Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Kolejna odsłona antologii słowiańskiej, ukazująca wierzenia i obrządki zarówno w przeszłości, jak i we współczesnym kontekście.
Szesnaście opowiadań zabierze Czytelnika do świata grozy i magii pełnego zapomnianych bóstw, demonicznych stworów i obrzędów.
Autorzy:
Silke Brandt, Aleksandra Dobies, Krzysztof Dzieniszewski, Grzegorz Gajek, Michał Jankowski, Adam Kaczmarczyk, Agnieszka Kuchmister, Małgorzata Lewandowska, Monika Maciewicz, Graham Masterton, Karolina Mogielska, Tadeusz Oszubski, Olaf Pajączkowski, Jacek Pelczar, Kalina Sucharska, Katarzyna Wierzbicka, Zeter Zelke.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 450
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Tytuł: Obiata
Copyright © 2023
Silke Brandt, Aleksandra Dobies, Krzysztof Dzieniszewski, Grzegorz Gajek, Michał Jankowski, Adam Kaczmarczyk, Agnieszka Kuchmister, Małgorzata Lewandowska,
Monika Maciewicz, Graham Masterton, Karolina Mogielska, Tadeusz Oszubski, Olaf Pajączkowski, Jacek Pelczar,
Kalina Sucharska, Katarzyna Wierzbicka, Zeter Zelke
Wszelkie prawa zastrzeżone.
All rights reserved.
Redakcja i korekta: Anna Dzięgielewska
Projekt okładki: Nihil Novi Censored – sklepnihilnovi.pl
Ilustracje: Łukasz Białek
Skład i łamanie: Krzysztof Biliński
Wydanie I
Wydawca: Planeta Czytelnika, Łódź 2023
planeta-czytelnika.pl
ISBN 978-83-67735-17-9
Szedł niespiesznie, podpierając się kosturem, by ulżyć nieco prawej nodze, która od lat już niedomagała. Ból stawał się coraz bardziej natrętny. Starzec rozejrzał się zdesperowany. Nierówna, wyboista droga pełna kałuż, które od pewnego czasu przestał omijać, prowadziła do wsi Wąpierzyce. Drzew przy ubitym dukcie było niewiele, jednak na tyle dużo, że nie dostrzegał jeszcze zabudowań osady. Potrzebował chwilę odpocząć, ale ziemia była zbyt wilgotna po ostatnich opadach, by usiąść gdzieś na poboczu. Już nie wiedział, czy ból zmęczonych nóg nie jest gorszy od cierpień spowodowanych reumatyzmem. Wreszcie tuż przy drodze zobaczył zwalony pień. Usiadł na nim i westchnął z ulgą. Dotknął dłonią chropowatej kory, jakby dotykał skóry nagiej kobiety. Jego Bogna też taką miała, wysuszoną i pomarszczoną, choć za młodu… wtedy była inna, gładka i sprężysta. Westchnął. Tęsknił, ale nie za młodością, która już dawno przeminęła. Tęsknił za starą żoną o wiecznie młodych oczach i najpiękniejszym uśmiechu.
Zdjął z pleców podróżny worek i zanurzył w nim dłoń. Wymacał buty, które wkładał tylko na specjalne okazje, futrzaną czapkę i niewielki żelazny kociołek oraz owinięte w pled gęśle. Pogłaskał je, jakby były żywe. Wreszcie jego palce trafiły na woreczek pełen kulistych przedmiotów. Wyciągnął go. Zachrobotały orzechy laskowe. Nabrał garść i gestem siewcy rozrzucił.
– Leszy, duchu tego lasu, roztoczyłeś nade mną opiekę, uchroniłeś przed dzikim zwierzem, dałeś pod dostatkiem jagód i malin, a teraz położyłeś na mej drodze ten pień, bym mógł spocząć w podróży. Dzięki ci.
Coś zaszeleściło w koronie pobliskiego drzewa. Po chwili wzdłuż pnia przemknęło rude stworzonko. Kilkoma susami dopadło miejsca, gdzie zostały wysypane orzechy. Złapało jeden w przednie łapki, przyłożyło do pyszczka, obróciło parę razy, jakby szukając miejsca, gdzie się wgryźć. Wiewiórka rozłupała ząbkami zdobycz i wyjadła jej zawartość. Zrobiła susa i była już przy następnym orzeszku. Tym razem jednak wsadziła go do pyszczka i pognała do dziupli.
Starzec uśmiechnął się. Ofiara została przyjęta.
Napił się wody z bukłaka. Wysupłał z worka przedostatni podpłomyk, rozdarł na pół i zaczął powoli przeżuwać. Kończyły mu się zapasy. Czas, by udać się do ludzi. Byli mu potrzebni, tak samo jak on im. Dziad wędrowny zawsze był pożądany. Przynosił wieści ze świata, opowiadał o chwalebnych czynach junaków, o stworzeniu nieba, ziemi i człowieka, o wielkich wojnach i dalekich wyprawach, a gęśle sprawiały, że myśli i słowa układały się w spójne, rytmiczne pieśni.
Znał świat, który dla innych był obcy, niezbadany, groźny, ale też intrygujący. Któż więc, jeśli nie on, mógł najlepiej doradzić miejscowym? Wszak miał w zanadrzu niejedną mądrość, która wynikała z doświadczenia.
Klangor dzikich gęsi, odlatujących do Wyraju, przypomniał mu, że to już kolejna jesień jego dziadowania. Miał nadzieję, że jeszcze nie ostatnia. Słońce zbliżało się ku zachodowi. Nie mógł sobie pozwolić na długi odpoczynek. Noce były zbyt chłodne, żeby zostać na nocleg gdzieś pod drzewem czy na miedzy. Wypił jeszcze jeden łyk wody, zamknął bukłak, przytroczył go do paska, oparł się na kosturze i z trudem się podniósł. Zarzucił worek na plecy. Był gotowy do dalszej drogi.
Szedł, wpatrzony w ubitą, gliniastą ziemię. Tuż pod jego stopami przemknął zając. Zatrzymał się i rozejrzał zaniepokojony. Widok pierzchającego szaraka nie wróżył nic dobrego. Potem usłyszał kruki. Tu kończył się zalesiony odcinek, a zaczynały się łąki i pola. Kruki były niespokojne, często się odzywały. Starzec zaczął ich szukać wzrokiem, jednak żadnego nie dojrzał. Te złowróżbne ptaki nie lubiły się pokazywać. Pilnie strzegły swego świata gdzieś pomiędzy Wyrajem, ziemią a Nawią. Zbyt dobrze znały ludzką naturę, zatem ich nieufność była jednym z dowodów mądrości.
Starzec za to spostrzegł grupę ludzi stojących na drodze i rysujące się w oddali drewniane chaty osady. Gromada tłoczyła się przy samotnie stojącej wierzbie. Zaciekawiony przyspieszył kroku. Wkrótce ujrzał przyczynę zgromadzenia. Na wierzbowym konarze bezwładnie wisiała jakaś postać. Pochyloną głowę łączyła z gałęzią gruba lina.
– Patrzcie! Dziad wędrowny do nas idzie! – zawołał ktoś z gromady.
Uwaga zebranych przeniosła się na przybysza.
– Bogowie nam go sprowadzili – usłyszał kobiecy głos.
– Czy to nasz Borewit o pięciu obliczach cię do nas sprowadził? – padło zapytanie, choć nie dojrzał pytającego.
– Skąd wiedziałeś, że będziesz nam potrzebny?
– Pomożesz nam?
Pytań było tak dużo, że zrezygnował z prób odpowiedzi. Stanął w milczeniu przed wisielcem. Westchnął z dezaprobatą. Znowu jakiś młody człowiek odebrał sobie życie. Jeszcze nie zdążył go zasmakować, a już przed nim umknął niczym zając spod miedzy. Pod młodzieńcem nie było żadnego stołeczka ani przewróconego pieńka. Musiał wspiąć się na konar, założyć pętlę i skoczyć w dół. Jego stężałe stopy i dłonie były zaczerwienione, jakby do nich spłynęła cała krew. Widać, że wisiał tak już od pewnego czasu. Nikt go nie zdjął. Ludzie bali się dotknąć wisielca, żeby jakaś niezrozumiała klątwa się im nie udzieliła.
– Jeżu – zwrócił się do niego jeden z mężczyzn.
Przyzwyczaił się już do swojego nowego imienia. Wszędzie tak go nazywano. Powoli zapominał dawną tożsamość, tak jak zapominał o swoim dawnym życiu. Teraz był Jeżem, bo na szczycie jego dziadowskiego kostura widniała kolczasta skóra jeża.
Przyjrzał się człowiekowi, który zwrócił się do niego po imieniu. Rozpoznał go, choć łysina na głowie owego mężczyzny była rozleglejsza niż poprzednio, a rzadkie włosy wokół łysego placka przypominały zburzone ptasie gniazdo. Potrzebował chwili, by przypomnieć sobie imię.
– Boromirze – oświeciło go.
Mieszkaniec Wąpierzyc rad był, że dziad go zapamiętał. Z ukontentowaniem pogładził pozbawiony włosów czubek głowy.
– Bogowie nam cię sprowadzili, Jeżu. Chłopak wisi tu od nocy. Jego matka leży w chacie bez życia. Dycha, ale nie rusza ręką ani nogą. Tylko pojękuje niczym majka. Nic nie gada, ino jęczy.
Jeż zrozumiał, że to on będzie musiał zdjąć ciało. Przyzwyczajony był do tego, że przygotowywał zmarłych do ich ostatniej drogi w zaświaty. Choć zdecydowanie bardziej wolał, gdy go proszono na postrzyżyny lub swaćbę. Ale co poradzić? Starość zbliża go do królestwa Nyi i widocznie lepiej mu wychodzi odprowadzanie zmarłych, nawet tych, którzy stali dopiero na progu życia.
– Idźcie przygotować chatę. Złóżcie stos ciałopalny na żalniku. Mnie trzeba czary ochronne odprawić. I niech kto z jakim wózkiem przybędzie przed zmrokiem. Nie doniosę chłopaka do wsi.
Kobiety zaczęły się nawoływać i ruszyły w stronę osady. Mężczyźni jeszcze chwilę marudzili. Ciekawi byli tych czarów, a i nie chcieli wracać równo z niewiastami, żeby ich nie posądziły o jakiś przestrach.
Wśród maruderów była też dziewczyna z ciemnym warkoczem. Jeż dał jej do potrzymania kostur, sam zaś dotknął pnia wierzby. Przeszył go chłód, jakby sople lodu wbiły mu się w serce. Chciał oderwać dłoń, lecz zamiast ją cofnąć, przyłożył drugą, potem przytulił czoło. Nie chciał tego. Czuł się, jakby trzymały go jakieś niewidzialne kleszcze. Wyglądał jak człowiek zagłębiony w modlitwie, w rzeczywistości został przywiązany magiczną pętlą. Powietrze, które wdychał, było ostre, mroźne. Wypełniało go. Czuł, jak wszystko w nim lodowacieje. To, które wydychał, parowało, jakby stał na mrozie. Mgiełka, wydostająca się z jego ust, stawała się coraz bardziej przezroczysta, a oddech płytszy. Jeszcze raz spróbował się oderwać od drzewa, ale jego ciało było jak sparaliżowane. Pomyślał o swojej Bognie. Pewnie za chwilę ją spotka. Umrze tu, na oczach zgromadzonych ludzi, zabity przez jakąś niezrozumiałą siłę.
Zgromadzeni patrzyli przez chwilę na starca wtulonego w pień drzewa. Spodziewali się pieśni, magicznych znaków, a on tak po prostu stał w bezruchu. Po chwili znudzeni postanowili ruszyć za niewiastami.
Jeż nawet nie zauważył, że tłum się rozchodzi. Jego cała uwaga była skupiona na nabraniu kolejnego oddechu, a przychodziło mu to z coraz większym trudem. Jakiś mrok zsuwał się powoli ku niemu. Nie widział, go, ale odczuwał jego obecność. Chciał się przed nim uchylić, uciec, ale nie potrafił. Coś nieokreślonego pełzło po konarach wierzby. Było coraz bliżej, a on nie mógł już nabrać kolejnego oddechu, bo w piersiach wszystko stało się lodem. Mrok spływał.
Nagle przeszył go ostry ból. Nie był zimny, ale gorący. To nieoczekiwane źródło ciepła rozgrzało zmrożone piersi, Jeż zaczerpnął powietrza. Palce odzyskały czucie i oderwały się od wierzbowej kory, za nimi czoło.
Z trudem obrócił głowę. Zniecierpliwiona czekaniem dziewczyna dotknęła go jeżowym kosturem, bo chciała wracać do wsi z innymi. Znowu jeż uratował mu życie. To niepozorne stworzonko przed laty przepędziło zmorę z jego domu, potem, kiedy został sam, wyprowadziło go z pustej chaty, dając mu do zrozumienia, że czas wyruszyć w świat. Gdy odwiedził swoje sioło wiosną, jeż leżał martwy przed progiem jego domu, jakby chciał, żeby go tu znalazł. Teraz jego kolczasta skóra towarzyszy mu wszędzie i jest jego najskuteczniejszym amuletem.
Mrok cofnął się, jakby gorąco go poparzyło. Starzec chwycił kostur i pochylił się, łapiąc coraz głębsze oddechy.
– Co wam? – spytała dziewczyna. Tylko ona zauważyła, że dziadowi coś złego się dzieje. Teraz stała, raz spoglądając niespokojnie na starca, a raz na oddalających się ludzi.
– Czemu nie zetniecie tej wierzby – zapytał z pretensją.
Dziewczyna wzruszyła ramionami.
– Żeby złe nie przylazło do wsi – odpowiedziała rzeczowo.
Zrozumiał, że mieszkańcy sioła zdają sobie sprawę, że coś niebezpiecznego zamieszkało wewnątrz wierzby. Spojrzał nienawistnie na stare drzewo.
– Nienasyconyś, zły duchu – szepnął.
Sięgnął do worka i wyjął owinięte w gruby materiał gęśle. Z namaszczeniem zaczął je rozwijać. Podał pled dziewczynie, która jednak zdecydowała się zostać. Sam zaś ucałował instrument.
Gęśle rozbrzmiały zawodzącą, smętną melodią, a do niej dołączył śpiew dziada. Jeż nie potrafił ocenić, czy to on nadaje instrumentowi rytm, czy też gęśle same go prowadzą. Śpiew i muzyka zaklinały dziwne miejsce, zaklinały zmarłego, zaklinały mrok, który cofnął się gdzieś w głąb pnia. Potem słowa pieśni nabrały charakteru modlitwy skierowanej do bogini Nyi, aby przyjęła tego, który przedwcześnie się do niej wybrał.
Dziad w końcu dotknął wnętrzem dłoni strun, uspokajając ich drganie. Położył instrument na worku i wyciągnął nożyk z przytroczonej do pasa pochewki. Odwiązał sznurek, którym przytwierdzony był bukłak. Łyknął wody i odłożył naczynie do worka. Przymocował rękojeść noża do końca kostura, po przeciwległej stronie niż nanizana była skóra jeża, i zaczął żmudną pracę przecinania sznura nad wisielcem. Kilkukrotnie musiał przerywać robotę. Krople potu rosiły jego czoło, ręce omdlewały. Spoglądał wtedy na dziewczynę, która jakby otumaniona jego wcześniejszymi śpiewnymi zaklęciami nie reagowała. Stała niczym kamienna stella.
Nie podobała mu się. Wprawdzie była piękna, miała wysokie czoło, ciemne włosy, splecione w długi warkocz, równie ciemną oprawę oczu i usta jakby rozchylone do całowania. Było jednak w niej coś nieprzyjaznego, coś, co nakazywało zachować ostrożność.
Mocno naprężony sznur w końcu ustąpił pod wpływem ostrza. Ciało młodego mężczyzny zwaliło się bezwładnie. Sztywne, leżało pokracznie u stóp dziada. W oddali słychać było skrzypienie kół pchanego przez dwóch mężczyzn wózka.
Starzec odwrócił ciało młodzieńca. Zmarły miał półotwarte usta i podniesione powieki. Jeż nie lubił spoglądać w oczy umarłych. Była w nich niezrozumiała obojętność, jakaś dziwna sztuczność. Te jednak wyglądały inaczej. Były nieruchome, ale zbyt przejrzyste, pozbawione matowej mgiełki. Przekrwione białka dodawały im upiorności. Nie chciał spoglądać w te oczy. Zabrał się za odcinanie sznura, który wpijał się w szyję zmarłego. Kiedy skończył, stali już przed nim mężczyźni z wioski. Boromir trzymał za poprzeczny uchwyt dyszla dwukołowego wózka, a drugi asekurował pojazd. Tego drugiego Jeż również sobie przypomniał. Specjalizował się w wytwarzaniu piwa, którym handlował z całą okolicą. Obydwu pamiętał z ostatniej bytności we wsi.
Przybyli nie spoglądali na zmarłego, lecz na fragment pozostawionego na gałęzi sznura. Tylko dziewczyna z lękiem wlepiała oczy w wisielca.
– Nie zapatrz się – mruknął Jeż. Zasłonił zmarłemu oczy i przewiązał sznurem, od którego przed chwilą uwolnił jego ciało.
Dziewczyna zamrugała i cofnęła się o krok. Teraz cała trójka wpatrywała się w zwisający fragment stryczka.
– Możecie zdjąć go, ale cały sznur do mnie należy – powiedział Jeż.
Dziewczyna znów się cofnęła o krok, Boromir chrząknął zakłopotany, a piwowar ostentacyjnie dotknął dłońmi swoich pleców.
– To nie na moje chore lędźwie – odparł spłoszony.
Starzec widząc, że nie doprosi się o zdjęcie sznura, na nowo przytwierdził nóż do kostura i zaczął piłować pętlę zawiązaną wokół konara. Nikt się nie ruszył, żeby mu pomóc. Nikt też nie miał odwagi, żeby dotknąć zmarłego. Zniecierpliwiony dziad odłożył na chwilę kij z nożem i przełożył zmarłego na wózek.
– Odwieźcie go do chaty. Jak skończę, przybędę.
I najspokojniej wziął się za dalsze piłowanie owiniętego wokół konara sznura.
Mężczyźni ruszyli. Jeden ciągnął za dyszel, drugi popychał wózek. Tylko dziewczyna została.
Wreszcie sznur ustąpił i opadł na trawę. Jeż podniósł go i schował do worka.
– Opowiedz mi o tym nieszczęśniku – poprosił.
Domyślał się, że chłopca opanował mroczny duch mieszkający w wierzbie. Tylko nie wiedział, jak to się stało. Ewidentnie ludzie ze wsi omijali to drzewo wielkim łukiem.
– Bańko jak Bańko. Ani był mądry, ani głupi.
– A miłował tu jakąś?
– Nie. On zawżdy gdzieś po polach gonił, na dudkach grał.
Starzec przyklęknął i zaczął odwiązywać nóż. Zobaczył na ziemi podłużny przedmiot z wydrążonymi otworami.
– To jego? – Dziad podniósł drewnianą piszczałkę drążoną w wierzbowej gałązce.
Dziewczyna wzruszyła ramionami.
– Takie strugał, ale czy te były jego? Skąd mi to wiedzieć?
Mężczyzna rzucił dudkę na drogę, przeszedł się kawałek, usilnie czegoś wypatrując. Wreszcie znalazł całkiem spory kamień. Zmiażdżył nim instrument, żeby już nikt się nie pokusił, aby na nim zagrać. Zawinął gęśle z powrotem w pled i włożył do worka. Już go miał zarzucić na plecy, gdy dziewczę złapało go w półobrocie.
– Ja go wezmę. Wyście srodze zmęczeni.
I nie czekając na jego odpowiedź, zarzuciła wór na swoje plecy. Chciał zaprotestować, ale dziewczę, nie odwracając się nawet, ruszyło w stronę wsi. Chwycił więc kostur i ruszył za nią. Szła dość szybko, jakby wcale jej nie zależało, żeby dotrzymywał jej kroku. Nie było mu łatwo za nią nadążyć, ale widząc zachodzące za horyzont słońce, nie narzekał ani nie prosił, żeby zwolniła. Też wolał się znaleźć jak najdalej od przeklętej wierzby, zwłaszcza nocą.
Dziwiła go ta dziewczyna. Pomyślał, że to nowe pokolenie jest całkiem inne. Mało ciekawe świata. On, będąc dzieckiem, a nawet już wyrostkiem, biegał za wędrownymi dziadami, żeby dowiedzieć się czegoś o innych ludziach. Jak żyją? Co robią? Tej nic nie interesowało. O nic nie zapytała. Jej odpowiedzi były zdawkowe. Zaczął się zastanawiać, dlaczego mu wciąż towarzyszy? Dlaczego nie jest z innymi dziewczętami?
– A matka chłopaka od dawna tak bez ruchu leży? – wydyszał.
Obróciła się i spojrzała zdziwiona. Chyba nie spodziewała się, że jest tak blisko.
– Powiadają, że to od zgryzoty ją chwyciło, gdy Bańka na gałęzi ujrzała.
– Zatem niedługo. – Dziad sam sobie odpowiedział.
Dziewczyna jakby przyspieszyła nieco kroku. Starzec jednak nie dawał za wygraną. Wprawdzie wiek miał już słuszny, ale w końcu większość czasu spędzał, chodząc.
– Czemuś nie poszła z innymi do osady, tylko mi towarzyszysz?
Jeśli tę gonitwę można nazwać towarzyszeniem – pomyślał zbulwersowany.
Jak mógł się tego spodziewać, dziewczyna tylko wzruszyła ramionami. A przynajmniej tak mu się wydawało.
– Co to? Muszę wszystko robić jak inni? – usłyszał.
To nie była odpowiedź. To było pytanie, na które nie oczekuje się odpowiedzi. Gdyby była bardziej rozmowna, to przy takiej umiejętności zadawania pytań, będących odpowiedziami, mogłaby układać pieśni. Dziad jednak nie dał się zbyć.
– Nie ciekawaś pieśni nowiniarskich?
Dziewczyna chyba westchnęła. Obróciła się ku niemu. Odczekała dwa oddechy i ruszyła obok starca.
– Ciekawam, ale poczekam, aż wszystkim je zaśpiewacie. Wasza gędźba pod wierzbą mnie skołowała.
Dziewczę szło teraz równo z dziadem. Czyżby straciło nadzieję na pozostawienie go w tyle? A może blisko domów poczuło się bezpieczniej?
– Chadzałaś nocą pod tę wierzbę?
Popatrzyła na niego, jakby pytał, czy słońce świeci nocą.
– Nikt tam po zmroku się nie wybiera. Jak kto już musiał, to powiadał, że tam bies gałęziami rusza, choć wiatru ani śladu. A Gniewko, jak raz wracał z Kupalnocki, to widział, jak w dziupli wierzby coś łyskało niczym z paszczy żmija. A i zgubić się tam łatwo. Niejeden do rana wokół drzewa krążył, nie mogąc trafić na drogę, choć, jak widzicie, szeroka ona i solidnie udeptana.
Dziad zdziwił się niepomiernie, ale nie samymi wieściami, bo już nieraz podobne słyszał. Zadziwiło go, że ta dziewczyna potrafi naraz wypowiedzieć tyle słów. Zaczął się zastanawiać, czy pod tą wierzbą nie paraliżował jej lęk przed złym duchem.
Byli już między zabudowaniami. Przed jedną z chat gromadzili się ludzie, więc łatwo się było domyślić, że właśnie tam znajduje się dom zmarłego. Zebrani gapili się na ciało wisielca, które wciąż spoczywało na wózku.
Starzec zatrzymał się. Odwrócił się w stronę dziewczyny, chcąc prosić o zwrot worka. Ona jednak zniknęła. Worek również.
Rozejrzał się zaniepokojony. Ten tobołek był całym jego majątkiem, a największym skarbem schowane w nim magiczne gęśle. Wszedł w grupkę ludzi, przyglądając się każdej dziewczynie. Tej, która niosła jego bagaż, nigdzie nie było.
– Boromirze – zauważył znajomą postać – dziewczę, które mi towarzyszyło, umknęło z moim workiem podróżnym.
Mężczyzna, słysząc to, spojrzał na żonę. Ta odwróciła się i szybko opuściła zgromadzenie. To samo uczynił piwowar, który również był świadkiem tych słów.
– Żena ją sprowadzi – uspokoił dziada Boromir.
Jeż spojrzał na wisielca i zauważył pewien niepokojący szczegół. Pominął go jednak milczeniem.
– Gdy ciało zmarłego zostanie przygotowane – zagrzmiał – przybądźcie na puste noce. Trzeba czuwać, bo dusza nieszczęśnika wciąż się wśród nas błąka, póki jej z należytym zwyczajem nie odprowadzimy.
Jeż zajrzał do chaty chłopca. W kącie na słomianym legowisku spoczywała kobieta. Ogień w piecu wygasł. Nikt nie skrzesał nowego. Niewiasta leżała na wznak, patrzyła w sufit i pojękiwała. Na środku stała ława przykryta lnianym całunem.
– Przynieście wody i szmatkę do obmywania – zażądał, zwracając się do pierwszej kobiety, którą spotkał w drzwiach. – A wy – odezwał się do pozostałych gapiów – idźcie doglądnąć zwierzęta, okadźcie swoje chaty, dołóżcie do ognisk. Wróćcie tu nocą, gdy się bydło położy spać.
Ludzie niechętnie się rozchodzili. Wkrótce pojawiła się dziewczyna prowadzona przez dwie starsze od niej kobiety. Szedł też piwowar i z dumą niósł należący do dziada worek.
– Czemuś uciekła z moim mieniem? – zapytał złodziejkę oburzony starzec.
– Nigdziem nie uciekała – odparowała. – Za potrzebą poszłam. Miałam się z tego opowiadać?
Chciał spojrzeć w jej oczy, ale ona umknęła wzrokiem, patrząc pod nogi.
Jeż wziął worek i sprawdził w pierwszej kolejności, czy nie zginęły jego święte gęśle. Na szczęście wyczuł je. Pobuszował ręką jeszcze chwilę. Potem odłożył tobołek.
Tymczasem przyniesiono miskę z wodą i szmatkę. Rozebrał więc ciało chłopca i wziął się za mycie. Niewiasty stały tuż obok, ale żadna, jak mógł się tego spodziewać, nie zaproponowała mu pomocy. Był już zmęczony. Cały dzień podróży i emocje pod wierzbą dały mu się we znaki.
– Poszukajcie w skrzyni jakiego godnego odzienia dla chłopaka. I rozpalcie ogień na majdanie, by trupie ciuchy spalić, a i godnie byłoby czuwać przy ognisku przez noc.
Kobiety wzięły się do pracy. Dziewczyna, której odebrano worek, znów gdzieś zniknęła.
Księżyc był już wysoko, gdy skończyli przygotowania. Ciało chłopca leżało w chacie na podwyższeniu, w centrum wsi płonął ogień, a ludzie czekali, aż dziad wędrowny zaintonuje pieśni.
Jeż wyciągnął z worka pled, rozłożył przy ogniu, ukochany instrument przytulił do piersi i zasnął. Gęśle grały same.
Obudził się w środku nocy. Wszyscy popokładali się i w najlepsze spali. Wszedł do chaty, gdzie leżał zmarły oraz jego zrozpaczona matka. W glinianym naczyniu u stóp martwego chłopca pełgał ogień, wokół rozchodził się zapach topionego zwierzęcego tłuszczu. Kobieta na legowisku nie jęczała. Wyglądało na to, że zasnęła. Pochylił się nad nią, żeby się upewnić. Jej oddech był głęboki, oczy miała zamknięte. Wydawało mu się, że stopy chłopca drgnęły. Obrócił się i bacznie przyglądał się im przez pewien czas. Nie ruszały się. Pomyślał, że to od ruchliwego płomienia lampki. Zrobił kolejny krok i zamarł. Z oczu wisielca zniknął sznur. Były rozwarte i wpatrzone w powałę domu. Uczynił znak ochronny i wycofał się. Usiadł przy ognisku, uderzył w struny gęśli. Ludzie zaczęli się budzić. Zaintonował lamentację. Trzeba było zniechęcić duszę zmarłego do pozostania wśród żywych. Dać jej do zrozumienia, że na nią już czas.
Kiedy skończył, był już świt. Zaczęli się schodzić pozostali mieszkańcy osady. Ich twarze i słowa wyrażały zaniepokojenie.
– Ognik jakowyś błąkał się wokół mojej chaty – poskarżyła się tęga niewiasta. Strzelała oczami na wszystkie strony, jakby się obawiała, że ktoś lub coś ją zaatakuje znienacka.
– A u mnie ogień wygasł, choć całą noc podkładałam. Czyżbym była następna? – pytała trwożliwie brzemienna kobieta, z niepokojem głaszcząc swój wydatny brzuch.
– Strzeżcie się, Ratomirowa – wtrąciła tęga – bom kruka na twojej chacie widziała.
Ciężarna aż zasłoniła usta, tłumiąc krzyk przerażenia. Wszystkie znaki wskazywały, że nie przeżyje porodu.
Nadszedł Boromir z żoną. Już z daleka było widać przejęcie na ich twarzach.
– Coś w nocy kozy nam zagryzło. Nikt nic nie słyszał, a biedulki martwe leżą w kałużach krwi – zaczął opowiadać. Jego żona co chwila nerwowo pociągała nosem i wycierała go w zapaskę. Przygryzała wargi, jakby się miała zaraz rozpłakać.
– Jeżu, nie czekajmy do kolejnej nocy, bo nie wiadomo, co jeszcze się może przytrafić. Odpraw Bańka w zaświaty, niech nas już nie dręczy – poprosiła Boromirowa.
Dziad wszystkich wieści słuchał ze spokojem. Rozejrzał się po okolicy. Wstał i poszedł pod ogrodzenie, gdzie piołun rozgałęział się niczym małe drzewo. Wyrwał go. Potem ułamał parę gałązek z pobliskiego krzewu głogu. Wrzucił to wszystko do ognia i zaintonował pieśń.
Poszła Jagna prać do wody
Tam ją spotkał wodnik młody
Pójdże Jaguś na me włości
A nie braknie ci miłości
Jagna pierze kijankami
Ale wodnik ciągle mami
U mnie to ty panią będziesz
Wielką władzę też posiądziesz
Dam ci skrzynię i korale
Pracować nie będziesz wcale
Wystrojona zaczniesz chodzić
Niewolnice z sobą wodzić
Dziewczę pranie wyżymało
Nad swym losem rozmyślało
Każdy woli nic nie robić
Piękne rzeczy przysposobić
Kijki z praniem odrzuciła
I się w wodę zanurzyła
Wodnik co ją zbytkiem kusił
Skoczył na nią i udusił
Ludzie skupili się wokół, by posłuchać dziadowskiej pieśni. Twarze ich jednak wyrażały rozmaite uczucia, począwszy od zdziwienia, poprzez kpiące uśmieszki, po wyrazy oburzenia.
– Jeżu, czy aby dobrą pieśń dobrałeś? – spytał Boromir.
Dziad spojrzał na niego surowo. Był w nim gniew, ale wiek nauczył go panowania nad tym uczuciem. Wiedział, że silne emocje nie są dobrym doradcą. Szarpnął palcami struny gęśli. Ich gędźba go nie uspokoiła, pieśń popłynęła sama.
Gdy bogowie się kąpali
Kukle słomy życie dali
Powstał człowiek że ho ho
Dobro dali mu i zło
I rozeszli się po ziemi
Nawet stali uczonymi
Grody domy budowali
Bogom zawsze dzięk dawali
Świat demonów okroili
Toteż tamci się wciąż mścili
Strzygi wiły i wąpierze
Czynili z nich wieczerzę
Ludki bogów swych błagali
By im na to sposób dali
Jak demony obłaskawić
By w spokoju życie trawić
Na to Perun władca stary
Oraz Weles mu do pary
Rzekli jako nas błagacie
Taką im obiatę dacie
Dziad spojrzał po zebranych. Kpiące uśmieszki zniknęły, ale wiele osób nadal nie rozumiało, co im gęślarz chce przekazać poprzez tę pieśń.
– Znacie historię swego sioła? – spytał głośno.
Jedni spoglądali na siebie pytająco, inni spuszczali wzrok. Boromir zafrasowany gładził błyszczącą łysinę. Kłopotliwa cisza przedłużała się.
– Wywodzi się od wąpierza, co przed laty gnębił osadę.
Wszyscy odwrócili się zdziwieni. Nieopodal stała stara kobieta. Podpierała się laską, co nie dziwiło, bo ledwo się trzymała na swoich pałąkowatych nogach. Jej usta zapadały się co chwila, jakby chciała na zebranych splunąć.
Jeż nie znał staruszki. Widocznie mieszkała gdzieś na uboczu.
– Nikt nie pamięta, jak drzewiej bywało. Nikt nie dba, by przekazywać opowieści młodym. Żyją jak nierozumne chrząszcze. Latają, gdzie nie trza i się płodzą. – W tonie jej głosu i w spojrzeniu była niechęć i wzgarda. – Babka mojej babki zaklęła wąpierza i przegnała do wierzby na rozstajach. Drogę potem przeorali, ostawili jedną, ale zawżdy pamiętali, by wiosną i jesienią złożyć mu obiatę. Wąpierz napojony krwią kuraka, kozy czy owcy nie dokuczał mieszkańcom wsi.
– Starość z mądrością chadzają w parze – skomplementował kobietę Jeż. – Kiedyście złożyli obiatę wąpierzowi zamkniętemu w starej wierzbie? – Tym razem zwrócił się do zebranych.
– Wiosną. – Boromir poczuł się zobowiązany, żeby odpowiedzieć.
– Ostatniej wiosny? – W pytaniu Jeża było wyraźne powątpiewanie.
– Nie. Poprzedniej – przyznał się skonfundowany mężczyzna.
– Nie poprowadzę dziś obrzędów pogrzebowych – oświadczył twardo dziad. – Pierwej złożymy godną ofiarę.
– Nasze kozy nie wystarczą wąpierzowi? – załkała żona Boromira.
Ta kobieta nieustannie sprawiała wrażenie, jakby płakała albo miała katar. Jej nawyk pociągania nosem wzbudzał obrzydzenie.
– To nie była obiata przez was złożona. To było zaspokojenie głodu – wyjaśnił Jeż.
– A śmierć Bańka? – zapytała tęga niewiasta.
– O tym później. Przed zachodem słońca czekam pod wierzbą. Przyprowadźcie czarną owcę, przynieście miodu i mleka. Niewiasty niech przygotują jakieś potrawy z maku.
* * *
Krew zarżniętej owcy wsiąkała powoli w ziemię tuż przy konarach wierzby. Dziad trzymał odciętą głowę zwierzęcia i czekał, aż dwóch wyrostków wykopie odpowiedniej głębokości dołek, by ją do niego złożyć. Boromir sprawiał mięso, wrzucając co lepsze kawałki do dłubanki. Kobiety czekały, by zabrać je do wsi i wymoczyć w kwaśnym mleku. Mięso w sam raz skruszeje na jutrzejszą tryznę.
Każdy ulał odrobinę mleka lub miodu oraz złożył garść kutii, kawałek makowca albo przynajmniej samego maku.
Potem dziad wyjął z woreczka krzesiwo i spory krzemień. Z drugiego wyciągnął wysuszone kawałki hubki. Roztarł je i wysypał na kawałek kory. Wyjął przygotowane wcześniej drewniane skrawki i garść słomy. Zaczął uderzać krzesiwem w krzemień. Iskry posypały się na hubkę i rozżarzyły ją. Położył nań słomę oraz poskręcane wióry. Rozdmuchał powstały płomień i podłożył pod wcześniej ułożony niewielki stosik z gałęzi. Kiedy ogień rozpalił się na dobre i objął drewno, dziad wsadził weń wiecheć suchego piołunu. Nie pozwolił się nikomu oddalić, póki każdego nie okadził dymem. Ludzie posłusznie podchodzili i oczyszczali się. Kiedy wszyscy już poszli, Jeż czekał cierpliwie, aż ogień sam się wygasi. Kostura z jeżową skórką nie wypuszczał z rąk. Nie miał jednak odwagi ponownie dotknąć wierzbowego pnia, mimo magicznej ochrony.
Kolejna pusta noc minęła na śpiewach ku czci Nyi, lamentacjach i błaganiach o przyjęcie duszy Bańka do Nawii. Jeż okadził też chatę chłopca oraz jego matkę. Kobieta, otumaniona kadzidlanym dymem, zasnęła.
Kiedy o świcie Jeż wszedł do chaty zmarłego, niewiasta siedziała przy zwłokach syna. Popatrzyła na wchodzącego dziada i spuściła wzrok na dziecko. Kołysała się, jakby odprawiała jakieś wewnętrzne modły, których brzmienie nie wydobywało się poza jej ciało. Głaskała chłopca po nogach. Blada, z obłędem w oczach wyglądała upiornie, choć nie była upiorem.
Ludzie, odświętnie ubrani, zaczęli się schodzić, by wyprowadzić ciało zmarłego. Mężczyźni dzierżyli toporki, którymi zaczęli wyciosywać w ścianie chaty otwór. Pracowali w milczeniu. Wszyscy byli poważni i uroczyści. Dziewczyna o wysokim czole i ciemnym warkoczu stała u boku barczystego blondyna, który nie spuszczał z niej cielęco-rozmarzonego wzroku. Podobnie patrzył na żonę Boromira młody kowal, jakby nie dostrzegał jej zwiędłej cery i nieznośnego nawyku pociągania nosem.
Piwowar chodził z dzbankiem piwa i każdego częstował. Dziad kategorycznie odmówił i ostentacyjnie sięgnął do bukłaka z wodą.
Matka chłopca odzyskała władzę w nogach i rękach, ale nie odzyskała mowy. A może uznała, że skoro utraciła syna, to nie ma potrzeby do kogokolwiek się odzywać?
Kiedy wszyscy się już zebrali w chacie i wokół niej, dziad usiadł na ławeczce przed domem zmarłego, zamknął oczy i wydawało się, że zasnął. Ludzie zniecierpliwieni zaczęli chrząkać, pokasływać, nie mając śmiałości go ponaglać, żeby zaczął wreszcie uroczystość. Kiedy dziad zachrapał, co nie było dziwne po tylu nocach czuwania, Boromir podszedł i lekko potrząsnął jego ramieniem.
– Czego? – spytał starzec niezbyt grzecznie.
– Obrzęd czas zacząć.
– Nie będzie żadnego obrzędu i ciałopalenia – mruknął dziad i z powrotem zamknął oczy.
Wśród zgromadzonych przeszedł szept niezadowolenia, który powoli przeradzał się w głośne pretensje i narzekania.
– Jak to nie będzie?
– Chceszli z niego kolejnego wąpierza zrobić?
– Co ten dziad wygaduje?
– Upił się?
Jeż nie otworzył oczu. Nie interesowało go, kto tak na niego wyrzeka. W końcu, kiedy zaczęło się robić zamieszanie, uniósł powieki, rozejrzał się, chwycił kostur i z trudem stanął na nogach. Uniósł jeżową laskę w górę. Ludzi ucichli.
– Samiście doprowadzili do śmierci tego chłopca! – zagrzmiał.
Okazało się, że są różne rodzaje ciszy. Teraz nastąpiła ta absolutna.
– Umyślnie rozsierdziliście wąpierza, żeby kogo opętał. Padło na nieszczęsnego Bańka, co dudkę wystrugał z wierzbowej gałązki. Nie on, to byłby inny. Wisielca się wam zachciało. Jesteście gorsi od upiorów.
W panującej ciszy dźwięk szurających stóp i delikatny stukot laski wydawały się hałasem. Do dziada zbliżyła się staruszka.
– Jeśli prawdę mówisz, to ich dosięże klątwa osieroconej matki. Ale przez wzgląd na nią i na chłopca winniśmy go wyprowadzić z chaty, złożyć na stosie i spalić. Odesłać do Wyraju przez dym ciałopalny, a resztę oddać Matce Ziemi.
– Pierwej niech mi piwowar odda sznur, co go uciął, gdy wiózł chłopca do wioski.
Wszyscy skierowali wzrok na mężczyznę z dzbanem w dłoni. Ten się zaczerwienił.
– Na co mi wisielczy sznur? – spytał zaczepnie.
– Nie rozlewasz dzisiaj piwa z racji obrzędu ciałopalenia – odparł dziad. – Wrzuciłeś do dzbana nić z owego magicznego powroza, by przywiązać do napitku każdego, kto się z niego napije – Dziad, mówiąc to, splunął z obrzydzeniem.
Ludzie zaczęli zaglądać do swoich kubków, niektórzy wylewali ich zawartość, inni zaczynali złorzeczyć piwowarowi.
– Oddaj sznur, bo będziesz następny! – zawołał jakiś mężczyzna. Kilku mu zawtórowało. Nikt nie chciał zostać ofiarą magicznych sztuczek.
Dziad znów uniósł kostur. Zebrani uciszyli się.
– Ta część wisielczego sznura, którą miałem w worku, też została urznięta. Skradło go owo dziewczę – wskazał na ciemnowłosą młodą kobietę, która go nie odstępowała pod wierzbą.
– Ona piwa nie warzy! – zawołał piwowar. Pewnie pomyślał, że w ten sposób odsunie od siebie podejrzenia, sugerując inne przyczyny wejścia w posiadanie magicznego przedmiotu.
Część ludzi popatrzyła złowrogo na dziewczynę. Oczywiście poza wpatrzonym w nią mężczyzną, który oburzony zasłonił ukochaną przed złymi spojrzeniami.
– Piwowar słusznie prawi – odezwał się zakochany. – Zostawcie ją w spokoju, bo będziecie ze mną mieli do czynienia – mówiąc to, wymownie dotknął długiego noża wiszącego u pasa.
– Już cię przywiązała do siebie, sarni bobku! – zawołał jakiś chłopiec. – Nie załaskotał cię kawałek sznura, jakeś go połykał w napitku?
Parę osób się roześmiało, choć tak naprawdę nikomu nie było do śmiechu. Sznur, który przytrzymywał powieki zmarłego, też został ukradziony i pewnie był w posiadaniu niejednej osoby. Nikt nie chciał być publicznie oskarżony i oszkalowany. Niektóre niewiasty pod pretekstem doglądnięcia posiłku na tryznę opuściły zgromadzenie. Za nimi, jakby pociągnięci niewidzialnym sznurem, podążyli mężczyźni. Wkrótce pod chatą zostało zaledwie parę osób.
Cztery z nich chwyciły za rogi żałobnego całunu i ruszyły przez wyrąbany w ścianie otwór, żeby zmarły nie chciał powrócić drzwiami. Potem niewielki korowód krążył poza wsią, jakby chciał zgubić drogę i zmylić zmarłego. W końcu złożono go na stosie.
Dziad wyciągnął krzesiwo. Wkrótce zapłonął ogień. Zagrały gęśle. Popłynęły słowa pieśni.
Jeż nie czekał do końca smutnego obrzędu. Gliniana popielnica stała nieopodal i czekała na wsypanie pozostałości po ciałopaleniu. Dołek na nią też już był przygotowany.
Nie chciał uczestniczyć w wieczornej tryźnie. Nie miał ochoty nigdy więcej oglądać mieszkańców Wąpierzyc. Zbliżała się noc, nikt o takiej porze nie śmiał podróżować. Dziad jednak dobrze wiedział, że czasem lepiej spotkać na swej drodze złośliwe demony niż okrutnych i fałszywych ludzi. Ruszył wolnym krokiem, podpierając się jeżowym kosturem. Wszak wędrówka to jego życie.
Autorka zdjęcia: Marlena Paniw
Autorka powieści (trylogii) z gatunku słowiańskiej fantastyki (etnofantasy): „Wiedma”, „Kruki” oraz „Żmijątko” (Wydawnictwo Zysk i S-ka). Jej książka pt. „Wiedma” na konwencie kultury rodzimej SLAVNI w 2023 r. zdobyła tytuł najlepszego debiutu roku 2021.
Monika Maciewicz jest fascynatką czasów wczesnego średniowiecza, członkinią drużyny odtwórstwa historycznego Czarny Żmij, blogerką, popularyzatorką kultury słowiańskiej prowadzącą Stronę Miłośników Słowiańszczyzny – Jesteśmy Słowianami. Na co dzień polonistka, logopedka, liderka Teatroteki Szkolnej, członkini Towarzystwa Przyjaciół Nauk w Przemyślu. Jej hobby to również zielarstwo oraz teatr. Przez wiele lat współpracowała z teatrami amatorskimi w Przemyślu, pisząc i reżyserując sztuki teatralne. Zadebiutowała zbiorem dla dzieci „Bajki pełne marzeń” (Wydawnictwo Skrzat). Jej opowiadanie „Uciekaj, nim przyjdzie noc”, nagrodzone wyróżnieniem, ukazało się w antologii „Na końcu świata napisane” (Videograf II).