30,00 zł
Obcy przyniósł Albertowi Camusowi popularność. Stał się bestselerem, czego Camus chyba nie do końca rozumiał, nie chciał być autorem wyłącznie Obcego. Chciał nie chciał, w roku 1940 dał światu zwierciadło, w którym może przejrzeć się człowiek. To jedna z książek (nie tylko francuskich czy dwudziestowiecznych, ale książek w ogóle), które są w ciągłym obiegu czytelniczym, to znaczy są nieustannie czytane, przemyśliwane, interpretowane. Wciąż aktualne, niepokojące. Domagające się kolejnych edycji, kolejnych przekładów.
Bohater zagadka, Meursault, który imię zawdzięcza czy to znanemu burgundowi, czy skażonemu burgundzkim „u” mariażowi słońca i morza, z których się zrodził, z którymi się stapia, które przynoszą mu szczęście i zadają cierpienie. I powieść o byciu obcym, o człowieku uciskanym przez społeczeństwo, rzecz o miłości, o zgubnym wpływie słońca. I wielu innych sprawach.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 121
Tytuł oryginału
L’Étranger
Projekt okładki i stron tytułowych
Łukasz Piskorek
Redaktor prowadzący
Kamil Piwowarski
Opracowanie redakcyjne
Anna Wasilewska
Korekta
Małgorzata Denys, Renata Kuk, Maciej Korbasiński
L’Étranger © Éditions Gallimard, Paris 1942. All rights reserved
© Copyright for the Polish edition
by Państwowy Instytut Wydawniczy, Warszawa 2021
© Copyright for the Polish translation by Marek Bieńczyk, 2021
Pierwsza wersja przekładu Marka Bieńczyka ukazała się na łamach „Literatury na Świecie” (7–8/2018) Tłumacz dziękuje panu Piotrowi Musze za inspirującą rozmowę o Obcym
Wydanie 2 w tej edycji, Warszawa 2022
Państwowy Instytut Wydawniczy
ul. Foksal 17, 00-372 Warszawa
tel. 22 826 02 01 e-mail: [email protected]
Księgarnia internetowa www.piw.pl
Polub PIW na Facebooku
www.fb.com/panstwowyinstytutwydawniczy
Skład wersji elektronicznej: Michał Latusek
ISBN 978-83-8196-435-7
Dzisiaj umarła mama. A może wczoraj, nie wiem. Z przytułku przyszedł telegram: „Matka zmarła. Pogrzeb jutro. Wyrazy szacunku”. To niczego nie wyjaśnia. Może to stało się wczoraj.
Przytułek dla starców znajduje się w Marengo, osiemdziesiąt kilometrów od Algieru. Złapię autobus o drugiej i przyjadę po południu. Nocą będę mógł czuwać przy zwłokach i wrócę jutro wieczorem. Poprosiłem szefa o dwa dni urlopu; w takiej sytuacji nie mógł mi odmówić. Ale nie wyglądał na zadowolonego. Powiedziałem mu nawet: „To nie z mojej winy”. Nie odpowiedział. Pomyślałem wówczas, że nie powinienem mu tego mówić. Nie było przecież z czego się tłumaczyć. Raczej to on powinien złożyć mi kondolencje. Z pewnością uczyni to pojutrze, kiedy ujrzy mnie w żałobie. Na razie jest trochę tak, jakby mama nie umarła. Ale po pogrzebie będzie po wszystkim i znowu będziemy na oficjalnej stopie.
Pojechałem autobusem o drugiej. Zrobiło się gorąco. Obiad zjadłem jak zawsze w restauracji u Céleste’a. Wszystkim było niezmiernie przykro z mojego powodu i Céleste powiedział: „Matkę ma się tylko jedną”. Kiedy wychodziłem, odprowadzano mnie do drzwi. Byłem trochę nieprzytomny, bo trzeba było jeszcze wpaść do Emmanuela po czarny krawat i opaskę. Parę miesięcy temu stracił wuja.
Musiałem podbiec, żeby zdążyć na autobus. Cały ten pośpiech, bieg, a do tego wyboje na drodze, zapach benzyny, odblask szosy i nieba, wszystko to sprawiło, że się zdrzemnąłem. Spałem przez niemal całą drogę. Obudziłem się wsparty o jakiegoś żołnierza; uśmiechnął się i spytał, czy jadę z daleka. Powiedziałem „tak”, aby nie ciągnąć rozmowy.
Przytułek leży dwa kilometry za miastem. Dotarłem tam pieszo. Chciałem od razu zobaczyć mamę. Ale dozorca powiedział, że powinienem spotkać się z dyrektorem. Był zajęty, więc chwilę czekałem. Dozorca wciąż coś do mnie mówił, aż wreszcie ujrzałem dyrektora: przyjął mnie w gabinecie. Niepozorny staruszek z Legią Honorową. Spojrzał na mnie swoimi jasnymi oczyma. Po czym uścisnął mi dłoń; trzymał ją tak długo, że nie bardzo wiedziałem, jak ją wycofać. Następnie przejrzał dokumenty i powiedział: „Pani Meursault została przyjęta trzy lata temu. Pan był jej jedyną podporą”. Pomyślałem, że coś mi zarzuca, i zacząłem się tłumaczyć. Ale mi przerwał: „Nie trzeba się usprawiedliwiać, synu. Czytałem akta pańskiej matki. Nie mógł pan sprostać jej potrzebom. Wymagała stałej opieki. Pańskie pobory są skromne. Zważywszy na to wszystko, tutaj było jej lepiej”. Powiedziałem: „Tak, panie dyrektorze”. A on dodał: „Wie pan, tu miała przyjaciół, ludzi w jej wieku. Mogła dzielić się z nimi sprawami, które należą do minionych czasów. Pan jest młody i przy panu z pewnością się nudziła”.
To prawda. W domu matka spędzała czas, niemo wodząc za mną wzrokiem. W pierwszych dniach pobytu w przytułku często płakała. Ale to z powodu przyzwyczajenia. Po paru miesiącach płakałaby, gdyby ją z przytułku zabrać. Również z przyzwyczajenia. Głównie dlatego w ostatnim roku niemal tu nie przyjeżdżałem. No i dlatego, że zabierało mi to niedzielę – nie mówiąc o całym trudzie dojścia do autobusu, zakupie biletów i dwóch godzinach jazdy.
Dyrektor jeszcze coś do mnie mówił. Ale już go prawie nie słuchałem. Wreszcie rzekł: „Przypuszczam, że chciałby pan zobaczyć matkę”. Wstałem bez słowa, a on pierwszy ruszył do drzwi. Na schodach wyjaśnił: „Przenieśliśmy ją do naszej małej kostnicy. Aby nie trapić innych. Kiedy tylko jakiś pensjonariusz umiera, pozostali na parę dni robią się nerwowi. To utrudnia pracę”. Przeszliśmy przez dziedziniec pełen starców; gawędzili w małych grupkach. Milkli, kiedy przechodziliśmy obok. Potem wracali do rozmowy. Jakbym słyszał krzykliwą paplaninę papug. Dyrektor doprowadził mnie do drzwi małego budynku: „Tu pana zostawiam, panie Meursault. Jestem w biurze do pańskich usług. Zasadniczo pogrzeb przewidziano na dziesiątą rano. Uznaliśmy, że w ten sposób będzie pan mógł czuwać przez noc przy zmarłej. I jeszcze słówko: pańska matka, zdaje się, często wyrażała przed kolegami pragnienie pogrzebu kościelnego. Podjąłem się niezbędnych przygotowań. Ale chciałem pana o tym powiadomić”. Podziękowałem mu. Mama, choć nie była ateistką, za życia nigdy nie myślała o religii.
Wszedłem. Sala była bardzo jasna, pobielona wapnem i pokryta szklanym dachem. Za umeblowanie służyły krzesła i kozły w kształcie iksa. Dwa z nich, pośrodku, dźwigały trumnę z zamkniętym wiekiem. Widać było tylko lekko wkręcone błyszczące śruby; wystawały z zabejcowanych na orzechowo desek. Obok trumny stała pielęgniarka, Arabka w białym kitlu i z jaskrawą chustą na głowie.
W tym momencie za moimi plecami przystanął dozorca. Musiał biec. Nieco się jąkał: „Zamknęliśmy trumnę, ale odkręcę, żeby mógł pan spojrzeć”. Już do niej podchodził, kiedy go powstrzymałem. Spytał: „Nie życzy pan sobie?”. Odpowiedziałem: „Nie”. Zamilkł, a ja stałem zakłopotany, gdyż poczułem, że nie powinienem był tego mówić. Po chwili spojrzał na mnie i spytał: „Dlaczego?”, ale bez wyrzutu w głosie, tak jakby chciał tylko się upewnić. Powiedziałem: „Nie wiem”. Kręcąc siwego wąsa, oznajmił, nie patrząc na mnie: „Rozumiem”. Miał piękne jasnoniebieskie oczy i ceglastą karnację. Przysunął mi krzesło, a sam usiadł za mną. Pielęgniarka wstała i skierowała się w stronę wyjścia. Wówczas dozorca powiedział: „Dostała szankra”. Nie zrozumiałem, spojrzałem więc na pielęgniarkę i spostrzegłem, że ma głowę owiniętą bandażem, który nie zakrywa jej oczu. Na wysokości nosa bandaż był płaski. Z całej twarzy przebijała tylko jego biel.
Kiedy wyszła, dozorca powiedział: „Zostawiam tu pana samego”. Nie wiem, jaki gest wykonałem, w każdym razie nie wyszedł i trzymał się za mną. Jego obecność za plecami mnie krępowała. Piękne światło popołudnia rozlewało się po sali. Pod szklanym dachem brzęczały dwa szerszenie. Czułem, jak ogarnia mnie senność. Nie odwracając się, zapytałem dozorcę: „Długo już tu pan pracuje?”. Odpowiedział natychmiast: „Pięć lat”, jakby od dawna czekał na to pytanie.
Później rozgadał się w najlepsze. Sam by się zdziwił, gdyby mu kiedyś powiedziano, że skończy jako dozorca przytułku w Marengo. Ma sześćdziesiąt cztery lata i pochodzi z Paryża. W tym momencie przerwałem mu: „Jakże, to pan nie jest stąd?”. Po czym przypomniałem sobie, że nim zaprowadził mnie do dyrektora, mówił o mamie. Powiedział, że należy ją szybko pogrzebać, gdyż na równinie, zwłaszcza w tej okolicy, panuje skwar. To wtedy wyjawił, że mieszkał w Paryżu i trudno mu o nim zapomnieć. W Paryżu pozostaje się ze zmarłym niekiedy całe trzy, cztery dni. Tutaj nie ma czasu, człowiek nie przywykł jeszcze do myśli, a już musi gonić za trumną. Żona wpadła mu w słowo: „Siedź cicho, takich rzeczy nie powinno się panu mówić”. Stary poczerwieniał i przepraszał. Przerwałem mu: „Ależ nie ma za co. Nie ma za co”. To, o czym mówił, wydawało mi się trafne i interesujące.
W kostnicy powiadomił mnie, że trafił do przytułku jako nędzarz. Ale że czuł się na siłach, zaproponował siebie samego na stanowisko dozorcy. Zauważyłem, że właściwie i on jest pensjonariuszem. Powiedział, że nie. Uderzył mnie jego sposób wymawiania: „oni”, „tamci”, rzadziej „staruchy”, kiedy opowiadał o pensjonariuszach, z których nie wszyscy byli od niego starsi. Ale, rzecz jasna, to nie to samo. On był dozorcą i w pewnym zakresie miał nad nimi władzę.
W tym momencie weszła pielęgniarka. Wieczór zapadł nagle. Noc szybko zgęstniała nad szklanym dachem. Dozorca przekręcił wyłącznik i oślepił mnie gwałtowny bryzg światła. Zaprosił mnie na kolację do refektarza. Ale nie czułem głodu. Zaofiarował filiżankę kawy z mlekiem. Ponieważ bardzo lubię kawę z mlekiem, zgodziłem się i chwilę później powrócił z tacą. Wypiłem. Poczułem od razu ochotę na papierosa. Ale zawahałem się, nie wiedząc, czy mogę zapalić przy mamie. Uznałem, że to nie ma żadnego znaczenia. Poczęstowałem dozorcę i paliliśmy razem.
W pewnej chwili powiedział: „Wie pan, przyjaciele pańskiej szanownej matki też przyjdą tu czuwać. Taki jest zwyczaj. Muszę pójść po krzesła i kawę”. Spytałem go, czy można zgasić jedną z lamp. Odblask światła na białych ścianach mnie męczył. Powiedział mi, że to niemożliwe. Kwestia instalacji: wszystko albo nic. Nie zwracałem już na niego większej uwagi. Wyszedł, wrócił, porozstawiał krzesła. Na jednym ustawił stos filiżanek przy dzbanku z kawą. Po czym usiadł naprzeciw, po drugiej stronie mamy. Pielęgniarka siedziała w głębi, plecami do mnie. Nie widziałem, co robi. Ale po ruchach ramion mogłem się domyślić, że szydełkuje. Powietrze zrobiło się łagodne, kawa mnie rozgrzała i przez otwarte drzwi dolatywał zapach nocy i kwiatów. Chyba zdrzemnąłem się na chwilkę.
Obudził mnie jakiś szelest. Ponieważ oczy miałem wcześniej zamknięte, pomieszczenie jeszcze bardziej oślepiło mnie swoją bielą. Przede mną nie było skrawka cienia i każda rzecz, każdy kąt, wszystkie linie krzywe rysowały się z bolesną dla oczu jaskrawością. W tym samym momencie weszli przyjaciele mamy. Było ich z dziesięcioro i cicho przemknęli w oślepiającym świetle. Usiedli, lecz żadne krzesło nie zatrzeszczało. Patrzyłem na nich, jak nigdy mi się nie zdarzyło, i nie umykał mi żaden szczegół twarzy czy ubrań. A przecież nie było ich słychać i z trudem mogłem uznać, że istnieją naprawdę. Prawie wszystkie kobiety nosiły fartuch i sznurowy pasek, który ściskał im talię i uwydatniał ich opasłe brzuchy. Dotąd nigdy nie zauważyłem, jak tęgie mogą być stare kobiety. Mężczyźni byli niemal bez wyjątku bardzo chudzi i trzymali laski. Uderzało mnie w ich twarzach to, że nie dostrzegałem oczu, a jedynie stępiony błysk w gnieździe zmarszczek. Kiedy siadali, większość z nich spojrzała na mnie i skinęła z zakłopotaniem głową; ich wargi zostały w całości wchłonięte przez bezzębne usta i nie wiedziałem, czy mnie pozdrawiają, czy też był to jakiś tik. Myślę, że raczej mnie pozdrawiali. W tej samej chwili spostrzegłem, że każdemu kiwa się głowa i że wszyscy siedzą twarzą do mnie, skupieni wokół dozorcy. Przez moment miałem śmieszne wrażenie, że przyszli mnie osądzić.
Nieco później jedna z kobiet zaczęła płakać. Siedziała w drugim rzędzie, skryta za którąś z towarzyszek, i słabo ją widziałem. W regularnych odstępach rozlegał się głośny szloch: myślałem, że to nigdy się nie skończy. Reszta jakby tego w ogóle nie słyszała. Zwisali z krzeseł w milczeniu, z żałobnymi minami. Wpatrywali się w trumnę bądź w swoje laski, czy w cokolwiek innego, ale nie przestawali się wpatrywać. Kobieta wciąż płakała. Bardzo mnie to dziwiło, gdyż jej nie znałem. Wolałbym już jej nie słyszeć. Ale nie śmiałem jej tego powiedzieć. Dozorca pochylił się w jej stronę, przemówił, lecz ona tylko potrząsnęła głową, wymamrotała coś i nadal łkała, w tych samych równych odstępach. Przeszedł więc na moją stronę. Usiadł obok. Po dłuższej chwili, nie patrząc na mnie, powiadomił mnie: „Była bardzo blisko z pańską szanowną matką. Mówi, że była tutaj jej jedyną przyjaciółką i że teraz nie ma nikogo”.
Siedzieliśmy tak przez dłuższą chwilę. Westchnienia i łkanie kobiety stały się rzadsze. Raz po raz pociągała nosem. Wreszcie ucichła. Nie chciało mi się już spać, lecz byłem zmęczony i bolały mnie lędźwie. Teraz z kolei źle znosiłem milczenie wszystkich tych ludzi. Tylko od czasu do czasu dochodził mnie jakiś szczególny dźwięk i nie mogłem pojąć, skąd się bierze. Wreszcie domyśliłem się, że kilku starców wsysało policzki, czemu towarzyszyły dziwne cmoknięcia. Byli tak bardzo pogrążeni w myślach, że sami nie zdawali sobie z tego sprawy. Odniosłem nawet wrażenie, że zmarła leżąca między nimi nic dla tych ludzi nie znaczy. Ale teraz sądzę, że wrażenie było fałszywe.
Wszyscy piliśmy kawę podaną przez dozorcę. A co było dalej, sam już nie wiem. Noc minęła. Przypominam sobie, że w pewnej chwili otworzyłem oczy i zobaczyłem, że wszyscy starcy osunęli się na krzesłach we śnie z wyjątkiem jednego, który opierał podbródek o dłonie zaciśnięte na lasce i wpatrywał się we mnie, jakby czekał, aż się przebudzę. Po czym znowu usnąłem. Obudziłem się, gdyż coraz bardziej bolały mnie lędźwie. Na szklany dach spłynął dzień. Później jeden ze starców obudził się i dostał ataku kaszlu. Pluł do dużej kraciastej chustki, a każde splunięcie rozrywało mu płuca. Obudził pozostałych i dozorca powiedział, że mają już sobie iść. Wstali. Od tego czuwania w niewygodzie twarze im spopielały. Wychodząc, wszyscy ku memu zdziwieniu uścisnęli mi dłoń – tak jakby noc, podczas której nie zamieniliśmy słowa, wzmogła naszą bliskość.
Byłem zmęczony. Dozorca zaprowadził mnie do siebie i trochę się umyłem. Wypiłem jeszcze jedną kawę z mlekiem, bardzo smaczną. Kiedy wyszedłem, było już całkiem jasno. Nad wzgórzami oddzielającymi Marengo od morza czerwieniało niebo. A przelatujący wiatr przynosił zapach soli. Zapowiadał się kolejny piękny dzień. Od dawna nie byłem już na wsi i poczułem, jak przyjemnie byłoby tu połazić, gdyby nie mama.
Ale czekałem na dziedzińcu pod platanem. Wdychałem zapach świeżej ziemi i senność przeszła. Myślałem o kolegach z biura. O tej godzinie wstawali już, by pójść do pracy: dla mnie to była zawsze najtrudniejsza chwila. Rozważałem jeszcze tę kwestię, kiedy przerwał mi dzwon bijący wewnątrz zabudowań. Za oknami zrobiło się jakieś poruszenie i zaraz zapanował spokój. Słońce wspięło się po niebie jeszcze wyżej: zaczynało grzać mnie w stopy. Dozorca przeciął dziedziniec i powiedział mi, że dyrektor prosi do siebie. Poszedłem do jego gabinetu. Dał mi do podpisu wiele różnych papierów. Zauważyłem, że jest ubrany na czarno i ma prążkowane spodnie. Chwycił słuchawkę telefonu i zwrócił się do mnie: „Pracownicy zakładu pogrzebowego już tu są. Poproszę ich o zamknięcie trumny. Czy chce pan wcześniej po raz ostatni zobaczyć matkę?”. Powiedziałem, że nie. Cichszym głosem wydał przez telefon polecenie: „Figeac, przekaż swoim, że już mogą”.
Następnie powiedział, że będzie uczestniczył w pogrzebie, i podziękowałem mu. Usiadł za biurkiem, skrzyżował krótkie nogi. Uprzedził mnie, że będziemy sami, nie licząc dyżurnej pielęgniarki. Pensjonariuszom z zasady nie wolno uczestniczyć w pogrzebach. Pozwalał im jedynie czuwać w nocy: „Ze względów humanitarnych” – zauważył. Jednak tym razem zgodził się na przemarsz w kondukcie żałobnym starego przyjaciela mamy: Thomasa Péreza. Tu dyrektor się uśmiechnął: „Widzi pan, to było nieco dziecięce uczucie. On i pańska matka nie odstępowali siebie na krok. W zakładzie żartowano, dogadywano Pérezowi: «To twoja narzeczona». A on się śmiał. Sprawiało im to przyjemność. Faktem jest, że śmierć pani Meursault doprawdy nim wstrząsnęła. Sądziłem, że nie powinno mu się odmówić. Ale za radą lekarza, który tu dojeżdża, zabroniłem mu wczorajszego czuwania”.
Przez dłuższy czas milczeliśmy. Dyrektor wstał i wyjrzał przez okno gabinetu. Po chwili poinformował mnie: „Jest już ksiądz z Marengo. Pośpieszył się”. Uprzedził mnie, że trzeba co najmniej trzech kwadransów, by dotrzeć piechotą do kościoła w samym środku miasteczka. Zeszliśmy. Przed budynkiem stał ksiądz i dwóch ministrantów. Jeden z nich trzymał kadzielnicę i ksiądz pochylił się, by dopasować długość srebrnego łańcuszka. Kiedy podeszliśmy, wyprostował się. Powiedział do mnie „mój synu” i jeszcze kilka innych słów. Wszedł do środka; ruszyłem za nim.
Zauważyłem od razu, że śruby trumny zostały wkręcone, a w pomieszczeniu stało czterech mężczyzn ubranych na czarno. Jednocześnie usłyszałem dyrektora mówiącego, że karawan czeka na drodze; ksiądz rozpoczął modlitwy. Od tej chwili wszystko potoczyło się bardzo szybko. Mężczyźni podeszli do trumny, niosąc żałobne sukno. Ksiądz, jego świta, dyrektor i ja wyszliśmy. Przy drzwiach stała kobieta, której nie znałem: „Pan Meursault” – rzekł dyrektor. Nie dosłyszałem nazwiska, pojąłem tylko, że była wyznaczoną na pogrzeb pielęgniarką. Skłoniła kościstą, podłużną twarz bez uśmiechu. Odsunęliśmy się, by przepuścić ciało. Wyszliśmy z przytułku za niosącymi trumnę. Przy bramie stał karawan. Polakierowany, podłużny, lśniący, przywodził na myśl piórnik. Obok stał mistrz ceremonii, niski mężczyzna w śmiesznym stroju, i starzec, jakby za kogoś przebrany. Pojąłem, że to pan Pérez. Miał filcowy, miękki kapelusz z okrągłą główką i rozłożystym rondem (zdjął go, kiedy trumna przekroczyła bramę), garnitur, którego nogawki zawijały mu się wokół butów, i zbyt wąską czarną muszkę do koszuli z wielkim białym kołnierzem. Jego wargi pod nosem obsianym czarnymi punkcikami drżały. Spomiędzy białych, dość rzadkich włosów wystawały dziwaczne, sterczące uszy o poszarpanych brzegach, których krwisty kolor na tle trupio bladej twarzy był uderzający. Mistrz ceremonii wskazał nam miejsca. Ksiądz szedł z przodu, za nim sunął karawan. Wokół niego czterech mężczyzn. Za nimi dyrektor, ja, a na końcu konduktu wyznaczona pielęgniarka i pan Pérez.
Niebo było już całkiem słoneczne. Zaczynało ciążyć nad ziemią i upał wzmagał się gwałtownie. Nie wiem, dlaczego odczekaliśmy dłuższą chwilę, nim ruszyliśmy. W ciemnym ubraniu było mi gorąco. Staruszek, który miał na głowie kapelusz, teraz go zdjął. Odwróciłem się nieznacznie i wpatrywałem w niego, kiedy dyrektor zaczął mi o nim opowiadać. Mówił, że moja matka i pan Pérez wieczorami często chodzili na spacer do miasteczka w towarzystwie pielęgniarki. Rozejrzałem się po okolicy. Widząc te linie cyprysów prowadzące aż na wzgórza, pod niebo, tę rudo-zieloną ziemię, te pojedyncze, tak dobrze rozrysowane domki, rozumiałem mamę. Wieczór w takiej krainie musiał być niczym melancholijny rozejm. Dzisiaj rozlewające się dookoła słońce wprawiało pejzaż w drżenie i czyniło go nieludzkim i przygnębiającym.
Ruszyliśmy. Wtedy spostrzegłem, że Pérez lekko utyka. Karawan powoli się rozpędzał i starzec zaczął zostawać z tyłu. Jeden z mężczyzn, którzy otaczali karawan, również pozwolił się wyprzedzić i szedł teraz równo ze mną. Byłem zaskoczony tempem, w jakim słońce pięło się po niebie. Zauważyłem, że wieś już od dłuższej chwili rozbrzmiewała brzęczeniem owadów i suchym szelestem traw. Pot spływał mi po policzkach. Ponieważ nie miałem kapelusza, wachlowałem się chusteczką. Pracownik zakładu pogrzebowego powiedział do mnie coś, czego nie dosłyszałem. Jednocześnie wycierał sobie głowę chustką, którą trzymał w lewej dłoni, podczas gdy prawa unosiła brzeg czapki. Powiedziałem: „Słucham?”. Powtórzył, wskazując na niebo: „Ale ukrop”. Powiedziałem: „Tak”. Po chwili zapytał: „Czy to pańska matka?”. Raz jeszcze powiedziałem: „Tak”. „Czy była bardzo stara?” Odpowiedziałem: „W miarę”, gdyż nie wiedziałem, ile dokładnie miała lat. Wtedy zamilkł. Odwróciłem się i zobaczyłem starego Péreza pięćdziesiąt metrów za nami. Śpieszył się, machając równomiernie kapeluszem w dłoni. Popatrzyłem też na dyrektora. Szedł z wielką godnością, bez żadnego zbędnego gestu. Na czole perliło mu się kilka kropel potu, lecz ich nie ścierał.
Zdawało mi się, że kondukt posuwa się szybciej. Wokół mnie rozciągała się wciąż ta sama rozświetlona przestrzeń, nasączona słońcem. Blask nieba był nie do zniesienia. W pewnej chwili wkroczyliśmy na odcinek drogi, który niedawno odnowiono. Asfalt rozpękł się w słońcu. Stopy zapadały się i pozostawiały za sobą błyszczącą miazgę. Wystający nad karawanem skórzany kapelusz woźnicy zdawał się wyciśnięty z tej samej czarnej mazi. Czułem się nieco zagubiony między błękitem nieba a monotonią kolorów, lepką czernią rozwartej smoły, matową czernią strojów, połyskliwą czernią powozu. Wszystko to, słońce, zapach skóry i łajna za powozem, zapach lakieru i kadzidła, zmęczenie po nieprzespanej nocy, mąciło mi wzrok i myśli. Odwróciłem się ponownie: Pérez, daleko stąd, gubił się w oparach żaru, po chwili już mi znikł z oczu. Szukałem go wzrokiem i spostrzegłem, że zboczył i poszedł polem. Zauważyłem też, że przede mną droga skręca. Pojąłem, że Pérez, który znał okolicę, ruszył na przełaj, żeby nas dogonić. Doszlusował na zakręcie. Później raz jeszcze go zgubiliśmy. Poszedł znowu przez pole i tak to się powtarzało. Czułem, jak krew wali mi w skroniach.
Wszystko odbyło się tak szybko, pewnie i naturalnie, że nic mi nie pozostało w pamięci. To jedno: kiedy wchodziliśmy do miasteczka, odezwała się do mnie wyznaczona pielęgniarka. Miała szczególny tembr głosu, melodyjny, drżący, niepasujący do jej twarzy. Powiedziała: „W tym tempie można dostać udaru. Ale przy szybkim kroku człowiek tak się spoci, że w kościele chwytają go dreszcze”. Miała rację. Nie było dobrego wyjścia. Zachowałem w pamięci jeszcze kilka obrazów z tego dnia: na przykład twarz Péreza, kiedy blisko miasteczka dogonił nas po raz ostatni. Na policzkach błyszczały mu grube łzy z nerwów i znoju. Ale z powodu zmarszczek nie spływały w dół. Rozlewały się na boki, łączyły na powrót i na zniszczonej twarzy tworzyły lusterko wody. A później był kościół, wieśniacy na chodnikach, czerwone geranium na cmentarnych grobach, omdlenie Péreza (można by rzec, bezwładny pajacyk), ziemia koloru krwi rzucana na trumnę mamy, blade ciało korzeni zaplątanych w ziemię, jeszcze jacyś ludzie, głosy, miasteczko, oczekiwanie przed kawiarnią, nieustanny warkot silnika, moja radość, kiedy autobus wjechał w gęste światła Algieru, i myśl, że zaraz się położę i prześpię bitych dwanaście godzin.
Budząc się, pojąłem, dlaczego szef wyglądał na niezadowolonego, kiedy poprosiłem go o dwa dni urlopu: dziś mamy sobotę. Właściwie o tym zapomniałem, lecz gdy wstawałem z łóżka, naszła mnie taka myśl. Mój szef, co naturalne, musiał pomyśleć, że wraz z niedzielą będę miał cztery dni wolnego, i nie mogło mu się to spodobać. Lecz w końcu to nie z mojej winy grzebano mamę wczoraj, a nie dzisiaj, wolną sobotę oraz niedzielę i tak bym przecież miał. Oczywiście nie przeszkadza mi to zrozumieć szefa.
Wstawałem z trudem, gdyż zmęczył mnie wczorajszy dzień. Przy goleniu rozważałem, co mógłbym zrobić, i stanęło na kąpieli. Do kąpieliska przy porcie pojechałem tramwajem. Zanurzyłem się w basenie. Było dużo młodzieży. W wodzie natknąłem się na Marie Cardona, byłą maszynistkę z mojej pracy; miałem kiedyś na nią chętkę. A ona na mnie, jak sądzę. Ale wkrótce odeszła z pracy i nie było czasu. Pomogłem jej wgramolić się na pomost i przy tym musnąłem piersi. Byłem jeszcze w wodzie, a ona już leżała na płask. Wdrapałem się na pomost obok niej. Było przyjemnie i niby żartem odchyliłem głowę i położyłem na jej brzuchu. Nic nie powiedziała i tak zostałem. Miałem w oczach całe niebo, było błękitne i złote. Czułem, jak pod moim karkiem brzuch Marie lekko pulsuje. Leżeliśmy długo na pomoście, na wpół uśpieni. Kiedy słońce stało się zbyt mocne, zsunęła się do wody, zrobiłem to samo. Dogoniłem ją, oplotłem ręką jej talię i płynęliśmy razem. Wciąż się śmiała. Kiedy schnęliśmy na brzegu, powiedziała: „Jestem ciemniejsza niż pan”. Spytałem, czy chciałaby pójść wieczorem do kina. Znowu się roześmiała i powiedziała, że miałaby ochotę obejrzeć film z Fernandelem. Kiedy już się ubraliśmy, wydawała się zdziwiona widokiem mojego czarnego krawata i spytała, czy jestem w żałobie. Powiedziałem, że mama umarła. Ponieważ chciała się dowiedzieć kiedy, odpowiedziałem: „Wczoraj”. Jakby się zawahała, ale nie zrobiła żadnej uwagi. Chciałem jej rzec, że przecież nie z mojej winy, lecz powstrzymałem się na myśl, że powiedziałem to już szefowi. To bez znaczenia. Tak czy inaczej, zawsze jest się trochę winnym.
Wieczorem Marie o wszystkim zapomniała. Film był chwilami śmieszny i doprawdy głupawy. Przyciskała nogę do mojej. Gładziłem jej piersi. Pod koniec seansu pocałowałem ją, ale niezręcznie. Po filmie poszliśmy do mnie.
Kiedy się obudziłem, Marie już nie było. Wyjaśniła mi wcześniej, że musi wpaść do ciotki. Pomyślałem, że jest niedziela, i poczułem przykrość: nie lubię niedzieli. Wróciłem więc do łóżka, szukałem na materacu zapachu soli, który pozostawiły włosy Marie, i spałem do dziesiątej. Później paliłem w łóżku aż do południa. Nie chciało mi się wpaść jak zawsze na obiad do Céleste’a, gdyż z pewnością by mnie wypytywali, a tego nie lubię. Zrobiłem sobie jajka i zjadłem prosto z patelni, bez chleba, bo zabrakło, a wyjść i kupić mi się nie chciało.
Po obiedzie trochę się nudziłem i kręciłem po mieszkaniu. Dopóki mama tu mieszkała, było wygodne. Teraz jest dla mnie za duże i musiałem przenieść stół z jadalni do sypialni. Mieszkam już tylko tutaj, między krzesłami wyplatanymi słomą, o nieco zapadniętych siedzeniach, szafą z zaśniedziałym lustrem, toaletką i mosiężnym łóżkiem. Reszta leży odłogiem. Nieco później, chcąc czymś się zająć, sięgnąłem po starą gazetę i czytałem. Wyciąłem reklamę soli Kruschena i wkleiłem ją do starego zeszytu, gdzie przechowuję wycinki gazetowe, które mnie rozbawiły. Umyłem ręce i na koniec wyszedłem na balkon.
Mój pokój wychodzi na główną ulicę przedmieścia. Popołudnie było piękne. Jednak bruk był jeszcze lepki, ludzi niewielu, gdzieś się śpieszyli. Wreszcie pojawiła się rodzina idąca na spacer, dwóch chłopczyków w marynarskich strojach, ze spodenkami powyżej kolan, nieco skrępowanych sztywnymi ubrankami, i dziewczynka z wielką różową kokardą i w czarnych lakierkach. Za nimi zwalista matka w jedwabnej brązowej sukience i ojciec, niski, dość wątły mężczyzna, znany mi z widzenia. Miał słomkowy kapelusz, muchę i laseczkę w dłoni. Widząc go u boku żony, pojąłem, dlaczego w dzielnicy mówiono o nim, że jest wytworny. Nieco później przeszli miejscowi młodzieńcy, mieli wypomadowane włosy, nosili czerwone krawaty, zbyt obcisłe kurtki z wyszywaną kieszonką i półbuty z kwadratowymi noskami. Pomyślałem, że wybierają się do kina w śródmieściu. Dlatego wyszli tak wcześnie i z głośnym śmiechem biegli do tramwaju.
Ulica powoli opustoszała. Zapewne seanse już wszędzie się zaczęły. Na ulicy pozostali tylko sklepikarze i koty. Niebo było jasne, lecz nad fikusami rosnącymi wzdłuż ulicy pozbawione blasku. Na przeciwległym chodniku sprzedawca tytoniu wyciągnął krzesło, ustawił je przed drzwiami, usiadł nań okrakiem, oplatając ramionami oparcie. Tramwaje, przed chwilą jeszcze pełne, teraz jechały niemal puste. W kawiarence „U Pierrota”, obok sklepiku z tytoniem, kelner wymiatał trociny z opustoszałej sali. Była naprawdę niedziela.
Odwróciłem krzesło i ustawiłem je tak jak sprzedawca tytoniu, widocznie w ten sposób było wygodniej. Wypaliłem dwa papierosy, wróciłem po kawałek czekolady i zjadłem go przy oknie. Nieco później niebo pociemniało i pomyślałem, że nadchodzi letnia burza. Ale znowu się odkryło. Tyle że przemarsz chmur pozostawił na ulicy jakby obietnicę deszczu, przez co pociemniała. Stałem długo, wpatrzony w niebo.
O piątej ze stukotem nadjechały tramwaje. Z podmiejskiego stadionu przywoziły na stopniach kiście widzów uczepionych poręczy. Kolejne tramwaje przywiozły graczy, których rozpoznałem po niewielkich walizkach. Wrzeszczeli i śpiewali gromko, że ich klub nigdy nie polegnie. Kilku z nich pomachało mi. Jeden nawet krzyknął: „Ale im dokopaliśmy”. Kiwnąłem głową, że jasne. Począwszy od tej chwili zaczęły napływać auta.
Dzień zbliżał się do końca. Ponad dachami niebo pokraśniało i wraz z zapadającym wieczorem ulice się ożywiły. Było coraz więcej spacerowiczów. Rozpoznałem wśród nich wytwornego pana. Dzieci płakały albo dawały się ciągnąć za rękę. Dzielnicowe kina wyrzuciły na chodniki falę widzów. Młodzieńcy gestykulowali raźniej niż zazwyczaj i pomyślałem, że obejrzeli film przygodowy. Wracający z kin w mieście pojawili się później. Byli bardziej skupieni. Wciąż się śmiali, ale chwilami wydawali się znużeni lub rozmarzeni. Nie odchodzili jeszcze, kręcili się po przeciwległym chodniku. Dziewczyny z dzielnicy, z odkrytymi głowami, trzymały się pod ręce. Młodzieńcy ustawiali się tak, aby przeciąć im drogę, i rzucali żarciki, na które odpowiadały śmiechem, patrząc w drugą stronę. Kilka z nich, które znałem, pomachało do mnie.
Latarnie uliczne zapaliły się nagle i pierwsze wschodzące w nocy gwiazdy pobladły. Poczułem, że oczy mi się męczą od gapienia się w chodniki z ich ciężarem ludzi i świateł. W blasku latarni rozjarzył się wilgotny bruk, a tramwaje w równych odstępach rzucały blaski na lśniące włosy, na czyjś uśmiech albo na srebrną bransoletkę. Nieco później, gdy tramwaje przerzedziły się i czarna już noc zeszła na drzewa i latarnie, dzielnica niezauważenie wyludniła się, aż wreszcie pierwszy kot ospale przeszedł przez pustą ulicę. Pomyślałem, że pora na kolację. Od długiego opierania się o krzesło rozbolała mnie szyja. Zszedłem po chleb i makaron, coś upichciłem i zjadłem na stojąco. Miałem ochotę na papierosa w oknie, lecz ochłodziło się i było mi trochę zimno. Zamknąłem okna i wracając, dostrzegłem w lustrze skrawek stołu, na którym lampa spirytusowa sąsiadowała z okruchami chleba. Pomyślałem, że kolejną niedzielę mam już za sobą, że mama jest teraz pochowana, że wrócę do pracy i że właściwie nic się nie zmieniło.