Mit Syzyfa i inne eseje - Albert Camus - ebook

Mit Syzyfa i inne eseje ebook

Albert Camus

0,0

Opis

"Nietrudno zrozumieć, że Syzyf jest bohaterem absurdalnym tak przez swoje pasje, jak i udręki. Za pogardę dla bogów, nienawiść śmierci i umiłowanie życia zapłacił niewypowiedzianą męką: całe istnienie skupione w wysiłku, którego nic nie skończy. Oto cena, jaką trzeba zapłacić za miłość tej ziemi. Jeśli ten mit jest tragiczny, to dlatego, że bohater jest świadom. Bo też na czym polegałaby jego kara, jeśli przy każdym kroku podtrzymywałaby go nadzieja zwycięstwa?" 

 

Książka dostępna w katalogu bibliotecznym na zasadach dozwolonego użytku bibliotecznego. 
Tylko dla zweryfikowanych posiadaczy kart bibliotecznych. 

 

Książka dostępna w zasobach:   
Miejska Biblioteka Publiczna im. Zofii Urbanowskiej w Koninie
Miejska Biblioteka Publiczna w Ostrołęce

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 249

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




 

ALBERT CAMUS

MIT SYZYFA

I INNE ESEJE

 

przełożyła

JOANNA GUZE

 

Warszawskie Wydawnictwo Literackie MUZA SA

 

Tytuł oryginału: L’envers et l’endroit

Le mythe de Sisyphe

Lettres àun ami allemand

Projekt serii: Maciej Sadowski

Karolina Michałowska

Projekt okładki : Studio graficzne INDYC

Redakcja techniczna: Sławomir Grzmiel

Korekta: Anna Sidorek

 

© Éditions Gallimard, 1942, 1945,1951, 1958

© for the Polish edition by MUZA SA, Warszawa 1999, 2004

© for the Polish translation by Joanna Guze

 

ISBN 83-7200-552-4

 

Warszawskie Wydawnictwo Literackie

MUZA SA

Warszawa 2004

Dwie strony tego samego

Jeanowi Grenier

Przedmowa

Szkice zebrane w tym tomie zostały napisane w latach 1935 i 1936 (miałem wówczas dwadzieścia dwa lata) i wydrukowane rok później, w Algierii, w niewielkiej liczbie egzemplarzy. Wydanie jest od dawna wyczerpane, ja zaś wciąż nie chciałem się zgodzić na wznowienie.

Mój upór nie wynika z tajemniczych powodów. Nie wyrzekam się niczego, co jest wyrażone w tych tekstach, ale ich forma zawsze wydawała mi się niezdarna. Przesądy, jakie wbrew sobie żywię na temat sztuki (wytłumaczę to dalej), nie pozwalały mi długo na reedycję. Wielka próżność, jak widać, w której kryje się na domiar sugestia, jakoby moje inne książki zaspokajały wszelkie wymagania. Czy muszę dodawać, że tak nie jest?

Jestem tylko bardziej uczulony na niezręczności tej książki niż innych, również mi znanych. Wyjaśnić to można tym jedynie, że te pierwsze próby dotyczą tematu (i zdradzają go nieco), który najbardziej leży mi na sercu. Skoro już sprawa wartości literackiej została ustalona, mogę wyznać, że w istocie wartość tej książeczki jako świadectwa jest dla mnie znaczna. Mówię: dla mnie, ponieważ świadczy ona dla mnie, ode mnie żąda wierności, której ja tylko znam trudności i głębię. Spróbuję to wytłumaczyć.

Brice Parain powiada często, że ta książeczka jest najlepsza z tego, co kiedykolwiek napisałem. Parain się myli. Znając jego lojalność, nie mówię tego powodowany rozdrażnieniem, które ogarnia każdego artystę, gdy ktoś ośmieli się twierdzić, że woli go takim, jakim był, niż takim, jaki jest. Nie, Parain się myli, ponieważ mając dwadzieścia dwa lata, nikt nie umie pisać, prócz geniuszy. Ale rozumiem, co Parain, uczony wróg sztuki i filozof współczucia, ma na myśli. To mianowicie, i ma rację, że więcej jest prawdziwej miłości w tych nieporadnych stronicach niż we wszystkim, co napisałem potem.

W każdym artyście jest jedyne źródło, które przez całe życie żywi jego samego i to, co on mówi. Kiedy źródło wysycha, dzieło z wolna twardnieje, pęka. Są to niewdzięczne ziemie sztuki, których niewidoczny strumień już nie nawadnia. Gdy włos rzednie i martwieje, artysta dojrzał już do milczenia lub salonów, co wychodzi na jedno. Co do mnie, wiem, że moje źródło jest tutaj, w tym świecie biedy i światła, gdzie długo żyłem i którego wspomnienie chroni mnie przed dwoma przeciwnymi niebezpieczeństwami grożącymi każdemu artyście: przed urazą i satysfakcją.

Bieda nigdy nie była dla mnie nieszczęściem: światło wypełniało ją swoim bogactwem. Nawet moje bunty znały jego blask. Były one niemal zawsze, i myślę, że mogę to powiedzieć uczciwie, buntami w obronie wszystkich i po to, żeby życie wszystkich zaznało światła. Nie jest rzeczą pewną, czy moje serce miało naturalne dyspozycje dla tego rodzaju miłości. Ale okoliczności mi pomogły. Żeby obojętność mojej natury mogła zostać skorygowana, znalazłem się wpół drogi pomiędzy biedą a słońcem. Bieda nie pozwoliła mi wierzyć, że wszystko jest dobre pod słońcem i w historii; słońce nauczyło mnie, że historia nie jest wszystkim. Zmienić życie, tak, ale nie świat, który był moim bóstwem. W ten sposób rozpocząłem moją niewygodną karierę, naiwnie stając na sznurze, gdzie niełatwo zachować równowagę; toteż posuwam się nie bez trudu, nie będąc pewien, czy dojdę do końca. Inaczej mówiąc, zostałem artystą, jeśli jest prawdą, że nie ma sztuki bez wyrzeczenia i bez zgody.

W każdym razie piękny płomień, unoszący się nad moim dzieciństwem, uwolnił mnie od wszelakiej urazy. Żyłem w niedostatku, ale i w poczuciu jakiegoś posiadania. Czułem w sobie niewyczerpane siły; trzeba było tylko znaleźć dla nich zastosowanie. To nie bieda była im przeszkodą: w Afryce morze i słońce nic nie kosztują. Przeszkody były raczej w przesądach czy w głupocie. Miałem tam wszelkie okazje, żeby rozwinąć moją „kastylijską” dumę, która wyrządziła mi wiele zła, którą słusznie wykpiwa mój przyjaciel i mistrz, Jean Grenier, i której na próżno usiłowałem się pozbyć aż do chwili, gdy zrozumiałem, że istnieje jakaś fatalność natury. Lepiej było wówczas zgodzić się na tę dumę i zmusić ją do służby niż, jak powiada Chamfort, wyznawać zasady, które są silniejsze od charakteru. Ale znając już siebie, mogę powiedzieć, że wśród moich licznych słabości nie ma wady najbardziej rozpowszechnionej, to znaczy zawiści, tego raka społeczeństw i doktryn.

Ta szczęśliwa odporność nie jest moją zasługą. Zawdzięczam ją przede wszystkim moim bliskim, którym brak było niemal wszystkiego i którzy nie zazdrościli niemal niczego. Ta rodzina, która nie umiała nawet czytać, swoim milczeniem, rezerwą, naturalną i skromną godnością nauczyła mnie rzeczy najważniejszych i te nauki przetrwały we mnie. Poza tym, zbyt byłem zajęty odczuwaniem, żeby myśleć o czymś innym. Dziś jeszcze, gdy widzę, jak żyją w Paryżu ludzie o wielkich fortunach, w moim oddaleniu od nich jest trochę politowania. Świat jest pełen niesprawiedliwości, ale o jednej z nich nie mówi się nigdy: o klimacie. Nie wiedząc o tym, długo korzystałem z tego przywileju. Słyszę już zarzuty naszych okrutnych filantropów, jeśli mnie czytają. Chcę dać do zrozumienia, że robotnicy są bogaci, a burżuazja biedna, żeby nadal trwała szczęśliwa niewola pierwszych i potęga drugich. Nie, nie o to chodzi. Przeciwnie, jeśli bieda łączy się z tym życiem bez nieba i nadziei, które dochodząc do wieku dojrzałego poznawałem na strasznych peryferiach naszych miast, to znaczy, że dokonała się ostatnia i najbardziej wstrząsająca krzywda: trzeba uczynić wszystko, żeby ci ludzie uszli podwójnej hańbie biedy i brzydoty. Urodzony wśród biedy, w dzielnicy robotniczej, nie wiedziałem przecież, co to prawdziwe nieszczęście, dopóki nie poznałem naszych zimnych przedmieść. Nawet najgorsza nędza arabska nie da się z nimi porównać, bo jest pod innym niebem. Ten jednak, kto raz zobaczył przemysłowe przedmieścia, czuje się na zawsze splamiony i odpowiedzialny za ich istnienie.

A jednak to, co powiedziałem, jest nadal prawdziwe. Spotykam czasem ludzi, którzy żyją wśród bogactw, jakich nie mogę sobie nawet wyobrazić. Trzeba jednak wysiłku, abym zrozumiał, że można im tego zazdrościć. Dawno temu przeżyłem tydzień, obdarowany wszystkimi bogactwami świata: spaliśmy pod gołym niebem, na plaży, żywiłem się owocami i spędzałem połowę dnia w bezludnej wodzie. Nauczyłem się wtedy prawdy, która zawsze skłaniała mnie do tego, żeby wygody, komfort, osiadłość traktować z ironią, niecierpliwością, a niekiedy nawet z wściekłością. Chociaż żyję dziś bez troski o jutro, a więc jako człowiek uprzywilejowany, nie umiem posiadać. Nie umiem zachować tego, co mam i co otrzymałem bez starań z mojej strony. Mniej z marnotrawstwa niż z pewnego rodzaju skąpstwa: nie chcę utracić tej wolności, która znika, kiedy dostatek staje się zbyt wielki. Największy zbytek zawsze kojarzy mi się z jakimś wyzuciem. Lubię nagie domy Arabów czy Hiszpanów. Miejscem, gdzie najchętniej mieszkam i pracuję (i gdzie, rzecz mniej rzadka, byłoby mi obojętnie umrzeć), jest pokój hotelowy. Nigdy nie potrafiłem znaleźć uroku w tym, co nazywa się życiem wnętrza (i co jest często przeciwieństwem życia wewnętrznego); tak zwane mieszczańskie szczęście nudzi mnie i przeraża. W tym nieprzystosowaniu nie ma zresztą nic chwalebnego; niemało przyczyniło się do utwierdzenia moich złych cech. Nie zazdroszczę niczego, to moje prawo, ale nie zawsze myślę o zawiściach innych, i to pozbawia mnie wyobraźni, to znaczy dobroci. Co prawda ukułem sobie maksymę na mój użytek prywatny: „Zasady trzeba zachować dla spraw wielkich, małym wystarczy miłosierdzie”. Niestety! Człowiek ukuwa sobie maksymy, żeby zapełnić dziury we własnym charakterze. Miłosierdzie, o którym mówię, jest we mnie raczej obojętnością. Jego skutki, jak można przypuszczać, są mniej cudowne.

Ale chcę jedynie podkreślić, że ubóstwo niekoniecznie rodzi zawiść. Nawet później, kiedy ciężka choroba pozbawiła mnie na pewien czas siły życia, która we mnie przekształca wszystko, mimo niewidocznych kalectw i nowych słabości, jakich była przyczyną, mogłem poznać strach i zniechęcenie, nigdy gorycz. Ta choroba do moich więzów dorzuciła nowe, jeszcze bardziej uciążliwe. Sprzyjała wreszcie tej wolności serca, temu lekkiemu dystansowi wobec interesów ludzkich, które zawsze chroniły mnie przed urazą. Od kiedy mieszkam w Paryżu, wiem, że jest to przywilej królewski. Ale korzystałem z niego bez ograniczeń i wyrzutów, i przynajmniej dotychczas rozświetlał moje życie. Jako artysta, na przykład, zacząłem od podziwu, co w pewnym sensie jest rajem na ziemi. (Wiadomo, że ktoś, kto rozpoczyna dziś karierę literacką we Francji, a nawet chce ją zakończyć, musi, na odwrót, znaleźć sobie artystę, z którego mógłby szydzić). Podobnie moje namiętności dojrzałego wieku nigdy nie były „przeciw”. Istoty, które kochałem, były zawsze lepsze i większe ode mnie. Bieda więc, jakiej zaznałem, nie nauczyła mnie urazy, ale pewnej wierności i milczącego uporu. Jeśli zdarzało mi się o tym zapominać, winę ponoszę ja sam czy moje wady, nie świat, gdzie się urodziłem.

Pamięć tych lat ustrzegła mnie również przed zadowoleniem z uprawiania mego zawodu. Tu chciałbym z największą prostotą, na jaką mnie stać, powiedzieć o tym, co przemilczają zazwyczaj pisarze. Nie mówię nawet o satysfakcji, jaką znajduje się podobno wobec udanej książki czy stronicy. Nie wiem, czy zna ją wielu artystów. Co do mnie, nie sądzę, abym kiedykolwiek doznał radości, odczytując skończoną już stronicę. Wyznam nawet, choćbym miał zostać zrozumiany dosłownie, że powodzenie kilku moich książek zawsze mnie zaskakiwało. Oczywiście, człowiek się przyzwyczaja, i to w sposób dość nędzny. Mimo to dziś jeszcze czuję się uczniem żyjących pisarzy, którym daję miejsce na miarę ich zasług i wśród których jednym z pierwszych jest ten, komu te próby były dedykowane przed dwudziestu laty1. Naturalnie, pisarz zna radości, dla których żyje i które wystarczają, żeby go uszczęśliwić. Ale ja znajduję je w momencie, gdy rodzi się pomysł, w sekundzie, kiedy temat mi się odsłania, kiedy artykulacja dzieła ukazuje się odczuwaniu nagle jasno widzącemu, w tych cudownych chwilach, kiedy wyobraźnia stapia się całkowicie z inteligencją. Te chwile mijają równie szybko, jak przyszły. Zostaje wykonanie, to znaczy długi trud.

W innej płaszczyźnie rzecz biorąc, artysta zna również satysfakcje płynące z próżności. Zawód pisarza, zwłaszcza w społeczeństwie francuskim, jest w znacznym stopniu zawodem opartym na próżności. Mówię to zresztą bez pogardy, z żalem zaledwie. Pod tym względem jestem podobny do innych; któż mógłby powiedzieć o sobie, że jest wolny od tego śmiesznego kalectwa? W społeczeństwie, wydanym zawiści i kpinom, zawsze przychodzi w końcu dzień, kiedy pisarze, okryci szyderstwem, ciężko płacą za te biedne radości. Ale dwadzieścia lat życia literackiego przyniosło mi takich radości niewiele i przynosi ich coraz mniej, w miarę jak czas upływa.

Może pamięć praw dostrzeżonych w Dwóch stronach tego samego nie pozwala mi czuć się dobrze w publicznym wykonywaniu mego zawodu i przywiodła mnie do tylu odmów, które nie zawsze przysparzały mi przyjaciół? Bo też lekceważąc komplement czy słowa uznania, pozwalam ich autorowi myśleć, że nim pogardzam, gdy wątpię tylko o sobie. Podobnie gdybym umiejętnie łączył cierpkość i uprzejmość, jak to czyni się często w karierze literackiej, gdybym popisywał się jak tylu innych, zyskałbym więcej sympatii, brałbym bowiem udział w grze. Ale co robić, jeśli ta gra mnie nie bawi! Ambicja Lucjana de Rubempré czy Juliana Sorela zbija mnie często z tropu swoją naiwnością i skromnością. Ambicje Nietzschego, Tołstoja czy Melville’a poruszają mnie do głębi, nawet z racji ich klęsk. W skrytości serca czuję pokorę tylko wobec najbiedniejszych egzystencji albo wielkich przygód ducha. Pomiędzy obiema jest dziś społeczeństwo, które budzi śmiech.

Niekiedy na tych „premierach” teatralnych, jedynym miejscu, gdzie spotykam ludzi, których bezczelnie nazywa się „całym Paryżem”, doznaję wrażenia, że sala zniknie, że nie istnieje ten świat, taki, jakim się zdaje. Inni są dla mnie prawdziwi, wielkie postacie krzyczące ze sceny. Żeby nie uciec wówczas, trzeba sobie przypomnieć, że każdy z tych widzów ma również jakieś spotkanie ze sobą samym; że wie o tym i że zapewne uda się na nie za chwilę. Natychmiast stają się znów braterscy: samotność łączy tych, których zbiorowisko rozdziela. Wiedząc o tym, jakże schlebiać temu światu, ubiegać się o jego śmieszne przywileje, gratulować wszystkim autorom wszystkich książek, dziękować wylewnie życzliwemu krytykowi; w imię czego usiłować zjednać przeciwnika i, nade wszystko, z jaką twarzą przyjmować te komplementy i podziw, których społeczeństwo francuskie (w obecności autora przynajmniej, bo kiedy go już nie ma!...) nie odmawia sobie tak samo, jak aperitifów i prasy brukowej? Nie potrafię tego wszystkiego, to pewne. Może jest w tym dużo pychy, której rozmiary i potęgę znam w sobie. Ale gdyby było tylko to, gdyby w grę wchodziła jedynie moja próżność, zdaje mi się, że, na odwrót, potrafiłbym powierzchownie radować się komplementem, zamiast znajdować w nim wciąż powtarzającą się przykrość. Nie, próżność, którą dzielę z ludźmi mego zawodu, reaguje przede wszystkim na te krytyki, które zawierają znaczną część prawdy. To nie duma sprawia, że przybieram ten wyraz twardy i niewdzięczny, dobrze mi znany, ale (wraz z głęboką obojętnością, kalectwem mojej natury) to szczególne uczucie, które mówi mi wówczas: „To nie jest to...”. Nie, to nie jest to, i dlatego sława, jak się powiada, jest czasem tak trudna do przyjęcia, że znajduję jakąś złośliwą radość w robieniu wszystkiego, żeby ją stracić. Na odwrót, czytając na nowo po tylu latach Dwie strony tego samego, czuję instynktownie, że mimo nieporadności pewne stronice to jest właśnie to. To, to znaczy ta stara kobieta, milcząca matka, bieda, światło na włoskich oliwkach, miłość samotna i zaludniona, wszystko, co w moich oczach jest świadectwem prawdy.

Od czasu, kiedy te stronice zostały napisane, zestarzałem się i przeszedłem wiele. Poznałem siebie, wiem, jakie są moje granice i jakie słabości. Mniej dowiedziałem się o innych, ponieważ moja ciekawość kieruje mnie raczej ku ich losom niż reakcjom, a losy powtarzają się często. Dowiedziałem się przynajmniej, że oni istnieją i że egoizm, jeśli nie można się go wyrzec, musi osiągnąć jasność widzenia. Cieszyć się sobą jest niemożliwe; wiem o tym mimo moich wielkich w tym zakresie talentów. Jeśli istnieje samotność, o czym nie wiem, człowiek miałby prawo marzyć o niej czasem jak o raju. Marzę o niej czasem, jak wszyscy. Ale dwa ciche anioły wzbraniały mi jej zawsze: jeden ma twarz przyjaciela, drugi twarz wroga. Tak, wiem to wszystko i dowiedziałem się jeszcze, mniej więcej może, jaka jest cena miłości. Ale o samym życiu nie wiem więcej nad to, co zostało powiedziane nieporadnie w Dwóch stronach tego samego.

„Nie ma miłości życia bez rozpaczy”, napisałem na tych stronicach nie bez emfazy. Nie wiedziałem wówczas, jak dalece mówię prawdę; nie znałem jeszcze czasów prawdziwej rozpaczy. Te czasy nadeszły i mogły wszystko zniszczyć we mnie prócz bezładnej żądzy życia. Cierpię jeszcze od tej namiętności, płodnej i niszczycielskiej zarazem, która błyska nawet z najmroczniejszych stronic tej książki. Powiedziano, że żyjemy naprawdę tylko przez kilka godzin naszego życia. Jest to prawdziwe w pewnym sensie, fałszywe w innym. Ten nienasycony żar, który czuje się w tych próbach, zawsze jest ze mną, jest dla mnie życiem najgorszym i najlepszym. Chciałem oczywiście zmienić jego najgorsze efekty. Jak wszyscy próbowałem, jak mogłem, ulepszyć swój charakter moralnością. Niestety! To właśnie kosztowało mnie najdrożej. Mając energię, a tej mi nie brak, dochodzi się czasem do postępowania zgodnego z moralnością, ale nie do tego, żeby być moralnym. Marzyć o moralności, gdy jest się człowiekiem pasji, to oddać się niesprawiedliwości w tej samej chwili, kiedy mówi się o sprawiedliwości. Człowiek wydaje mi się niekiedy chodzącą niesprawiedliwością: myślę o sobie. Jeśli zdaje mi się teraz, że myliłem się czy kłamałem w tym, co czasem pisałem, to dlatego że nie wiem, jak pokazać uczciwie moją niesprawiedliwość. Zapewne nigdy nie mówiłem, że jestem sprawiedliwy. Zdarzało mi się tylko niekiedy mówić, że należy być sprawiedliwym i że jest to trud i nieszczęście. Ale czy różnica jest tak wielka? I czy naprawdę może głosić sprawiedliwość ten, kto nie potrafi nawet sprawić, żeby sprawiedliwość zapanowała w jego własnym życiu? Gdyby przynajmniej można było żyć zgodnie z honorem, tą cnotą niesprawiedliwych! Ale nasz świat uważa to słowo za nieprzyzwoite; arystokrata, ten epitet należy do repertuaru obelg literackich i filozoficznych. Nie jestem arystokratą, moja odpowiedź zawiera się w tej książce: oto moi bliscy, moi mistrzowie, moje potomstwo; oto, co łączy mnie poprzez nich z wszystkimi. A jednak tak, trzeba mi honoru, ponieważ nie jestem dość wielki, żebym mógł się bez niego obejść.

Ale mniejsza o to! Chciałem tylko podkreślić, że jeśli przebyłem szmat drogi od czasu napisania tej książki, nie posunąłem się tak bardzo naprzód. Myśląc, że idę naprzód, cofałem się często wstecz. Ale w końcu moje błędy, moja niewiedza i moja wierność zawsze sprowadzały mnie na tę drogę, którą otwarłem Dwiema stronami tego samego, ślady tego widać we wszystkim, co zrobiłem potem, i w pewne poranki algierskie idę nią zawsze z tym samym lekkim upojeniem.

Jeśli więc tak, dlaczego tak długo nie chciałem wznowić tego słabego świadectwa? Przede wszystkim dlatego, że są we mnie, muszę powtórzyć, opory artystyczne, jak w innych są opory moralne czy religijne. Zakaz, formuła, że „tego się nie robi”, dość mi obca jako synowi wolnej natury, jest ze mną - niewolnikiem surowej tradycji artystycznej, i to niewolnikiem pełnym podziwu. Może też ta ostrożność godzi w moją głęboką anarchię i dzięki temu jest pożyteczna. Znam mój bezład, gwałtowność pewnych instynktów, które mogą mną zawładnąć. Dzieło sztuki, jeśli ma powstać, musi się posłużyć tymi ciemnymi siłami duszy. Ale wpierw trzeba je skanalizować, otoczyć groblami, po to także, żeby fala była wyższa. Moje groble dziś jeszcze są może zbyt wysokie. Stąd czasem ta sztywność... Po prostu, gdy nadejdzie dzień, w którym ustali się równowaga między tym, czym jestem, i tym, co mówię, w ten dzień może, ledwie śmiem to napisać, potrafię zbudować dzieło, o jakim marzę. Chciałem tu tylko powiedzieć, że będzie ono w ten czy w inny sposób podobne do Dwóch stron tego samego i że będzie mówić o pewnym kształcie miłości. Zrozumiały więc staje się drugi powód, dla którego zachowałem dla siebie te młodzieńcze próby. Nieporadność i bezład sprawia, że zdradzamy nasze najdroższe tajemnice; zdradzamy je również, gdy maska za dobrze przylega. Lepiej poczekać na chwilę, kiedy potrafi się nadać im formę, nie przestając słuchać ich głosu, kiedy naturalność i sztuka znajdą się w nich mniej więcej w równych proporcjach: a więc istnieć wreszcie. Bo móc wszystko jednocześnie - to istnieć. W sztuce wszystko przychodzi razem albo nic nie przychodzi; bez płomienia nie ma światła. Stendhal napisał kiedyś: „Moja dusza jest ogniem, który cierpi, kiedy nie płonie”. Ci, którzy są w tym do niego podobni, powinni tworzyć tylko w ogniu. U szczytu płomienia krzyk wybiega prosto i znajduje słowa, które go powtarzają. Mówię tu o tym, na co my wszyscy, artyści niepewni, czy są artystami, ale pewni, że nie mogą być niczym innym, czekamy dzień po dniu, żeby zgodzić się w końcu na życie.

Dlaczego więc, skoro chodzi o to czekanie, prawdopodobnie daremne, zgoda na tę publikację? Przede wszystkim dlatego, że czytelnicy znaleźli argument, który mnie przekonał2. Poza tym zaś nadchodzi czas w życiu artysty, kiedy musi postawić kropkę, zbliżyć się do tego, co jest jego centrum, żeby już tam pozostać. Tak jest ze mną dzisiaj i nie muszę mówić o tym więcej. Jeśli mimo tylu wysiłków, żeby zbudować język i ożywić mity, nie potrafię pewnego dnia napisać Dwóch stron tego samego na nowo, nie osiągnę nigdy nic, oto moje niejasne przekonanie. W każdym razie nic nie stoi na przeszkodzie, bym mógł wyobrażać sobie, że mi się powiedzie, że w środku tego dzieła umieszczę cudowne milczenie matki i wysiłek człowieka zmierzającego do znalezienia sprawiedliwości albo miłości, która zrównoważy to milczenie. Oto człowiek we śnie życia, na ziemi śmierci, który znajduje swoje prawdy i który je traci, żeby poprzez wojny, krzyki, szaleństwo sprawiedliwości i miłości, przez cierpienie wreszcie, powrócić do tej cichej ojczyzny, gdzie nawet śmierć jest szczęśliwym milczeniem. Oto jeszcze... Tak, nic nie przeszkadza śnić, nawet w godzinie wygnania, skoro tyle wiem przynajmniej i wiem to na pewno, że dzieło człowieka to nic innego jak długa wędrówka, aby dzięki sposobom sztuki odnaleźć dwa albo trzy proste i wielkie obrazy, dla których po raz pierwszy otworzyło się serce. Może dlatego po dwudziestu latach pracy żyję nadal w przekonaniu, że moje dzieło nie jest jeszcze nawet zaczęte. Odkąd z okazji tego wydania wróciłem do moich pierwszych stronic, to przede wszystkim pragnąłem powiedzieć.

Ironia

Przed dwoma laty poznałem starą kobietę. Była chora i sądziła, że od tej choroby umrze. Prawa strona jej ciała była całkowicie sparaliżowana. Tylko połowę siebie miała na tym świecie, druga połowa była już jej obca. Mała staruszka, ruchliwa i gadatliwa, zmuszona do milczenia i bezwładu. Sama przez długie dni, analfabetka, mało wrażliwa, całe jej życie zwracało się ku Bogu. Wierzyła w niego. Na dowód tego miała różaniec, Chrystusa z ołowiu i świętego Józefa z Dzieciątkiem ze stiuku. Nie sądziła, aby jej choroba była nieuleczalna, ale twierdziła, że jest, aby się nią interesowano, poza tym zdając się na Boga, którego tak kochała.

Tego dnia ktoś okazał jej zainteresowanie. Był to młody człowiek. (Sądził, że jest tu jakaś prawda, a wiedział skądinąd, że ta kobieta umrze, ale nie troszczył się o rozwiązanie tej sprzeczności). Zmartwienia starej kobiety przejęły go szczerze. Czuła to. I to zainteresowanie było dla niej niespodzianą gratką. Z ożywieniem opowiadała mu o swoich troskach: jest u końca drogi i trzeba zrobić miejsce dla młodych. Czy się nudzi? Oczywiście. Nie rozmawiają z nią. Jest w swoim kącie jak pies. Lepiej by było, żeby już przyszedł koniec. Bo woli umrzeć niż być komuś ciężarem.

Głos jej stał się kłótliwy. Był to głos targu, głos, który się targuje. Mimo to młody człowiek rozumiał. Ale był zdania, że lepiej być komuś ciężarem niż umrzeć. Co dowodziło tylko jednego: że na pewno nigdy nie był nikomu ciężarem. I właśnie mówił do starej kobiety - zauważywszy różaniec: „Bóg pani zostaje”. Była to prawda. Ale i tu robiono jej przykrości. Jeśli zdarzyło się, że modliła się długo, jeśli jej spojrzenie gubiło się w jakimś wzorze tapety, jej córka mówiła: „Znowu się modli! - Co ci to szkodzi? - pytała chora. - Nic mi nie szkodzi, ale mnie to w końcu drażni”. I stara milkła, patrząc na córkę długo i z wyrzutem.

Młody człowiek słuchał tego wszystkiego z przykrością ogromną i nieznaną, czując ucisk w sercu. A stara mówiła jeszcze: „Zobaczy, jak to jest, kiedy sama będzie stara. Jej także będzie tego trzeba!”.

Czuło się, że stara kobieta jest wolna od wszystkiego prócz Boga, wydana całkowicie tej ostatniej chorobie, cnotliwa z konieczności, pewna zbyt łatwo, że to, co jej pozostało, jest jedynym dobrem godnym miłości, pogrążona ostatecznie i bezpowrotnie w tej nędzy, jaką jest człowiek w Bogu. Ale niech nadzieja życia odżyje, a Bóg staje się bezsilny wobec spraw człowieka.

Usiedli do stołu. Młody człowiek był zaproszony na kolację. Stara nie jadła, ponieważ jedzenie jest ciężko strawne wieczorem. Pozostała w swoim kącie, za plecami tego, który jej słuchał. Czując się obserwowany, jadł z trudem. Kolacja jednak szła swoim trybem. Żeby przedłużyć to spotkanie, postanowiono iść do kina. Grano właśnie wesoły film. Młody człowiek zgodził się nierozważnie, nie pomyślawszy o istocie, która nadal trwała za jego plecami.

Wszyscy wstali, żeby umyć ręce przed wyjściem. Oczywiście nie było mowy o tym, żeby stara poszła także. Gdyby nawet nie była bezwładna, nie potrafiłaby zrozumieć filmu. Mówiła, że nie lubi kina. Ale naprawdę to nie rozumiała. Była w swoim kącie i z wielkim pustym zainteresowaniem przebierała ziarnka różańca. Pokładała w nim całą swoją ufność. Trzy przedmioty, które były jej własnością, określały dla niej punkt materialny, od którego zaczyna się boskie. Za różańcem, Chrystusem i świętym Józefem otwierała się wielka głęboka ciemność, w której była jej cała nadzieja.

Wszyscy byli gotowi. Podeszli do starej kobiety, żeby ją ucałować i życzyć dobrej nocy. Zrozumiała już i ściskała mocno swój różaniec. Ale ten gest równie dobrze mógł wyrażać rozpacz, jak żarliwość. Ucałowano ją. Pozostał tylko młody człowiek. Uścisnął serdecznie jej rękę i odwrócił się. Ale ona rozumiała, że odchodzi ktoś, kto się nią zainteresował. Nie chciała być sama. Czuła już okropność tej samotności, długą bezsenność, rozpaczliwe sam na sam z Bogiem. Bała się, oparcie znajdowała tylko w człowieku i czepiając się jedynej istoty, która okazała jej względy, nie wypuszczała jego ręki, ściskała ją, dziękując niezręcznie, by usprawiedliwić to naleganie. Miody człowiek czuł się skrępowany. Inni już wołali, żeby się pośpieszył. Film zaczynał się o dziewiątej i lepiej było przyjść trochę wcześniej, by nie czekać przy kasie.

On zaś czuł, że znalazł się w obliczu najokropniejszego ze znanych mu dotychczas nieszczęść: nieszczęścia starej kalekiej kobiety, którą się opuszcza, by iść do kina. Chciał odejść, uwolnić się, nie wiedzieć, cofnąć rękę. Przez sekundę czuł do niej dziką nienawiść i pomyślał, że uderzy ją w twarz.

Wreszcie zdołał uwolnić się i odejść; chora, na wpół wychylona ze swojego fotela, patrzyła z przerażeniem, jak niknie ostatnia pewność, która mogła być jej oparciem. Nic nie chroniło jej teraz. I wydana całkowicie myśli o własnej śmierci, nie wiedziała dokładnie, co ją przerażało, ale czuła, że nie chce być sama. Bóg nie przydawał jej się na nic, zabierał ją tylko ludziom i zostawiał samą. Nie chciała porzucać ludzi. I dlatego zaczęła płakać.

Tamci byli już na ulicy. Uporczywy wyrzut dręczył młodego człowieka. Spojrzał ku oświetlonemu oknu - wielkiemu martwemu oku w niemym domu. Oko zamknęło się. Córka starej chorej kobiety powiedziała do młodego człowieka: „Zawsze gasi światło, kiedy jest sama. Lubi zostawać w ciemnościach”.

Starzec triumfował, marszczył brwi, pouczająco potrząsał wskazującym palcem. Mówił: „Mój ojciec dawał mi pięć franków z mojej tygodniówki, żebym mógł się zabawić aż do następnej soboty. I co? Jeszcze odkładałem z tego parę groszy. Przede wszystkim, żeby zobaczyć się z moją narzeczoną, szedłem pieszo na wieś cztery kilometry w tamtą stronę i cztery z powrotem. Mówię wam, dzisiejsza młodzież nie umie się bawić”. Siedzieli przy okrągłym stole, trzech młodych i on, stary. Opowiadał swoje biedne przygody: brednie w podniosłym tonie, obrzydliwości, które celebrował jak zwycięstwa. W swoim opowiadaniu nie robił pauz i spiesząc się, żeby powiedzieć wszystko, zanim go opuszczą, ze swojej przeszłości wywlekał to, co jego zdaniem mogło zainteresować słuchaczy. Jego jedyną wadą było, że chciał, by go słuchano: zdawał się nie dostrzegać ironii w spojrzeniach ani rubasznej kpiny, której mu nie szczędzono. Był dla nich starcem, o którym wiadomo, że za jego czasów wszystko było dobre, gdy on sam uważał się za poprzednika godnego szacunku, którego doświadczenie się liczy. Młodzi nie wiedzą, że doświadczenie jest klęską i że trzeba wszystko stracić, żeby dowiedzieć się odrobinę. Stary wycierpiał swoje. Nie mówił nic o tym. Lepiej jest uchodzić za szczęśliwego. Zresztą jeśli popełniał tu błąd, popełniłby jeszcze większy, chcąc wzruszyć swoimi nieszczęściami. Co mogą obchodzić cierpienia starego człowieka, kiedy życie pochłania was bez reszty? Mówił i mówił, gubił się z rozkoszą w szarościach swego przygłuchłego głosu. Ale to nie mogło trwać. Jego przyjemność była w osiągnięciu jakiegoś celu, a uwaga słuchaczy gasła. Nie był już nawet zabawny; był stary. Młodzi zaś lubią bilard i karty, niepodobne do głupiej pracy codziennej.

Po chwili był sam, mimo wysiłków i kłamstw, żeby uczynić swoje opowiadanie bardziej zajmującym. Młodzi odeszli bez żadnych względów. Znowu sam. Nie być słuchanym: to straszne, gdy człowiek jest stary. Skazywano go na milczenie i na samotność. Dawano mu do zrozumienia, że wkrótce umrze. A stary człowiek, który ma umrzeć, jest niepotrzebny, krępujący nawet i podstępny. Niech sobie pójdzie. Albo zamilknie: tyle przynajmniej. A on cierpi, ponieważ nie może milczeć, nie myśląc o tym, że jest stary. Wstał jednak i odszedł, uśmiechając się do wszystkich wokół. Ale napotkał tylko twarze obojętne albo uczestniczące w wesołości, do której nie miał prawa. Ktoś śmiał się. „Ona jest stara, nie mówię, że nie, ale czasem w starym piecu diabeł pali”. Inny, poważniej: „My tam nie jesteśmy bogaci, ale lubimy zjeść dobrze. Popatrz na mojego wnuka, je więcej od swego taty. Jego tacie wystarczy pół kilo chleba, a on zje kilo jak nic. I do tego jeszcze kiełbasa, i do tego jeszcze ser! A czasem, kiedy już zjadł, woła: Ham! Ham! i zapycha dalej”. Stary odszedł. Wolnym krokiem, krokiem spracowanego osia, przemierzał chodniki pełne ludzi. Czul się źle i nie chciał wracać do domu. Zazwyczaj dość lubił te powroty: stół, naftowa lampa, talerze, na których jego palce machinalnie odnajdują swoje miejsce. Lubił te milczące kolacje, stara naprzeciw niego, kęsy długo żute, głowa pusta, oczy nieruchome, martwe. Dziś wróci później. Kolacja na stole będzie zimna, stara w łóżku, spokojna, ponieważ znała jego nieoczekiwane spóźnienia. Mówiła: „Znów go napadło” i wszystko było jasne.

Szedł teraz spokojnym, upartym krokiem. Był sam i stary. U końca życia starość jest jak powracające mdłości. Wszystko kończy się na tym, że nikt nie słucha. Idzie, zawraca na rogu, potyka się i niemal upada. Widziałem go. To śmieszne, ale co robić. Mimo wszystko woli ulicę, raczej ulica niż te godziny w domu, kiedy gorączka przesłania mu starą i zostaje sam w swoim pokoju. I wówczas drzwi otwierają się wolno i pozostają przez chwilę uchylone. Wchodzi mężczyzna. Jest jasno ubrany. Siada naprzeciw starca i milczy przez długie godziny. Nieruchomy jak uchylone przez chwilę drzwi. Od czasu do czasu przeciąga ręką po włosach i cicho wzdycha. Kiedy już długo patrzył na starego jednakim spojrzeniem, ciężkim od smutku, cicho odchodzi. Za nim suchy trzask drzwi; stary nie rusza się przerażony, z kwaśnym i bolesnym lękiem w środku. Ale na ulicy nie jest sam, choć niewielu spotyka ludzi. Gorączka w nim śpiewa. Przyśpiesza kroku: jutro wszystko się zmieni, jutro. Nagle odkrywa, że jutro będzie takie samo i pojutrze, i wszystkie inne dni. I to nieodwracalne odkrycie miażdży go. Takie myśli zabijają. I człowiek się zabija, ponieważ nie może ich znieść - albo, jeśli jest młody, układa je w zdania.

Stary, szalony, pijany - nie wiadomo. Koniec będzie miał godny, wśród szlochu i podziwu. Umrze pięknie, to znaczy cierpiąc. To będzie mu pociechą. I dokąd zresztą iść: jest stary, na zawsze. Ludzie budują na starości. Tę starość, osaczoną wszystkim, co nieodwracalne, chcą uświęcić próżnowaniem, lecz ono właśnie pozostawia ich bez obrony. Chcą zostać kierownikami warsztatów, aby jako emeryci spędzić resztę dni w małym domku. Ale kiedy już zaszli w latach daleko, wiedzą, że to fałsz. Trzeba im innych ludzi. Jemu zaś trzeba słuchaczy, by uwierzył, że żyje. Teraz ulice były ciemniejsze i bardziej puste. Głosy mijały go jeszcze. W dziwnym uspokojeniu wieczora stawały się bardziej uroczyste. Za wzgórzami otaczającymi miasto był jeszcze blask dnia. Ogromny dym, nie wiadomo skąd, pojawił się za porośniętymi wierzchołkami. Wznosił się powoli i układał piętrami jak świerk. Stary zamknął oczy. Wobec życia, które zagarniały odgłosy miasta i głupi, obojętny uśmiech nieba, czuł się sam, bezradny, nagi, już martwy.

Czy trzeba opisywać drugą stronę tego pięknego medalu? Można się domyślić, że w brudnym i ciemnym pokoju stara nakryła do stołu, że kiedy kolacja była gotowa, usiadła, spojrzała na zegarek, poczekała chwilę i z apetytem zabrała się do jedzenia. Myślała: „Znów go napadło”. I wszystko było jasne.

Mieszkali w pięcioro: babka, jej młodszy syn, jej starsza córka i dwoje dzieci tej ostatniej. Syn był prawie niemy; córka ułomna, myślała z trudem, a z dwojga dzieci starszy pracował już w towarzystwie ubezpieczeń, młodszy zaś uczył się. Mając siedemdziesiąt lat babka rządziła jeszcze wszystkim. Nad jej łóżkiem można było zobaczyć portret, gdzie młodsza o pięć lat, wyprostowana w swojej czarnej sukni spiętej u szyi medalionem, bez jednej zmarszczki na twarzy o oczach ogromnych, jasnych i zimnych, trwała w postawie królewskiej, której wyrzekła się dopiero później i którą usiłowała niekiedy odnaleźć, gdy szła ulicą.

Tym jasnym oczom wnuk jej zawdzięczał wspomnienie, od którego rumieni się jeszcze. Stara kobieta czekała, aż zjawią się goście, po czym pytała, patrząc na niego surowo: „Kogo wolisz, twoją matkę czy twoją babkę?”. Gra nabierała ostrości, gdy córka była obecna. Bo we wszystkich wypadkach dziecko odpowiadało: „Babkę”, z wielkim porywem miłości w sercu dla tej matki, która milczała zawsze. Albo też, kiedy goście dziwili się temu wyznaniu, mówiła: „Bo ona go wychowała”.

Tak więc stara kobieta uważała, że miłość jest rzeczą, której się wymaga. Z poczucia, że jest dobrą matką rodziny, czerpała swoją surowość i nietolerancję. Nigdy nie zdradziła swego męża i urodziła mu dziewięcioro dzieci. Po jego śmierci energicznie zajęła się rodziną. Opuściwszy farmę w okolicy, osiedli w starej i ubogiej dzielnicy, gdzie mieszkali już od dawna.

Tej kobiecie na pewno nie brakło zalet. Ale swoim wnukom, którzy byli w wieku sądów absolutnych, wydawała się tylko komediantką. Dowiedzieli się na przykład od jednego z wujów ciekawej historii. Ten ostatni, przyszedłszy z wizytą do teściowej, ujrzał ją siedzącą bezczynnie przy oknie. Ale przyjęła go ze ścierką w ręce, przepraszając, że nie może przerwać pracy, zajęcia domowe nie zostawiają jej wolnej chwili. I prawdę mówiąc, tak było ze wszystkim. Po sporze rodzinnym mdlała z największą łatwością. Cierpiała też na okropne wymioty związane z podrażnieniem wątroby. Ale w tym względzie nie czuła się zobowiązana do najmniejszej powściągliwości. Nie robiąc ceregieli, wymiotowała hałaśliwie do kuchennego kubła na śmieci. Wracała blada, z oczami pełnymi łez od wysiłku, i kiedy proszono ją, by się położyła, przypominała, że kuchnia jest na jej głowie i ile od niej zależy w domu: „To ja tu robię wszystko”. I jeszcze: „Co będzie z wami, gdy mnie zabraknie!”.

Dzieci przyzwyczaiły się, by nie zwracać uwagi na jej wymioty, na „ataki”, jak mówiła, ani na jej skargi. Pewnego dnia położyła się i zażądała lekarza. Sprowadzono go, żeby zrobić, jak chciała. Pierwszego dnia orzekł, że to zwykła niedyspozycja, drugiego, że to rak wątroby, trzeciego, że ciężka żółtaczka. Ale młodsze z dzieci uparto się, żeby widzieć w tym tylko nową komedię, bardziej przemyślne udawanie. Nie czuło niepokoju. Ta kobieta zbyt je uciskała, żeby jego pierwsze wrażenia mogły być pesymistyczne. I jest też rodzaj rozpaczliwej odwagi w jasności widzenia i odmowie kochania. Ale grając chorobę, można jej naprawdę zaznać: babka posunęła udawanie aż do śmierci. Ostatniego dnia rozpierały ją gazy. Bez żenady zwróciła się do wnuka: „Widzisz, pierdzę jak prosię”. Umarła w godzinę potem.

Jej wnuk, czuł to teraz, nic z tego nie zrozumiał. Nie mógł uwolnić się od myśli, że ta kobieta odegrała przed nim ostatnią i najpotworniejszą ze swych komedii. Zastanawiał się, czy czuje żal, ale nie czuł żadnego. Płakał dopiero w dniu pogrzebu, ponieważ płakali wszyscy, ale z obawą, że nie jest szczery i że kłamie w obliczu śmierci. Był to piękny dzień zimowy z promieniami słońca. W błękicie nieba odgadywało się chłód powleczony złotem. Cmentarz wznosił się nad miastem i można było widzieć piękne przejrzyste słońce, spadające na zatokę drżącą od światła jak wilgotne usta.

Wszystko to nie łączy się ze sobą? Piękna prawda. Kobieta, którą się zostawia, by iść do kina, stary człowiek, którego się nie słucha, śmierć, która niczego nie odkupuje, a z drugiej strony całe światło świata. I cóż to znaczy, jeśli zgodzić się na wszystko? Chodzi o trzy losy podobne, a przecież różne. Śmierć dla wszystkich, ale każdemu jego własna. Mimo wszystko słońce grzeje nam kości.

Pomiędzy tak i nie

Jeśli to prawda, że jedyne raje to raje utracone wiem teraz, jak nazwać to czule i nieludzkie, co jest dziś we mnie. Emigrant powraca do ojczyzny. A ja wspominam. Ironia, sztywność, wszystko niknie - wróciłem. Nie chcę przeżuwać szczęścia. Prostsze to i łatwiejsze. W tych bowiem godzinach, które z głębi zapomnienia przywołuję ku sobie, nietknięta pozostała pamięć czystego wzruszenia, chwila zawieszona w wieczności. Tylko to prawdziwe jest we mnie i wiem o tym zawsze za późno. Kochamy gest nagle się załamujący, drzewo dobrze osadzone w krajobrazie. I żeby odtworzyć tę miłość, mamy tylko szczegół, ale to wystarcza: zapach pokoju zbyt długo zamkniętego, szczególny odgłos kroku na drodze. Tak jest ze mną. I jeśli kochałem wówczas w oddaniu, byłem sobą, bo tylko miłość nas sobie przywraca.

Powolne, spokojne i poważne wracają te godziny, tak samo mocne, tak samo wzruszające - dlatego że jest wieczór, czas smutny i niejasne pragnienie w niebie bez światła. Każdy gest odnaleziony odkrywa mnie sobie. Powiedziano mi kiedyś: „Tak trudno jest żyć”. I słyszę ton. Innym razem ktoś szepnął: „Najgorszym błędem jest zadawać cierpienie”. Kiedy wszystko się skończy, głód życia zgaśnie. Czy to nazywają szczęściem? Przywołując te wspomnienia, przybieramy mimo wszystko strój dyskretny i śmierć ukazuje się nam jak tło o postarzałych tonach. Wracamy do siebie. Czujemy naszą rozpacz i kochamy ją lepiej. Tak, to może jest szczęście, litościwe poczucie naszego nieszczęścia.

Tak jest dzisiejszego wieczora. W tej kawiarni mauretańskiej, na skraju arabskiego miasta, nie przywołuję minionego szczęścia, ale dziwne doznanie. Jest już noc. Na ścianach lwy kanarkowego koloru ścigają zielono ubranych szejków wśród palm o pięciu gałęziach. W kącie kawiarni acetylenowa lampa rzuca niepewne światło. Prawdziwe światło płynie z ognia płonącego w małym piecu, ozdobionym zieloną i żółtą emalią. Płomień oświetla środek sali i czuję jego odblask na twarzy. Siedzę twarzą do drzwi i do zatoki. Właściciel kawiarni przykucnął w kącie i zdaje się patrzeć na mój pusty kieliszek z liściem mięty na dnie. W kawiarni pusto, hałasy miasta w dole, dalej światła zatoki. Słyszę mocny oddech Araba, jego oczy błyszczą w półmroku. Czy daleko to głos morza? W długich rytmach świat śle mi swoje westchnienie i ofiarowuje obojętność i spokój tego, co nie umiera. W wielkich czerwonych odblaskach lwy falują na ścianach. Robi się chłodno. Syrena na morzu. Latarnie zaczynają się obracać: światło zielone, czerwone, białe. I wciąż to wielkie westchnienie świata. Z tej obojętności rodzi się jakiś tajemniczy śpiew. I oto jestem przywrócony mojej ojczyźnie. Myślę o dziecku, które mieszkało w biednej dzielnicy. Ta dzielnica, ten dom! Było tylko jedno piętro, schody nieoświetlone. Dziś jeszcze, po długich latach, mógłby tam wrócić nocą. Wie, że wpadłby na górę biegiem, nie potknąwszy się ani razu. Jego ciało jest przesycone tym domem. Jego nogi zachowały dokładną miarę wysokości stopni. Jego ręka - odrazę instynktowną, niezwalczoną nigdy, do poręczy. To przez karaluchy.

W letnie wieczory robotnicy zasiadają na balkonach. U niego było tylko małe okno. Wynoszono więc krzesła przed dom i delektowano się wieczorem. Ulica, obok sprzedawcy lodów, kawiarnie naprzeciw i hałas dzieci biegających od bramy do bramy. Ale przede wszystkim niebo pomiędzy wielkimi fikusami. W biedzie jest samotność, ale samotność, która każdej rzeczy przydaje cenę. Przy pewnym stopniu bogactwa niebo i noc pełna gwiazd zdają się dobrami naturalnymi. U dołu drabiny niebo odzyskuje jednak cały swój sens: jest niezmierzoną łaską. Letnie noce, tajemnice, w których drżą gwiazdy! Za dzieckiem był cuchnący korytarz, połamane krzesełko uginało się trochę pod nim. Ale wzniósłszy oczy, pił czystą noc. Czasem przejeżdżał wielki i szybki tramwaj. Na rogu ulicy podśpiewywał pijak - nie mącąc jednak ciszy.

Matka dziecka także milczała. Czasem pytano ją: „O czym myślisz?”. „O niczym”, odpowiadała. I to była prawda. Wszystko było tu, więc nic. Jej życie, jej sprawy, jej dzieci były tu, obecność zbyt naturalna, żeby można ją odczuć. Była ułomna, myślała z trudem. Matkę miała surową i władczą, która poświęcała wszystko próżności drażliwego zwierzęcia i która długo rządziła słabym umysłem córki. Wyzwolona dzięki małżeństwu, wróciła potulnie po śmierci męża. Poległ na polu chwały, jak to się mówi. W złoconej ramce na poczesnym miejscu można zobaczyć krzyż wojenny i medal wojskowy. Ze szpitala przysłano też wdowie znaleziony w ciele odłamek granatu. Wdowa go zachowała. Od dawna już się nie martwi. Zapomniała o mężu, ale mówi jeszcze o ojcu swoich dzieci. Żeby wychować te dzieci, pracuje i oddaje zarobione pieniądze matce. Ta troszczy się o ich edukację za pomocą rózgi. Kiedy uderzy zbyt mocno, córka mówi: „Nie bij po głowie”. Ponieważ są to jej dzieci, kocha je. Kocha je jednakową miłością, której nigdy im nie okazuje. Czasem, jak w jeden z tych wieczorów, które on pamięta, wróciwszy po męczącej pracy (chodzi do sprzątania), zastaje dom pusty. Stara wyszła po sprawunki, dzieci są jeszcze w szkole. Siada wówczas na krześle i spojrzenie jej pustych oczu zatraca się w biegu rowka między deskami podłogi. Wokół niej gęstnieje noc, w której to milczenie jest nieuleczalną rozpaczą. Jeśli dziecko wchodzi w tej chwili, widzi chudą sylwetkę o kościstych ramionach i staje: boi się. Zaczyna czuć wiele rzeczy. Nie całkiem jeszcze dostrzega własne istnienie. Ale cierpi wobec tej zwierzęcej niemoty. Czuje litość do matki; czy to znaczy kochać? Nigdy go nie pieściła, nie umiałaby. Stoi więc i patrzy na nią przez długie minuty. W poczuciu obcości zdaje sobie sprawę z jej cierpienia. Ona nie słyszy go, bo jest głucha. Za chwilę stara wróci, życie odżyje: okrągłe światło naftowej lampy, cerata, krzyki, grube słowa. Ale teraz ta cisza zakreśla pauzę, chwilę niewymierną. Czując to niejasno, dziecko myśli, że w jego porywie jest miłość do matki. I tak powinno być, skoro to jego matka.

Ona nie myśli o niczym. Na zewnątrz światło, hałasy; tu cisza w ciemności. Dziecko wyrośnie, nauczy się. Wychowują je i zażądają od niego wdzięczności, jak gdyby oszczędzono mu cierpienia. Z jego matką na zawsze pozostaną te cisze. On wyrośnie w cierpieniu. Być człowiekiem, to tylko się liczy. Babka umrze, potem matka, on.

Matka drgnęła. Przelękła się. Wygląda idiotycznie, gdy tak na nią patrzy. Niech idzie odrobić lekcje. Dziecko odrobiło lekcje. Jest dziś w nędznej kawiarni. Jest teraz człowiekiem. Prawda, że to się liczy? Trzeba jednak przyznać, że nie, skoro odrabianie lekcji i zgoda na to, aby być człowiekiem, prowadzi tylko do starości.

Arab w swoim kącie, wciąż przykucnięty, trzyma stopy w dłoniach. Z tarasów dobiega zapach palonej kawy i ożywione rozmowy młodych głosów. Znowu poważny i delikatny ton holownika. Świat kończy się tu jak co dzień i z wszystkich jego bezmiernych trosk pozostaje teraz tylko ta obietnica pokoju. Obojętność tej dziwnej matki! Jedynie ogromna samotność świata daje mi miarę tej obojętności. Pewnego wieczora wezwano do niej syna, już wtedy dorosłego. Z przerażenia dostała ciężkiego wstrząsu mózgu. Z końcem dnia lubiła siadywać na balkonie. Brała krzesło i przykładała usta do zimnego i słonego żelaza. Patrzyła wtedy na przechodniów. Za nią ciemność zbierała się z wolna. Przed nią nagle rozświetlały się sklepy. Na ulicach przybywało ludzi i świateł. Zatracała się w tej kontemplacji bez celu. Tego wieczora pojawił się za nią jakiś człowiek, powlókł ją, sterroryzował i uciekł, słysząc hałas. Zemdlała. Była w łóżku, kiedy syn przyszedł. Postanowił zostać z nią na noc, jak lekarz zalecił. Położył się na łóżku obok niej, na kołdrze. Było lato. Przegrzany pokój pełen był jeszcze lęku po niedawnym zajściu. Rozlegały się kroki i skrzypiały drzwi. W ciężkim powietrzu unosił się zapach octu, którym natarto chorą. Od czasu do czasu ruszała się, jęczała, unosiła nagle. Wydzierała go wówczas z krótkiego snu, z którego wynurzał się zlany potem, ale już przytomny - i w który zapadał ciężko, spojrzawszy wpierw na zegarek, gdzie tańczył, trzykrotnie powtórzony, płomyk lampki nocnej. Dopiero później zrozumiał, jak sami byli tej nocy. Sami przeciw wszystkim. „Inni” spali, kiedy oni oddychali gorączką. W tym starym domu wszystko zdawało się wówczas puste. Tramwaje nocne oddalając się odsączały całą nadzieję, którą przynoszą nam ludzie, wszystką pewność, którą daje nam hałas miast. Dom odbrzmiewał jeszcze ich dźwiękiem, ale stopniowo wszystko gasło. Zostawał tylko wielki ogród ciszy, w którym niekiedy przemykały się lękliwe jęki chorej. Nigdy jeszcze nie czuł się tak pozbawiony gruntu. Świat stopniał, a wraz z nim złudzenia, że z każdym dniem rozpoczyna się życie. Nie było już nic, ani studiów, ani ambicji, ani ulubionej potrawy w restauracji, ani uprzywilejowanych kolorów. Nic tylko choroba i śmierć, w których czuł się pogrążony... A jednak żył w tej samej godzinie, gdy świat runął. I nawet w końcu zasnął. Zabierając jednak ze sobą rozpaczliwy i czuły obraz samotności we dwoje. Później, znacznie później, miał sobie przypomnieć ten pomieszany zapach potu i octu, tę chwilę, gdy czuł więzy łączące go z matką. Jak gdyby ona była ogromną litością jego serca, otaczającą go zewsząd, cielesną teraz, i z wielkim staraniem, bez lęku o fałsz, grającą rolę starej biednej kobiety o wzruszającym losie.

Teraz płomień przykrywa popiół. Wciąż to samo westchnienie ziemi. Słychać perlisty śpiew ptaka, na który nakłada się roześmiany głos kobiecy. Światła na zatoce są bliżej - rybackie łodzie wracają do portu. Z trójkąta nieba, który widzę z mego miejsca, znikły chmury. Pełen gwiazd drży pod czystym tchnieniem, wokół mnie z wolna uderzają miękkie skrzydła nocy. Aż dotąd sięga ta noc, w której czuję się sobie obcy? Prostota jest słowem niebezpiecznym. I rozumiem, że można chcieć umrzeć w taką noc, bo gdy dostrzegło się pewną przejrzystość życia, nic już nie ma znaczenia. Człowiek cierpi, nieszczęścia przychodzą jedne po drugich. Potrafi je znieść, zgadza się na swój los. Szanują go. I nagle, pewnego wieczora, tyle co nic: spotyka przyjaciela, który mu był bardzo bliski. Przyjaciel rozmawia z nim jak z obcym. A on wraca do domu i zabija się. Potem opowiada się o miłosnych cierpieniach i utajonym dramacie. Nie. I jeśli koniecznie już trzeba znaleźć powód, zabił się, ponieważ przyjaciel rozmawiał z nim jak z obcym. Tak więc za każdym razem, gdy zdawało mi się, że doświadczam głębokiego sensu świata, wstrząsała mną jego prostota. Moja matka tamtego wieczora i jej dziwna obojętność. Innym razem mieszkałem sam w willi na przedmieściu, z psem tylko, parą kotów i ich małymi: wszystkie były czarne. Kotka nie zdołała ich wykarmić. Kolejno umierały. Pokój był pełen nieczystości. Co wieczór, kiedy wracałem, jedno z kociąt leżało sztywne, z wykrzywionym pyszczkiem. Pewnego razu zobaczyłem ostatnie, na wpół już zjedzone przez matkę. Cuchnęło. Zapach śmierci mieszał się z zapachem uryny. Usiadłem wtedy pośrodku tej całej nędzy i z rękami w nieczystościach, wdychając zapach gnicia, patrzyłem długo na oszalały płomień w zielonych oczach kotki, nieruchomej w swoim kącie. Tak. I tak jest dzisiaj. Gdy niemal nic już nie zostaje i nie ma czegokolwiek, co prowadziłoby do czegokolwiek, ani nadzieja, ani rozpacz nie zdają się uzasadnione i całe życie streszcza się w jednym obrazie. Ale dlaczego przy tym się zatrzymywać? Proste, wszystko jest proste w światłach latarń - zielonym, czerwonym, białym; w świeżości nocy i zapachach miasta, i jego nędzy, które docierają do mnie. Jeśli dziś pewien obraz dzieciństwa zjawia się przede mną, jakże nie zgodzić się na lekcję miłości i biedy? Jeśli ta godzina jest jak pauza pomiędzy tak i nie, innym pozostawiam godziny nadziei czy wstrętu do życia. Tak, zgarnąć jedynie przejrzystość i prostotę utraconych rajów: w jeden obraz. Tak więc, całkiem niedawno, w domu starej dzielnicy syn odwiedził matkę. Usiedli naprzeciw siebie w milczeniu. Ich spojrzenia spotkały się:

- No tak, mamo.

- No tak.

- Nudzisz się? Nie mówię dużo?

- Nigdy nie mówiłeś dużo.

I piękny uśmiech, w którym nie biorą udziału usta, zagarnia jej twarz. To prawda, nigdy z nią nie mówił. Ale po co, doprawdy? Gdy się milczy, sytuacja staje się jasna. Jest jej synem, ona jest jego matką. Może mu powiedzieć: „Wiesz”.

Siedzi na skraju kanapy, stopy przy sobie, ręce złączone na kolanach. On na krześle; czasem na nią spogląda i pali bez przerwy. Cisza.

- Nie powinieneś tyle palić.

- To prawda.

Zapachy dzielnicy wchodzą przez okno. Harmonia z sąsiedniej kawiarni, przyśpieszony ruch wieczora, zapach mięsa pieczonego na rożnie, które wkłada się pomiędzy dwa kawałki ciągnącej się bułki, dziecko plączące na ulicy. Matka wstaje i bierze robotę na drutach. Palce ma zesztywniałe i zniekształcone przez artretyzm. Nie pracuje szybko: trzykrotnie nabiera to samo oczko i kiedy pruje cały rządek, słychać głuchy szmer.

- To będzie kamizelka. Przypnę do niej biały kołnierzyk. To i mój czarny płaszcz wystarczą mi na całą jesień.

Wstała, żeby zapalić światło.

- Teraz ściemnia się wcześnie.

To prawda. To już lato, a jeszcze nie jesień. W spokojnym niebie pokrzykiwały jerzyki.

- Przyjedziesz niedługo?

- Przecież jeszcze jestem. Dlaczego o tym mówisz?

- Nie, to tylko tak, żeby coś powiedzieć.

Przejeżdża tramwaj. Samochód.

- Czy to prawda, że jestem podobny do ojca?

- O, wykapany ojciec. Nie znałeś go, naturalnie. Miałeś pół roku, kiedy umarł. Ale gdybyś miał mały wąsik!

Bez przekonania mówił o ojcu. Żadnego wspomnienia, żadnego wzruszenia. Na pewno taki sam człowiek jak wielu innych. Poszedł zresztą na wojnę z wielkim zapałem. Czaszka rozłupana nad Marną. Ślepy i konający przez tydzień: nazwisko wypisane na pomniku ku czci poległych wzniesionym przez gminę.

- Zresztą to i lepiej - mówi matka. - Wróciłby ślepy albo obłąkany. I wtedy, biedak...

- To prawda.

Co więc zatrzymuje go w tym pokoju, jeśli nie pewność, że tak właśnie trzeba, jeśli nie poczucie, że cała absurdalna prostota świata schroniła się tutaj?

- Przyjedziesz znowu - powiedziała. - Wiem, że dużo pracujesz. Tylko że od czasu do czasu...

Ale gdzie jestem teraz? Jak oddzielić tę pustą kawiarnię od tego pokoju z przeszłości? Nie wiem już, czy żyję, czy wspominam. Widać światła latarń. Arab staje przede mną i mówi, że zamyka. Trzeba odejść. Nie chcę już schodzić po tym tak niebezpiecznym stoku. Patrzę raz jeszcze na zatokę i jej światła; to, co dobiega do mnie, nie jest jednak nadzieją lepszych dni, ale pogodną i prostą obojętnością wobec wszystkiego i wobec samego siebie. Trzeba złamać tę linię nazbyt miękką i nazbyt łatwą. I trzeba mi całej jasności widzenia. Tak, wszystko jest proste. To ludzie wszystko komplikują. Niech nas nie karmią bajkami. Niech nie mówią o skazanym na śmierć. „Spłaci dług społeczeństwu”, ale: „Utną mu głowę”. To wydaje się drobnostką. Ale jest niejaka różnica. A poza tym są ludzie, którzy wolą patrzeć swemu przeznaczeniu w oczy.

Śmierć w duszy

Przyjechałem do Pragi o szóstej wieczór. Bagaż zaniosłem od razu do przechowalni. Miałem dwie godziny na znalezienie hotelu. I wypełniało mnie szczególne poczucie wolności, odkąd nie ciążyły mi już moje dwie walizki. Z dworca ruszyłem wzdłuż ogrodów i znalazłem się nagle w samym centrum, na placu św. Wacława, przelewającym się o tej porze od ludzi. Wokół milion istot, które żyły dotąd i z których egzystencji nic do mnie nie dotarło. Żyły. Byłem o tysiące kilometrów od mojego kraju. Nie rozumiałem ich języka. Wszyscy szli szybko. I wyprzedzając mnie, wszyscy się ode mnie odłączali. Zgubiłem krok.