Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
„Obce ciało” to wybór wierszy z lat 1989 – 2019 znakomitego poety, eseisty, historyka literatury, wybitnego znawcy kultury staropolskiej. Krzysztof Koehler to także współredaktor Brulionu, autor między innymi ośmiu książek poetyckich, antologii poezji sarmackiej Słuchaj mię, Sauromatha (2002), ), rozprawy Stanisław Orzechowski i dylematy humanizmu renesansowego (2004), monografii Piotra Skargi Boży podżegacz (2012), powieści Wnuczka Raguela (2014) a także eseju o kulturze i cywilizacji staropolskiej Palus sarmatica (2016). Niniejszy wybór wierszy obejmuje całość twórczości poetyckiej Koehlera, jest pełnym wyborem z ostatnich 30 lat. W posłowiu do tomu wierszy przeczytamy: „choć w pejzażach Koehlera często odnajdziemy wiele uroku, nie jest jednak poeta malarzem dawnych formatów, klasycystą poprzez ponowienie. Raczej – romantycznym buntownikiem, „partyzantem prawdy”, wreszcie zaś – „obcym ciałem” na tle uładzonych, podręcznikowych prób opisu polskiej poezji współczesnej. Rozpiętość form i gatunków sytuuje się tutaj pomiędzy krańcowo odmiennymi biegunami ekspresji”.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 215
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Z TOMUWIERSZE, 1989–1990
Kindze
JESIEŃ
M.B.
Pora wymarszu armii. Słońce
Łaskawie chyli się nad horyzontem.
Nim krzepkie powietrze
Wejdzie w fazę znaczeń –
Równiny, lasy, twierdze i
Mordercze marsze.
Płonąca czerwień drzew, jak
Nastroszone stosy świętych Inkwizycji.
Smutno w zamglony cel
Sumują się dni; trzepotem
Otwierają niebo ptaki.
Zwycięską pieśń rozwieje wiatr.
Nastanie blada cisza śmierci.
Gorzkim owocem wypełnia się czas:
Ślepe dotknięcia losu
Wśród krzyków i werbli.
ZE ŚW. AUGUSTYNA
Człowiek osiąga pełnię harmonii wtedy,
kiedy nad wszelkimi innymi elementami jego natury panuje
i przewodzi ten pierwiastek, który wynosi go ponad zwierzęta.
św. Augustyn, „O wolnej woli”
Drzewa. Blady cień słońca śród gałęzi.
Podcięte dachem dwie wieże kościoła,
Z ulicy łoskot, czarne bryły wron, gruchanie gołębi.
Brudna pora. Roku. Śnieg czernieje,
Gałęzie groźnie przyszpilone
Do sinego nieba. Spokój wieży, wirujące skrzydła ptaków.
Zmienność i trwanie. Siedzę naprzeciwko okna,
Czekam na zieleń, czytam Augustyna.
Delikatnie prószy śnieg. Otwierają mrok
Łuki romańskich okien.
Nic się nie zmieni. Przemija chwila,
Świat za oknem jaki jest taki będzie,
Brudna pora roku przeze mnie przejdzie.
Słońce krzyczące przez korony drzew i
Martwe chmury. Wieża podcięta dachem
Niezachwianie stoi. I drzewa.
Tak niepojęty i obecny świat.
Gość zaproszony do przedsionka domu
Wyrwę się kiedyś przymykając drzwi.
***
profesorowi T.U.
Nic nie uchroni przed niebytem;
Ni książek poszarzałych zgrzebne płótno,
Ni płyt nagrobnych marmur potrzaskany.
I pamięć zgaśnie jak świeca zdmuchnięta
Powiewem wiatru, który w ciepłe oko
Pokoju wpadłszy, jak jazda tatarska
Smaga powietrze.
Słucham co usta twoje cicho powtarzają,
Co gardła, co goryczą kawy przepłukana jama
Śpiewa i nie potrafię, mój mistrzu starawy,
Powstrzymać gniewu.
Lecz nie ocalę. W ślad stopy twej greckiej
Żałosne wkładam, wątłe swoje nogi,
Tak jakbym stawał na odciskach wiecznych
Zbiegłemu bogu.
Przepaść nas dzieli. Mój język kaprawy
Dawno nie słyszał mowy Cycerona,
Pozwól więc tylko, bym cieszyć się mógł –
Nim pamięć skona.
***
I.Cz.
Późno dostałem od Ciebie
Wieść z krain, skąd się nie powraca.
Wybacz, że przedtem o tym nie wiedziałem,
Gorzka odpłata.
Zgrzeszyłem wielce, grzech jak światło niosłem,
Grzeszyłem kładąc się spać, rano wstając,
Grzeszyłem chodząc, modląc się, czytając –
Nie karz mnie za to.
I będzie wina moja coraz większa rosła,
Z każdym oddechem, minutą, radością,
Hades bez miejsca bowiem zamieszkałem
Z wielką miłością.
Przestaną Twoje znaki tu docierać.
Ten jest ostatni. Więcej nic nie powiesz.
A ja zapomnę. Ale zmartwychwstaniesz
Śmiertelny Boże.
IMPERATYW
Kazimierzowi Cz.
Wszelkie świadectwa odwagi
Ślepej i niemej, jak drzewa w pożodze;
Wierności ślady, jak skrzydła ważki
Odciśnięte w wodzie.
Tropy przez gąszcz, zwierząt ścieżki,
Trawa złamana w popłochu ucieczki.
U wodopoju słońce na wodę rozlewa
Cienie żyjące – falujące drzewa.
Wielogłosowy chór nadejścia nocy;
Wilgotne chrapy, poduszki łap nieme,
Smukłe sylwetki, zbite mięśni kłęby,
Drżąca energia i spokój niepewny.
Łabędzie naszej woli z pełną gracją
Wciągają w nozdrza smak uczynków wzniosły,
Jak pszczoły, nektar z dna Nicości piją,
Aż topór raz rozdzieli głowę z wiotką szyją.
POCHWAŁA SCHOLASTYKI
Pomiędzy pierwszym i ostatnim
Wersem, w drodze myśli od
Trawy do Króla stworzenia,
Pomiędzy pręty przed-ustawnej
Klatki wbudować trwogę,
Radość, moc istnienia.
Wydobyć ton. Jak
Flet, Boży ład
Jest martwy,
Gdy grajek
Przestaje go grać.
SONET DLA KINGI
Noc. To już koniec. Karta już zamknięta.
Uczniowie wyruszają do Emaus w drogę.
Już wszystko było, kurtyna zsunięta
I w twarzach wszystkich przyszłość rzeźbi trwogę.
Gra się skończyła. Dwunastu w popłochu
Odwraca głowy grzejąc się przy ogniu,
Nocą okryci, wiarę im po trochu
Wykrada płomień, beznadziejność losu.
Nim w Awinionie, opętany Laury
Oczami, poeta w nieśmiertelność wkroczy,
A z ramion krzyża opadną kotary,
Nim chłonne usta otworzą się, Panie
I śpiew żałobny stulecia zabroczy,
Zabrzmi triumfalnie Twoje Zmartwychwstanie.
Wielki Piątek 1986
ŚWIADOMOŚĆ
Przestaliśmy rozmawiać. Wyjrzałem przez okno.
Nagły przeciąg uderzył od drzwi;
Dołem kolorami krzyczące
Grupki dziewcząt wychadzały sny.
My wiedzieliśmy więcej od tego co się stanie.
Każdej z nich nasz palec
Na zakurzonej szybie kreślił pokręcony los;
Widzieliśmy ich dwoje, potem troje,
Lecz dalej nigdy nie sięgał nasz wzrok.
Nie była mądrość gorzka ta, ani nad miarę,
Raczej jak mylący w tańcu się, gubiący krok.
Powtarzać mogliśmy figury już poznane
I ufać, że tańczymy wbrew rozpaczy, sami,
I, że z nas wiedzących, nie żartuje los.
DANTE I POECI
Pięciu ich było, a wędrowiec szósty.
O czym mówili powiedzieć nie raczył
W obliczu drogi, która w usta kładła
Pieczęć nieodgadnionej, lecz trwożnej przyszłości.
W przeczuciu spraw, o których mówić przyjdzie
Poezji sprawy tak niewiele znaczą, że
Wolno rzucić je na pastwę czasom.
To co przemilczane dziś przeszywa krzykiem
I głodne oko spraw co nastąpiły roi,
Po tym jak książka upadła na ziemię,
Gdy z słów romansu los pieczęć wykroił.
WIERSZ DLA OSIPA MANDELSZTAMA
Dlaczego wbiłaś sobie do głowy,
że musisz być szczęśliwa?
Nadieżda Mandelsztam, „Nadzieja w beznadziejności”
Zostaw szczęście tamtym
którzy nie łakną
którzy w spokoju nocy
wiodą prym
zdradliwym pomocnikom
milczącym Judaszom
Zostaw szczęście przegranym
dla nich skończyła się walka
Niech sycą się w ciszy
jadem klęski
Niech szczęśliwym
piękne łąki się ścielą
Miasta świetliste
niech im miłe będą
Dla nas jeszcze
nie zaczęła się nuda
Rozkwita wiśnia
Skowycze krzyk
JOHANN SEBASTIAN BACH. PASJA
I jeszcze teraz milczy pieśń. Powolnym
Echom, gdy w katedrze trwa
Zatrzymany krok, wpatrzony
W nieskończoną tajemnicę ognia
Krzepnie gest.
Jeszcze nie staje się. Ten śpiew.
Pochód cieni. I gregoriański chorał,
Kiedy w palcach przesuwał,
Jak paciorki różańca, to
Liści szept i moje po latach milczenie
Mój śmiech.
Kiedy w powolnym ogniu
Jasne staje, jak w godzinie
Śmierci
Wielkie życie.
OWIDIUSZ. OSTATNIE LATA
O wysoki brzeg czarne fale biją,
Nad Tomi coraz więcej chmur,
Już wkrótce burza zejdzie z sinych gór
I kształty w mroku nocnym się rozmyją.
Jednak ciągle myśl toczy falujące słowa
I palce szybko wybijają frazy rytm.
By nie obrazić bogów ni Augusta uszu zbyt
Nachalną prośbą. Uważać by odmowa
Nie zostawiła na zawsze tu. Na końcu
Świata. W grymas smutku układa się morze.
Chropawe dźwięki barbarzyńskiej mowy.
Beznadziejnie puste dni i noce wygnania.
Szyk elegancki rozbija się w skowyt.
Coraz trudniej troszczyć się o wygląd ciała.
Brud i zapomnienie rzeźbią obce krajobrazy –
Przepaść wstrętu bez słonecznej miary.
ROZMOWY Z DANTEM
I
W ustach ostatnie jeszcze imię żyje
Mieszkańca kraju, w którym słońce
Obce, a przeszłość już układa się w
Formułę. Nabrzmiewa deszczem
Niebo pełne zdarzeń.
I nowe rzesze zstąpią tam
A nie imiona. Wojskowy krzyk,
Ten będzie je gromadził
Tabory ciężkozbrojne Jana Husa z Pragi
I pusta z Wittembergi twarz odziana w habit.
Z nowej kabały magia liczb się
Zrodzi i pomnożone bez kresu
Ilości wdeptywać będą w ziemię
Bez litości ponure tłumy. Diabeł
W dziejach gości
II
O Bogu rzeczowników wolno płynie mowa,
Który w blasku rządzących pełnią powszechników
Na tronie zasiada, mocarny Jehowa
Wiedzą opasły jak księga omszała
Sylogizmami spiętych heksametrów,
Gdzie Eucharystia już się dokonała.
Stoi. Nie wraca. Nie rusza z kopyta,
Jak Słońca stała nad Ziemią orbita.
Bóg Abrahama, Adsenta, Donattiego Guida.
III
Cienie rzucamy. Odbicie w ciemnej wodzie stawu
Łudzi. Jesteśmy pasterzem trzód, ojcem co
Piłką bawi pamięć śmierci syna, sługą w
Pustym zamku rycerza spod Troi.
I co się stanie, jest jak zapowiedź wieczoru,
Kiedy kształty tężeją, by zatrzeć się w mroku,
Krótka muzyka pocałunków, cisza, szybkie kroki.
Wróżby pięknego losu, wojny, głody, zarazy,
Chaos pragnień, ten zawsze bardziej rzeczywisty świat,
Zapowiedź bez spełnienia. Zdyszany strzelisty akt.
EGZEKUCJA SERVETA
I
W czerwonych lokach ognia dopala się słońce
Wąskie uliczki dusi czarny dym.
W mosiężny posąg wyrzeźbiony Kalwin
Blask jak magnezja rzeźbi grymas ust.
Tak właśnie umiera reformacja. W upale
W zatrzymanym oddechu tłumu,
W złorzeczeniach wrogów i szeptach przyjaciół.
Nieosiągalne kształty historycznych zdarzeń
Zaledwie wiatr zawieje zmieniają się w krew.
Już tylko zdrada, milczenie i miecz.
Nad małym placem w królestwie wolności
Unosi się popiół, jak przybój szumi tłum.
Na wargach gorzki, pierwszy posmak zbrodni.
II
I kiedy węże ognia pochłonęły ciało,
I dym gryzący napełnił podsienia,
To wtedy nie zadrżało grozą niebo,
Nie obsunęła się w głąb ziemi ziemia.
I pewność krzywdy – słodka pewność pokrzywdzonych
Nam, paru uczniom zatrzasnęła usta,
Nikt, jak Piotr Pana, z nas się nie zapierał,
A tłok był taki, że na nogach ustać
Cud był. Zadrżały członki i do świętej wojny
Żaden diabeł ni Bóg nas nie przymuszał.
Chyłkiem łokciami rozdając obficie
Beneficja spieszyliśmy na miejsca umówione
I słodka pewność szeptała zawzięcie:
Nie ma. Dla wrogów nie ma przebaczenia.
Przecież niektórzy z nas się wycofali.
Z każdym polanem płonęła ich wiara,
A okrzyk wpływał w falujące morze
I usta wyznawczo skandowały: Kalwin.
III
To, co stać się musiało, oto się spełniło.
Krzyk rośnie w powietrzu. Pańskich obowiązków
Ręka, czemu aż tak mocno przytłoczyła mnie.
W jakim momencie przekroczyłem wrota?
Coraz więcej wymaga Bóg –
Żydowski, mściwy Jehowa.
KRAKÓW
Podniosłem oczy i wolno się wdarła
W przestrzeń pokoju zatłoczonych rzeczy
Cicha, jak kryształ czystej górskiej rzeki
Majestatyczna sygnaturka z wieży.
Nim oczy przykryć zdążyłem zawtórowały
Jej głośne dźwięki dzwonów,
I rozgadały się w godzinie zmierzchu
Wieże tych wszystkich, które są, kościołów.
Aż przebrzmiał dźwięk. I tylko echo niosło,
Jak z dala szum bitewny, kiedy wiatr przywieje
Do wojska, które jeszcze czeka na swój los,
Radość i strach, i gniew, i nadzieję...
KLASZTOR CYSTERSÓW. MOGIŁA
Ciche modlitwy
Słone kwiaty ust
W stuletnich dębach
Pochylony Bóg
Nad ziemią lichą
Siwy nieba strzęp
Chłodnych posadzek
Obudzony dźwięk
Nad rzeki brzegiem
Pośród wrzasku miast
Requiem pogodne
Nieustanne trwa
PLANTY
Nie zamykają się wrota. Wciąż trwa
Pora witania gości, kiedy mgła niemo
Osnuwa ulice albo, gdy słońce
Buduje wieżyce zamku w porze
Dzwonków i ciszy.
Krucha, stająca się wciąż granica,
Która już niczego nie dzieli,
Odkąd mądry architekt kazał zburzyć
Mur, łagodnie sumują się lata
W dojrzałą dal.
Błogosławiony został czas. I z każdą
Chwilą, gdy brniesz przez kopalnię liści,
Przekonujesz się, że sprzyja mijanie lat,
Bo tylko to, co skończone, może
Przestać trwać.
ZAKONNIK I DZIECI
Tutaj nie ma Ojca. Ojciec w niebie jest.
Czarny habit, trawa i dziecięcy śmiech.
Słońce. Błękit nieba. Mroczny portal w tle.
Samotność i smutek czai się w zabawie.
Przez zapach świeżych pąków, poprzez dzieci bieg
Spełnia się przeznaczenie. Nie odmieni się
Los. W wieczornym śpiewie ptaków trzaskają drzwi.
„Nie zbliżaj się. Obce miejsca nas chowały.
Dlatego tak niezdarny ruch ręki i głos.
A ojca tutaj nie ma. Nasz Ojciec wspaniały
Rozdzielił nasze życie jak na czworo włos”.
NAPIS
Rytm utajony, który złożyć kazał
W napis dłuto i kamienną kartę
Suchą salwą kroków pośród
Opuszczonych murów nawy, znowu trwa.
Ład. Rozkołysany ocean spokojny oddechu,
Poprzez przelewające się nad głowami nawałnice lat
Wciąż ten sam kamień, ból serca i strach,
I chwilami tak blisko jest od „ty” do „ja”.
JAN WOLFGANG GOETHE W KRAKOWIE
Niewiele drzew. Parę topoli,
Jakiś klon. Budynki, błoto,
Deszcz, mgłę, dachy – to
Tylko pokochało wąskie okno
I cudotwórczy ręki gest: piekło
Hałasu lub po chwilowym trzasku
Święto jedni serca i ręki,
Papieru i stołu.
Jan Wolfgang. Goethe w Krakowie,
Zwiastun śmierci. Ot, żeby
Konie zmienić, bawić się widokiem
Straganów śród wrzeszczącej czerni.
Pierwsze podjazdy stoją u bram
Miasta. Wre tłum. Szybkie są
Ręce złodziei. Korony nie dostanie.
Król Fryderyk.
Lecz jeszcze spokój. Wypala się dzień.
Kandelabr płonie w mrocznej sieni.
Poeta gładzi ręką smukły stołu blat:
„W moim życiu już nic się nie zmieni”.
ST. SEBALD. NÜRNBERG
Wkroczyliśmy butnie w przepychu
Zmęczenia, które pełnym spojrzeniem
Zamieszkuje oko; oddech szelestem
Owionął sklepienia i suchy kaszel
Słów przeorał powietrze; opiewaliśmy
Piękność ram złoconych i szkieł
Kolorowych żywy blask; jak na wietrze nasze
Cienie się chwiały, burzące symetrię.
Katedra nie uczyła nas pokory,
W majestacie ciała, w pięknym
Ładzie rąk, osadzeniu głowy
Pozostawało tylko – porównanie –
Lekcja starych mistrzów średniowiecza:
Szum lasu, nieba dach, paląca się świeca
I wiedza jasna o mocy człowieka.
NIEMCY. BAWARIA
Jeszcze raz to samo. Czas siania, czas zbioru.
Z siewcy kosiarz przeistoczony przez letnie upały.
Dobry ogrodnik. Pasterz. Strzegący czystej wody.
Studnia i rozpalona przez słońce równina.
Kiść jarzębiny czerniejącej od pierwszego mrozu.
Przez słupy drzew prześwieca tafla stawu
Okolonego świerkami; rzadki ptasi śpiew.
Kraina krzyczącej, obcobrzmiącej mowy.
Tak nam kościoły przypadły do gustu,
Prawie jak w dom świeciło słońce,
Kończyło się lato, wrzesień, zimne ranki
Ciepłem ogrzane uprzejmego „Morgen”.
Wszędzie, gdzie gotyk, zimne twarze świętych,
Nawy chłód mroczny, igranie symetrii
Tam się spotkamy i w rozmowy nasze
Cicho się wsącza tysiącletni chór.
ELEGIA
Łączy nas miłość przyrody. Głuchy trzask pioruna
Budowany echem wielkich domów,
Fala deszczu od ściany ciemniejącego
W dali lasu.
W powietrzu pachnie wtedy ziemią,
Ptaki przestają śpiewać, bo później
Już tylko drżąco śpiewa deszcz,
I skrzypią w parku dęby, co przed domem.
Ganki, balkony, klomby przed
Oknami, które sadziła matki jeszcze babka,
Oraz te, które pamiętamy,
Jak powstawały w samym sercu miasta.
Ogrody, gaje wysoko zawieszone
Pod siwym kocem nieba; pejzaże pasterskie
Małej wyobraźni; jest i świątynia Sybilli
Albo potop, kiedy trwa ulewa.
Nam nie przystoi z żalu wznosić
Świątyń, w których ważą się święte proporcje.
Słodka jest mokra ziemia.
Szybki, zdyszany oddech.
LWÓW
Żeni
I
Tego miasta już nie ma. Oślepł stary mur,
Zapomniał co powiedzieć chciał park opodal wzgórza,
Zamku, który znikł, ruiny nie służą opowieściom.
Głucho, głucho toczy się historia.
Miasto z pamięcią starszą od narodzin,
Z ciężką myślą, co przygniata skroń.
Duszny mrok i wątłe kroki laską wsparte.
A więcej nic. Nic. Nowe karty.
Do tego miasta po omacku brnąłem
Przez granic się przebiłem zimny pas,
A tam tylko nowe zatknięto proporce;
Na inną nutę pieje miejski kur.
I tylko to, jak złowieszcze światło,
Które kłam ciemności niosąc gasi oczu żar,
Że nie ma wrzasku ni płaczu, grzyb tylko
I deszcz ślady zmywa. I śmierć.
II
Los tych co w porę czmychnąć nie zdążyli
Podobny zwykle bywa do ksiąg starych,
Które zetlałym drukiem bezzębnie mlaskają
I pokazują coś uciętym kciukiem.
Pamiętasz – zamiast sukni na łące
Rozgrzanej, szybko z ciała zdjętej –
Czy pamiętasz ten deszcz, który w niedzielę
W domu zatrzymał nas, onego roku?
Nie wierzyć. Wszakże mylą daty.
Nieautentyczni, zastępcy samych siebie,
troskliwie w głębi szafy skryte numizmaty.
Bez wartości moneta. Rdza i kurz.
Wychowankowie gnijących bibliotek
Spleśniałym głosem wiodą przypomnienia
Jakby ocalić chcieli od kamienia
Barok? Rokoko? – sypki niemy gruz.
III
Z bibliotek szkoły, z gimnazjów koszary,
Z kościołów składy na proso i len,
Z pamięci jatkę, z przyszłości ofiary,
Tak w ciało wstąpił oszalały sen.
Dwa miasta w jednym, dwój-myślenie w głowie;
Miejsca, co zieją przeszłością tak jak bramy moczem
I te same w karnym szeregu pokrzykują raźno,
I mówią „nie ma” oraz „nowe już”.
Czas tu wiruje jak bączek po trawie,
Jak skrzydła trzmiela, i te skrzydła właśnie
Albo trzmiel kosmaty zanurzony w kwieciu
Prawdziwy jest.
IV
Istnienie nawet dla formy jest aktem.
św. Tomasz z Akwinu, „De ente et essentia”
I co z tym domem. Z tą ulicą wąską,
Obok kościoła, która ciężko pnie się w górę,
Co z ludźmi tymi, którzy kuchnię ciemną
Przed laty zasiedlili swych potraw zapachem?
Więc nie ma miasta? Pamięć tylko żyje?
Po tym i po tych, co mieszkali wspólnie?
Mury bez czułych zabiegów sterczą chmurnie.
Istnienie nawet dla formy jest aktem.
A jeśli nie ma, jeśli sen to tylko
O rzeczach, świecie, piknikach pod lasem.
Na Łyczakowskim cmentarzu przy bramie
Stoją odźwierni – co przegrali z czasem.
V
Głowę utrzymuj w pionie, chociaż chwilę, dumnie,
Plan miasta epopeją niemą jest,
Cegieł ilością wielką kościół stać się może.
Gdy widzisz jak się w pył rozbija
Co istniało. I pamięć nawet gaśnie jak zły sen
Głowę w pionie utrzymuj, dumnie,
Chociaż chwili ułamek potrwa to.
PANI STEFANII P.
Denn das Schöne ist nichts
als des Schrecklichen Anfang...
R.M. Rilke, „Die Erste Elegie”
Radość się kwietnia zachodem rozlała,
Ciszę przed nocą drążył kosów śpiew.
Z zatłoczonego wyszedłem kościoła,
Modlitwa niemo zsuwała się z drzew.
Delikatne, w zmęczonej pościeli jak z marmuru ręce.
Sen, jak w chwili przed burzą, gdy w zgięte gałęzie
Wbija się krzyk błyskawic, tak bólu smak mdły
Leniwo się sączył przez słoneczne drzwi.
Potężniało zwycięstwo nocy. Jakaś sylwetka
Wolno żłobiła siwiejącą przestrzeń.
Wiał wiatr. Pęczniało powietrze.
Obrazy jakie jeszcze będą mi ofiarowane
Bym szybciej pojął własną nieudolność?
Jaką jeszcze pięknością doświadczysz mnie,
Panie?
ODYSEUSZ I PENELOPA
dla K.
Mów cicho. Czerwiec, wzgórza.
Rok wydłuża cienie naszych
Ciał. Ręce. Usta. Białe czoło.
Lekki wiatr więc i zapach pól.
Odkładające się krok za krokiem skiby.
Miasta zburzono. Drogi zarósł perz.
Okłamuje siwa sztuka nawigacji.
Radość i strach, jak dziedzictwo,
Są przy nas.
Jedna za drugą pęka fala.
Mów tak: Niech zapada zmierzch i
Krzyczą mewy. Na to, co było,
Co czeka nas, co jest niech
Cicho szemrząc płyną pocałunki.
***
Umarła Rachel w drodze, prawie w wiosnę.
Długo nie chciała rodzić ziemia,
Słońce zniżało się i rosło,
Rzeźbiło kształty rzeczy z cienia.
Pąki na drzewach śliniąc się pęczniały
Nocami słychać było kosy,
Skowronek wibrującym głosem
Wskrzeszał rozległą toń niebiosów.
Rozstępowała się czarna i zetlała,
Butem rozbita tłusta i wilgotna,
I Pan niebiosów wkraczał osowiały
W świat kiełkujący zielonością.
O zmartwychwstaniu nie śpiewały kosy,
Ziemia rodziła bez pamięci, głupia.
Rachel kończyła wątłą żalu piosnkę,
I Anioł Śmierci oczy jej wyłupił.
ELEGIA NA UPADEK TYRANA
Znów tłum zwyciężył. Kruszą się
szybko przyczółki tyranii. Za Jasną
Bramę, przez straże, patrole i
wyniosłe wieżyczki obrotowych
działek czerń się wdziera
skandując: Szczur. Powietrze
wciąż jeszcze kaszle wystrzałami:
niekiedy – tępy pomruk – kanonada,
lecz częściej sypki trucht maszynowej
broni. Spadają głowy, lekko – jak
zaspana piękność – przeciągają się
liny pod czujnym okiem katów.
Maszerują plutony, broń do broni.
Któraż to już Wiosna Ludów?
Słońce wieku nieuchronnie zachodzi,
Więc ostatnia może
wzniesiona o piędź, nienawiść,
zbrodnię – wyżej – głowa?
Teraz lekko skłoniona w bok,
wydymająca wargi, już spokojna,
na czułej taśmie filmu, nad wjazdową
bramą, siwym poblaskiem świecąca
w oknach naszych domów.
Triumf, maska pośmiertna, świadectwo czy fakt
dokonany? Przesłuchanie czy znak tylko,
po prostu znak czasów,
niezdarny hołd złożony Klio –
dzikie epitafium starej Europie.
grudzień 1989
WALETA LESZCZYŃSKA
Zaspany kogut później tutaj
Budzi nocy ciszę, zawzięciej
Muchy bzyczą w pełni lata
I sytość popołudnia wylęga
Obficiej, nudę spłowiałą wietrząc
Na milczących placach.
W ukłonach, giętkich gracjach,
Jak zęby w starca ustach,
Dwie wieże sterczą, mur
Zwalony, świadectwa nieme,
Że nad tą niecką, którą porósł
Perz, Bóg kiedyś był schylony.
Portrety, czarne prawie, złociste
Napisy, niewprawną ręką
Przenoszone w wieczność życie,
Niewiasty rozmodlona pierś
I nieodłączny cień w
Alabastrowej delty szczycie.
Złuszczone ulice. Wieść szybko
Rogatki przeciwległe brata,
W wytarty nieba strzęp
Głos się dobija i powraca
W dół, gdzie królowanie echa
Z wolna, lecz ciągle się rozszerza.
PIERWSZA ROCZNICA
Nie budzi mnie już krzyk.
Rewers przestał dokuczać
awersowi. Przede mną
przestrzeń: pusta, jasna.
Stoję na równiku. Słońce
dopala cień jak rekrut
ogarek. W oślepłym
świetle stoi całe
nieprawdopodobne, zamknięte,
niedopowiedziane życie.
Tylko tyle? Skromna
wieczność szmuglowana
przez kruche granice
spadających liści.
Promieniście od oczu
rozchodzą się zmarszczki,
jakby ogarnąć chciały całą
przestrzeń, która została
jeszcze.
Nie budzi mnie już krzyk,
a sny układają się
wzdłuż południków,
w stronę, skąd wieje
chłód.
Miało być tylko pożegnanie
i pochwała czasu,
a jest
(Tak jak wartownika
zajętego odliczaniem
kroków od budki po
drogi skręt, zamyślenie
niekiedy zdarza się,
wynosi pod
syk kul na
patroszenie powietrza,
na śmierć)
niezamierzony skutek:
droga w kamienne
serce blasku:
wiersz.
UKRZYŻOWANIE
Halabardnik jakby od niechcenia
podpierał raczej niż przebijał bok:
„Scena statyczna. Chociaż serca matek
w lot pojmą głowy Marii skłon”.
Mówił. A ja patrzyłem na Jana:
nieco z boku, przewyższał jeszcze
halabardnika tonem oczu, ręki gestem:
„Niech będzie spokój. On duszę dał
już Bogu”. Stąd może brali się
gnostycy, jeśli któryś dłużej w Bieczu
trawił czas. Nie cierpi ciało. Duch to inny stan.
Była tam jeszcze Magdalena Maria.
O niej nie mówił nic. Była jak ziemia.
Chrystus był jak czas.
POWRÓT
Rodzicom
Ozdrowieńcy, chromi, wyzwoleńcy, którzy z martwych wstali,
Kalecy, ślepi, obłąkani – tłum wielki – wolno powracali.
W dole miasteczko chwiało się z gorąca,
A za plecami Wzgórze Czaszki nocą nabrzmiewało.
Dwie belki zbite w krzyż. Przegroda słońca.
W milczeniu wielkim krok pyłu chmurę wznosił,
Ruchomy trakt cień wędrujący znaczył.
Do miejsca szli, gdzie szlaban drugiej belki kres ogłosi
Lecz noc – zwinne jaskółki wysławszy za gońca,
Które jak pociski cięły siwiejący mrok,
Koiła kształty, barwy, światła, rzeczy. I szli tak bez końca.
EKLOGA. SIERPIEŃ
Wczesna jesień. Topole tracą
liście i blednie jak
przed plutonem skazaniec,
popołudniami niebo.
Delikatnie na horyzont
naciera las, powietrze się
zatrzymało jak jąkała
przed spółgłoską.
Samobójczo dopala się
lato. Pożółkły trawy.
Odkąd nieubłaganie czas
obdarował dojrzewaniem
trwanie, czerwienieje
jabłko, syci się los
szelestem liści, wiatru
wianiem,
dotykiem suchych myśli,
a także krągłym i pachnącym
zdaniem. Raz za razem
jak kropki lub uderzenia
zegara sypią się gruszki.
Śliwka rozlewa sok.
Brzęczy pszczoła i poczet
much odgania głos.
Rozłażą się wersy. Wnika
w nie blask, pot klei oczy,
koszula, jak rannego w
pierś, suchotnika czy
spowiednika zrośnięta z ciałem,
jak Dioskurów para.
Miały być stada owiec,
cienie i ognie na wzgórzach,
przyrody fin de siècle,
a tak –
o brzeg uderza fala,
łódź się chwieje,
pies zawodzi i rzadko kiedy
słowa dźwięk wyławia
cień swój – ciszę, więc
głos ścisza się w szept
coraz obficiej. Starczość
w bój posyła pułki nowe
wciąż i pełnia się rozlewa.
Cicho przemyka wąż
I garbi rzymski nos
Augusta miesiąc.
ŚWIĄTYNIA
Poznałem stepowego podróż oceanu
Żeglowałem i w suchych stepach oceanu