski. Raczej trudno było ją zobaczyć z lalką w ręku.
W szkole nauczyła się wyrażać siebie dzięki torturom. W domu nigdy nie mieliśmy dużych noży kuchennych, bo przypominały jej lata szkolne, kiedy zakonnice z Instytutu Błogosławionej Magdaleny z Canossy kładły jej taki na języku i kazały krzyczeć, by nauczyła się wydobywać dźwięki ze swoich strun głosowych, albo kazały jej dotykać drutów pod napięciem i krzyczeć jeszcze głośniej. To w taki sposób matka nauczyła się rozpoznawać dźwięk własnego głosu.
Potrafiła mówić lepiej niż inne dziewczynki, bo po chorobie zachowała jeszcze resztki słuchu, który słabł stopniowo, aż znikł na zawsze. Z początku nie żyła w komorze ciszy, jej narząd Cortiego rozpadał się w nieregularnym rytmie, dźwięki pojawiały się i znikały, świat był miejscem pełnym fantasmagorycznych obecności i nagłych skowytów. Czasami próbuje mi opisać przerażenie, jakiego doznaje, głuchawa i cierpiąca na nieustanne bóle głowy: to tak, jakby żyła z kimś przyczajonym za jej plecami, kto stara się ją nieustannie przestraszyć. Gdy mój brat i ja byliśmy mali, robiliśmy to naprawdę: wpadaliśmy znienacka do pokoju, skakaliśmy jej na plecy, by zadygotała od niespodziewanego kontaktu, i liczyliśmy, że się roześmieje, ale ona reagowała na nasze napaści długim milczeniem, podczas którego żałowaliśmy naszego okrucieństwa, jednak nie na tyle, by przestać. Wisząca nad nią groźba zasadzki zmieniła nieodwracalnie jej ciało; zgarbiła plecy i odebrała zdolność patrzenia ludziom prosto w oczy.
W szkole moja matka opanowała język migowy. Używała go w kontaktach z zakonnicami, które ją uczyły, i z głuchymi koleżankami, a później jeszcze z moim ojcem, choć on gardził miganiem – jednak nigdy ze słyszącymi. Nigdy nie poprosiła ani swoich rodziców, ani trójki rodzeństwa, ani nawet własnych dzieci, by się go nauczyły. Nietrudno mi zrozumieć, czemu wyrzekła się narzucania innym swojego prywatnego języka, bo sama bardzo długo bałam się głośno mówić: język migowy jest widoczny i teatralny, nieustannie wystawia człowieka na widok publiczny. Z miejsca eksponuje niepełnosprawność. Gdy moja matka, wypatrując sobie oczy i napinając nerwy, czytała ludziom z ust i próbowała rozszyfrować, o czym mówią, albo gdy mówiła – piskliwie, głośno i z niepoprawnym akcentem – sprawiała jedynie wrażenie niegramatycznej imigrantki, zwykłej cudzoziemki. Czasem, gdy wsiadała do autobusu i kierowcy pytali, czy nie jest przypadkiem Peruwianką albo Rumunką, potwierdzająco kiwała głową bez dalszych wyjaśnień, niemalże podłechtana ich pomyłką.
Oprócz słuchu moja matka straciła też coś innego: jej przyjaciółkę z internatu zabrała woda.
Dziewczynki wyjechały z zakonnicami na kolonie letnie, nosiły szmaragdowozielone kostiumy kąpielowe i wiązane pod brodą płócienne kapelusiki. Jedna z nich wypłynęła zbyt daleko, nie była zdolna wydobyć z siebie głosu, i wessało ją morze.
To było traumatyczne doświadczenie dla wszystkich uczennic i od tamtego momentu przerażające wieczorne opowieści o tym, jak można umrzeć, stały się jeszcze straszniejsze. Legendy opowiadane sobie przed pójściem spać przez te małe mimowolne tancerki nieustannie wstrząsane wewnętrznym niepokojem, przypominały wiadomości z dziewiętnastowiecznych kronik prasowych okraszanych ilustracjami zmarłych ciężarnych żon, które rodziły, leżąc już w trumnie. Bohaterką ich historii była głucha dziewczynka, która nie potrafiła się porozumieć i została pogrzebana z powodu tymczasowego zatrzymania akcji serca, a kiedy otwierali trumnę, miała palce zdarte do mięsa od drapania po drewnie niczym Malpelo z opowiadania Vergi skrobiący po czerwonym piasku kopalni. Śmierć jej przyjaciółki została mi opowiedziana ze wszystkimi okrutnymi detalami i z jej przyczyny moja matka do dziś boi się wsiąść sama do windy, a ja – pływać.
Moja matka wracała do domu w San Martino na letnie wakacje, póki jej rodzice nie wyjechali do Ameryki, zostawiając ją na miejscu samą z bratem, który również uczył się w szkole z internatem. Dziadkowie mieli stać się imigrantami, musieli opanować nowy język, a nigdy nie mówili dobrze nawet we własnym. Moja matka uczyła się w porządnej szkole, więc był powód, by zostawić ją we Włoszech. Mimo swoich codziennych buntów przywiązała się do zakonnic i nieźle się uczyła. Co prawda, babka chciała zabrać córkę ze sobą, ale podczas spotkania nauczycielki powiedziały jej: „Naprawdę chcesz, żeby już zupełnie nic nie umiała powiedzieć i czuła się samotna w nieznanym środowisku? Nie może do was dołączyć później?”. Babka nie miała na to dobrej odpowiedzi, wystarczająco już ją przytłaczały niepokoje związane z wyjazdem.
Wyruszyli w drogę, kiedy moja matka miała dwanaście lat. Przed wyjazdem przywieźli jej białą sukienkę i płócienne buciki nieodpowiednie do jej wieku. Po ich wyjeździe moja matka stała się jeszcze bardziej szorstka i gwałtowna, ale kiedy ją pytam, czy czuła się porzucona, zaprzecza. Jej rodzice ukończyli tylko szkołę podstawową. Byli zabawni i dobrzy, nieszczególnie błyskotliwi, ale zdolni do fundamentalnej intuicji: nie będą przy niej zawsze, nie będą potrafili chronić jej w każdym momencie. Moja matka musiała się usamodzielnić i to zrobiła. Życie mojego ojca potoczy się inaczej.
Matka mojego ojca była atrakcyjną krawcową, córką pasterza z Canale Monterano i kobiety z Monteleone di Spoleto, którą poznał podczas sezonowego przegonu bydła. Dorastała w małej umbryjskiej mieścinie z matką i rodzeństwem. Mężczyzna w jej rodzinie był nieistotny, znaczenia nabierał jedynie latem, kiedy zarabiał przy wypasie. Z braćmi żyła w zgodzie, z siostrami poróżniły ją zazdrość i sprawy sercowe.
Najstarszej ukradła narzeczonego, który został moim dziadkiem.
W czasie drugiej wojny światowej moja babka Rufina znalazła pracę w zamożnym domu, gdzie szyła gospodarzom ubrania. Zalecał się do niej niemiecki żołnierz, który wcześniej aresztował jej młodszego brata w przekonaniu, że chłopak sympatyzował z komunistami. Babka Rufina poszła pieszo do zajmowanego przez Niemców gospodarstwa na obrzeżach miasteczka, by odzyskać brata: nie był komunistą, po prostu szedł drogą w niewłaściwym momencie. (A ja nie zyskałam przywileju posiadania partyzantów w rodzinie – została mi osoba mniej lub bardziej uległa wobec władzy). W zamian za brata obiecała cerować żołnierzom skarpety i koszule. Pewnego dnia, po tym, jak ten Niemiec przyniósł jej kosz bielizny do prania, powiedział na głos: „Jeśli ja mieć szczęście, wrócić po ta blondynka”. Moja babka siedziała w innym pomieszczeniu zajęta cerowaniem, ale nie zarumieniła się, kiedy usłyszała, co mówi. W młodości miała miedziane włosy i do dziś czuje się urażona z powodu tej niedokładności. Babka Rufina nienawidziła faszystów i komunistów, ale dla Niemców była miła: młodzi naziści dostawali w tyłek jak wszyscy inni, ale przynajmniej byli cudzoziemcami, łatwiej się zabijać między nieznajomymi.
Zalecał się też do niej fotograf z innej miejscowości. Przesyłał jej listy przez sąsiada. Otwierała koperty i w środku znajdowała fotografie zachodów słońca, które ją nudziły i wywoływały poczucie skrępowania. Sztuka zawsze ją drażniła.
Na przyjęciach w domu, gdzie służyła, często bywał lekarz z innego miasteczka i zawsze prosił ją do tanga, ona się jednak wstydziła. Lekarz bardzo się jej podobał, ale wiedziała, że jest prosta i niewykształcona. Nie czytała książek, ledwie umiała pisać. Była piękna, co miałaby jednak robić jako żona lekarza? Czułaby się zagubiona. Dlatego zaręczyła się z podkuwaczem koni, byłym chłopakiem swojej starszej siostry, i za niego później wyszła.
Nie czuła się winna, że go jej ukradła. Trwała wojna, wszystko się zmieniało. Zaś mój dziadek, który „gdy go wyrzucano przez drzwi, wracał oknem”, szybko dostrzegł, że mimo swoich wyszukanych fryzur i próżności ta dziewczyna jest wściekle oszczędna i ma taką samą obsesję na punkcie pieniędzy jak on.
Oboje mieli dobrą pracę, której oddawali się bez dyskusji. Kiedy moja babka była w ciąży, nie zauważyła nawet, że odeszły jej wody, myślała tylko o szyciu na swoim singerze, kupionym z drugiej ręki na raty, kiedy miała szesnaście lat.
Doczekali się trójki dzieci. Najstarsza córka nie żyje, a najmłodszy, mój ojciec, urodził się głuchy.
Ciotka, której nigdy nie poznałam, miała na imię Wanda i zmarła w wieku trzech lat. Tamtego dnia moja babka barwiła w wannie tkaniny, używając wrzątku, by dobrze utrwalić kolor, i w pewnej chwili wyszła do kuchni, a może by otworzyć komuś drzwi. Ten detal zmienia się za każdym razem, kiedy opowiada tę historię. Gdy wróciła do łazienki, zastała dziewczynkę w wannie. Całymi dniami zmieniała jej opatrunki, nakładała olej, by nawilżyć pomarszczoną i delikatną jak pajęczyna skórę, pomagali jej krewni i sąsiedzi, ale po kilku dniach córka zmarła. Na fotografii w rodzinnym grobowcu dziewczynka ma skórę zmienioną metodami ówczesnej postprodukcji, rażąco błękitną sukienkę i loki. Była już zjawą.
Moja babka Rufina jest słabo wykształcona i niezbyt dobrze włada językiem, ma jednak szczególny sposób określania kolorów, przywołujący pojęcia, które odchodzą już w niepamięć: w jej świecie nie ma niebieskiego, są lazuryt i bławatek. Kiedy ją odwiedzam, pokazuje mi skórzane rękawiczki albo lniane spódnice rozłożone na łóżku. Gdy pytam, czy mogę wziąć te „brązowe”, ona mnie poprawia: „głowa Maura”, wyjaśnia też, że to nie róż, lecz cyklamen, odróżnia barwinek od niezapominajki i uparcie twierdzi, że to ważne, by nazywać rzeczy po imieniu, a ja w tym czasie myślę o jej córce zabitej kolorem.
Twierdzi, że mój ojciec ogłuchł, kiedy była z nim w ciąży i przechodziła przez ulicę. Przestraszyła się samochodu, który pojawił się znienacka, i zaczęła krzyczeć na środku jezdni. Zaraz po porodzie udawała, że to nieprawda, że przecież on ją słyszy. Matka i syn nigdy nie byli sobie tak bliscy jak w tamtych dniach, oboje niewrażliwi na oczywistość. Mój dziadek nie mówił wiele, więc zapewne ktoś inny wtargnął w bezdźwięczną intymność rozmów matki z synem i wytłumaczył jej, że trzeba się skonsultować z lekarzami, bo niemowlę nie reaguje na głos. Po nic niedających badaniach w różnych klinikach zaczęły się pielgrzymki: moi dziadkowie nie mieli dość pieniędzy na wyjazd do Lourdes, zamiast tego na dziecku położył ręce ojciec Pio. Następnego ranka obudziło się wciąż głuche, ale przynajmniej bez stygmatów. Jako mały chłopiec nie był szczególnie niespokojny, zepsuł się dopiero wtedy, gdy wysłali go do Rzymu, do szkoły z internatem przy via Nomentana.
Moja babka przyjeżdżała po niego w każdy piątek, znosząc udrękę wielogodzinnej jazdy autobusem z Monteleone di Spoleto po krętych drogach wśród iglastych lasów i drucianych siatek broniących skały przed osunięciem, aż w pewnym momencie zdecydowali z dziadkiem, że przeprowadzą się do Rzymu, by odwiedziny były łatwiejsze. Była jedną z najpiękniejszych dziewczyn w miasteczku, smukłą i prostą, a jako matka wszystko zrobiła źle.
W mieście została portierką, ale nie miała do tego charakteru, po prostu myła schody i nie wdawała się w plotki. Jej mąż podkuwał konie na Testaccio, w miejscu, którego już nie ma, gdzieś pośród rozsypujących się łuków i małych sklepików, gdzie Rzym, zanim zatopił się w Tybrze, był garbowaną skórą i rdzą.
„Nie możesz zawsze grać głównej roli”, protestowały gestami koleżanki z klasy, podczas gdy nauczycielka tłumaczyła coś przy tablicy. Próbowały przyciągnąć uwagę mojej matki, kopiąc jej krzesło albo zrzucając ołówki z jej biurka.
Ona nie podnosiła głowy i nie reagowała, ale gdy koleżanki z pokoju naciskały, by wyjaśniła, w imię czego ma grać główną rolę w przedstawieniach na Boże Narodzenie albo na koniec roku, odpowiadała, że to konieczne, ponieważ jest najzdolniejsza. Potem starała się skierować ich uwagę gdzie indziej i pomagała im skracać wełniane spódnice, nadpruwając brzeg nożyczkami. Dziewczyny spacerowały korytarzami i stopniowo spruwały nitki, codziennie pokazując kawałek skóry więcej, w oczekiwaniu na wyjście do męskiego internatu, odbywające się średnio raz w miesiącu. W czasie tych spotkań moja matka widywała swojego brata Domenica. Był wycofany i nieśmiały, więc próbowała znaleźć mu dziewczynę. „Głuche są zabawne i nie mają zahamowań”, mówiła mu. On bał się, że są do niej podobne, i dawał sobie spokój.
Koleżanki z klasy były przekonane, że po maturze moja matka wybierze karierę teatralną – głucha dziewczyna, która zostaje aktorką, jest tak oczywista, bo całe jej życie to przedstawienie – podczas gdy nauczycielki chciały ją pokierować w stronę szkoły plastycznej. Dobrze rysowała, wypełniała zeszyty ciałami bez głowy i oczami bez twarzy, ale kiedy ją chwaliły, wzruszała ramionami. Nie była głupia, łatwo było przypisać jej ten talent tylko dlatego, że innego nie posiadała.
Szkoła w Potenzy mogła zaoferować dziewczynom zakwaterowanie tylko do pewnego wieku, potem musiały wrócić do rodziny albo przenieść się do innej instytucji.
Rodzina matki przebywała po drugiej stronie oceanu, więc ona sama zmuszona była przenosić się od szkoły do szkoły lub mieszkać u ludzi, którzy za opłatę przygarniali takie przybłędy. Mój dziadek – za pośrednictwem notariusza pełniącego funkcję jej opiekuna – znajdował dla niej tymczasowe zakwaterowanie w różnych miejscach na południu Włoch, regularnie wysyłał jej przekazy pieniężne i często rozmawiał z nią przez telefon. Ilekroć moja matka czuła rosnącą nienawiść do kolegów ze swojej klasy albo nocą do jej pokoju wchodził jakiś mężczyzna przekonany, że nie potrafi krzyczeć, biegła do budki telefonicznej i prosiła recepcjonistkę o zamówienie jej rozmowy na koszt odbiorcy, a potem czekała na regularny, wydłużony tryl, który sygnalizował połączenie z Ameryką. Był to jedyny dźwięk, który naprawdę rozumiała i który rozszerzał się koncentrycznymi kręgami i wibracjami wewnątrz jej ucha, aż rezonował w całym jej ciele po przekształceniu się w głos ojca. Opowiadała mu o swoich dniach, nie rozumiejąc ani nie słysząc odpowiedzi, ale była w stanie wyczuć prąd biegnący po linii telefonicznej i miała pewność, że cokolwiek powie, jej ojciec będzie słuchał.
Czasami kupował jej bilet do Nowego Jorku. Spotykali się w hali przylotów na lotnisku JFK, a dziadka przechodził dreszcz na widok jego inteligentnej i dzikiej córki, która stawała się coraz bardziej kobieca, jednak beształ ją za to, że zbyt często przeklina. Latem, w dniu jej czternastych urodzin, zabrał ją do wyszperanego w jakimś czasopiśmie gabinetu lekarskiego na Manhattanie, który reklamował operacje wszczepiania aparatu umożliwiającego przywrócenie słuchu. Lekarz długo rozmawiał z moją matką, po czym stwierdził, że nic nie da się zrobić. Mój dziadek uderzył go w korytarzu. Później pojechali do Soho, żeby kupić jej kurtkę na zimę; chciała, by to był anorak. Moja matka mówiła So-hò, z akcentem na ostatnie o. Na zdjęciu przy Statui Wolności, które zrobili sobie podczas rodzinnej wycieczki, jedno z nich napisało „Niù-Iore”.
W Ameryce nosiła szorty, które odsłaniały jej zgrabne opalone uda. Sąsiedzi pytali ją, skąd ma blizny na lewej nodze. Kiedyś rzuciła się w ogień, bo w domu którejś z jej rodzin zastępczych kocięta wlazły do komina i nikt nie chciał ich ratować.
Ojciec zabierał ją na Coney Island i stawał w kompletnym ubraniu na linii brzegowej, patrząc, jak do wody wskakują te jego jeszcze nieamerykańskie, a już rozproszone dzieci, i czuwając, by nie rozbiły sobie głów o porośnięte algami pomosty. W tym czasie babka Maria przyklękała na bawełnianym ręczniku, rozlewając kawę do plastikowych kubków. Śmiała się, gdy sąsiedzi, którzy niedawno zmienili nazwiska, mówili jej, że czas najwyższy, by pokazała się w kostiumie kąpielowym – wszyscy oni stali się teraz Mike’ami, Joe’ami lub Tonymi i z pewną niechęcią wspominali swoje dawne włoskie życie – ale ona nigdy się nie rozbierała, tak samo jak mój dziadek, który zostawał w spodniach i koszuli ze wzrokiem utkwionym w wodzie.
Myślał o najmłodszym synu, który prosił go o pieniądze na gitarę, o najstarszym, który mało mówił i palił papierosy, choć nie umiał się zaciągać, o najprzystojniejszym, któremu zawsze groziło, że go zawieszą w szkole albo że zrobi dziecko jakiejś nastolatce z sąsiedztwa; a także o tej dziewczynce, która miała płytkie zadrapania na nogach i której umiał tylko dawać w prezencie ubrania, żeby dobrze wyglądała we włoskich szkołach, do których, jak podejrzewał, chodziła rzadko, mimo że zawsze mogła się pochwalić dobrymi ocenami na świadectwie.
Dla mojej matki dni na Coney Island oznaczały koniec lata i chłopaków przyglądających się jej ukradkowo, gdy wyciskała wodę z włosów, zostawiając błotniste kałuże na piasku. Chłopaków przerażonych jej nieartykułowanymi krzykami za każdym razem, gdy przyjaciele rodziny podbiegali i łapali ją za ręce i nogi, by wrzucić ją do wody, przekonani, że protestuje tylko z nieśmiałości. Nasmarowana kremem do opalania skóra pozostawała śliska i posiniaczona przez wiele dni, ciało było gotowe do bierzmowania, ale przestała wierzyć w sakramenty po opuszczeniu zakładu prowadzonego przez zakonnice, choć rodzicom jeszcze o tym nie powiedziała.
W tamtych latach wszyscy jeździli na Coney Island, ale są też inne plaże, które kojarzą mi się z moją rodziną.
Dead Horse Bay to bagnista zatoka otoczona niegdyś rzeźniami koni, spalarniami śmieci i zakładami produkującymi olej rybny. Swoją nazwę zawdzięcza końskim zwłokom, które w latach 1850–1930 wykorzystywano do produkcji nawozu i kleju. Pozbawione resztek mięsa kości zwierząt gotowano, a wodę wylewano do zatoki, nad którą unosił się toksyczny dym zdolny zmienić każdego człowieka w przestępcę, a każdego przestępcę w upiora. Dead Horse Bay ponownie zmieniła swoją funkcję, gdy stała się składowiskiem odpadów, miejscem cichego spoczynku nowojorskich śmieci. Ziemia na składowisku została mocno ubita, by odizolować nieczystości i uchronić okolicę przed zalewem zgnilizny, ale w następstwie powodzi i procesów erozji składowisko straciło szczelność i jego zawartość do dziś przesiąka na plażę.
Glass Bottle Beach nieopodal Dead Horse Bay pełna jest zniszczonych butów, puszek po detergentach i potłuczonych butelek. Podobno są tam także końskie kości, ale ja żadnych nie znalazłam. Od czasu do czasu natykałam się tam na pary pracowicie wyszukujące co najdziwniejsze przedmioty, żeby zrobić z nich łapacze snów do powieszenia w ogrodzie. Potrącali się nawzajem, a potem wrzucali kawałki utytłanego szkła do wody, żartując z własnego bezguścia. Na plaży leżą wyciągnięte na suchy ląd łodzie pomalowane przez jakiegoś artystę, który zostawił na nich napisy głoszące pokój bądź apokalipsę i nic więcej, żadnej prywatnej deklaracji miłości, a na drzewach przy najlżejszym nawet dotknięciu tracących kawałki kory i pozostawiających na palcach poczwarki i sól, wiszą amerykańskie flagi, tak wyblakłe, że nie przypominają już pierwotnych kolorów.
Jest to zaczarowane i samotne miejsce, pełne sępów żerujących na odpadkach, jednak żadne muzeum poświęcone imigrantom nie przypomina mi o mojej rodzinie tak bardzo, jak to cmentarzysko szkła na Brooklynie. Moi dziadkowie próbowali zapuścić korzenie w bagnie i zmieniali role i aspiracje za każdym razem, gdy Ameryka tego od nich oczekiwała. Ze spokojem tracili przedmioty, które ze sobą przywieźli, a nie przystawały już do nowej rzeczywistości. Nie miały już one zresztą wartości emocjonalnej dla tej rodziny za wszelką cenę pragnącej być czymś nowym, podczas gdy jej euforyczne i smutne zarazem odcieki przesiąkały na powierzchnię, jakby była przekształconym z czegoś innego wysypiskiem śmieci.
Gdzieś koło piętnastego roku życia moja matka przeniosła się do Rzymu i właśnie wtedy nauczyła się uciekać. Karabinierzy często znajdowali ją śpiącą w parku Villa Borghese. Czasami wymykała się nocą, zostawiała za plecami dzielnicę Boccea, gdzie znajdował się jej internat – wtedy było to jeszcze podmiejskie osiedle – i w poszukiwaniu jakiegoś parku szła kilometrami po opłotkach rozrośniętego miasta, przez nieuprawne łąki i słone mokradła. Potem zasypiała pod drzewami w pozycji embrionalnej, z rękami wciśniętymi między uda, plecami chłonąc rosę, dopóki buty jakiegoś nieznajomego nie oznajmiły uderzeniami w wilgotną ziemię, że ktoś jest na jej tropie. Wtedy wstawała i uciekała dalej.
„Miałaś dach nad głową, miałaś jedzenie. Miałaś ludzi, którzy martwili się o ciebie, dlaczego uciekałaś?”, pytałam ją, kiedy opowiadała mi o tych ucieczkach, które sama będę naśladować – bez podobnych sukcesów – w okresie dojrzewania.
„Chciałam tylko poczuć się wolna”. Jedynymi miejscami, w których moja matka czuła się odporna na niewidzialne ataki za jej plecami, były lasy i drogi.
W dzieciństwie, gdy jego ojciec Gorizio wychodził podkuwać konie, on towarzyszył mu i zbierał podkowy, które spadały zwierzętom z kopyt, i zanosił je na pola. Wbijał w ziemię drewniane paliki, zawieszał na nich podkowy utytłane jeszcze łajnem i słomą i strzelał do nich, za każdym razem przesuwając cel coraz dalej.
W towarzystwie pistoletów, noży i gwoździarek mój ojciec zawsze czuł się jak w domu.
W garażu przechowuje piasek, który zebrał podczas wszystkich swoich wypraw nad morze, podzielony na pojemniki opatrzone datą i miejscem pochodzenia; w niektórych rzadkich przypadkach opisuje nawet właściwości próbek. Czasami obdarza mnie rozgwiazdą w celofanowym woreczku, ale zawsze musi ją pomalować wulgarną fluorescencyjną farbką. W pomieszczeniu na zapleczu trzyma skrzynki pełne minerałów i muszli, takie same, jakich używa się w sklepach z narzędziami do przechowywania śrub. Pewnego razu wzięłam do ręki słoik pełen kawałków białego pumeksu, na etykiecie widniał napis „Księżyc”.
W szkole podstawowej przez pewien czas i ja miałam kolekcję minerałów. Na małych pudełeczkach pełnych kwarcu różowego i pirytu zapisywałam „lawa wulkaniczna”, „Mars” lub „Hawaje” i mówiłam w klasie, że dostałam je od ojca. W tamtych czasach potrafiłam przyjść do szkoły z postrzępionymi kawałkami waty i powiedzieć, że podczas podróży samolotem rozbiłam szybę i pozbierałam kawałki chmury. Czasem nawet ktoś w to uwierzył. Mój ojciec i ja rywalizowaliśmy ze sobą w zawodach o to, kto sprzeda najbardziej monumentalne kłamstwo, robiliśmy to oboje z aroganckim przekonaniem, że ujdzie nam na sucho.
Gdy skończył gimnazjum, matka zapisała go na kurs elektryka. Lubił mechanikę i fascynował go bieg planet, na jego biurku zawsze leżały zeszyty, w których zapisywał odległość Ziemi od Słońca i szerokość geograficzną pustyń. Jego życie przypominało teleturniej z nagrodami, w którym wiedza zostawała rozbita na drobne pojęcia, i łatwo było mu sprawiać wrażenie inteligentnego, rzucając danymi, o których rodzice nie mieli pojęcia.
Potrafił siodłać konie i pracować w drewnie, ale wolał konstruować modele i łączyć ze sobą różne układy elektryczne, sprawiać, by lampki świeciły, a on próbował zrozumieć, jak to możliwe, że światło może nagle zgasnąć i równie nagle powrócić. Zawsze był wrażliwy na zmiany kolorów w pomieszczeniu.
Nauczyciele mówili mojej babce, że jest zbyt przystojny na elektryka i że powinien zostać aktorem. Rufina była zachwycona tym pomysłem, ale mój ojciec nie miał na to najmniejszej ochoty, nie chciał nosić makijażu i udawać. Latem wraz ze starszym bratem i innymi chłopakami z miasteczka brał udział w wyścigach motocrossowych w Monteleone di Spoleto. Nie wiem, czy wygrywał dlatego, że nie bał się kraksy i jechał szybciej niż pozostali, czy też dlatego, że to inni dawali mu fory, żeby się cieszył. W pewnym momencie zaczęła go gryźć ta sama wątpliwość i nagromadzona w nim frustracja, sprężona w piersi wściekłość gotowa była miotać błyskawice.
Matka zabierała go do Ostii, by mógł popływać. W wieku piętnastu lat miał smukłą sylwetkę chłopaka z zamożnego domu. Zaczął pić i palić, choć nie miał kolegów, z którymi mógłby to robić. W szkole był cichy. W jego rodzinnym mieście mieszkali głusi, ale w innym wieku niż on, dlatego nie chciał się z nimi zadawać. Nie lubił migać i nie robił tego nawet w rozmowie z rodzicami. Aby zwrócić na siebie uwagę, walił ręką o stół lub głośno tupał w podłogę. Kiedy krewni próbowali się z nim porozumieć językiem migowym, bił ich po twarzy i gwałtownie odpychał machające przed nim dłonie. Chciał, żeby ludzie porządnie wymawiali słowa, by mógł je odczytać z ruchu warg. On i moja matka mieszkali wtedy wiele kilometrów od siebie, ale przyjęli te same strategie maskujące.
Jakiś czas temu ekolożka Suzanne Simard wykazała, że las jest systemem współdziałającym, a drzewa „rozmawiają” ze sobą, aby wymieniać składniki odżywcze lub uwalniać je w razie zagrożenia: gdy wybucha pożar, drzewa wykorzystują grzyby mikoryzowe pod ziemią i za pomocą gęstej sieci neuronowej przekazują substancje odżywcze młodszym gatunkom, dzięki czemu słabsze rośliny mogą dalej rosnąć. Zanim zetknęłam się z tymi teoriami, wierzyłam, że miłość niemal zawsze łączy się z losem oraz przeraźliwą formą ignorancji – nie wiemy, kogo pokochamy, ani do czego jest nam to potrzebne. Kiedy jednak myślę o tym, jak podobni do siebie byli moi rodzice w samotne, melancholijne i pełne gniewu popołudnia ich nastoletniego życia, rozważam możliwość, że spotkanie dwojga ludzi ma mniej wspólnego z losem, a więcej z biologiczną mapą, która się ujawnia, gdy się w sobie zakochujemy. Wówczas okazuje się, że istniała jakaś pierwotna inteligencja, która rządziła naszymi ciałami i zanim jeszcze się spotkaliśmy, uwalniała w powietrzu cząstki elementarne, a one przenikały miasta, betonowe ściany i błony skóry, aby wejść w kontakt z podobnymi sobie substancjami i rozwinąć formę wspólnej odporności, obrony przed zniewagami świata. Moi rodzice poznali się dzięki echom i pogłosom podobnym do tych, jakie rozlegają się w lesie przed pożarem, a nie dlatego, że tak było im pisane. Ich przyszłość nie została wyryta między wierszami Biblii albo starego horoskopu, była po prostu szczególną wibracją w powietrzu, niewidzialnym alarmem wzywającym do przetrwania.
Będąc nastolatkiem, mój ojciec odkrył swój ulubiony sposób komunikacji – złośliwość. Sprawiał, że znikały bibeloty, wymyślał psikusy, chował swojej matce nożyczki i koszyk z przyborami do szycia, straszył ludzi, pojawiając się znienacka za ich plecami. Nie wiemy, gdzie chodził w wolnym czasie, ale wcześnie zaczął uprawiać seks ze starszymi od siebie kobietami, które zapraszały go do swoich domów i uczyły tego, co potrafiły. Spędzając wczesne popołudnia w sypialniach mieszkań o ścianach obitych adamaszkiem, wśród pomarańczowych abażurów lampek nocnych i srebrzących się ramek fotografii trzymanych przez wdowy na komodzie, mój ojciec zdał sobie sprawę, że nie wie, jak zalecać się do swoich rówieśnic, których ciała nie były jeszcze naznaczone rezygnacją.
Ale nawet to ciało, które wydawało mu się tak piękne i przydatne, prędzej czy później się posypie. Niepełnosprawni – każde mające ich określić słowo jest niewystarczające, nieadekwatne – stanowią ukrytą większość: mimo maszyn i protez starających się udowodnić, że śmierć nie istnieje, prawie każdy z nas z czasem straci jakąś supermoc, czy to będzie wzrok, ręka czy pamięć. Niezdolność robienia rzeczy, które powinniśmy umieć, niezdolność widzenia, słyszenia, zapamiętywania czy chodzenia, nie jest wyjątkiem, lecz raczej przeznaczeniem.
Wszyscy prędzej czy później stajemy się niepełnosprawni. Staną się nimi te młode dziewczyny i te wdowy, które uzależniły go od seksu. Do nich mój ojciec po prostu przybywał z przyszłości.
Gdy szedł popływać, czasami znikał, wypuszczał się na pełne morze, podtrzymywał cały ciężar wody nad głową, za każdym razem odpychając się coraz dalej.
Reszta tekstu dostępna w regularnej sprzedaży.
WYDAWNICTWO CZARNE sp. z o.o.
czarne.com.pl
Wydawnictwo Czarne
@wydawnictwoczarne
Sekretariat i dział sprzedaży:
ul. Węgierska 25A, 38-300 Gorlice
tel. +48 18 353 58 93
Redakcja: Wołowiec 11, 38-307 Sękowa
Dział promocji:
al. Jana Pawła II 45A lok. 56
01-008 Warszawa
Opracowanie publikacji: d2d.pl
ul. Sienkiewicza 9/14, 30-033 Kraków
tel. +48 12 432 08 52, e-mail: [email protected]
Wołowiec 2024
Wydanie I