Wygnanie i królestwo - Albert Camus - ebook + książka

Wygnanie i królestwo ebook

Albert Camus

0,0
34,00 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

„Wygnanie i królestwo” to ostatnia książka Alberta Camusa wydana za życia autora. Składa się na nią sześć opowiadań, a tytułowe „Wygnanie” i „Królestwo” opisuje egzystencjalną sytuację bohaterów. Duchowe wygnanie i poszukiwanie wewnętrznego królestwa, w którym człowiek mógłby się odrodzić. Oto Francuzka uwodzona przez odmienność Afryki, okaleczony renegat bliski szaleństwa w obliczu bestialstwa swojego narodu, malarz zagubiony w hipokryzji świata sztuki. Camus planował włączyć do tego tomu „Upadek”, ale ostatecznie opublikował go rok wcześniej, zapewniając mu autonomię. Dziw bierze, że niemal w tym samym czasie pisał tak odmienne stylistycznie utwory. Pierwsza polska edycja tego tomu w tłumaczeniu Joanny Guze ukazała się nakładem PIW-u w roku 1958. Dziś prezentujemy nowy przekład, którego autorką jest Anna Wasilewska.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 171

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Tytuł oryginału

L’exil et le royaume

Projekt okładki i stron tytułowych

Łukasz Piskorek

Redaktor prowadzący

Kamil Piwowarski

Redakcja

Piotr Paziński

Korekta

Maciej Korbasiński, Renata Kuk, Małgorzata Denys

Copyright © Éditions Gallimard, Paris 1957.

All rights reserved

Copyright© for the Polish edition by Państwowy Instytut Wydawniczy, Warszawa 2024

Copyright© for the Polish translation by Anna Wasilewska

Wydanie pierwsze, Warszawa 2024

Państwowy Instytut Wydawniczy

ul. Foksal 17, 00-372 Warszawa

tel. 22 826 02 01 e-mail: [email protected]

Księgarnia internetowa www.piw.pl

Polub PIW na Facebooku!

www.fb.com/panstwowyinstytutwydawniczy

ISBN 978-83-8196-745-7

Niewierna żona

Po autokarze, chociaż okna były zamknięte, od dobrej chwili krążyła mała mucha. Niespotykana w tym miejscu, zataczała bezgłośne kręgi, wyczerpana lotem. Janine straciła ją z oczu, potem ujrzała, jak siada na nieruchomej ręce jej męża. Było zimno. Mucha drżała przy każdym podmuchu piaskowego wiatru, którego drobiny zgrzytały w zetknięciu z szybami. W skąpym świetle zimowego poranka, z łoskotem blach i osi napędowych, pojazd toczył się, kołysał i z trudem posuwał do przodu. Janine spojrzała na męża. Kosmyki siwiejących włosów zarastały mu niskie czoło, nos miał szeroki, usta niesymetryczne – wyglądał jak kapryśny faun. Przy każdej nierówności terenu czuła, jak podskakuje, wsparty o nią. Potem jego ciężki tułów opadał na rozstawione nogi; Marcel wzrok miał nieruchomy, bezwładny i nieobecny. Tylko jego wielkie, nieowłosione ręce – w szarej flaneli, zasłaniającej mankiety koszuli i zakrywającej nadgarstki, przez co wydawały się jeszcze krótsze – były aktywne. Ściskały tak mocno niewielką płócienną walizeczkę, którą ustawił między kolanami, że nie czuły niepewnych ruchów muchy.

Nagle wycie wiatru stało się wyraźniejsze, mgła mineralna, spowijająca autokar, zgęstniała jeszcze bardziej. Piasek walił teraz w szyby garściami, jakby rzucały go niewidzialne ręce. Mucha poruszyła zmarzniętym skrzydłem, ugięła łapki i odleciała. Autokar zwolnił, niemal stanął. Potem wiatr ucichł, mgła nieco się rozrzedziła i pojazd nabrał szybkości. W zakurzonym pejzażu otwierały się szczeliny światła. Dwie lub trzy wysmukłe, zbielałe palmy, jakby wycięte w metalu, pojawiły się w oknie i po chwili zniknęły.

– Co za kraj! – odezwał się Marcel.

Autokar był pełen Arabów, którzy udawali, że śpią, owinięci w burnusy. Niektórzy podciągnęli nogi na ławkę i kołysali się w rytmie jazdy. Ich milczenie, ich niewzruszoność zaczęły ciążyć Janine; wydawało jej się, że podróżuje z tą niemą eskortą od wielu dni. A przecież autokar wyruszył o świcie, z ostatniej stacji kolejowej i od dwóch godzin, w zimnie poranka, jechał kamienistym płaskowyżem pustynnym, którego linie proste, z początku przynajmniej, biegły aż po czerwonawy horyzont. Zerwał się wiatr i pomału połykał tę bezmierną przestrzeń. Od tej chwili pasażerowie przestali widzieć cokolwiek; jeden po drugim milkli i żeglowali w ciszy tej białej nocy, ocierając niekiedy usta i oczy, podrażnione piaskiem, który wdzierał się do środka.

„Janine!” Aż podskoczyła na głos męża. Raz jeszcze pomyślała, jak bardzo to imię jest śmieszne u kobiety równie wysokiej i obfitej jak ona. Marcel chciał wiedzieć, gdzie jest kuferek z próbkami. Zbadała nogą pustą przestrzeń pod ławką i natrafiła na przedmiot, który uznała za kuferek. Nie mogła się schylić, zabrakło jej tchu. W szkole średniej była pierwsza z gimnastyki, oddechu nigdy jej nie brakowało. Czy to było dawno? Minęło dwadzieścia pięć lat. Dwadzieścia pięć lat to nic takiego, skoro wydawało jej się, że jeszcze wczoraj wahała się między życiem niezależnym a małżeństwem, jeszcze wczoraj z niepokojem myślała o dniu, kiedy zacznie się starzeć samotnie. Nie była sama, a ten student prawa, który nigdy nie chciał się z nią rozstawać, znajdował się teraz przy niej. W końcu zgodziła się za niego wyjść, chociaż był niski i nie podobał jej się jego pożądliwy i urywany śmiech i jego czarne, nieco wypukłe oczy. Ale lubiła jego życiową odwagę, którą odznaczali się w tym kraju Francuzi. Lubiła również jego zdumioną minę, kiedy wydarzenia lub ludzie zawiedli jego oczekiwania. Zwłaszcza lubiła być kochaną, a on gorliwie o nią zabiegał. Tak często dawał jej odczuć, że istnieje dla niego, aż uwierzyła, że istnieje naprawdę. Nie, nie była sama...

Autokar donośnym trąbieniem torował sobie drogę wśród niewidocznych przeszkód. W środku jednak nikt się nie ruszał. Janine poczuła nagle na sobie czyjś wzrok i odwróciła się w stronę ławki po drugiej stronie przejścia. Nie był to Arab i zdziwiła się, że nie dostrzegła go przy wyjeździe. Miał na sobie mundur saharyjskich jednostek francuskich, na głowie kepi z szarobrunatnego płótna, osłaniające ogorzałą twarz szakala, podłużną i spiczastą. Wpatrywał się w nią jasnymi oczami jakoś ponuro i uparcie. Poczerwieniała nagle i przywarła do męża, który nadal patrzył przed siebie, w mgłę i wiatr. Owinęła się płaszczem. Ale wciąż miała przed oczami francuskiego żołnierza, długiego i tak chudego w dopasowanej kurtce, jak gdyby był ulepiony z materii suchej i łamliwej, mieszanki piasku i kości. W tej samej chwili dostrzegła wychudłe ręce i spalone twarze Arabów siedzących przed nią i zauważyła, że mimo obszernych ubrań siedzą na ławkach swobodnie, podczas gdy oni z mężem ledwo mogą się pomieścić. Zgarnęła poły płaszcza. A jednak nie była gruba, raczej duża i pełna, zmysłowa i nadal budząca pożądanie – czuła na sobie męskie spojrzenia – ze swoją trochę jeszcze dziecinną twarzą, z jasnymi, młodymi oczami, kontrastującymi z jej dużym ciałem, o którym wiedziała, że jest ciepłe i kojące.

Nie, nic nie poszło tak, jak sądziła. Protestowała, gdy Marcel chciał ją zabrać w objazd. Od dawna myślał o tej podróży, od końca wojny, kiedy interesy znów zaczęły iść zwykłym trybem. Przed wojną niewielki sklep bławatny, który przejął od rodziców, gdy rzucił prawo, pozwalał im żyć całkiem dobrze. Na wybrzeżu lata młodości mogą upływać szczęśliwie. Ale on nie bardzo lubił wysiłek fizyczny i dosyć prędko przestał zabierać ją na plażę. Mały samochód służył im tylko do niedzielnych przejażdżek. Marcel wolał spędzać czas w swoim sklepie z kolorowymi tkaninami, w cieniu arkad tej na wpół arabskiej, na wpół europejskiej dzielnicy. Mieszkali nad sklepem w trzech pokojach, ozdobionych arabskimi tkaninami i meblami z bulwaru Barbès. Nie mieli dzieci. Lata mijały im w półcieniu, przy na wpół zamkniętych okiennicach. Lato, plaże, spacery, nawet niebo, wszystko to było odległe. Marcela pochłaniały interesy. Odkryła, że jego prawdziwą namiętnością są pieniądze, i to jej się nie spodobało, chociaż sama nie wiedziała dlaczego. W końcu z nich korzystała. Nie był skąpy, przeciwnie, raczej hojny, zwłaszcza dla niej: „Jeśli coś mi się stanie – mówił – będziesz zabezpieczona”. W razie potrzeby należy się zabezpieczyć. A co z resztą, z tym, co nie jest najprostszą potrzebą? Jak się zabezpieczyć? Od czasu do czasu niejasno to czuła. Tymczasem pomagała Marcelowi prowadzić księgi i niekiedy zastępowała go w sklepie. Najgorzej było w lecie, kiedy upał uśmiercał wszystko, nawet subtelne uczucie nudy.

Nagle, w środku lata, wybuchła wojna, Marcel został zmobilizowany, potem zwolniony, brakowało tkanin, interesy nie szły, ulice były puste i gorące. Gdyby coś się stało, nie byłaby zabezpieczona. Właśnie dlatego, kiedy tkaniny znów pojawiły się na rynku, Marcel postanowił objechać wioski na płaskowyżu i na południu i sprzedawać materiały bezpośrednio arabskim kupcom. Chciał ją zabrać ze sobą. Wiedziała, że nie ma dobrych połączeń, oddychała z trudem, wolałaby zaczekać, aż wróci. Ale on się uparł i zgodziła się, bo odmowa kosztowałaby ją zbyt wiele energii. Bała się upału, chmary much, obskurnych hoteli zalatujących anyżkiem. Nie myślała o zimnie, o przenikliwym wietrze, o niemal polarnych, morenowych płaskowyżach. Marzyła o palmach i drobnym piasku. Teraz już wiedziała, że pustynia tym nie jest, że to sam kamień, wszędzie kamień, nawet niebo przesłaniał kamienny pył, trzeszczący i zimny, a na ziemi między kamieniami rosły tylko suche trawy.

Autokar zatrzymał się gwałtownie. Kierowca mruknął coś pod nosem w języku, który słyszała przez całe życie, nic nie rozumiejąc. „Co się stało?” – zapytał Marcel. Kierowca powiedział tym razem po francusku, że pewnie piasek zapchał gaźnik, i Marcel znowu przeklął ten kraj. Kierowca zaśmiał się, szczerząc zęby, i zapewnił, że to nic takiego, zaraz odetka gaźnik i ruszą dalej. Otworzył drzwi, do środka wtargnął zimny wiatr i pokrył im twarze drobinami piasku. Arabowie wsunęli nosy w okrycia i wpadli w odrętwienie. „Zamknij drzwi!” – ryknął Marcel. Kierowca śmiał się, zawracając ku wejściu. Spokojnie wyjął kilka narzędzi spod deski rozdzielczej i pomniejszony we mgle, zniknął gdzieś z przodu, nie zamknąwszy drzwi. Marcel westchnął. „Możesz być pewna, że nigdy w życiu nie widział silnika”. „Odpuść” – powiedziała Janine. Nagle wzdrygnęła się. Na nasypie, tuż obok autokaru, stały nieruchomo jakieś udrapowane zjawy. Spod kapturów burnusów i zza szańców czarczafów wyzierały tylko ich oczy. Niemi, przybyli nie wiadomo skąd, patrzyli na podróżnych. „To pasterze” – powiedział Marcel.

W autokarze zapadła całkowita cisza. Pasażerowie ze spuszczonymi głowami zdawali się słuchać głosu wiatru, hulającego na bezkresnych płaskowyżach. Uwagę Janine zwrócił nagle całkowity brak bagaży. Na ostatniej stacji kolejowej kierowca wciągnął na dach ich kufer i kilka tobołków. Na siatkach w autokarze leżały tylko sękate kije i płaskie kosze. Wszyscy ci ludzie Południa najwyraźniej podróżowali z pustymi rękami.

Właśnie wrócił kierowca, wciąż pełen werwy. Tylko oczy mu się śmiały znad zasłony, którą on także zakrył twarz. Oznajmił, że rusza. Zamknął drzwi, wiatr ucichł i wyraźniej było słychać deszcz piasku uderzającego o szyby. Silnik zakrztusił się i zgasł. Długo dawał się prosić, włączył się wreszcie i zawył, ponaglany wciśniętym pedałem gazu. Autokar ruszył, nękany czkawką. Z obdartej gromady nadal nieruchomych pasterzy uniosła się czyjaś ręka i rozpłynęła we mgle za nimi. Niemal natychmiast autokar zaczął podskakiwać na wyboistej teraz drodze. Arabowie, co rusz potrząsani, kiwali się bez ustanku. Janine czuła, że ogarnia ją senność, gdy pojawiło się przed nią małe żółte pudełko wypełnione drażetkami. Żołnierz-szakal uśmiechał się do niej. Zawahała się, wzięła jedną i podziękowała. Szakal schował pudełko do kieszeni i w jednej chwili zgasił uśmiech. Teraz patrzył już tylko prosto przed siebie. Janine odwróciła się do Marcela i ujrzała jego mocny kark. Wpatrywał się przez okno w gęstniejącą mgłę, która unosiła się znad sypkich osuwisk.

Jechali już wiele godzin i zmęczenie zgasiło w pojeździe wszelkie życie, kiedy na zewnątrz rozległy się krzyki. Dzieci w burnusach, kręcąc się jak bąki, podskakując i klaszcząc, biegły przy autokarze. Jechał teraz długą ulicą, wśród niskich domów; wjeżdżali do oazy. Wiatr nie ustawał, ale mury stanowiły przeszkodę dla cząsteczek piasku, który nie zaciemniał już światła. Niebo wciąż było pochmurne. Wśród krzyków i zgrzytania hamulców autokar stanął pod glinianymi arkadami hotelu o brudnych szybach. Janine wysiadła i na ulicy poczuła, że się chwieje. Ponad dachami domów widziała żółty i wysmukły minaret. Z lewej strony rysowały się pierwsze palmy oazy; zapragnęła do nich podejść. Dochodziło już południe, ale nadal czuła przenikliwe zimno, wiatr przejmował ją dreszczem. Odwróciła się w stronę Marcela i zobaczyła idącego ku niej żołnierza. Myślała, że uśmiechnie się albo ją pozdrowi. On zaś minął ją bez jednego spojrzenia i zniknął. Marcel był zajęty kufrem z tkaninami, czarnym oficerskim kufrem, ustawionym na dachu. Kierowca nie miał łatwego zadania ani też nikogo do pomocy i stał teraz wyprostowany na dachu, przemawiając do gromadki w burnusach zgromadzonej wokół autokaru. Janine, w otoczeniu twarzy jakby wykrojonych z kości i skóry, udręczona gardłowymi krzykami, poczuła nagle, jak bardzo jest zmęczona. „Idę na górę” – powiedziała do Marcela, który zniecierpliwiony ponaglał kierowcę.

Weszła do hotelu. Właściciel, chudy i milczący Francuz, wyszedł jej naprzeciw. Zaprowadził ją na pierwsze piętro i galeryjką biegnącą nad ulicą powiódł do pokoju, gdzie stało żelazne łóżko, polakierowane na biało krzesło, wieszak bez zasłony, a za trzcinowym parawanem toaletka z umywalką pokrytą cienką warstwą piasku. Kiedy właściciel zamknął za sobą drzwi, Janine poczuła chłód bijący od nagich ścian, pobielonych wapnem. Nie wiedziała, gdzie znaleźć miejsce dla torby, gdzie znaleźć miejsce dla siebie. Mogła położyć się albo stać i tak czy siak drżeć z zimna. Stała więc z torbą w ręku, wpatrując się w coś na kształt otworu strzelniczego nieopodal sufitu, skąd widać było niebo. Czekała, sama nie wiedząc na co. Czuła tylko swoją samotność i przenikliwe zimno, i ciężar w okolicy serca. Śniła na jawie, niemal głucha na hałasy z ulicy i na krzyki Marcela, słysząc dobiegający z otworu szum rzeki, potęgowany przez wiatr wśród palm, jakże teraz bliskich. Potem wiatr się nasilił, łagodny szum wody przemienił się w poświst fal. Wyobrażała sobie, że tam, za ścianą, pulsuje podczas burzy morze prostych i giętkich palm. Było inaczej, niż się spodziewała, ale te niewidoczne fale koiły jej oczy. Wciąż stała, ciężka, ze zwieszonymi rękami, nieco zgarbiona, zimno pięło się w górę jej nóg. Marzyła o prostych i giętkich palmach, o dziewczynie, którą kiedyś była.

Umyli się i zeszli do jadalni. Na nagich ścianach widniały namalowane wielbłądy i palmy zatopione w różowym fiolecie. Łukowe okna wpuszczały skąpe światło. Marcel zasięgał od właściciela hotelu informacji o kupcach. Obsłużył ich stary Arab z orderem wojskowym przypiętym do bluzy munduru. Marcel, przejęty, łamał chleb. Zakazał żonie pić wodę. „Nie jest przegotowana. Pij wino”. Nie lubiła wina, czuła się po nim odurzona. W jadłospisie była wieprzowina. „Koran jej zabrania. Ale Koran nie wiedział, że dobrze przygotowana wieprzowina nie szkodzi zdrowiu. A my potrafimy gotować. O czym myślisz?” Janine nie myślała o niczym, a może medytowała o zwycięstwie kucharzy nad prorokami. Ale musiała się śpieszyć. Wyjeżdżają następnego dnia rano, jeszcze bardziej na południe: po obiedzie trzeba się spotkać z ważnymi kupcami. Marcel ponaglił starego Araba, żeby podał kawę. Arab skinął głową, bez uśmiechu, i wyszedł drobnymi krokami. „Rano śpiesz się powoli, wieczorem nieprzesadnie” – powiedział Marcel ze śmiechem. Wreszcie podano kawę. Ledwie zdążyli ją przełknąć i wyszli na zakurzoną i zimną ulicę. Marcel zawołał młodego Araba, żeby pomógł mu nieść kufer, ale dla zasady wykłócał się o zapłatę. Był zdania, i po raz enty powiedział o tym Janine, że Arabowie zawsze żądają dwa razy więcej, żeby otrzymać jedną czwartą. Janine, czując się nieswojo, szła za dwoma tragarzami. Pod obszerny płaszcz włożyła wełnianą sukienkę, chciałaby zajmować mniej miejsca. Wieprzowina, choć dobrze upieczona, i wino niezbyt jej posłużyły.

Szli wzdłuż niewielkiego miejskiego ogrodu, gdzie rosły zakurzone drzewa. Napotykani Arabowie usuwali się z drogi, zgarniając poły burnusów i udając, że ich nie widzą. Nosili łachmany, ale na ich twarzach malował się wyraz dumy, której Janine nie widywała na twarzach Arabów w swoim mieście. Szła za kufrem, który torował jej drogę. Weszli przez bramę w murach koloru ochry, dotarli na placyk obsadzony takimi, jakby kamiennymi drzewami; w głębi, gdzie placyk był najszerszy, ciągnęły się arkady i sklepy. Zatrzymali się przed domkiem w kształcie pocisku, otynkowanym na niebiesko. W środku, w jedynej izbie oświetlonej światłem wpadającym przez drzwi, za drewnianą, połyskliwą deską stał stary Arab z siwymi wąsami. Właśnie nalewał herbatę, unosząc i opuszczając czajnik nad trzema kolorowymi czarkami. Nim zdołali dostrzec cokolwiek więcej, poczuli świeży zapach herbaty miętowej. Zaledwie Marcel przekroczył próg obwieszony girlandami cynowych czajników, filiżanek i tac i minął obrotowe stojaki z pocztówkami, stanął przy kontuarze. Janine została przy drzwiach wejściowych. Odsunęła się trochę, żeby nie zasłaniać światła. W tej samej chwili, w półcieniu za starym kupcem, dostrzegła dwóch innych Arabów, którzy patrzyli na nich z uśmiechem, siedząc na opasłych workach, których nie brakowało w głębi sklepiku. Na ścianach wisiały czerwone i czarne dywany, haftowane chusty, podłogę zastawiały worki i małe skrzynie z aromatycznym ziarnem. Na kontuarze, obok wagi o lśniących miedzianych szalach i starego metra o zatartej podziałce, stały głowy cukru, z których jedna, odwinięta z grubego niebieskiego papieru, była napoczęta u szczytu. Zapach wełny i przypraw, unoszący się w izbie, przebijał się przez woń herbaty, kiedy stary kupiec postawił czajnik na kontuarze i powiedział dzień dobry.

Marcel mówił szybko i cicho, jak zawsze, gdy chodziło o interesy. Potem otworzył kufer, pokazał tkaniny i chusty, odsunął wagę i metr, żeby rozłożyć towar przed starym kupcem. Denerwował się, podnosił głos, śmiał się nerwowo, jak kobieta, która chce się podobać, ale nie jest pewna siebie. Teraz rozpostarł ręce, odgrywał sprzedaż i kupno. Stary potrząsnął głową, podsunął tacę z herbatą dwóm Arabom z tyłu i powiedział tylko kilka słów, które zniechęciły Marcela. Marcel zgarnął tkaniny, wpakował je do kufra, otarł z czoła nieistniejący pot. Zawołał tragarza i wrócili pod arkady. W pierwszym sklepie kupiec przybierał miny równie wyniosłe, ale powiodło im się lepiej. „Mają się za Bóg wie kogo – powiedział Marcel – ale muszą sprzedawać! Życie jest ciężkie dla wszystkich!”

Janine podążała za nim bez słowa. Wiatr niemal ustał. Niebo miejscami było czyste. Światło, zimne i lśniące, zstępowało z niebieskich studni, które przedziurawiły warstwę chmur. Zostawili już plac za sobą. Szli teraz małymi uliczkami, wzdłuż glinianych murów, z których zwisały zbutwiałe grudniowe róże, a gdzieniegdzie widniał wyschnięty i robaczywy granat. W dzielnicy unosił się zapach kurzu i kawy, pełzał dym z palonej kory, rozchodziła się woń kamienia i barani odór. Sklepiki, wydrążone w murach, były daleko od siebie; Janine czuła ciężar nóg. Ale jej mąż odzyskiwał spokój, sprzedaż ruszyła i on stał się bardziej ugodowy; nazywał Janine „małą”, bo wyprawa miała nie pójść na marne. „Oczywiście – mówiła Janine – zawsze lepiej dogadać się z nimi bezpośrednio”.

Wrócili do centrum inną ulicą. Było już późne popołudnie, niebo prawie zupełnie pojaśniało. Zatrzymali się na placu. Marcel zacierał ręce, z czułością spoglądał na stojący przed nimi kufer. „Patrz” – odezwała się Janine. Z drugiego końca placu nadchodził wysoki Arab, chudy i żwawy, w błękitnym burnusie, w kształtnych żółtych butach z cholewami, w rękawiczkach, wysoko unosząc głowę o orlej i opalonej twarzy. Tylko zawinięty na głowie szalik na kształt turbanu pozwalał odróżnić go od francuskich oficerów do spraw tubylczych, których Janine czasem podziwiała. Szedł miarowym krokiem prosto na nich, ale zdawał się patrzeć gdzieś ponad ich głowami, powoli zdejmując rękawiczkę z jednej ręki. „No cóż – rzekł Marcel, wzruszając ramionami – uważa się za generała”. Tak, tutaj wszyscy mieli wyniosłe miny, ale ten naprawdę przesadzał. Choć plac był pusty, Arab szedł prosto na kufer, nie widząc ani kufra, ani ich samych. Dzieląca ich odległość malała szybko i kiedy był już blisko, Marcel złapał kufer za uchwyt i odsunął w tył. Tamten przeszedł, jakby nic nie zauważył, i równie miarowym krokiem skierował się ku wałom obronnym. Janine spojrzała na męża, był zbity z tropu. „Myślą, że teraz wszystko im wolno” – powiedział. Janine zmilczała. Głupia arogancja Araba wzbudziła w niej odrazę i nagle poczuła się nieszczęśliwa. Chciała stąd wyjechać, myślała o swoim małym mieszkanku. Przerażała ją myśl o powrocie do hotelu, do lodowatego pokoju. Przypomniała sobie nagle, że właściciel zachęcał ją, żeby wyszła na taras fortu, skąd widać było pustynię. Powiedziała Marcelowi, że mogliby zostawić kufer w hotelu. Ale on był zmęczony, chciał się zdrzemnąć przed kolacją. „Proszę cię” – powiedziała Janine. Spojrzał na nią, nagle uważny. „Oczywiście, kochanie” – odparł.

Czekała na niego przed hotelem, na ulicy. Ubrany na biało tłum coraz bardziej gęstniał. Nie było tam ani jednej kobiety i Janine miała wrażenie, że nigdy nie widziała tylu mężczyzn. Ale żaden na nią nie patrzył. Byli tacy, którzy udając, że jej nie widzą, powoli obracali ku niej chude i ogorzałe twarze, dla niej zaś one wszystkie były do siebie podobne, zarówno twarz francuskiego żołnierza w autokarze, jak twarz Araba w rękawiczkach, równie podstępne i wyniosłe. Obracali te twarze ku obcej kobiecie, nie widząc jej, a potem przechodzili lekko i w milczeniu obok Janine, której puchły kostki u nóg. Czuła się coraz bardziej nieswojo i coraz bardziej chciała wyjechać. „Po co tu przyjechałam?” Ale oto Marcel już schodził.

Była piąta po południu, kiedy wspięli się na schody fortu. Wiatr całkiem ustał. Niebo, teraz bez skazy, miało barwę fiołkowoniebieską. Ostry chłód szczypał w policzki. Leżący przy ścianie w połowie schodów stary Arab zapytał, czy nie potrzebują przewodnika, ale nie poruszył się, jakby był pewien odmowy. Schody były wysokie i strome pomimo częstych podestów z ubitej ziemi. W miarę jak się wspinali, przestrzeń rozrastała się i szli w górę w coraz potężniejszym świetle, zimnym i ostrym, w którym odgłosy z oazy dochodziły do nich wyraźnie i czysto. Świetliste powietrze drżało dokoła, rozedrganiem coraz dłuższym, kiedy posuwali się naprzód, jak gdyby ich przejście wywoływało w krysztale światła fale akustyczne o coraz większym zasięgu. W chwili gdy znaleźli się na tarasie, a ich spojrzenia zagubiły się w bezkresnym horyzoncie za gajem palmowym, Janine odniosła wrażenie, że całe niebo rozbrzmiało jedną donośną i krótką nutą, której echo wypełniło przestrzeń nad nią, potem nagle ucichło, a ona zamilkła wobec przestworzy bez granic.

Jej spojrzenie wędrowało powoli ze wschodu na zachód, nie napotykając żadnej przeszkody, po idealnej krzywej. W dole niebieskie i białe tarasy arabskiego miasta zachodziły na siebie, krwawo zabarwione ciemnoczerwonymi plamami schnącej na słońcu papryki. Nie było nikogo widać, ale z wewnętrznych dziedzińców wraz z pachnącym dymem palonej kawy dobiegały śmiechy i dziwne odgłosy tupania. Nieco dalej gaj palmowy, podzielony ściankami z palonej gliny na nierówne czworoboki, szumiał u wierzchołków, targany wiatrem, którego nie czuło się na tarasie. Jeszcze dalej, sięgając aż po horyzont, zaczynało się ochrowo-szare królestwo kamieni, bez śladu życia. W niewielkiej odległości od oazy, niedaleko suchego łożyska rzeki, wzdłuż którego ciągnął się gaj palmowy, widniały duże czarne namioty. Wszędzie dokoła stado nieruchomych dromaderów, małych z oddali, tworzyło na szarej ziemi ciemne znaki osobliwego pisma, którego znaczenie należało rozszyfrować. Cisza nad pustynią była równie bezgraniczna jak przestrzeń.

Janine, wsparta całym ciałem o balustradę, nie mogła wydać z siebie głosu, niezdolna oderwać się od otwierającej się przed nią pustki. Marcel, tuż obok, niecierpliwił się. Było mu zimno, chciał zejść. Co tu jest do oglądania? Ale ona nie mogła oderwać wzroku od czystej linii horyzontu. Tam, jeszcze bardziej na południe, w miejscu, gdzie spotykały się niebo i ziemia, wydało jej się, że coś na nią czeka, coś, o czym dotąd nie wiedziała, a czego wciąż jej brakowało. Późnym popołudniem światło stawało się miękkie; z krystalicznego zmieniało się w płynne. W sercu kobiety, którą sprowadził tu przypadek, węzeł, zaciskany przez lata, rutynę i nudę, lekko się poluzował. Patrzyła na obóz nomadów. Nawet nie widziała ludzi, którzy tam żyli, między ciemnymi namiotami nie było widać żadnego ruchu, a jednak nie potrafiła myśleć o niczym innym, chociaż do dzisiaj ledwie wiedziała o ich istnieniu. Bezdomni, odcięci od świata, byli garstką błądzącą po bezkresnej ziemi, która jawiła się jej oczom, zaledwie śmieszną cząstką olbrzymiej przestrzeni, zawrotnie umykającej tysiące kilometrów na południe, aż do miejsca, gdzie jakaś pierwsza rzeka użyźnia wreszcie las. Od wieków po suchej ziemi oskrobanej aż do kości, po tej niezmierzonej krainie wędrowali bez wytchnienia ludzie, którzy nie mieli nic, ale nie służyli nikomu, nędzarze, a zarazem wolni władcy dziwnego królestwa. Janine nie miała pojęcia, dlaczego ta myśl pogrąża ją w smutku tak przyjemnym i bezbrzeżnym, że zamknęła oczy. Wiedziała tylko, że to starodawne królestwo było jej przeznaczone, a jednak nigdy go nie dostąpi, jeśli nie liczyć tej ulotnej chwili, kiedy to otworzyła oczy na nieruchome nagle niebo i na fale stężałego światła, a głosy dochodzące z arabskiej osady nieoczekiwanie umilkły. Wydało jej się, że świat wstrzymał bieg i od tej chwili nikt już nie zestarzeje się ani nie umrze. Odtąd wszędzie życie było zawieszone, tylko w jej sercu właśnie w tej chwili ktoś płakał z bólu i zachwytu.