Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
24 eseje, często wychodzące poza ramy gatunku, są zapisem politycznych i osobistych niepokojów autorki, imigrantki w USA i wykładowczyni uniwersytetu w Pensylwanii. To książka o Ameryce i jej obcych twarzach, które stały się szczególnie widoczne od wyboru Donalda Trumpa na prezydenta w 2016 roku. To także książka o macierzyństwie jako formie oporu przeciwko niesprawiedliwości, znieczuleniu i podziałom. Macierzyństwo jest tutaj figurą oznaczającą troskę nie tylko o własne dzieci, ale też o dzieci cudze oraz o wszystkich słabszych i dyskryminowanych; jest to troska, którą mogą praktykować zarówno matki, jak i ojcowie czy osoby bezdzietne. Taki macierzyński etos kształtuje świat wszystkich esejów, gdzie sceny z życia rodzinnego i z uniwersyteckich zajęć z literatury rozgrywają się na tle politycznych burz targających Ameryką i światem, w tym także lokalną społecznością pensylwańskiej prowincji.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 215
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
SUBIEKTYWNA KRONIKA WYBORÓW PREZYDENCKICH
PROLOG: POLSKA, 1990
Do ukończenia osiemnastu lat brakuje mi roku. Niewiele, ale akurat teraz ma to duże znaczenie. Z powodu tych dwunastu miesięcy, które dzielą mnie od pełnoletności, nie mogę głosować w pierwszych wolnych wyborach prezydenckich. Mam o to żal do losu. W końcu przeżywam zmiany polityczne w kraju bardziej niż moja starsza kuzynka, z którą już dwa lata wcześniej śpiewałam „Polska, mieszkam w Polsce” na koncercie Kultu w częstochowskim Politechniku. Kazik, parodiując polityków, stał przy mównicy przykrytej biało-czerwoną flagą i krzyczał: „Tu, tu, tu, tu”, wskazując palcem podłogę, a potem slajdy ze scenami strajków robotniczych za jego plecami. Czułam podniecenie, wiedząc, że uczestniczę w czymś podniosłym i niebezpiecznym – czymś, co jeszcze niedawno byłoby zakazane. Teraz też dzieje się coś, co niemal przed chwilą było niewyobrażalne, i ja też chcę w tym uczestniczyć. Chcę oddać głos na Tadeusza Mazowieckiego, nie tylko dlatego, że jego zalety wychwala na lekcjach moja ulubiona polonistka, z którą zaczynamy już omawiać literaturę antytotalitarną. Porównując w telewizji wystąpienia Mazowieckiego i zabawne pogadanki Wałęsy, sama widzę, kto bardziej nadaje się na urząd prezydenta. Jestem prawie pewna, że większość ludzi w Polsce myśli tak jak ja. Kandydatury Stanisława Tymińskiego w ogóle nie traktuję poważnie. Lisia twarz tego milionera znikąd jest dla mnie tylko jednym z elementów nowej politycznej egzotyki, tak jak pan Stasiu z ryneczku, który też zbierał podpisy, żeby kandydować na prezydenta. Dlatego nawet nie otwieram egzemplarza Świętych psów, który pewnego dnia pojawia się w moim domu, i nie wiem, że w tej książce Tymiński przestrzega Polaków, żeby nie stali się „białymi murzynami Europy”.
Mniej więcej dwa tygodnie przed pierwszą turą wyborów moje wyobrażenia o świecie zaczynają się załamywać. W sklepach, na przystankach, na rodzinnych imprezach słyszę ściszone głosy dorosłych i sensacyjną wiadomość podawaną konspiracyjnym tonem, że Mazowiecki prawdopodobnie „jest Żydem”. Od dzieciństwa jestem przyzwyczajona do takich konspiracyjnych szeptów na temat tej czy tamtej osoby publicznej. Do tej pory nie widziałam w nich niczego szczególnie groźnego – ot, takie sobie lekko drażniące plotkarstwo. Teraz powoli dociera do mnie, ile naprawdę ważą takie szepty. Jedna z najbliższych mi w rodzinie osób, ktoś, z kim od zawsze dzieliłam świat zabaw i wyobraźni, na pytanie o swój wybór odpowiada, plącząc się trochę: „Na... Tymińskiego. Bo co, jeśli te plotki o Mazowieckim są prawdą?”. Kiedy Tymiński, uzbrojony w czarną teczkę, przystępuje do walki z Wałęsą w drugiej turze, nie mam już żadnej pewności, w jaki sposób myśli większość ludzi w Polsce.
USA, 2016
Któregoś dnia budzę się z poczuciem pomieszania czasów i przestrzeni. Déjà vu z widmem Tymińskiego w tle. Zbliżają się wybory prezydenckie w kraju, w którym teraz mieszkam. Jestem tu już prawie osiemnaście lat, ale z różnych biurokratycznych powodów nie mam jeszcze obywatelstwa, więc nie mogę głosować. Jednym z kandydatów jest miliarder bez doświadczenia politycznego, którego na początku w ogóle nie traktuję serio. O jego kandydaturze dowiaduję się w szpitalu, dzień po narodzinach mojego syna. Zajęta noworodkiem, myślę w przelocie: „To chyba żart”, i do głowy mi nie przyjdzie, że zanim mój syn nauczy się chodzić, ten właśnie kandydat otrzyma nominację Partii Republikańskiej. Ale nawet po tej nominacji obserwuję jego wyborczy show ze spokojem. I tym razem wierzę, że większość wyborców poprze bardziej wykwalifikowanego kandydata, że nie będzie powszechnego przyzwolenia na ksenofobiczne i rasistowskie hasła. Atmosfera w pracy utwierdza mnie w tym optymizmie. Wykładam na uniwersytecie, gdzie większość osób podziela moje poglądy. Daję się przekonać tym, którzy twierdzą, że instytucje demokratyczne USA są zbyt silne, aby pozwolić na zwycięstwo populistów, jak to się stało w Polsce i Wielkiej Brytanii. Prowadzę zajęcia z literatury afroamerykańskiej oraz postkolonialnej i pocieszam się, że chociaż nie mogę głosować, to mam jakiś wpływ na młodych wyborców, bo rozmawiam z nimi o przyczynach i skutkach rasizmu oraz uprzedzeń.
Jednak kiedy opuszczam kampus uniwersytecki, zaczynam czuć się nieswojo. Im bliżej terminu wyborów, tym więcej granatowych tablic z napisem „Trump/Pence” pojawia się na trawnikach przed domami w moim niespełna ośmiotysięcznym miasteczku. Pod koniec października, w dorocznej paradzie, która ma być świętem lokalnej społeczności i jednoczyć mieszkańców, maszeruje grupa ludzi o bojowych spojrzeniach opasana wielkim banerem z tym samym duetem nazwisk. Przed jednym z domów, który mijam codziennie w drodze do pracy, obok tablicy „Trump/Pence” stoi biały transparent z ręcznie wyklejonym hasłem: Isaac 45 for the 45th President. Zaglądam do czterdziestego piątego rozdziału księgi Izajasza: „Tak mówi Pan, Święty Izraela i jego Twórca: «Czyż wy Mnie będziecie pytać o moje dzieci i dawać Mi rozkazy co do dzieła rąk moich?»”. Głowię się, o co chodzi, póki nie przeczytam w „The Nation”, jak wielkie znaczenie dla amerykańskich ewangelików – a w mojej okolicy mieszka ich mnóstwo – ma stanowisko Trumpa wobec aborcji. Co z tego, że jeszcze dekadę temu reprezentował stanowisko przeciwne?
8 LISTOPADA
W dniu wyborów od rana mam poczucie wykluczenia, jakby najlepsza przyjaciółka nie zaprosiła mnie na przyjęcie urodzinowe. Na Facebooku wszyscy wstawiają sobie w profil znaczki I voted. Kobiety chodzą po kampusie ubrane w garnitury na znak poparcia dla Hillary Clinton albo w białe bluzki dla upamiętnienia amerykańskich sufrażystek (taką modę wyborczą poleca facebookowa grupa Pantsuit Nation). Ja nie mogę niestety dołączyć do tej mody, bo po drugim dziecku nie mieszczę się już ani w mój stary garnitur, ani w białą bluzkę. W samo południe dość duża grupa wykładowczyń robi sobie zbiorowe zdjęcie przed biblioteką. Natychmiast zamieszczają je na Facebooku, w kilku wersjach. Większość z nich ma na sobie garnitury, niektóre białe, i wszystkie trzymają w górze zaciśnięte pięści. Jest wśród nich kilka koleżanek z mojego wydziału i kiedy je widzę, robi mi się przykro, że żadna nie powiedziała mi o tej „akcji”. Zaraz zaczynam się jednak zastanawiać, czy dołączyłabym do nich, nawet gdybym wiedziała. Facebook budzi we mnie sprzeczne uczucia, niepokoją mnie jego wojny na obrazki. Czy te uniesione pięści na zdjęciu moich koleżanek mają być gestem triumfu? Wyrazem solidarności z myślącymi tak samo? A może jednak pogróżką dla przeciwników?
Wieczorem udaje mi się dotrwać przed ekranem komputera tylko do chwili, kiedy mój stan Pensylwania, bardzo długo zaznaczony na niebiesko na mapce „New York Timesa”, zmienia gwałtownie kolor na czerwony. Wiem już, jaki kolor przeważy na tej mapie jutro rano.
PO
Kilka dni po wyborach rektor mojego uniwersytetu wysyła do studentów maila o takim mniej więcej przesłaniu: „Przez kilka ostatnich miesięcy byliśmy świadkami bezprecedensowej kampanii wyborczej, w której obie partie bombardowały nas retoryką pogłębiającą polityczne podziały. Jesteśmy dumni, że mimo to nasza kadra i studenci potrafili pozostać wzorem publicznej debaty i cywilizowanego dyskursu. Jeśli jednak odczuwacie niepokój, pamiętajcie, żeby teraz dobrze się odżywiać, wysypiać i zachować aktywność fizyczną. Ograniczcie używki i dyskusje na temat polityki. Spędzajcie czas z rodziną i przyjaciółmi. Pamiętajcie, że usługi psychoterapeutów dostępne są na kampusie od poniedziałku do piątku w godzinach od ósmej rano do czwartej po południu”. Mail krótko wspomina o bójce, która wywiązała się między zwolennikami i przeciwnikami Trumpa na jednym z wieców powyborczych. Ale nie mówi nic o osobie ubranej w strój Ku Klux Klanu, którą widziano w wieczór wyborczy przed lokalną galerią handlową. Nie ma nic o swastyce, którą nazajutrz po wyborach ktoś narysował na tablicy w sali wydziału filozofii w sąsiednim college’u.
Kiedy po raz pierwszy po 8 listopada widzę się ze studentami na zajęciach z literatury afroamerykańskiej, boję się rozmawiać z nimi o wynikach wyborów. Mam dość zróżnicowaną grupę, złożoną przede wszystkim z białych i czarnych studentów (mniej więcej po połowie), jest też jeden Arab i kilku Latynosów. Niewygodne tematy są u nas na porządku dziennym, ale zwykle rozmawiamy o nich w kontekście przeszłości. Tego niewygodnego tematu z teraźniejszego kontekstu nie mam odwagi podjąć. Cieszę się więc, że na ten dzień przypadło nam akurat omawiać ostatni rozdział książki W.E.B. Du Bois The Souls of Black Folk, poświęcony negro spirituals. Puszczam nagranie pieśni „You May Bury Me in the East” w wykonaniu Fisk Jubilee Singers. Siedzimy w milczeniu na krzesłach ustawionych w krąg i słuchamy żałobnych tonów muzyki, którą Du Bois określił mianem the Sorrow Songs – Pieśni Żalu. Fisk Jubilee Singers rozpoczynają pieśń solowym kontraltem, do którego po chwili dołącza chóralny bas:
Możesz pochować mnie na zachodzie,
Możesz pochować mnie na wschodzie,
Ale dźwięk trąby ja usłyszę
Tego poranka[1].
Basowy chór sprzyja zamyśleniu, którego potrzebuję teraz o wiele bardziej niż zbiorowej dyskusji. Nie wiem, o czym w tym samym czasie myślą studenci, ale mnie krąży po głowie jedna obserwacja: w tym semestrze studenci przestali używać sformułowania back then. Back then – określenie, którego nieprecyzyjność doprowadza amerykańskich profesorów do białej gorączki – w języku młodych Amerykanów oznacza całą mglistą, odległą i prawie już zapomnianą przeszłość, w której działo się wszystko, co złe. Back then istniały rasizm, seksizm, dyskryminacja i uprzedzenia, ale teraz jest już inaczej, nastąpił postęp, mieszkamy w najwspanialszym kraju na ziemi i jeśli jeszcze czasem zdarzają się problemy, to w przyszłości na pewno je pokonamy. Tak większość studentów na moich zajęciach mówiła jeszcze do niedawna. Ale nie w tym semestrze. W tym semestrze czytamy dziewiętnastowieczne argumenty przeciw hierarchiom rasowym, jakby były napisane dzisiaj.
Nagranie dobiega końca, otwieramy książki. Proszę studentów, żeby w omawianym rozdziale wskazali mi fragment, w którym według nich Du Bois streszcza przesłanie książki. Większość wybiera ten sam fragment:
W Pieśniach Żalu poprzez smutek tchnie nadzieja – wiara w ostateczne zwycięstwo sprawiedliwości. Minorowe kadencje rozpaczy często zmieniają się w głos triumfu i spokojnej pewności siebie. Czasem jest to ufność wobec życia, czasem ufność wobec śmierci, czasem zapewnienie o bezgranicznej sprawiedliwości w jakimś pięknym, odległym świecie. Jednak cokolwiek by to nie było, zawsze głosi jasno: że kiedyś, gdzieś, ludzie nauczą się osądzać innych według dusz, nie według koloru skóry[2].
Niektórzy studenci przerywają cytat w tym miejscu, twierdząc, że takie właśnie jest przesłanie Du Bois. Inni uważają, że trzeba ten akapit doczytać do końca: „Czy ta nadzieja ma rację bytu? Czy w Pieśniach Żalu brzmi prawda?”.
EPILOG
Po zajęciach wsiadam do naszego nowego rodzinnego minivana. W głowie rozbrzmiewa mi jeszcze basowy lament negro spirituals, więc prawie podskakuję na siedzeniu, kiedy po odpaleniu silnika wnętrze samochodu wypełnia energetyczny głos Kazika Staszewskiego. Mój mąż chciał chyba wypróbować odtwarzacz CD w nowym samochodzie, więc złapał pierwszą z brzegu płytę z półki i padło akurat na Kult. Odtwarzacz działa bez zarzutu, wszystkie sześć głośników rozbrzmiewa czystym dźwiękiem, więc siedzę całkowicie zanurzona w muzykę z innej epoki mojego życia. To przedziwne uczucie, tak siedzieć w tej muzyce, mając za oknami hopperowski krajobraz mojego amerykańskiego miasteczka. Szeroka przednia szyba daje mi rozległe pole widzenia, ale ponieważ wnętrze samochodu też jest duże – przestronne jak pokój – i może też dlatego, że właśnie zapada zmierzch, czuję się oddzielona od krajobrazu na zewnątrz. Wiktoriańskie domki, tanie przeszklone restauracje i stacje benzynowe z popartowskimi neonami przesuwają się po drugiej stronie nierealnie, jakbym włączyła wirtualną rzeczywistość albo pokaz slajdów. Głos Kazika jest bliższy, bardziej namacalny, czuję jego rytm na skórze, saksofon świdruje mi w uszach. Dlatego daję mu sobą zawładnąć i, jadąc, śpiewam na głos i klepię w kierownicę: „Mieszkam tu, tu, tu, tu”.
styczeń 2017
PÓŁTORA ROKU W KOSMOSIE
Od trzeciego miesiąca Piotr przeżywał ze mną ciążę przez Skype’a. Pokazywałam, jak rośnie mi brzuch, przykładałam do brzucha słuchawki, żeby „rybka”, jak jeszcze wtedy ją nazywaliśmy, przyzwyczaiła się do jego głosu, wysyłałam skany USG, nawet mp3 z biciem serca. Po przyjściu z pracy jadłam obiad przed komputerem, akurat kiedy Piotr jadł w Polsce kolację. Udawaliśmy, że siedzimy przy jednym stole. W czwartki, kiedy pracowałam do dwudziestej pierwszej, Piotr czekał na mnie z tą kolacją aż do polskiego rana. Po kilku czwartkach jego tryb życia jakoś naturalnie zsynchronizował się z czasem amerykańskim. Stworzyliśmy sobie iluzję wspólnego życia.
Bardzo długo nie traciliśmy nadziei, że Piotr dostanie wizę. Kilka miesięcy po pierwszej odmowie znowu poszedł na rozmowę do konsulatu, tym razem z plikiem nowych dokumentów, wśród których był list rekomendacyjny od senatora z Pensylwanii. Dopiero kiedy nawet to wstawiennictwo nie pomogło, dotarło do mnie, że będę rodzić sama.
– Może pani rodzić przy Skypie – zaproponowała położna w szkole rodzenia. – Mieliśmy tu już kilka military wives – dodała i opowiedziała mi o porodzie sprzed kilku miesięcy, w którym młody ojciec uczestniczył wirtualnie z placówki wojskowej w Iraku.
Traf chciał, że nie poszłam w ślady tamtej military wife, bo musiałam rodzić córkę przez cesarskie cięcie. Jednak pozwolono mi uruchomić Skype’a już dwie godziny po operacji i przez cały okres pobytu w szpitalu łączyłam się z Piotrem kilka razy dziennie. Pielęgniarki przychodzące na kolejne zmiany reagowały na jego pozdrowienia z ekranu ze zdziwieniem:
– Dlaczego on jest tam, a nie tu?
Po raz kolejny cierpliwie opowiadałam naszą historię.
– To przez wasz rząd czy nasz rząd? – pytały, a słysząc odpowiedź, kręciły głowami z niedowierzaniem. Ich zwątpienie udzielało się i mnie. Czy na pewno zbadaliśmy wszystkie opcje? Może jednak przeoczyliśmy jakieś proste rozwiązanie? To niemożliwe, żeby męża nie puścili do rodzącej żony.
Kiedy wróciłam ze szpitala do domu, musieliśmy wpasować pory skajpowania w dobę, której rytm był całkowicie podporządkowany karmieniu niemowlaka. Nasza córka urodziła się pięć tygodni za wcześnie i, jak wiele wcześniaków, niezbyt dobrze radziła sobie z jedzeniem. Karmienie jej było więc skomplikowanym i długotrwałym rytuałem: musiałam zakładać na sutek plastikową osłonkę, pilnować, żeby córeczka dobrze zassała, a potem żeby nie zasnęła podczas jedzenia; kiedy nie miała już siły ssać, ściągałam resztę pokarmu laktatorem i dokarmiałam ją strzykawką. Wszystko to trwało około półtorej godziny, wliczając jeszcze przewijanie oraz mycie lejków, butelek i rurek laktatora. Według zaleceń lekarza córeczka miała jeść co dwie godziny. Zostawało mi zatem mniej więcej pół godziny na robienie czegokolwiek: spanie, jedzenie, mycie. Nic dziwnego, że z Piotrem rozmawiałam najczęściej podczas karmienia. Kładłam smartfon na nocnym stoliku, czasem nawet na kołdrze lub na poduszce i nastawiałam na głośne mówienie. Kiedy dopadało mnie zmęczenie, prosiłam go, żeby nie przestawał do mnie mówić. Miał mi czytać, śpiewać, recytować wiersze, w ogóle robić wszystko, żebym mogła zachować przytomność. Bałam się, że w przeciwnym wypadku zasnę i dziecko wypadnie mi z rąk. Umówiliśmy się, że będę do niego dzwonić, kiedy tylko zajdzie potrzeba, niezależnie od pory; strefy czasowe już całkiem przestały mieć znaczenie.
Koledzy i koleżanki z pracy, oburzeni bezdusznością prawa w swoim kraju, zorganizowali dla mnie doraźną pomoc. Rozpisali grafik dyżurów i co drugi dzień ktoś przywoził mi obiad oraz sprawdzał, czy nie potrzebuję czegoś ze sklepu. Na początku te krótkie wizyty były moim jedynym kontaktem ze światem zewnętrznym. Przez pierwsze dwa tygodnie, ze względu na szwy po cesarce, musiałam ograniczać nawet schodzenie na parter mojego szeregowca. Wszystkie najpotrzebniejsze sprzęty – lodówkę, mikrofalówkę, czajnik elektryczny – znajomi przenieśli mi na piętro. Czułam się przez to wszystko trochę tak, jakbym tkwiła w statku kosmicznym dryfującym poza ziemskim czasem i przestrzenią. Pojęcia dnia i nocy nie nadawały się już do podziału doby, którą mierzyłam przecież porami karmienia. Internet sprawił, że pomimo fizycznej obecności w Ameryce prawie nie mieszkałam w tym kraju. Wiadomości, zarówno ze świata, jak i z USA, docierały do mnie za pośrednictwem polskich gazet i serwisów informacyjnych, które Piotr czytał mi nocą. Nawet pora roku, podglądana przez okno, wyskoczyła z kalendarzowych ram i widoki jesiennych liści, śniegu oraz kwitnących drzew przeplatały się ze sobą dzień po dniu bez logicznego porządku. W tym stanie kosmicznej dezorientacji trwałam przez pięć tygodni po urodzeniu córki. Na ziemię sprowadził mnie dopiero przyjazd mojej mamy, która przybyła z odsieczą akurat, kiedy kończył się przysługujący mi urlop i musiałam wracać do pracy. W podaniu o wizę mama przezornie nie napisała, że jedzie opiekować się wnuczką. Prawnik ostrzegł mnie, że bywają urzędnicy, którzy w takich przypadkach oskarżają babcie o odbieranie chleba potencjalnym amerykańskim opiekunkom.
Ten sam prawnik podczas telefonicznych konsultacji – za „jedyne” dwieście dolarów za godzinę – uświadomił nam, że naszym jedynym wyjściem jest postarać się o wizę imigracyjną dla Piotra.
– Obywatele Polski czekają na taką wizę przeciętnie dwa, trzy lata – tłumaczył, kiedy nerwowo spoglądałam na zegarek, przeliczając minuty na dolary. – To szybko minie – dodał pogodnie. – Cieszcie się, że nie pochodzicie z innego kraju. Obywatele Meksyku na tę samą wizę czekają piętnaście lat.
Pokrzepieni poczuciem naszej niemeksykańskości postanowiliśmy z Piotrem, że wrócę do Polski chociaż na część tych „szybko mijających” lat. Poprosiłam na uczelni o urlop macierzyński (niestety przysługiwał mi tylko taki, który sama musiałam zasponsorować). Wyrobiłam dziecku polski i amerykański paszport, każdy za wymaganą notarialną zgodą ojca. (Co z tego, że ojcostwo nie było wystarczającym powodem, by pozwolono Piotrowi do dziecka przyjechać?) Po zakończeniu roku akademickiego wpakowałam większość dobytku do wielkiego kontenera, wynajętego w lokalnym storage facility, i z przysłowiową jedną walizką w jednej ręce, a z córką w drugiej wsiadłam do samolotu.
Po dwunastu latach życia w Ameryce zamieszkałam znów w rodzinnej Częstochowie. Zakotwiczyliśmy się całą rodziną w domu moich rodziców i przez okna widziałam codziennie sylwetkę świętej wieży, przy której dorastałam. A jednak część mnie nadal mieszkała w Ameryce. Ponieważ byłam na bezpłatnym urlopie, musiałam jakoś zarobić na utrzymanie. Dlatego prawie natychmiast po przyjeździe do Polski zaczęłam prowadzić ponadprogramowe zajęcia online dla studentów z mojej amerykańskiej uczelni. Nawet nie powiedziałam tym studentom, że mówię do nich z Polski. Przetłumaczyłam polską dobę na czas wschodnioamerykański: siedemnasta to jedenasta, godzina wykładu, dwudziesta druga to czwarta po południu, godzina konsultacji, i do takiego rozkładu dostosowałam porządek dnia. Moje życie codzienne było teraz odwrotnością tego, które wiodłam przed przylotem: uczuciowe, rodzinne toczyło się w tak zwanym realu, a zawodowe – w przestrzeni elektronicznej z wirtualną klasą, forum dyskusyjnym, skrzynką na studenckie prace.
Czas pomieszał mi się jeszcze bardziej, kiedy pół roku później dostałam tymczasową pracę na uniwersytecie w Falun w Szwecji. Tam nauczanie online było już normą; w ten sposób prowadzono połowę oferowanych przez uczelnię zajęć. Każdego przedmiotu uczyłam więc dwa razy: raz w prawdziwej sali budynku uniwersyteckiego, do którego docierałam, brnąc przez szwedzkie śniegi; drugi raz w sali wirtualnej, do której wchodziłam, klikając odpowiednią ikonkę na ekranie. Paradoksalnie grupy, z którymi spotykałam się w prawdziwych salach, składały się w większości z imigrantów lub studentów z wymiany międzynarodowej; natomiast na zajęciach online gromadzili się przede wszystkim Szwedzi i Szwedki rozproszeni po całym świecie oraz... młode mamy opiekujące się dziećmi w domu. Dzięki temu doprowadziłam do perfekcji umiejętność przebywania w kilku strefach czasowych jednocześnie. Podczas jednej sesji łączyłam się na przykład z Grecją, Wielką Brytanią, RPA i Australią, a od czasu do czasu trafiał mi się nawet ktoś z półkuli amerykańskiej. Jeśli jednak ktokolwiek skarżył się, że z powodu różnic czasowych musi wstawać na zajęcia w środku nocy, młode mamy nie miały dla niego litości.
– Ja też nie spałam o tej porze, bo karmiłam dziecko – odpaliła pewnego razu jakiemuś amerykańskiemu malkontentowi matka dwumiesięcznego synka.
Jakby jeszcze tego było mało, w Falun trwały akurat białe noce. Dni nigdy się nie kończyły, tylko przechodziły płynnie w długi świt trwający mniej więcej od północy aż do wschodu słońca. Córka, zaintrygowana jasnością nocnego nieba i zbyt jeszcze mała, żeby poddać się władzy mechanicznych zegarów, zaczęła traktować nocne spanie tak jak drzemki za dnia i co kilka godzin wyciągała nas z łóżka, domagając się zabawy. Podczas jednej z takich zabaw o czwartej nad ranem odkryłam, że córka, podobnie jak ja, wątpi nie tylko w autorytet zegarów, ale i w tradycyjne poczucie przestrzeni. Rozglądając się desperacko po kątach, z taką siłą wrzeszczała „Pla!!”, aż zdawało mi się, że Plastuś, jamnik dziadków, naprawdę za chwilę przybiegnie do niej z Polski.
Kiedy po raz pierwszy robiłam zapiski z moich początkowych osiemnastu miesięcy macierzyństwa, myślałam, że doprowadzą mnie do optymistycznych wniosków. Było spokojne lato 2013 roku; mało kto przewidywał, jaki kryzys uchodźczy wywoła wtedy jeszcze młoda wojna w Syrii, a w Ameryce nikomu nie śniło się o wyborze Donalda Trumpa na prezydenta USA – o jego kolejnych antyimigracyjnych dekretach oraz reformach zaostrzających i tak już surowy system wiz. Myślałam więc, że doświadczenia początków mojego macierzyństwa pokazują sprzeczności między osiągnięciami współczesnej techniki a biurokratycznymi strukturami państwa. W eseju, który wtedy chciałam napisać, planowałam wysnuć tezę, że współczesna technika obnaża sztuczność i przestarzałość biurokracji, że to tylko kwestia czasu, kiedy biurokratyczne struktury pękną i nasz realny świat pozbędzie się granic, stref i podziałów, podążając za wzorem świata wirtualnego.
Od roku 2013 do dziś upłynęła jednak cała epoka. Prywatnie mam się dobrze. Kosztowne przewidywania prawnika okazały się prawdą: dwa lata minęły szybko, Piotr już zakorzenił się w Ameryce, a do naszej trójki dołączył jeszcze synek, który nie doświadcza na razie czasoprzestrzennych zawirowań, jak przedtem jego siostra. Po nocach budzi mnie teraz tylko niepokój: przypominam sobie, że wzdłuż południowej granicy kraju, w którym wychowują się moje dzieci, prezydent Trump obiecał postawić nowy mur, jak widmo berlińskiego muru, który kiedyś rzucał cień na moje dzieciństwo.
Czasem w te ciemne amerykańskie noce wraca też do mnie szwedzki wrzask mojej córki: „Pla!!”. Myślę wtedy, że teraz jest na świecie dużo więcej dzieci, których ukochane zwierzęta, przyjaciele i zabawki pozostały w odległych krajach albo zagubiły się na zawsze. I jednak wstępuje we mnie niepewna nadzieja. Jeśli wszystkie te dzieci krzyczą tak głośno, jak moja córka w tamte blade szwedzkie noce, zdeterminowane, by pokonać czas oraz przestrzeń, to ich wrzask musi w końcu odnieść jakiś skutek. I zarazem strasznie i cudownie jest snuć domysły, co wrzask tego pokolenia przyniesie światu w przyszłości.
2013–2017
POSTPARTUM
Zawsze lubiłam owocowe galaretki, ale po urodzeniu córki zaczęłam mieć do nich szczególny sentyment. Na początku zajadałam się nimi kilka razy w tygodniu, wspominając pierwszy po cesarce posiłek, który przyniesiono mi w szpitalu. Mogłam wtedy przyjmować tylko płyny, więc galaretki podano mi na tacy tak, by sprawiały wrażenie wielodaniowej uczty. Pierwsze danie: czerwona galaretka w małej, okrągłej salaterce. Drugie danie: żółta galaretka w większej, kwadratowej. Trzecie danie: zielona galaretka w pucharku na wysmukłej nóżce. Do popicia chłodny sok pomarańczowy. To nic, że niezależnie od koloru galaretki smakowały prawie identycznie. W czerwonej nie czułam truskawek, w żółtej owoców mango, kwaskowość zielonej była tylko mglistym przypomnieniem limonki. I tak, wzruszona tym luksusem, jadłam z przyjemnością, podparta na łóżku w pokoju amerykańskiego szpitala, który od pokoju w pięciogwiazdkowym hotelu różnił się tylko obecnością sprzętu medycznego.
Nie wiem, co po moich narodzinach ponad trzydzieści lat wcześniej podano mojej mamie. Cokolwiek to było, wszystkie potrawy przestały jej smakować. Jeszcze z podstawówki pamiętam jej wychudzone ramiona, zakryte na szczęście przez modne akurat poduszki. I cienie pod oczami – starannie zamaskowane korektorem – które brałam za oznakę starzenia, chociaż mama była wtedy ledwie w połowie trzydziestki. Trudno ustalić, kiedy po raz pierwszy zaczęła mi opowiadać historię tamtego porodu w komunistycznej Polsce, ale potem powtarzała ją już obsesyjnie co roku w dniu moich urodzin, aż po latach znudzenia i rozdrażnienia – „Mamo! Już to słyszałam!” – opowieść znów zaczęła mnie interesować. Jak padał śnieg. Jak długo sikała – nie zorientowała się, że to wody odchodzą, bo do terminu został jeszcze miesiąc. Jak w szpitalu akurat nie było lekarza, który opiekował się jej ciążą, a mojemu tacie nie przyszło do głowy, żeby dać komuś łapówkę. Więc prawie się udusiłam, pchając się na świat bez pomocy pielęgniarek i położnych, z głową już na zewnątrz, a resztą ciała nadal zakleszczoną w niej. Jak wreszcie przyszedł na dyżur jakiś ludzki lekarz – do tej pory mama zapala znicze na jego grobie – i oburzony obojętnością personelu przywołał go do porządku, i uratował mnie oraz ją. Tylko że mnie i tak zaraz gdzieś zabrano, a ona została sama na wąskim łóżku w szpitalnym korytarzu. I było jej bardzo zimno, i bardzo płakała. I znów jakaś bardziej ludzka pielęgniarka zlitowała się nad nią, zdjęła z wieszaka obok stertę cudzych palt i jak kocem przykryła ją po samą głowę – aż mama zasnęła wtulona w obce zapachy: mokrej wełny, naftaliny, lawendowych perfum.
Jeszcze nie wiem, co mam opowiadać córce corocznie na urodziny. W końcu moja historia nie jest tak dramatyczna jak historia jej babci. To prawda, że mój mąż nie dostał amerykańskiej wizy, ale przynajmniej ten przejaw bezdusznej biurokracji oburzył amerykańskich lekarzy i pielęgniarki. Dlatego pozwolili, aby podczas cesarki towarzyszyła mi przyjaciółka. I nie powiem, najadłam się strachu, kiedy dostałam rachunek za pobyt w szpitalnym luksusie. Leżałam dwa dni ponad standard, więc skasowano mnie na prawie jedną trzecią mojej rocznej pensji. Na szczęście okazało się, że pakiet ubezpieczeniowy, który wybrał mój pracodawca, pokrywa wszystko. Nie miałam głowy zastanawiać się, co robią matki, które pracują u mniej hojnych pracodawców. I tak, przyznam, płakałam, kiedy wróciłam z dzieckiem do domu. W końcu byłam sama, tylko z iPhonem do pomocy. Ale kiedy skończył się czas galaretek, zaraz zaczęli odwiedzać mnie znajomi z posiłkami, a nawet nieznajomi z lokalnego kościoła, którzy znaleźli we mnie okazję do spełnienia dobrego uczynku. Drugi raz płakałam, kiedy po sześciu tygodniach musiałam wrócić do pracy. We wspaniałej Ameryce nie istnieje powszechny urlop macierzyński i na opiekę nad córką przyznano mi tylko tyle dni, ile przez lata pracy nazbierałam urlopu zdrowotnego. Na szczęście zanim wróciłam do pracy, do Ameryki zdążyła dolecieć moja mama. Z wielką ochotą zajęła się wnuczką. I bez problemu woziłam ją na kampus z niemowlakiem, żeby w przerwach między zajęciami wyskakiwać do nich na karmienie. Kiedy przerwa była zbyt krótka, żeby do nich dotrzeć, pozwolono mi ściągać mleko laktatorem w pokoju dla woźnych. Laktator, za który też zapłaciło ubezpieczenie, grał rytmiczne „umpa-umpa” jak jakiś instrument dęty na paradzie, przynosząc mi nieoczekiwane poczucie wspólnoty. Jakbym maszerowała w szeregu z milionem dzielnych Amerykanek pompujących mleko z piersi ku chwale systemu. Szczęśliwa, że w przeciwieństwie do nich nie musiałam oddawać dziecka do jednego z szokująco drogich żłobków.
Wszystko jest więc w porządku. Bez wątpienia, między światem mojej mamy a moim widać wyraźny postęp? Czyż nie wystarczy jedna warstwa korektora, żeby zamaskować moje cienie? A kiedy jednak dopadnie mnie smutek, wspomnienie galaretek działa jak słoneczne lekarstwo. Co z tego, że ta żółta smakuje identycznie jak czerwona? Liczy się wizja mango, intensywność koloru, zapach, który nastraja do snów. Obracam w ustach obiecujące grudki. Mam marzenie, że przyszłe pokolenia poczują na języku miąższ.
FAMILY TIME
K