25,00 zł
„Obłoki nad bulwarem” to zbiór cykli prozy poetyckiej i opowiadań nasyconych poezją, mówiących o wędrowaniu, miłości, przyjaźni, wędrówce z teatrem i drodze życia, szacunku do tego, co w nim istotne i opierające się próbie czasu, o wydobywaniu momentów magicznych z codzienności i ich budującej sile.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 87
WYDAWNICTWO DLACZEMU
www.dlaczemu.pl
Dyrektor wydawniczy: Anna Nowicka-Bala
Projekt i skład do druku: Kachna Kraśnianka-Sołtys
Projekt okładki: Kachna Kraśnianka-Sołtys
Korekta językowa: Anna Nowicka-Bala
Autor zdjęcia na okładce: Janusz Milanowski
Przygotowanie wersji elektronicznej: Epubeum
WSZELKIE PRAWA ZASTRZEŻONE
WARSZAWA 2022
Wydanie I
ISBN: 9788367691055
Książka powstała dzięki stypendium udzielonemu autorce
przez Stowarzyszenie Autorów ZAiKS
w ramach Funduszu Popierania Twórczości
Zapraszamy księgarnie i biblioteki do składania zamówień
hurtowych z atrakcyjnymi rabatami. Dodatkowe informacje
dostępne pod adresem: [email protected]
Dla Antoniny
Gdy tak siedzi w przecinającym nocny pejzaż pociągu, wygląda jakby grała w szachy: skupienie, namysł, analiza sytuacji, właściwy i pewny ruch. Na imię ma Melania, choć nikt jej tego imienia nie nadał, sama sobie wzięła z wiersza Poety, który kiedyś mieszkał w mieście słynnym z niewidzialnych mostów. „Melania Melancholia ubrała dziś najcięższą suknię…” – napisał Poeta.
Tak, ona też nosi ciężkie suknie zdobione dyskretnie starą koronką lub aksamitem i buty na grubej podeszwie, solidne i sznurowane, takie jak te, które kiedyś robił w swoim warsztacie szewc Onufry. I długie szale otulają ją w licznych splotach: wiosną i latem delikatne i zwiewne, jesienią i zimą miękkie i ciepłe. Strój mówi o niej tyle, ile trzeba, zwłaszcza o zamyśleniach i zapatrzeniach opowiada. Właśnie teraz zapatrzyła się w okno ponad wyimaginowaną szachownicą i zobaczyła ciemne Nic namalowane przez noc i marną pogodę.
Ten, który sprawił, że wybrała się w podróż, powiedział, że miasto, które stanowi cel wyprawy, być może, da się jeszcze ocalić, ale trzeba zgodzić się na pracę pamięci, wejrzeć w głąb siebie, co może okazać się bolesne, a nawet ofiarować Coś w zamian. Była gotowa, toteż bez specjalnego żalu porzuciła latarnię morską, w której ostatnio mieszkała i niemal nierzeczywiste północne miasto. Rozdała książki i płyty z symfoniami Mahlera, zostawiła klucz w portowej tawernie, gdzie wysączyła ostatni kielich z Barmanem, przypominającym jej znanego w innym czasie i miejscu Chłopaka – Łowcę Przygód. Miał w sobie szorstkość bohaterów Londona i styl postaci Hemingwaya zmieszany z przepastną desperacją Konsula. Przegadała i przemilczała z tym lirycznym cynikiem niejeden wieczór. Jego opowieści skrzyły od metafor, czasem mrocznych i posępnych, kiedy indziej świetlistych i lekkich.
I tak wracała, pokonując ciemność, do miejsca, w którym się urodziła i w którym żyła dość długo, które dawno temu było portem jej powrotów. Lubiła ptasioskrzydły dworzec, brązowe, trzeszczące i wyślizgane deski wiaduktu, lipowe i kasztanowe aleje i piramidę Hrabiego w nieodległym parku.
Wyjeżdżała stąd na krócej lub dłużej i wracała niezmiennie radośnie, aż do chwili, gdy poczuła ukłucie lodowatej pustki i obcości trudnej do zniesienia. Jej wyprawy stawały się, więc coraz dłuższe.
A im dłużej podróżowała, tym trudniejsze bywały powroty. Miasteczko było nieco rozwlekłe, układ ulic wytyczył ongiś zaborca, a o rynku, czy innym sercu zwyczajnie zapomniano. Z każdym powrotem czuła coraz wyraźniej chorobę miejsca, przed którą nie chronił żaden duch lokalny. Miasto pleśniało jak Wenecja, murszało jak Lizbona, roślinność pochłaniała żarłocznie opuszczone budowle w centrum. Na obrzeżach wznoszono niezdarne klocki pokryte blachą falistą, królową przedmieść, czyniąc z tej części miniaturowe fawele, slamsy i inne bieda – dzielnice. Latem zabijała tu tropikalna nuda, zimą rozdzierała bezbrzeżna rosyjska rozpacz. Wszystko pęczniało, wzbierało wilgocią, a zewnętrzne opakowania domów i ulic z największym trudem maskowały ten proces. Coraz wcześniej ostatni pociąg opuszczał nieomal pustą stację.
Któregoś dnia, gdy stawiała stopę na peronie, miała wrażenie, że nikt na nią nie czeka. Nic bardziej mylnego! Za załomem budynku osypującego się, mdlejącego dworca, stał pies, biały, o długiej przykurzonej sierści i mądrym spojrzeniu filozofa. Poszła za nim, bo czyż może być lepszy przewodnik, poza Hermesem i Gwiazdą, oczywiście? Przemierzali miasto pogrążone w zimnym, niebieskawym świetle, mimo że był dopiero początek jesieni i wieczór jeszcze młody. Chłód przenikał warstwy jej ubrania, nie chroniła ani czarna skórzana kurtka, ani nonszalancko zarzucony pomarańczowy szal.
– Tak może wyglądać piekło, gdy wyłączą ogrzewanie – myślała, przeskakując wyrwy i szczeliny chodnika przypominające zdradzieckie zapadnie.
Zbliżali się do skupiska zimnych ogni. Widziała z oddalenia zasiadających przy tym dziwacznym ognisku. Patrzyli w niebieskawe płomienie i odmieniali przez przypadki Jego nazwisko i imię. Krztusili się lepkimi dropsami, które ochrzcili nazwą utworzona z Jego, znanego powszechnie, pseudonimu. „Ten pijak”, „Jaki on tam pisarz”, „On stąd, no nasz, to znaczy się nie taki wybitny, no bo nasz” – mówili. A jeden z nich opowiadał o jakimś epizodycznym spotkaniu z Nim i historia, którą snuł, z każdym nawrotem obrastała w guzy, wrzody i wybrzuszenia. I stała jako nosorożec z kaprawym, zmęczonym okiem, a gawędziarz kurczył się w jej cieniu, coraz mniej dyskretnie pociągając księżycówkę z flaszki wyciągniętej zza pazuchy. A drugi z nich opowiadał, jak to jechał kiedyś z Nim pociągiem i „Boże mój, te spodnie połatane, te buty, toż to bida była”. A trzeci z nich już nic nie mówił, bełkotał tylko, mamląc dropsa. Naszością okraść Go chcieli z wszelkiej sławy, sprytnie wybierając, zawłaszczając Jego popularność, liczyli, że wywinduje ich w świat, że Jego sława będzie ich sławą, że zaniesie ich poprzez dropsy, stąd do jakiejś wieczności. Minęła zimne ognisko i zeszła w dolinę, tam gdzie staw ciągle jeszcze zielonym okiem zerkał w niebo.
I poczuła się jak w potrzasku, a następnego dnia chodziła po zdegradowanym mieście tak, jakby w kieszeni kurtki zamiast gładkiego kamienia miała odbezpieczony granat. Krążyła ulicami: Wieszcza – Rondo – Bojownika – Zdobywcy – Dworzec i znów Rondo – Wieszcza – Rondo – Dworzec, aż do utraty sił w smutnym tangu. Widziała asymetryczne światło rozbitej latarni odbite w kałuży i nie spotkała żadnego Anioła. „Niech wszystko zniknie, przepadnie!”– życzyła sobie, obracając po trzykroć w kieszeni czarny kamień. Czuła podziemną pracę wilgoci i pleśni, myślała o ostatecznej ucieczce i właśnie wtedy Przyjaciel przysłał jej w liście ogłoszenie: „Latarnię morską wynajmę…”
O, tak, to była idea, to było wyjście! Wyruszyła zatem ku nieznanemu miastu na północy, ku latarni, ku życiu niewiadomemu staro-nowemu. I nie widzieli jej w pleśniejącym mieście przez długie lata i nie słyszeli o niej nawet tyle, by rozsiewać plotki czy tworzyć prowincjonalne ballady.
Świtało, gdy pociąg zaczął zwalniać, a niewidzialna partia szachów miała się ku końcowi. Wystarczyło postawić ostatnią figurę i dotknąć stopą zdumionego peronu. Nie bez trudu to czyniła, poprawiając plecak na ramionach, owijając szczelniej złotorudy szal. Jeszcze nie zdążyła otworzyć oczu na widok i miejsce, gdy ukazała jej się zielona sztormowa kurtka opinająca potężną postać, burza jasnych włosów i płowo-błękitne spojrzenie Obieżyświata. I już witali się, i już Obieżyświat wyciągał zza pazuchy karafkę i kieliszki z rżniętego kryształu, i spełniali toast, rozbijając w zamaszystym geście o szyny bezużyteczne szkło: Na zdrowie, na szczęście! Tak kiedyś już było – pomyślała – tak witali Barda z gitarą sześciostrzałówką na ramieniu, lecz nie było czasu na wspomnienia, Obieżyświat ponaglał, a świat zdawał się kończyć. Zapadała ciemność, mimo poranka, okolica traciła formę, wybrzuszając się, pęczniejąc, odkształcając, zamieniając we własną karykaturę. Minęli starą kolejową pompę na końcu peronu, z której płatami łuszczyła się niebieska farba i poszczerbione schody prowadzące na wiadukt. Siedział na nich Miejscowy Wariat, przygrywając na flecie rudym kotom.
Obieżyświat prowadził grząską i chyba niebezpieczną ścieżką. Ufała mu jednak i szła pewnie. Ciemność stawała się coraz gęstsza, toteż ich marsz tracił tempo, rozciągał się w czasie, a także przestrzeni, bo oto droga przybrała kształt otoczonego balustradą tarasu. Pod nimi trwała ciemność, nad nimi nieliczne gwiazdy usiłowały przewiercić szczelny całun nieba.
– Tu się pożegnamy! – powiedział Obieżyświat.
– Dalej pójdziesz za Czarnym Kotem. Ja muszę na północ!
I tyle go słyszała, i tyle widziała. Jeszcze zaszeleściła w mroku zielona kurtka, błysnął żółty szal, zaszumiał wiatr w bujnych włosach. Wkrótce taras znów przemienił się w podmokłą ścieżkę.
Pozostało w pełni zaufać drodze i niewidzialnemu przewodnikowi, choć ciemność stawała się nieprzenikniona, a w ciężkie suknie wnikały mgła i melancholia. Stąpała ostrożnie z pełną świadomością, że żaden krok nie może okazać się fałszywy. Widziała otwierające się kieszenie czasu, w których nic się nie kończyło, a wszystko żyło, poddając się własnemu rytmowi. Jerzyki nie znikały z nieba, przecinały je drobnym ściegiem skrzydeł, Ancionette, dziewuszka z bretońskich snów, skakała na jednej nodze w lesie u stóp menhiru, opowieści wnikały w liście jesiennych ścieżek, dziewczyna Czarny Anioł zataczała kręgi, jeżdżąc przez miasto na białym rowerze, Genevive wysnuwała ze świata Schulza własne opowieści, w zamyśleniu i świętej ekstazie tańczyła z amorficznymi lalkami swojego teatru, właściwe księgi w stosownej chwili wpadały wprost do rąk, pękate butle sangrii zdawały się nie mieć dna, a płyty z głosem Edith Piaf nie przestawały się obracać. Zdarzenia miały kolor, jaśniały twarze przyjaciół i wciąż każda podróż była możliwa.
– A więc nic nie znika, nie mija, nie ulatnia się – myślała – a tylko nie zawsze daje się w pełni doświadczyć. Żyje w tajemniczych kieszeniach, wgłębieniach, fałdach czasu. Jest podszewką jej wędrówki.
Świtało. Droga prowadziła pod górę. Wsłuchiwała się w ciszę. W niej trwały twarze i miejsca, płynęły rzeki podziemne i odjeżdżały dalekobieżne pociągi.